Rozdział I

KIEDY ŚWIAT WARIUJE

1 – 2 CZERWCA


No i zaczęło się.

Z rozkoszą zrzuciłam z siebie ciężką kurtkę, której miałam już serdecznie dość, a teraz radośnie paradowałam w luźnej koszuli wyszywanej w wesolutkie ornamenty. Po zakupie nowych butów – bo stare zdarły się na leśnych ścieżkach – w sakiewce została mi równowartość jednej sztuki złota (licząc miedziaki), ale nawet to zupełnie mnie nie martwiło. Niedługo dostanę zapłatę za wiosenną robotę, a był już czerwiec, praca dla najemnika zawsze się znajdzie – a dla dobrego wojownika to już na pewno. Jak już się nie da inaczej, najmę się do ochrony jakiejś karawany idącej do Wołogrodu skrajem Burzliwej Puszczy. Jeszcze tak nie było, żeby kupcy zrezygnowali z jednej szabli więcej.

Wiosnę spędziłam w Burzliwej Puszczy z myśliwymi. Właśnie dziś w karczmie w bezimiennej wiosce rozliczyliśmy się za udane polowanie. Wyprawa poszła dobrze, zwierzyny w lasach dużo, nikt poza nami nie zaryzykował kręcenia się tak blisko Wrót, na terytorium feyrów. Neka – nasz wódz – wrócił rozradowany, bo kupiec obiecał zapłacić już jutro. Ciemne piwo lało się szerokim strumieniem, twarze mężczyzn czerwieniały. Tropiciel Bran wyciągnął gitarę i zagrał jedną ze znanych ballad. Jedni mu wtórowali, inni – jak ja – woleli zająć się pałaszowaniem soczystego duszonego mięsa.

Siedząc wśród tych ludzi, mimo woli zadawałam sobie pytanie, czy przyjęliby mnie do drużyny, gdyby wiedzieli, kim naprawdę jestem. Już nie mówię – gdyby wiedzieli od samego początku, ale gdybym, dajmy na to, w tej chwili wzięła nóż i chlasnęła się po ręce – czy byliby w stanie nie zerwać się, nie złapać za broń? Kolor krwi zdradza mnie nieomylnie. Dużo spotkaliście ludzi, w których żyłach płynie krew koloru roztopionego złota?

Ja też nie, chociaż ludzkiej krwi widziałam sporo, a i sama niemało jej przelałam. Nie, nie jestem człeko-fobem, po prostu bardzo lubię żyć i nie zamierzam dać się zabić w ciągu najbliższego czasu.

– Rejka, coś ty taka smutna? Żal o coś masz do nas? – Mrugnął do mnie młody strzelec Wittor. Już miałam mu odpowiedzieć, gdy drzwi tawerny otwarły się i do izby wszedł wysoki mężczyzna, pomimo ciepłej pogody od stóp do głów spowity w skórzany płaszcz. Kaptur miał nasunięty na oczy, nie widziałam twarzy, ale też i nie musiałam.

Wiedziałam, kto nosi takie ciuchy.

– Rejka, zaśpiewaj!

Zapatrzona w łapacza puściłam mimo uszu nawoływania kolegów.

– Rey!

Boże drogi, dlaczego moje życzenia konsekwentnie spełniają się w najmniej odpowiednim momencie?! Chciałaś zobaczyć, co będzie, kiedy myśliwi, z których połowa zawdzięcza ci życie, dowiedzą się, kim jesteś? Proszę bardzo, masz okazję.

Westchnęłam ciężko. Ten cholerny łapacz prześladował mnie już od czterech lat. Nagrody za wytrwałość mu się zachciało? Nie wiem, dlaczego jeszcze nie zrezygnował ze zlecenia. Ja bym nie miała tyle cierpliwości, żeby tak długo latać za łupem. W ciągu czterech lat dopadał mnie dwadzieścia trzy razy, ten był dwudziesty czwarty, ale ani razu nie widział mojej twarzy, jakoś się nie złożyło – zresztą ja też nie miałam ochoty mu się przyglądać. Może nie zauważy, który z gości jest jego celem? Ostatecznie nie mam tego napisanego na czole. Najpewniej nawet nie wie, jakiej jestem płci, ostatecznie nie ma takiego obowiązku. Jeśli mam szczęście, to może nie wiedzieć, jak bardzo jestem podobna do człowieka. Jeśli mam pecha – no trudno, zwykłymi zaklęciami rozpoznawczymi nic mi nie zrobi, odbijam je wręcz odruchowo, a zaklęcia wykrywające, które go tu przyprowadziły, dają tylko przybliżoną lokalizację, z dokładnością rzędu dziesięciu metrów.


* * *

Nazywam się Reyline, ale już dawno skróciłam sobie to nieznośne imię do krótkiego przezwiska „Rey” [1]. Mam dwadzieścia lat. Gdybyście mnie spotkali gdzieś w tłumie, nie zwrócilibyście na mnie uwagi – dziewczyna jak dziewczyna, tyle że zamiast tradycyjnego kobiecego czepca nosi na głowie cienką wojacką opaskę. Ale na drugi rzut oka pierwsze złudne wrażenie znika. Długie do ramion włosy tylko zdają się kasztanowe – w istocie są różnobarwne, w tej gęstej kędzierzawej grzywie zmieszały się wszystkie odcienie opadających liści, od krwistej purpury do mgliście złocistej barwy jesiennego słońca. Jeśli chodzi o oczy, a ściśle biorąc kolor, to miałam szczęście. Gdyby nie były orzechowe, złota obwódka wokół tęczówek rzucałaby się w oczy każdemu, a tak – prawie tego nie widać. Skórę też mam złocistą, ale to można zrzucić na karb opalenizny albo domieszki stepowej krwi. Reszta – wąskie usta, długie palce, pociągła twarz i delikatne kości – mogłaby spokojnie należeć do człowieka.

Mogłaby. Ale ja nie jestem człowiekiem.

Jestem feyrem, który wychował się wśród ludzi.

W ciągu czterech lat, które minęły od czasu, gdy w moim ciele zaczęły zachodzić nieodwracalne zmiany, nauczyłam się ukrywać swoje pochodzenie. Kłów na szczęście nie mam, pazury zaś chowają się w palcach i mogę je w razie potrzeby wysuwać – nie zastępują paznokci. Wpierw myślałam, że jestem półkrwi, bo brak pozostałych nieodłącznych objawów feyryzmu był podejrzany – ale potem, przekopawszy górę latopisów, dowiedziałam się, że takie feyry jak ja są zmorą każdego łapacza.

Nie byłam ot takim sobie dziwadłem. Byłam Księżniczką feyrów, arystokratką, która jakimś niepojętym sposobem trafiła na obcy, wrogi sobie świat śmiertelników. Dziwne to było, bo nawet dorosłe feyry wyższe nie przekraczały Wrót. Nawet teraz, gdy feyry miały rozsądny i neutralny stosunek do swoich śmiertelnych sąsiadów, tylko trzy razy zdarzyło się, by Książęta przekroczyli Wrota. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że były to wizyty oficjalne, dlatego o nich pamiętano. Kto wie, ilu kiedyś krążyło po świecie śmiertelników takich jak ja Książąt w ludzkiej postaci? Coś mi podszeptywało, że sporo. A teraz? Teraz tylko ja. Wiedziałam to z całą pewnością, po prostu czułam.

Być jedynym ze swego rodu – to być skazanym na samotność.

Wybrać się za Wrota, do swoich? Wolne żarty. Kto wie, czy nie czeka mnie tam najgorsze? Na co komu Księżniczka zagubiona w świecie śmiertelników, która od dawna myśli po ludzku i uważa się za człowieka?


* * *

– E, Rejka! Śpisz? – Wittor przechylił się przez stół i szarpnął mnie za ramię. – Co się tak gapisz na tego dziada?

– To łapacz – poprawiłam go odruchowo. – Ma na płaszczu znak Akademii, nie widzisz?

Teraz cała tawerna patrzyła na przybysza. Karczmarz powoli zsunął się za ladę. Palce Brana zastygły nad strunami. Nasz szef nie doniósł dzbana do ust, piana pociekła mu między sękatymi palcami. Mag potoczył wzrokiem po sali.

– Wiem, że tu jesteś, zarazo – rozległ się spod kaptura głuchy, zachrypnięty głos. – Wyłaź, nie ma się co kryć. Obłożyłem gospodę siecią.

Wzdrygnęłam się. Więc w ten sposób postanowił mnie dorwać! Wychodzić oczywiście nie miałam zamiaru. Niech tu sterczy choćby i do rana! Przecież nie zacznie sprawdzać koloru krwi wszystkich gości. Tylko szkoda, że w końcu wyciągnął prawidłowy wniosek z poprzednich porażek. Gdyby nie wiedział, że jestem Księżniczką, nie przemawiałby po ludzku. Każdy wie, że tylko feyry wyższe zachowały rozum i rozumieją ludzką mowę.

Wszyscy milczeli. Łapacz też się nie odzywał. Minęła minuta. Druga. Głuchy śmiech maga przyprawił mnie – i nie tylko mnie – o dreszcz. Niedobry, ohydny śmiech.

– Tracisz szansę, trupojadzie.

Aha. Szansę. Od kiedy to łaps daje feyrowi szansę?

– Ale jeżeli nie wyjdziesz…

Żałosne wycie przerwało mu w pół słowa. Wszystkie głowy obróciły się w stronę okna.

– Pieprzone zjawy – mruknął ktoś, bez specjalnego lęku zresztą. Tu od dawna feyry traktowano jak zło oswojone, nie bano się ich.

Łapacz zmełł w ustach przekleństwo i skoczył ku drzwiom. No proszę, całkiem niezły mam fart – nie dość, że uparty, to jeszcze honorny, z takim się nie dogadasz. Tylko co mu szkodziło nie zwracać żadnej uwagi na niższych, którzy napadli na wioskę?! W każdym razie napadli jak na zamówienie. Pani Fortuna łaskawa dziś dla niegodnej córki swojej…

Najgorsze, że w drzwiach mag zrzucił kaptur i przelotnie zobaczyłam jego profil.


* * *

– Reylina, patrz, jaką kobyłę Kessar dostał! – Starszy brat uśmiecha się, jakby sam był dumnym właścicielem pięknego wierzchowca.

– Konia, jeśli już! – odcina się w odpowiedzi jasnowłosy chłopiec o różnobarwnych oczach. – Lina, przejedziemy się?

– A przegonimy wiatr? – Uśmiecham się radośnie i mówiąc to, już moszczę się w siodle za swoim najlepszym przyjacielem.

– A pewnie! – śmieje się i wbija bose pięty w boki konia.


* * *

Wiedziałam, że robię głupstwo.

– Neka – zwróciłam się do starszego – muszę iść. Przechowaj moją dolę, może jeszcze wrócę.

Nie zwracając uwagi na ich zdziwienie, płynnie przechodzące w przerażenie, porwałam z podłogi plecak i miecz. Pospiesznie narzuciłam na koszulę kurtkę – noce były jeszcze chłodne. Pomachawszy ręką swoim byłym już towarzyszom, skamieniałym niczym ofiary bazyliszka, lekko zesztywniała, wstrzymując oddech, wyszłam w noc rozdzieraną jadowicie zielonymi błyskawicami. Walka toczyła się na skraju wsi przy pochylonej wiekiem cerkiewce. Na moje wyczucie, stado było niewielkie – pięć lub sześć kundli. Gdyby na miejscu tego wariata była normalna ekipa „łapacz plus ogar”, rozprawiliby się z niższymi w parę sekund.

Ale Kes był sam. Nie miał ogara. Mag żywiołów, który staje do walki z bezcielesnymi zjawami, może już sobie zamawiać trumnę.

Nie, nie, nie… Jeszcze na tyle nie zgłupiałam, żeby iść na pewną śmierć! Ruszę przez las, do Wołogrodu skrótem wszystkiego dzień drogi. Jak ktoś jest takim wariatem, żeby w pojedynkę wojować z upiornym stadem, ja mu pomagać nie będę! Ratuj się, kobieto, póki Kes ma co innego do roboty! Zanim, nie daj Boże, przypomni sobie, skąd zna twarz dziewczyny, która siedziała między myśliwymi… Póki…

Nie, nie zamierzam mu pomagać! Stanę sobie tylko z boczku i popatrzę, jak go te psy patroszą!

Nie, nie i jeszcze raz nie! Absolutnie nie chcę mu pomagać!

A czort z nim… i ze mną też! Te psy przyczepiły się do mojego własnego łowcy! Jak zginie, to na jego miejsce wyślą kogoś sprytniejszego, po co mi to?

I tak sobie myślę…

Stanęłam pod okapem kruchty. Walka trwała raptem dziesięć metrów ode mnie, przy studni. Też sobie miejsce wybrał! Co on, święconą wodą je chce zalać?

Chociaż monoteizm w Rosji kwitł w najlepsze, w głębi duszy mało kto naprawdę wierzył w Jedynego Wszechprzebaczającego. Co to za Bóg, któremu pod bokiem harcuje horda demonów? Gdzie się podziewa, kiedy Go najbardziej potrzeba?

A ja wierzyłam. Nie, nie w obraz stworzony przez ludzi, ale w kogoś niematerialnego, lecz istniejącego. Ten „ktoś” kiedyś uratował mnie od losu gorszego niż śmierć – od obłędu. Dał mi wiarę w cuda i w to, że każdy grzech można zmyć.

Łapacz dobrze walczył. Może wiatr nie jest najlepszą tarczą dla wojownika, ale wobec zjaw jedyną skuteczną. Mag wykończył już pięć, ale zostało jeszcze siedem. Ot, jednak zaniżyłam ocenę… Te siedem teraz atakowało go ze zdwojoną wściekłością. Zrzuciłam plecak, zdjęłam kurtkę, przejechałam palcem po srebrnej klindze i z żalem odłożyłam miecz na bok – feyrów nie rani srebro, tylko stal, a nosić ze sobą drugiego ze zrozumiałych względów nie chciałam, ani zresztą nie mogłam. Gdy tak powoli acz pewnie przygotowywałam się do wielkiej bitwy w obronie mojego wroga, Kes zdołał pozbyć się następnych trzech psiaków. Zostały jeszcze cztery. Może sam da radę?

Ledwo zdążyłam pomyśleć, jak by to było dobrze, gdy jeden z kundli wpił się zębami w prawą rękę maga. Zjawa czy nie, a wyrwał konkretny kawałek mięsa. Mag zachwiał się, nie dokończył wypowiadanego zaklęcia. Nad jego głową ostatni raz błysnął magiczny płomyk. Rozległo się kłapanie upiornych szczęk.

Nie było na co czekać. Widmowe psy nie wyglądają specjalnie groźnie, ale bezbronna ofiara w ich pyskach rzadko kiedy przeżywa choć minutę. Opuściwszy kryjówkę, skierowałam się do rannego maga ledwo widocznego pod kudłatymi ciałami. Na walkę nie miałam ochoty, zabijać tych niższych byłoby nudno, nic ciekawego, no i nie zrobiłoby to żadnego wrażenia na magu. Jak to dobrze, że razem z nowym ciałem zyskałam także umiejętności. Nieuporządkowane, mało użyteczne, ale czasem, właśnie przy takich okazjach, bardzo przydatne.

Jestem wyższą. Księżniczką. Panią. Mam prawo rozkazywać i wiem, jak to robić. To były naprawdę strzępki wiedzy, ale wystarczyły.

- Ut, verene, ut! [2] - zaterkotał wśród nocnej ciszy mój głos. – Ut!

Psy zawarczały z niedowierzaniem. Nawet te półrozumne istoty zauważyły, że stojąca przed nimi dziewczyna ludzkiego rodu wcale nie przypomina pani. I nie pachnie nocnymi wiatrami i światłem słońca, lecz ogniem i śmiercią.

Ut!

Z kostek palców z chrzęstem wyskoczyły mi szponiasto zagięte pazury, złociste obwódki wokół tęczówek lekko zaświeciły, spośród włosów wysunęły się cienkie różki, kręgosłup zachrzęścił, koszula zatrzeszczała na plecach rozrywana kolczastym kostnym grzebieniem.

Psy zaskowyczały i podpełzły do mnie na brzuchu, jak zwykłe dworskie kundle. Pozwoliłam sobie zainteresować się stanem ich niedoszłej ofiary i cmoknęłam z wrażenia. Ale przystojniak! Dobrze, że mu buźki nie tknęły, ale łapy obgryzły niewąsko, wątpiłam, czy będzie w stanie ruszać palcami. Szkoda. Był mag, nie ma maga… Zaklęcia to przede wszystkim gesty, a dopiero potem słowa.

Psy łasiły mi się do nóg, popiskując. Dobre pieski, dobre…

- On dare! [3]

Złapawszy pierwszego z brzegu psa za kark, bez trudu poradziłam sobie z materialną formą tej istoty. Pozostałe trzy stwory posłusznie podążyły niewidzialnym tropem, oglądając się, ale nie protestując. Niech sobie teraz Książęta kombinują, kto tu się ośmiela rozkazywać ich pupilom. Mam nadzieję, że samowola znowu mi ujdzie na sucho – dotychczas zawsze tak było. Chociaż… Dotąd nigdy nie zaryzykowałam rozkazywania niższym, których nie zamierzałam unicestwić. I w sumie nie zawsze to działało. Trudno, teraz nie miejsce i czas, żeby sobie tym zawracać głowę.

– Te, łaps, żyjesz? Mam zapukać do popa, żeby cię wyspowiadał?

Nie zaszczycił mnie odpowiedzią. Nie puszczając zimnego psiego karku, podeszłam bliżej, stając nad rannym magiem. Próbował się odwrócić, ale tylko jęknął, zbyt słaby, by unieść się choćby na milimetr. Nieźle go bestie urządziły…

– Podobno mnie szukałeś – uśmiechnęłam się. – No to możesz zaczynać. Przyjmuję wyzwanie. Mam nadzieję, że naprawdę jesteś taki odważny, jak pokazywałeś.

– Dobij mnie, odmieńcu, na co czekasz! – zachrypiał w odpowiedzi. – Chyba że jesteś tylko mocna w gębie, a jak co do czego, to chowasz się za swoim kundlami?!

Dzielny chłopiec. Dzielny, ale głupi. Innych łapsami nie robią.

Przykucnęłam, przyglądając się swojemu prześladowcy. Nic się nie zmienił, jakby nie było tych czterech lat, kiedy nawet na wrogów nie można było liczyć. Ech, Kessar… Wiaterek… Dlaczego ty? No, dlaczego właśnie ty? Tysiące łapaczy na świecie, a za mną posłali akurat ciebie, i nawet nie dali ogara – za kimś, kto w ciągu miesiąca wykończył siedmiu samotnych magów i pięć drużyn „łowca plus ogar”. Czy może tak sobie wyliczyli? Czyżby wyczuli, że jeśli ktokolwiek ma szansę przeżyć spotkanie ze mną, to właśnie ty?


* * *

– Kes, a dlaczego ty nie masz dziewczyny?

– A wiesz, czekam, aż ty dorośniesz, mała!

– Nieprawda, nie jestem mała!

– No co ty nie powiesz!


* * *

Zawahałam się. Przeszłość, która kazała mi pomóc magowi, była przeszłością człowieka. Opartą na kłamstwie. A może by tak się tego pozbyć? Jednym ciosem zniszczyć ostatnie ogniwo, które mnie łączyło z ludźmi?

– Po co mnie szukałeś, człowieku? – wyrwało mi się.

– Zdechniesz, pokrako – charknął mag, plując przy okazji krwią. – Jak nie ja, to kto inny cię zabije!

Skinęłam głową. Wszyscy jesteśmy poniekąd śmiertelni – nawet feyry wyższe, choć zdaje im się, że jest inaczej – i ja też się nie łudziłam, że będzie mi dane w ciszy i spokoju żyć na wieczność, jaką mi los ześle. Ale… jak już ginąć, to przynajmniej nie z rąk jakiegoś przypadkowego przybłędy.

– Podobasz mi się, łowco. Głupi jesteś, ale ciekawie się przed tobą ucieka.

Pogłaskałam psa. Oceniwszy, że mag nie stanowi zagrożenia, odesłałam feyry pod ganek, gdzie zostawiłam rzeczy. Ludzie po wioskach zeszli na psy, ani się nie obejrzysz, jak cię rozbiorą do gaci, nie przejmując się takim drobiazgiem, że jesteś nie z tego świata.

– Ja tych psów nie wysyłałam i nie mam zamiaru tak szybko kończyć naszej zabawy. Pozwolę ci przeżyć, nawet cię podleczę. A w zamian za to obiecaj, że kiedyś mnie dopadniesz i wtedy się zmierzymy. Obiecaj, że przyjdziesz sam i będziemy walczyć uczciwie, bez żadnych magicznych kręgów, sieci i ogarów.

Patrzył na mnie wytrzeszczonymi oczami, w których nienawiść i przerażenie mieszały się ze zdumieniem. Chyba pierwszy raz w życiu spotkał feyra poszkodowanego na umyśle. Ciekawe, czy takie specyficzne poczucie humoru odziedziczyłam po przodkach czy podłapałam od ludzi.

– To jak, zgoda? – zapytałam niecierpliwie. – Decyduj się szybciej, bo jak poczekasz jeszcze z pięć minut, to wszyscy uzdrowiciele Akademii razem wzięci nie wyleczą ci rąk.

Wahał się. Ba, kto by się nie wahał na jego miejscu? Feyry nie znały litości. Nawet oswojone feyry – ogary trzymano pod czarem zniewalającym i tylko dzięki temu można było posługiwać się nimi bez obawy pożarcia już w pierwszej minucie. A tu, proszę, potwór znany z okrucieństwa zachowuje się jak rozumna istota. Nie mówiłam, że jestem jedyna i niepowtarzalna?! Prawdopodobnie jedyny feyr obdarzony rozumem po tej stronie Wrót. Dlatego też tyle czasu nie mogą mnie złapać. Do tej chwili łapacze nawet nie podejrzewali, że mogę się kryć pod postacią człowieka.

– No to jak, zgoda?

– Zgoda.

Kiwnęłam głową z zadowoleniem. W sumie nie spodziewałam się innej odpowiedzi, ale nerwowe ssanie w żołądku ustąpiło.

– Czekaj tutaj, nigdzie nie łaź – wykrztusiłam i podeszłam do swego bagażu, próbując się nie spieszyć. Nie powinien wiedzieć, że wrednemu feyrowi zależy na jego śmierci o wiele mniej niż jest skłonny się przyznać.


* * *

Dziwny widok stanowiliśmy. Szczupła, wręcz chuda dziewczyna zgięta we dwoje i taszcząca na plecach mężczyznę dwa razy większego niż ona sama. Za tą zdumiewającą parą biegł widmowy pies otoczony jadowicie zieloną poświatą, z kurtką i torbą w pysku. Między łapami psa dyndał miecz w pochwie.

Kesowi wlokły się nogi po ziemi, cicho postękiwał w malignie. Na tę okazję schowałam kolce grzbietowe, chociaż kiedyś, dawno temu, po długich rozmyślaniach doszłam do wniosku, że mogą się przydać do transportu różnych rzeczy na plecach – na przykład rannych i trupów – jak jeżowi. W tym przypadku, choć pokusa była spora, przyszło zrezygnować z możliwości nadziania sobie zdobyczy na igły. Mało, że przez tego idiotę podarłam sobie nową koszulę, mało, że nie odebrałam wypłaty, nagrabiłam sobie u kniaziów, oswajając psiaka, to jeszcze plecy będą mnie bolały pewnie z tydzień!

Nie ma tak dobrze, kolego, zapłacisz za wszystko. Jak mnie dogonisz – zapłacisz, i to z odsetkami!

Aha. A potem pokwitujesz. Stalą na szyi.

Spotkanie z porządnymi ludźmi odbyło się w spokojnej i przyjacielskiej atmosferze. Skierowałam kroki do tej samej tawerny, ale tym razem rzuciłam okiem na szyld. Nazywała się „Ostatnia Przystań”. No, bardzo stosowna nazwa… Życiowa taka, jak na zamówienie.

Otworzywszy drzwi celnym kopniakiem, obrzuciłam wzrokiem towarzystwo w izbie, które dotąd zachodziło pewnie w głowę, gdzie ja właściwie poszłam – wykończyć tego łapacza czy wiać, gdzie oczy poniosą…? Zrobiło się cicho, ale nie na długo. Zobaczywszy, co niosę, połowa obecnych zareagowała stłumionymi przekleństwami, a połowa uśmiechami zadowolenia. Monety powędrowały z rąk do rąk…

Pokręciłam głową ze zdziwieniem. A gdzie krzyki? Gdzie panika? Odbiło im? – jakże to, nie zwracać uwagi na feyra, niechby i takiego sympatycznego i niegroźnego?! Powinni rozbiec się i pochować w domach, a ci chyba całą wieś zwołali do karczmy, w każdym razie było ze dwa razy więcej gości niż pół godziny temu.

Stanowczo, świat zwariował!

Pies zawarczał. Wcale mu się nie podobało, że pani zaciągnęła go ze sobą w miejsce, gdzie jest tylu ludzi. Syknęłam na niego, uspokoił się. Wypatrzywszy wolny stół, skierowałam się ku niemu i zwaliłam na blat ciało maga. Cofnąwszy się o krok, krytycznie przyjrzałam się swojemu dziełu. Po krótkim namyśle ściągnęłam z Kesa płaszcz, odkrywając spraną koszulę, która kiedyś była czarna, cienkie płócienne spodnie i skórzane buty do pół uda. W takich ciuchach chodzi się dobrze i po lesie, i po bagnach, a w walce nie krępują ruchów. Na piersiach krzyżowały mu się skórzane pendenty. Zza kołnierza wypadł woreczek z jakąś trawą, od zapachu której poczułam nieprzyjemne wiercenie w nosie. Zrobiłam się zła, szybkim ruchem złapałam to świństwo i rzuciłam gdzieś w kąt.

– Rey, może soli? – usłyszałam nagle kpiący głos Wittora. – Czy ty go tak na surowo, bez przypraw?

Zakrztusiłam się. Może jeszcze wyjmie książkę kucharską?

– Posłuchaj, istoto ludzka, jeśli w tej chwili się nie zamkniesz, to zamiast tego półtrupka wezmę na przystawkę pierwszego z brzegu!

Doprawdy, ile może czasem zmienić brak kłów! Starczy, że masz ludzkie zęby, i już nikt cię nie traktuje poważnie! Dziwne to, ale nawet niedawni przegrani nie spieszyli się do wyjścia. Patrzyli na mnie ostrożnie, z zainteresowaniem, ale bez strachu.

Neka wstał z miejsca i podszedł do prowizorycznego stołu operacyjnego.

– Pomóc ci?

Przyjrzał się uważnie rannemu. Gwizdnął przez zęby.

– Nieźle mu pieski dogodziły. Jak się nie pospieszymy, straci ręce. Chyba że…

Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. Pazury już schowałam, czułki skryły się pod rozpuszczonymi włosami i tylko lekko świecące oczy i rozerwana koszula wskazywały, że nie jestem takim wcieleniem niewinności, za jakie chciałabym uchodzić.

– Chyba że co?

– Ciągle nie rozumiem, po diabła go tu przyniosłaś? Od początku nie wierzyłem, że nas tu zostawiasz psom na pożarcie, od razu wiedziałem, gdzie poleciałaś, tylko po diabła ratowałaś łowcę? Przecież on przyszedł cię wykończyć!

Uśmiechnęłam się. Nie lubią łapaczy, nie lubią… Gdybym teraz wyszła, nikt z tych bogobojnych włościan nie pofatygowałby się, żeby Kesowi pomóc.

– Tak trzeba, Neka. Masz jeszcze trochę tej maści na zakażenia?

Skinął głową. Nie zadając zbędnych pytań, podszedł do sterty toreb zwalonych w kącie. Pogrzebał w swojej przez chwilę, wrócił z naczyniem pachnącym kwiatami i podał mi potrzebną maść.

– Może weźmie go na górę? – spytał cicho karczmarz, kryjący się w tłumie gości. – Mamy wolne pokoje, będzie wygodniej jak tutaj.

– Bardzo chętnie, dobry człowieku – odrzekłam uprzejmie – ale najpierw opatrzymy mu rany. Proszę się nie martwić, zapłacę za ten cały bałagan.

– Ależ co mówi! – Oberżysta zamachał rękami. – Nie martwi się, żeby nie wy, to psy by wieś spustoszyli. Jakby jeszcze czego potrzebowała, to tylko dla mnie powie.

– Jest tu gdzieś w pobliżu mag albo znachorka?

– Nie ma. – Pokręcił głową z przepraszającym wyrazem twarzy. – Już miesiąc, jak tu niepokój, już i pop wyjechał, bo własna skóra dla niego droższa jak cudze dusze.

– A łapacze co?

– A co z nimi ma być? Nie zostawio oddziału w każdej wiosce…

Reszta myśliwych skupiła się wokół nas, a z nimi sporo gapiów. Wittor ściągnął z Kesa koszulę i cmoknął, widząc siatkę szram na jego piersi. Neka starannie przemywał rany. Okazało się, że jest jeszcze gorzej niż myślałam. Napastnicy dotarli kłami do ścięgien, kości były na oko w pięciu miejscach rozkawałkowane, nie mówiąc już o miazdze, która została z palców. Oj, ktoś tu się pospieszył z obietnicami – może i uda się uratować ręce, ale do czego się będą nadawały? Będzie w stanie czarować?

Ktoś podsunął mi chustę z lnianego płótna. Skinieniem głowy podziękowałam gospodarzowi i nagle dotarło do mnie, że zupełnie zapomniałam o swoim nowym zwierzątku. Rozsunąwszy tłoczących się ludzi, gwizdnęłam. Pies wylazł spod stołu i odchylił łeb w bok, obrzucając mnie taksującym spojrzeniem. Moje rzeczy walały się między jego łapami.

- Arren! [4]

Uspokoiwszy na wszelki wypadek pieska – teraz nie ruszy się z miejsca – wróciłam do pacjenta. Ludzie już mu przemyli rany, przy okazji znajdując na nogach kilka innych. Skóra ochroniła go przed poważnymi obrażeniami, ale psie zęby jednak zdołały w paru miejscach przebić buty.

– No i jak? – zagadnęłam Nekę. – Da radę?

Myśliwy pokręcił głową.

– Przypuszczam, że wątpię. Rany by mu się zagoiły za parę dni, a za tydzień i palce by odrosły, zaklęcia regenerujące już zaczęły działać. Łapsy naród twardy, ale psy jadowite były i zakażenie się wdało.

– Cholera!

Z całej siły walnęłam pięścią w stół. Ludzie cofnęli się, ale nic poza tym. No proszę, rozwiałam jeszcze jeden mit – feyry nie są wszechmocne. W każdym razie nie takie feyry jak ja.

Złapałam Nekę za ramię.

– Nie da się tego jadu jakoś wywabić?

Pokiwał głową ze współczuciem.

– Jasny szlag, naprawdę nic się nie da zrobić?

– Chodźmy na bok. – Spojrzał z ukosa na pozostałych. – Może coś ci podpowiem.

Wydałam myśliwym parę poleceń i poszłam pod drzwi, gdzie Neka już na mnie czekał.

– Po co się tak tajniaczysz? – rzuciłam. Wyszliśmy na ganek. Chłodny wiatr obudził moją czujność. Czerwcowe noce są zdradliwe.

– Powiedz ty mi – uśmiechnął się blado – wcale się nie zdziwiłaś, że cię tak ugościli? Nie zażyło cię, że chłopi cię przyjęli jak swoją, zamiast cię roznieść na widłach?

Wzruszyłam ramionami. A kto tam za ludźmi trafi. Ostatnio nic mnie nie zdziwi, przecież mówiłam, że świat zwariował. Powiedziałam mu to.

– Rey, ja byłem łowcą. Od początku wiedziałem, kim jesteś, ale się nie bałem.

– Wiedziałeś?!

– Pewnie. Ja jeszcze pamiętam czasy, jak był pokój. Pamiętam ostatnią wizytę Księcia w Akademii. Nie wiem, co Księżniczkę zaniosło do świata ludzi, ale ty jesteś feyr wyższy, rozumny, a nie maniakalny morderca śmiertelników. Zaciekawiło mnie to, więc postanowiłem zaczekać, przyjrzeć ci się. Rozpracowałem cię starannie, nie jesteś taka jak te potwory, które napadają na wszystko, co się rusza. Wytłumaczyłem to temu całemu towarzystwu, jak się okazało, że zaraz się wpakujesz pod widły. To są prości ludzie, ale sprawiedliwi.

– Dzięki, oczywiście… – Znowu zesztywniałam. – A po co ci to? Czego się spodziewasz? Wdzięczności?

– Ech, Rey, przywykłaś o ludziach myśleć jak najgorzej! Lepiej sama powiedz, po coś tu przywlekła tego łapacza? Już pytałem, ale nie raczyłaś odpowiedzieć. Kto on dla ciebie? Brat, swat? Co cię napadło, żeby go ratować?

– Nie twój interes! – krzyknęłam.

– Odpowiedz, to ci powiem, jak go wyleczyć.

– A po co ci to?

– A ciekawy jestem. My, ludzie, tak mamy, że jak widzimy coś dziwnego, to staramy się to zrozumieć, rozłożyć na czynniki pierwsze. A co ja tu znajdę dziwniejszego od feyra, który drży ze strachu o życie swojego zabójcy?

Zamyśliłam się. Jak ja mu wytłumaczę coś, czego sama do końca nie rozumiem?

– To mój własny wróg – wyjaśniłam niechętnie. – Od czterech lat bawimy się w kotka i myszkę. Przyzwyczaiłam się do niego. To jest zło, pewnie, ale zło, do którego przywykłam i brakowałoby mi go. W moim życiu ciągle się wszystko zmienia, a to jest jakiś tam stały element. Kiedyś się spotkamy, jedno z nas tego spotkania nie przeżyje, oswoiłam się z tą myślą. Nawet jak wróg, to zasługuje, żeby z nim walczyć. Pasuje ci taka odpowiedź?

Neka w zamyśleniu skubał rzadką brodę, patrząc gdzieś nad moim ramieniem. Wiatr rozwiewał mu włosy i pchał mi na twarz moje własne. Poranne mgiełki pełzały nad wystygłą w nocy ziemią. Gdzieś w dali zahukał puchacz.

– I to wszystko? – spytał.

– Wszystko. – Zmarszczyłam brwi. – Jak sam inteligentnie zauważyłeś, jestem Księżniczką. Jeżeli mam jakąś zachciankę, to tak ma być. No więc dziś mam zachciankę jeszcze tę grę z łowcą trochę pociągnąć. A jutro może będę miała zachciankę napuścić na niego moje sługi.

– Jaka szkoda. – Pokiwał głową jak teatralna lalka. – Szkoda chłopaka, kaleką zostanie. To nie jest wystarczający powód…

– Niewystarczający? – zjeżyłam się. – Do czego niewystarczający?

– Nie mogę powiedzieć na pewno, ale przypuszczam, że ugryzienie niższego nic by ci nie zrobiło, zgadza się?

Przytaknęłam.

– Czyli masz we krwi antidotum na tę truciznę.

Przeklęłam swoją głupotę. Przecież wiedziałam z doświadczenia, że jad feyrów na mnie nie działa!

– A ile tej krwi? Co mam zrobić, dać mu ją do picia czy wylać na ranę?

– Ty naprawdę…?

– Tak – uprzedziłam pytanie eks-łowcy. – Więc jak?

– Gdyby trucizna nie rozeszła się po całym ciele, wystarczyłoby parę kropel na ranę, ale tak, jak jest, trzeba będzie go napoić. Na pewno tego chcesz?

– Naprawdę to nie chcę. Owszem, szlag mnie trafia na myśl, że będę musiała podstawić gardło łapsowi. Ale jest takie słowo „trzeba” – warknęłam, ruszając do drzwi.

Neka uśmiechnął się. Najwyraźniej rozumiał, że powody, dla których ratowałam młodego łapacza, mogły być najróżniejsze, tylko nie takie, jak powiedziałam. Oj, miałam powody, dużo powodów. Aż za dużo.


* * *

W izbie panowało ożywienie. Towarzystwo rozeszło się do swoich stołów i robiło zakłady – wyżyje, nie wyżyje. Wittor został przy Kesie, ocierając mu pot z czoła i przytrzymując, gdy zaczynał się rzucać. Od razu skupiłam na sobie całą uwagę. No cóż…

– Da się zrobić, żeby odzyskał przytomność? – rzuciłam posępnie w przestrzeń, próbując nie patrzeć na zzieleniałą twarz maga.

– No, spróbować można – niepewnie odparł Wittor. – Tylko po co?

– Chcę go przesłuchać! – Skrzywiłam twarz w zwierzęcym grymasie.

Neka uśmiechnął się. – Wlej mu kapkę naszej nalewki – poradził. – Tylko nie przesadź.

Wittor jął szperać we wspólnym bagażu, szukając tajemnego eliksiru. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, z czego się składał, ale stawiał na nogi piorunem.

Rozwarłszy zęby Kesowi, Wittor wpuścił mu kilka kropel do gardła. Na jakieś pięć sekund w karczmie zapanowała głęboka cisza. Chłopi już dawno postanowili niczemu się nie dziwić i teraz najwyraźniej oglądali to wszystko jak przedstawienie wędrownej trupy. Oberżysta omal nie płakał ze szczęścia – będzie co opowiadać gościom, będzie się czym pochwalić. Kto inny może się pochwalić, że gościł w swoim zajeździe feyry (w dodatku razem z łowcą), a po takim spotkaniu budynek stoi, jak stał, i obeszło się bez ofiar w ludziach?

Już miałam się zacząć niepokoić, gdy nagle Kes zakaszlał i energicznie usiadł. Powiódł po ludziach maślanym wzrokiem.

– W czepku żeś się urodził, chłopie. – Neka klepnął go po ramieniu. Łowca zgrzytnął zębami, chyba uważając to, co widzi, za przedśmiertne halucynacje.

– No i proszę – odgadłam, co myśli – teraz scenariusz przewiduje scenę łóżkową…

Szarpnęłam za kołnierz mojej nowiutkiej koszuli, rozdzierając ją prawie do pasa. Ja mu to jeszcze przypomnę! Mag patrzył na mnie takim wzrokiem, jakby zobaczył nieznane nauce zwierzę. Reakcje pozostałych wahały się od gwizdu zachwytu do podjudzania.

Podeszłam do Kessara, przytrzymywanego przez moich pomocników, i pokręciłam głową.

– Nic z tego, Neka. Prędzej zdechnie, niż waży się mnie tknąć.

– O czym wy mówicie? – stęknął Kes.

– A ktoś go pyta o zdanie? – Neka machnął rękami, na chwilę puściwszy ramię „ofiary”. – To jak, sama rżniesz, czy my?

Sama?!

Wzdrygnęłam się na samą myśl o wzięciu do ręki stalowej broni. Nie, nie, nie! Potrzymać to jeszcze mogę, ale żeby się tym chlastać… Brr…

– A nie można srebrem? – spytałam ostrożnie, starając się nadać głosowi żałobny ton.

– Może jeszcze drewnem? To jak, sama?

– No nie! – Odwróciłam się do pozostałych myśliwych. – Bran, pomożesz?

– A co potrzeba? – odezwał się bard, któremu odebraliśmy publiczność. Wstał z ławy i podszedł do naszej ekipy.

Milcząc odrzuciłam włosy z szyi i pochyliłam głowę w bok.

– E, a może w tym stanie to i z nadgarstka starczy? – wstrzymał mnie zafrasowany Neka.

– Aha. A potem z owiązaną łapą mam ruszać w drogę i może jeszcze się bić? Jeszcze mi życie miłe! A szyją walczyć nie zamierzam – wycedziłam, ani na jotę nie zmieniając pozycji.

Bran splunął i wyciągnął zza cholewy kindżał. Po plecach przebiegł mi dreszcz strachu. Łapacz obserwował te wszystkie przygotowania ni to ze zdziwieniem, ni z przerażeniem, jakby nie do końca rozumiał, co się dzieje.

Czy my, feyry, nie lubimy stali? To nie jest właściwe słowo. My jej nienawidzimy.

Jest jak ogień, który spala cię żywcem.

Jest jak setki maleńkich śmierci, jak życie w bólu i strachu bez końca.

Jest jak wcielony strach, który skręca ci flaki w ciasne węzły.

Doznałam tego jeden jedyny raz i przysięgam na wszystko, że następny raz będzie ostatni, ja tego nie przeżyję. Nie było okazji dotrzymać przysięgi…


* * *

Zawahałam się, zaklęłam siarczyście. Do diabła! To też mu kiedyś przypomnę! Czułam, że niedługo nastąpi zmiana ról, teraz to ja jego będę ścigać.

Próbując nie zemdleć z bólu, wdrapałam się na stół i usiadłam Kesowi na nogach, przytulając się do jego obnażonej piersi. Wittor omal nie puścił rannego.

– Rejka, no co ty… ty naprawdę coś do niego masz…

Neka syknął cicho. W sali po raz kolejny zrobiło się idealnie cicho – tylko pies powarkiwał, nie rozumiejąc, co napadło jego nową panią. W jego słabiutkim umyśle zalęgła się zdradziecka myśl: czy ona na pewno ma wszystko w porządku z głową?

– Pij!

Chwyciłam łowcę za włosy i szarpnęłam, zmuszając, żeby przylgnął do mojej szyi. Z boku mogło to wydawać się sceną miłosną, ale „od środka” wyglądało znacznie gorzej. Kesem telepało, balansował na granicy utraty przytomności. Szlag mnie trafiał. Złocista krew lała się po mnie cieniutką strugą, oboje już byliśmy nią upaprani, co za marnotrawstwo drogocennej cieczy! Nie myślałam, że aż tak ciężko będzie zmusić tego kretyna, żeby połknął chociaż łyk.

– Pij, tłuczku, bo zaraz oboje zdechniemy i tyle z tego będzie. Zdaje mi się, że wolałbyś zabić mnie własnoręcznie?!

Szarpnęłam go znowu za włosy, zmuszając, żeby mi spojrzał w oczy.

– Pij, to przeżyjesz. Pij, to może kiedyś mnie dopadniesz…

Nienawidził mnie. Przejrzał mnie.

Przyssał mi się ustami do szyi, wziął potężny łyk… i opadł z sił. Zatykając ranę dłonią, stoczyłam się na podłogę. Neka przykląkł przy mnie z bandażami, które łapaczowi i tak na nic by się nie przydały. Chociaż nie… teraz właśnie najwyższy czas przewiązać mu rękę. Moja krew nie jest lekarstwem na wszystko, maścią też trzeba posmarować.

Odsunęłam Nekę.

– Wittor, zabandażuj temu kretynowi łapy, bo jeszcze ktoś od niego jaką france podłapie. Ja nie mam wiadra krwi, drugi raz częstować nie będę.

Strzelec skinął głową, nie wyszedłszy jeszcze z osłupienia. Wyrwałam Nece bandaż i przejechałam nim po szyi. Rany goją się na mnie jak na psie, ale taka utrata krwi to poważna sprawa.

– To jak? – Oberżysta nachylił się nade mną. – Może wam co do jedzenia zrobić? To pomaga…

Odsunęłam usłużnego gospodarza. Jakie znowu jedzenie? Nie teraz, nie ma czasu, życie Kesa wisi na włosku, trzeba zaczynać rozgrywkę. Umówmy się, że dał mi fory w zamian za krew. Pełna kultura.

– Wittor, jak skończysz, zanieście go do izby na górę. Gospodarz obiecał, że da. Posiedźcie przy nim, póki nie oprzytomnieje.

Podniosłam się i jęknęłam. Jak przez mgłę widziałam kołyszące się wnętrze gospody.

Bran postawił gitarę między kolanami, opierając się podbródkiem o gryf.

– A ty co? Gdzie się wybierasz?

– A przed siebie. Nie mów, że chcesz, żebym została? Łaps chwilowo jest cichy i bezwonny, ale jak się pozbiera, znowu zacznie wywijać żelastwem.

– E tam. – Machnął ręką. – Pewnie nawet nie zapamiętał twojej twarzy. Schowasz pazurki i może cię szukać do upojenia.

Pokręciłam głową. Twarzy mógł nie zapamiętać, zresztą ona się zmieniała przy transformacji, ale że chodzi o młodą dziewczynę, to z pewnością zarejestrował, a takich we wsi nie było wiele.

Pies szturchnął mnie nosem w dłoń, zaskomlał, prosząco machając ogonem. Co znowu?! Przyjrzałam się swojej ręce. Aha, jasne. Była pokryta jeszcze nie do końca zaschniętą złotą mazią. Mam ja dzisiaj powodzenie…

- Kerr [5].

Westchnęłam i wyciągnęłam dłoń do feyra. W sumie i tak musiałam to zmyć, nie będę chodzić po świecie w charakterze złotego posągu. Pies warknął z niedowierzaniem i zaczął mi oblizywać palce. Po chwili jego oczy zabłysły, ale zaraz znów zgasły. Trwało to tak krótko, iż uznałam, że widocznie mam halucynacje ze zmęczenia. Widocznie…

Nad koszulą nie było co się zastanawiać. Przyjrzałam się sobie i znowu westchnęłam. Ktoś zakaszlał. Odwróciłam się, stając nos w nos z jakimś tubylcem.

– Ten tego… – Zarumienił się. – Ja tutejszy. Krawiec. No i… To dla was… Dla żony szyłem, ale i tak nie żal… Zobaczył ja, że wam się rozerwała, to poleciał do domu…

Podał mi śliczną odświętną koszulę. Wzięłam ją do ręki z niedowierzaniem.

– Bierze… – Zauważył moje niezdecydowanie. – Neka do nas mówił, że dla nich wszystkich nieraz życie ratowała, tam w lesie, a dzisiaj dla nas… Ja wiem, łowce gadają, że wy wszystkie potwory… – Poczerwieniał, czując, że chlapnął coś niepotrzebnie. Kto ją tam może wiedzieć, feyrzycę, może się zezłości, pomści zniewagę rodu. – My tu już dawno żyjem. Wasi napadają, pewnie, ale nieraz tylko wsią przelecą i uciekną. Bierze…

Całkiem już się zaplątał. Uznałam, że nowa koszula nie zrobi mi krzywdy i że mogę odwdzięczyć się nie tylko jemu, ale i całej wsi. Ci ludzie na to zasłużyli.

Zasłonięta potężnymi plecami kowala zrzuciłam z siebie starą koszulę i włożyłam nową. Jak szyta na mnie! Zwinęłam ciasno to, co zostało z mojej odświętnej odzieży, i podałam zawiniątko krawcowi.

– Weźcie to, dobry człowieku. Potnijcie na małe kawałki i rozdajcie ludziom, niech je wszyją w swoje ubrania.

Patrzył nierozumiejącym wzrokiem to na mnie, to na ten osobliwy prezent.

– Na tym została moja krew – wyjaśniłam, widząc jego zmieszanie. – Jak niższe poczują ten zapach, zgłupieją na chwilę, zdążycie uciec. Na długo ich to nie powstrzyma, ale da wam szansę.

Bardzo możliwe, że podziękowania wieśniaków nigdy by się nie skończyły, ale, za co uprzejmie przepraszam, przestałam ich słuchać. Ludzie potraktowali mnie przyzwoicie, ja im odpłaciłam tym samym. Jak inni tobie, tak ty im, prosta sprawa. Drzwi zamknęły się za mną i znowu zostałam sam na sam z dogorywającą nocą.

Nie. U mojego boku biegł pies. Uwolniony już od bagażu, prawie przezroczysty, jakby był zjawą utkaną z porannej mgły.

Nie tylko dlatego nie byłam sama. Na skraju wsi dogonił mnie Neka.

– Ej, Rejka! Weź to!

Wcisnął mi w rękę ciężką brzęczącą sakiewkę.

– Nie trzeba…

– Bierz, bierz, nie rżnij wielkiej pani. To twoje jest, za skóry ci się należy!

Nie opanowałam się. Uściskałam myśliwego.

– Dzięki…

Wiedział, że nie za pieniądze mu dziękuję, a za to, że tej nocy spełnił moje marzenie. Za to, że dziś wrogowie byli przyjaciółmi.

– Co powiedzieć temu chłopakowi? Będzie pytał, gdzie poszłaś, miejscowi obiecali, że będą siedzieć cicho, ja im wytłumaczyłem…

– Powiedz, że idę do Wołogrodu.

– A faktycznie gdzie idziesz?

– Do Wołogrodu – uśmiechnęłam się i złapałam podenerwowanego psa za kark. – Powiedz mu prawdę, tylko nie mów, jak się nazywam. Gdyby pytał, dlaczego się mnie nie bali, nic nie mów. Niech kombinuje.

– Jakieś dziwne sztuki robisz, Księżniczko.

– Neka, Księżniczka to ja jestem tylko z urodzenia. Ja jestem obca. I wśród ludzi, i wśród feyrów. Nie zamierzam się bić po żadnej stronie. Ani za ludzi, ani za feyry. Tak wybrałam, dobrze wiedząc, w co się pakuję.

Patrzył na mnie ze współczuciem.

– Nie wiem, jak trafiłaś tu, między ludzi, Księżniczko. Nie wiem, dokąd idziesz i po co. Pewnego dnia spotkamy się znowu i wtedy zrobię dla ciebie, co tylko będzie trzeba…

– Dlaczego, Neka?

– Dlatego, że jestem wróżbitą… a przynajmniej kiedyś byłem. Widzę przyszłość, widzę twoją drogę, widzę, jak leje się krew, słyszę srebro zgrzytające o stal. Widzę, jak jesień zmienia wszystko i wszystkich. I jak w zimną noc płoną jesienne ogniska.

Starannie zapamiętałam słowa maga, który wolał zabijać zwierzęta niż feyry. Wróżbici często się mylili, ale coś mi mówiło, że tym razem trzeba uważnie wysłuchać, co ma do powiedzenia.

Szłam, nie oglądając się za siebie, a on stał na skraju wsi i patrzył za mną. Nie pożegnał się – wierzył, że się spotkamy. I mnie się ta wiara udzieliła.

Lato korzystało ze swoich praw, ale ja widziałam opadające liście. Wiedziałam, że czas opadania liści przyjdzie niedługo – i wszystko się zmieni. Już wkrótce zapłoną jesienne ognie.


* * *

Kessar otworzył oczy i zacisnął zęby, wstrzymując wyrywający się z ust krzyk. Nie stało się to, czego bał się najbardziej. Nadal miał ręce. Ale ból, rwący ciało na strzępy, był tak okrutny, że przynosił straszne myśli: lepiej zostać kaleką niż tak się męczyć.

– O, oprzytomniałeś? – Siwowłosy, choć jeszcze niestary mężczyzna pochylił się nad Kesem i pomacał jego głowę. Młody mag miał dziwne wrażenie, że skądś zna tę twarz, gdzieś już się musieli spotkać. – Mówiłem, w czepku urodzony. Żeby nie Księżniczka, tobyś zdechł.

Kes tylko jęknął. A więc to nie był sen ani przedśmiertne majaczenia. Naprawdę wypił to… świństwo.

– Gdzie ona jest? – Słowa drażniły wyschnięte gardło, brzmiąc jak krakanie wrony.

– Poszła. – Myśliwy skrzywił się. – Daj ty sobie spokój, to nie dla ciebie robota. Ogara z Księżniczki nie zrobisz, nie będzie władczyni feyrów służyła człowiekowi, a i zabić się nie pozwoli.

– Gdzie ona poszła? – powtórzył mag, jakby nie słyszał słów myśliwego. – W jakim kierunku?

– Prosiła, żeby ci nie kłamać. – Neka pokręcił głową i ruszył do drzwi. – Poszła traktem na Wołogród.

– Dzięki.

– Nie ma za co. Żeby to ode mnie zależało, tobyś sobie spokojnie umarł.

Neka zatrzasnął za sobą drzwi. Kes osunął się na poduszkę i podniósł ręce do oczu, przyglądając się niemal już zagojonym ranom. Zaklęcia, wypowiedziane już na poziomie odruchu, działały. Jutro, pojutrze zostaną na pamiątkę tylko cienkie nitki blizn. Wtedy ruszy w drogę, tym razem wiedząc już, że nie szuka niewidymki ani kameleona, jak przypuszczał dotąd. Szuka dziewczyny z ludzkiego rodu, pod której postacią ukrywa się krwiożerczy potwór, gorszy od innych, bo rozumny. Nic to, że nie przyjrzał się jej twarzy. Grunt, że ona już się przed nim nie zdoła ukryć.

Dogoni ją i zabije.

Albo ona jego.

Łowca zamknął oczy. Z głębin pamięci wychynął obraz zniszczonej wsi. Nikt nie przeżył. Tamtego ranka zginęli wszyscy, których kochał. Cztery lata ścigał feyra, który to zrobił. Magowie nie zdołali ustalić, do jakiego rodzaju należał zbieg. Żaden znany im feyr nie byłby w stanie urządzić takiej rzezi. Wreszcie Kes dowiedział się, kto to był.

Księżniczka.

Feyry wyższe nigdy nie wytykały nosa poza Wrota, wolały posyłać przeciwko ludziom legiony swoich sług. A tu, proszę, jedna z nich pojawiła się w ludzkich krainach już cztery lata temu. Po co? Po co jej to było? Nieważne. Grunt, że gdy łowcy wyczuli obecność samotnej feyrzycy, jeden z młodych magów wziął Róg – chciał przy jego pomocy zmylić feyra, pojmać go i przywieźć do Akademii, gdzie magowie rozumu obłożyliby go zaklęciami i zamienili w swojego sługę, poszukiwacza ludzi, posłusznego ogara. Księżniczka nie dała się nabrać. Nie wpadła w zastawione sieci. Zamiast tego wymordowała całą ludność wsi, do której ją zwabiono.

Wszystkich mieszkańców Srebrnego Potoku. Rodzinnej wsi Kesa.

Zginęła z rąk Księżniczki cała jego rodzina i wszyscy przyjaciele. Zagryzała ludzi i rozrywała jak szmaciane lalki. Trzeba było pochować wszystkich w zbiorowym grobie. Tam, na zgliszczach rodzinnego domu, Kes przysiągł, że zabije feyra, który to zrobił. Przysiągł rodzicom, dziewczynie, braciom i siostrze, że pomści ich śmierć. Przez cztery lata Kes żył tylko pościgiem, aż wreszcie dognał ofiarę – a ona okazała się tak głupia, że przyjęła zaproponowane zasady gry.

Kes nie rozumiał tylko jednego. Dlaczego feyrzyca go uratowała? Dlaczego odwołała psy, dlaczego podzieliła się z nim swoją własną krwią? A już całkiem nie pojmował, jakim cudem ona nie tknęła ludzi, a ludzie jej. Kiedy go poiła, zauważył, że w oczach otaczających ich chłopów nie było strachu ani nienawiści.

I jak tu cokolwiek rozumieć? To było jakieś szaleństwo…


* * *

– Pewien jesteś, że dobrze robimy, Neka?

– Jestem pewien, Bran. Ona dobrze wie, co robi, nie będziemy się wtrącać.

– Ale jeżeli to faktycznie jest ona, to trzeba było jej powiedzieć, wytłumaczyć! – wmieszał się w rozmowę Wittor.

– To jest ona! – Machnął ręką niezadowolony Neka. – A co, może myślisz, że w ludzkich krainach jest jeszcze jakaś druga Księżniczka-podrzutek? Tyś już całkiem zgłupiał, panie Strzelec.

– No to czemu żeś jej nic nie powiedział? Dlaczego ją puściłeś samą, panie Wróżbita?

– Bo widziałem kawałek jej losu. Ona będzie potrzebowała pomocy, ale nie teraz. Przyjdziemy do niej, jak sobie przypomni, kim była, przypomni sobie świat, w którym feyry były rozumne.

– A ilu ludzi przez ten czas feyry załatwią? O tym to już nie pomyślałeś, co?

– Cicho byś był, panie Bard, i tak mi się rzygać chce! Nie utrudniaj, lepiej zaśpiewałbyś co… No, rzygać mi się chce. Jak pomyślę, cośmy z tą dziewczyną zrobili… jak myślę o tym, co jeszcze zrobimy…

– A proszę cię bardzo – nieoczekiwanie potulnie zgodził się bard. – Już się robi…

Gdy u początku drogi człowiek stanie,

Nikt mu tej kwestii rozwiązać nie spieszy:

Kto z jego życia bardziej się ucieszy

Światło czy ciemność? – oto jest pytanie.


Mroku i światła, i prawa i lewa

Niełatwo będzie rozdzielić na dwoje.

Kto świat swój tworzy, musi wziąć oboje:

Dnia pragnie – ciemność dokoła rozsiewa.


Czy warto światła szukać tak zawzięcie

Choć tak się bliskim i miłym wydaje,

Pasję szukania na czas odkładając,

Światło i ciemność zrównać jednym cięciem.


Źle, kiedy świat na dwoje dzielić zaczniesz,

Wszak światła nie ma bez miękkiego cienia,

Nie warto, światła szukając promienia,

Ciemności krajać sukno delikatne.


Zło nie w ciemności śpi, lecz w sercach ludzi,

Ta prawda z czasem widoczna się staje

I jedno starań wartym się wydaje,

Co z dawnych pieśni wezwanie obudzi.


Rozsiewać miłość, światła nie oddzielać

Bo wraz z ciemnością służy chwale Boga

I dalej dążyć, choć niełatwa droga,

Wypełniać życiem wolę Zbawiciela [6].


* * *

O pierwotnym planie, by iść na skróty do wołogrodzkiego traktu, musiałam zapomnieć. Podróżować po ruchliwej drodze przy świetle dziennym z feyrem u boku – to nie był dobry pomysł. Wiedziałam, że nie powinnam brać psa ze sobą, ale jakoś tak nie bardzo mogłam się z nim rozstać. Jakbym już się oswoiła z myślą, że zaczęłam nowe życie i już nigdy nie będę sama.

Przypomniałam sobie, że według mapy wołogrodzki trakt idzie tu wielkim łukiem, omijając Burzliwą Puszczę, i jeśli pójdę na przełaj, zarośniętymi ścieżkami, zaoszczędzę trzy dni. Dobra. Idziemy na Kostriaki – miasto-twierdzę, stojące na samym skraju lasów – a za Kostriakami już będę się trzymać ludzkiej drogi. Z pieskiem coś się do tego czasu zrobi. Zaraz, chwila, a może on umie stawać się niewidzialny? Jak by to sprawdzić?

Na noc zostaliśmy pod gołym niebem. Rozpaliwszy niewielkie ognisko, przejrzałam zapasy. Najwyraźniej oberżysta po cichu podrzucił mi to i owo „na drogę”. W każdym razie nie przypominam sobie, żebym miała ze sobą tyle żarcia. No trudno, nie chciało mi się gotować. Wyciągnąwszy z tobołka zwinięty koc, rozścieliłam go przy ognisku. Za kolację miałam pajdę pachnącego chleba i butelkę kwiatowego wina. Poniewczasie dotarło do mnie, że nie mam pojęcia, czym nakarmię swojego niespodzianego towarzysza podróży. Było nie uciekać od myśliwych…

Feyr leżał tuż obok, z łbem ułożonym między łapami, i uważnie śledził mój każdy ruch.

– I co ty jesz? – westchnęłam. – Dobra, dobra, nic nie mów, wiem dobrze… Tylko wiesz, ludziny to tu się na milę wokół nie znajdzie. Będziesz się musiał poodchudzać.

– Za pozwoleniem waszej książęcej mości, nie pogniewałbym się za jakieś inne mięso. A w ogóle ludziny nie jadam, nie uchodzi jeść istot rozumnych, kto jak kto, ale wasza książęca mość dobrze o tym wie.

Co? Kto to powiedział?!

Zamknęłam oczy i potrząsnęłam głową. Niemożliwe. Mam omamy. Niższe nie są istotami rozumnymi! Nie mogą rozmawiać… po rusińsku!

– Wasza książęca mość… – odezwał się niepewnie ten sam głos. – Co wam jest?

– Co mi jest?

Ostrożnie otworzyłam oczy. Pies siedział przede mną z głową przekrzywioną w bok i przyglądał mi się badawczo.

– Chyba zwariowałam. Wydaje mi się, że feyr mówi.

– A nie powinienem, Księżniczko? – spytał zdziwiony pies i podrapał się zadnią łapą za uchem. – Oczywiście, jeśli wasza książęca mość rozkaże, będę milczał. Bardzo przepraszam, tylko przez zapomnienie pozwoliłem sobie odezwać się niepytany. Ze wstydem przyznaję, że nie wiem, skąd się wziąłem w krainie śmiertelnych. Może wy raczycie uchylić mi rąbka tajemnicy?

Nie, nie… To mi się śni. On? Prosi? Mnie? Mam mu coś wyjaśnić? Co to za numery? Co on tu robi?

– Tego, czego właśnie zapomniałeś na granicy, to ci nie przypomnę – uśmiechnęłam się paskudnie – w każdym razie, jak cię spotkałam, to właśnie dojadałeś rękę mojego znajomego czarodzieja.

Pies warknął gniewnie.

– To nie było śmieszne, Księżniczko! Ja, Przodownik Jesiennej Sfory, miałbym na kogoś napadać? Żeby mi sam Łowiec [7] kazał, w życiu bym nie zaatakował człowieka! Tego się nie robi!

Ze zdumienia całkiem zapomniałam, że jestem na niego zła.

– No co jeszcze powiesz? Może zaraz usłyszę, że feyry nie wojowały z ludźmi przez ostatnie osiemnaście lat? Znalazł się żartowniś!

– Feyry? Z ludźmi? Jak to… no nie… Jakże to… Jeszcze wczoraj… przysiągłbym, że jeszcze wczoraj… – wreszcie stracił rezon. – Ja nie wiem, Księżniczko, o czym wy mówicie. To jakiś koszmar! Przecież wczoraj nie było żadnej wojny. Nieporozumienia, owszem, ludzie spalili Lisa, syna Łowca, bo myśleli, że jest czarnoksiężnikiem. Ale to… to było wczoraj, a przedwczoraj panował pokój!

Machnął łapą. W powietrzu pozostał świetlisty ślad. Gdy tylko zauważył, że jest zjawą, podniósł łapę do pyska, wysunął i wciągnął pazury, potrząsnął łbem.

– To jakaś bzdura! Dlaczego ja tak wyglądam? Łowiec już od wieków nie wzywał nas do walki! Ja nie mam prawa pozbywać się ciała w krainie śmiertelnych!

Zerwał się na równe łapy, jego widmowym ciałem wstrząsnęły konwulsje. Najpierw zmaterializowały się kły, błękitna poświata wokół psa stopniowo znikała, ustępując miejsca krótkiej rudej sierści. W minutę później stał przede mną jak najbardziej materialny pies – żylasty, krótkowłosy, z kosmatym ogonem, wspaniałą grzywą na karku i mądrymi złocistymi oczami.

– Czekaj, jesteś pewien, że nie pamiętasz wojny? – spytałam z niedowierzaniem. – Jesteś pewien, że nigdy nie atakowałeś ludzi?

Gdyby nie był psem, toby chyba wzruszył ramionami. Zebrało babie się na gadanie głupot…

– A co pamiętasz? – spytałam już całkiem łagodnie. Odłożyłam jedzenie na bok i podciągnęłam kolana pod brodę. Ogień rzucał błyski na skórę feyra, złocąc szorstką sierść. Kiedyś uważałam wszystkie feyry za monstra, dziwadła, ale teraz byłam tym psem szczerze zachwycona.

– Pamiętam… – zamyślił się. – Pamiętam, że Jesienny Łowiec nas zebrał. Podniósł Róg do ust i…

Potarł sobie czoło łapą, zupełnie jak człowiek.

– I co…

– I nie wiem… Dalej to pamiętam, jak was lizałem po ręce. Dziwne to jakieś. Co było w międzyczasie?

– Coś mi chodzi po głowie… – zamyśliłam się. – Co prawda boję się, że tobie się ten pomysł nie spodoba. Wojna trwa osiemnaście lat i przez ten cały czas feyry niższe atakują ludzi. Co najważniejsze, ty jeszcze wczoraj nie byłeś istotą rozumną. Wychodzi na to, że osiemnaście lat temu ktoś ci odebrał rozum, a wczoraj napiłeś się mojej krwi i wszystko wróciło do normy.

Przyjął moje wytłumaczenie, nie domagając się dowodów. Widocznie zrozumiał, że nie żartuję.

– Osiemnaście lat… Prawie dwie dekady! No jak to… Księżniczko, powiedzcie mi, co to za jakiś świat, w którym feyry napadają na ludzi? Jak to się mogło stać?

– Nie mam pojęcia, jak się zaczęło, miałam wtedy wszystkiego dwa lata. Zza Wrót wyrwały się nierozumne potwory niszczące wszystko dokoła. Nikt nie rozumiał, co się dzieje, bo oba narody żyły… no nie powiem, że w przyjaźni, tylko po prostu obok siebie. Nikt nie chodził za Wrota, z tamtej strony też właściwie nikt nie przychodził. Magowie wiedzieli, że tam jest inny świat, ale lojalny wobec nas. I nagle te hordy potworów. Kiedy ludzie się zorientowali, że napastnicy są nierozumni, powstały oddziały magów-łowców. Magowie i wojownicy poszli zabijać wrogów. Po jakimś czasie pojawiły się ogary – feyry wzięte żywcem, obłożone zaklęciami. Teraz magowie pracują w parach z nimi. I tak ta wojna trwa już osiemnaście lat, a ludzie już zapomnieli, jak wygląda feyr, który cię nie chce zabić – feyr rozumny. I to jest z kolei wszystko, co ja ci jestem w stanie powiedzieć.

Pies patrzył gdzieś poza mnie. W oczach miał łzy.

– Nie do wiary… po prostu nie mieści się w głowie.

Wysunął pazury i drapał ziemię, aż wydłubał kawałek darni.

– Potrzebuję trochę czasu – powiedział. – Len pa genore, mi Sid? [8]

Skinęłam głową. To, że zrozumiałam ostatnie zdanie, wprawiło mnie w dobry humor. Pięć minut temu przysięgłabym, że nie zrozumiem ani słowa.

Pies zerwał się z miejsca i znikł między drzewami. Potem z gąszczu rozległo się rozpaczliwe, płaczliwe wycie. Jeszcze długo feyr jęczał, wył i śpiewał.

Uznałam, że feyr wróci niedługo. Zdjęłam kurtkę, podłożyłam sobie pod głowę i próbowałam zasnąć. Sen przyszedł od razu. Zapadałam się w znaną sobie do bólu ponurą przepaść…


* * *

– Ciociu, ciociu, Kes przyjeżdża!

– Siedź spokojnie, wiercipięto, bo jak twój Kes przyjedzie i cię zobaczy…

Gdzieś głęboko w środku wzbiera coraz silniejsze poczucie krzywdy. Już nie słucham ciotki. Ze strachem cofam się do drzwi. Kobieta, która mnie wychowała, z niedowierzaniem kiwa głową. Na stole stoi dzban napełniony po brzegi chłodnym wiśniowym sokiem.

– Co tobie, Lina?

– Muzyka – szepczę, przyciskając dłonie do skroni. – Muzyka… Ciociu… Zła muzyka…

Przerażenie w oczach ciotki.

– Nie słuchaj tego! Lina! Nie słuchaj!

– Nie mogę! Muzyka!

W gardle wzbiera mi ryk, kręgosłup drży konwulsyjnie, słyszę, jak pęka skóra, coś się przez nią przebija. Ostry ból. Cienkie pazury rozdzierają palce. Nie ma mnie. To już nie jestem ja. Nie ma myśli i uczuć. Jest tylko jedno przemożne pragnienie.

Zabijać.

Nienawidzę wiśni!


* * *

Obudził mnie mój własny krzyk.

Pies leżał tuż obok. Ognisko jeszcze nie dogasło, w złotych ślepiach feyra odbijały się złe iskry. Nawet się nie ruszył, gdy się obudziłam.

– Dobrzeście mówili, Księżniczko. Świat się zmienił. Jest zupełnie inaczej, niż ja pamiętam wczoraj.

Pies przewrócił się na bok i spojrzał mi w oczy.

– Wygląda na to, że tamten świat przestał istnieć osiemnaście lat temu. I tak bym żył, bez rozumu, bez pamięci, gdybyście mnie nie wezwali z powrotem. Powiedzcież, Księżniczko, twierdzicie, że jak się zaczęła wojna mieliście dwa lata, ale mam wrażenie, że ja wiem, kim jesteście. Wy… – zawahał się. – Jakie jest wasze prawdziwe imię?

– Co do prawdziwego, to nie wiem, ludzie nazywali mnie Reyliną. – Przewróciłam się na plecy, starając się nie patrzeć na nieszczęśliwą, zmęczoną minę psa. – A ty jak masz na imię?

– Już mówiłem. Jestem Przodownik Jesiennej Sfory, tak się tłumaczy moje imię. Ale na razie mówimy o was. Od razu skojarzyłem, kim jesteście, tylko to zbyt nieprawdopodobne, żeby było prawdziwe – parsknął krótko, co zabrzmiało prawie jak kaszel. – Nie mam pojęcia, jakim sposobem wy, Rey-line, Księżniczka Jesieni, trafiliście między ludzi!

– Żyłam wśród nich chyba od zawsze. Ciotka mówiła, że znaleźli mnie podczas rozruchów we Wołogrodzie. Wujek był strażnikiem, uratował mnie, wyciągnął z tłumu, gdzie mało mnie nie zadeptali. Mówił, że próbował odnaleźć moich rodziców, ale na próżno. Wyglądałam na dwa lata. A co to znaczy: Rey-line?

– No to ja już nic nie rozumiem. Wy to wy, to pewne. Ale jak Łowiec mógł pozwolić, żeby jego wnuczka wychowała się wśród ludzi? Po śmierci Lisa, waszego ojca, jesteście ostatnią z rodu! Wy, Rey-line, Płomień Jesiennych Ognisk! Pamiętam was taką małą. Wasz dziadek świata za wami nie widział, mówił, że kiedyś poprowadzicie jesienną sforę przez ludzkie ziemie. Tylko że wyście powinni teraz być po trzydziestce, ja was pamiętam jako szesnastolatkę, to teraz powinniście mieć trzydzieści cztery.

– Powiedz więcej – poprosiłam. – Tego z kolei ja nie pamiętam, nic nie pamiętam. Opowiedz mi o mojej rodzinie… i o mnie.

– Ha… Jesteście córką Jesiennego Lisa, wnuczką Jesiennego Łowca. Urodziliście się z ognia i opadających liści. Wychowywał was dziadek, a ojciec przepadał w krainach ludzi, które lubił o wiele bardziej niż rodzinny dom. W Złotych Dobrach, dziedzinie Jesiennego Rodu, wszyscy was znali. Ledwoście się nauczyli chodzić, to już łaziliście po drzewach i ćwierkali jak ptak. A jeszcze jakeście dostali od dziadka skrzydła, to już nie można było was złapać. Pamiętam, jak krążyliście między drzewami, a myśmy patrzyli i podziwiali. Potem wasz ojciec zginął, ludzie go spalili. I to jest przedostatni dzień, jaki pamiętam. Byliście jacyś jak nie wy, ciągle płakaliście, tuliliście się do dziadka. A potem żeście się rozdarli, i w niebo!

– Dziwne to jakieś, przecież nie mam skrzydeł.

– Ano nie – przytaknął pies. – Jesienny Płomień spalił waszego ojca i nie chcieliście daru od niego. Mieliście szesnaście lat, ale Książąt już w wieku dziesięciu lat uważa się za dorosłych – nie wedle ciała, a wedle rozumu.

– A potem trafiłam między ludzi…

– Dalej nie mam pojęcia, jakim sposobem. Łowiec żyje, ja to czuję. Jest gdzieś wśród śmiertelnych.

– Mój dziadek?

– Tak. Ale nie wiem dokładnie, gdzie. Jakby był za jakąś zasłoną… Czuję, że ktoś go ukrywa, żebym go nie mógł zobaczyć.

– Zasłona? Więc może… w Akademii? Może jest wśród magów? Nic innego mi nie przychodzi do głowy.

Pies nie odpowiedział. Nie wiedział. Oboje byliśmy w podobnej sytuacji – zagubieni, obcy, odstający od reszty. Tacy muszą się trzymać razem.

– Słuchaj, a kto może nam powiedzieć dokładnie, co się stało osiemnaście lat temu? Może warto by się przejść za Wrota? Może Książęta nas przyjmą?

Pies machnął ogonem w zamyśleniu.

– Na mój gust jakbyście naprawdę chcieli wrócić do domu, to byście to od razu zrobili.

– Racja. Wszystko mi się pokręciło. Przez cztery lata wiedziałam tyle, że należę do arystokracji feyrów, i to było wszystko. A tu w ciągu jednej doby całe życie mi się rozsypało. Ty, ten łapacz, jeszcze do tego dziadzio, który się szlaja nie wiadomo gdzie, i ojciec, którego, okazuje się, znałam… Strasznie to wszystko zakręcone! Nie wiedziałam, skąd się wzięłam wśród ludzi, więc się nie pchałam do Wrót. Bałam się, że kwiatami mnie tam nie przyjmą.

– A dziwne w tym wszystkim jest to – pies uniósł czarną wargę, krzywiąc się całkiem po ludzku – że Książęta nie powstrzymują niższych. Teraz, kiedy się zastanowiłem, dotarło do mnie, że wykonywałem rozkazy. Nie wiem, co mi dokładnie mówili, ale działałem na rozkaz. Czyli to nie tak, żeby wyżsi stracili nad nami kontrolę. Jakby chcieli, toby nas powstrzymali. Oni czegoś chcą w ludzkich krainach. Kogoś szukają. Albo czegoś.

– Mnie? A może Jesiennego Łowca?

– Nie, to chyba nie tak. Z waszego powodu nikt by nie rozpętywał wojny, są inne sposoby, żeby odnaleźć feyra w świecie śmiertelnych, i to dużo skuteczniejsze. Nie, oni szukają czegoś innego.

– Skąd ci przyszedł do głowy pomysł, że to poszukiwania? Może się po prostu mszczą? Albo powariowali?

– Też możliwe – nie oponował feyr. – Ale to wszystko, co my tu kombinujemy, to jest młócenie plew. Ja zapomniałem, jak przeżyłem ostatnie osiemnaście lat, a wy nie pamiętacie pierwszych szesnastu. Musimy iść do ludzi, do magów. Może oni będą umieli wytłumaczyć, co się właściwie stało wtedy, nazajutrz po śmierci Lisa.

– A czemu myślisz, że mnie to obchodzi? Ja mam swoje życie i dobrze mi z nim! Do cholery z tymi wszystkimi tajemnicami! Na razie muszę uciekać przed jednym łapaczem, a ty chcesz, żebym się pchała do ich jaskini?!

– Ależ, Księżniczko, to wasz obowiązek! Wy jesteście Płomień Jesiennych Ognisk, Pani Października. Jak tylko opadną liście, przyjdzie wasz czas – czas, kiedy zyskacie siłę, kiedy wezwie was wasz dar.

– Dlaczego ja? Idźże za Wrota i konferuj sobie z kim ci się żywnie podoba!

– Dlatego, że jesteście moją Księżniczką. W ogniu się wszystko zaczęło i ogniem się musi zakończyć. Jak możecie tego nie rozumieć? To Magia, to Los!

– Nie dogadamy się. – Rozłożyłam ręce, gardło miałam ściśnięte, jakby coś mnie tam zatykało, nie dawało odetchnąć. – Ja jestem zbiegiem. Mój los to śmierć z ręki człowieka, którego kochałam i który kochał mnie. Nie wiem, co się stało cztery lata temu, ale to szaleństwo trafiło wtedy także mnie. Wyrżnęłam całą ludzką wieś, w której się wychowałam. Tam, w karczmie, uratowałam mu życie. Niedługo Kes mnie dogoni i umrę.

Pies nie skomentował moich wyznań.

– Nie teraz – powiedział, jakby usłyszał tylko ostatnie zdanie. – Teraz to on umrze. Myślicie może, że ja będę stał spokojnie i patrzył, jak mordują moją panią? Zresztą śmiertelnik nie jest w stanie zabić feyra. Może go pozbawić ciała, ale nie odbierze mu nieśmiertelności. Chyba że… No nie, to niemożliwe! Nie daliście mu chyba słowa? Nie udzieliliście mu prawa do waszej śmierci? Nie! Księżniczko, no jak można…?

– Nie wtrącaj się do tego – zignorowałam ostatnie pytania psa z tego prostego powodu, że nie bardzo rozumiałam, o co pyta.

– A spróbujcie mnie powstrzymać!

– Po prostu ci zabronię!

– Tylko Łowiec może mi czegoś zabronić, a i to grzecznie! Nie traktuj mnie jak jakiegoś głupiego szczeniaka, smarkulo!

Pies zerwał się i zaszczekał groźnym basem. Przyznaję, nie spodziewałam się tego. Te wszystkie odkrycia mocno mnie osłabiły.

– Urodziłem się na początku czasów. Jestem Przodownikiem Jesiennej Sfory, tym, który zbiera zrozpaczone dusze. Kiedy ludzie Pierwszego Świata jeszcze nie znali ognia, przemykałem przez ziemie śmiertelnych, na czele Dzikiego Polowania! Nie masz pojęcia, Księżniczko, do czego jestem zdolny! Nie masz pojęcia, do czego się posunę, żeby przywrócić normalność! Pójdziemy do Akademii, choćbym cię tam miał w zębach zanieść, odnajdziemy Jesiennego Łowca i dowiemy się, jak postawić wszystko z głowy na nogi!

No, tośmy przeszli na ty… Pies powoli zaczął się uspokajać.

– Proponuję układ. Pójdę z tobą, gdzie ci się spodoba, zrobię wszystko, co powiesz. Ale jeśli ten konkretny łapacz mnie dogoni, zostawisz go w spokoju, nie zaatakujesz go w żaden sposób. A kiedy wszystko się skończy… załóżmy, że się skończy dobrze… nie pójdę za Wrota. Zostanę tutaj i zakończę wreszcie to, co się zaczęło cztery lata temu.

Pies skinął łbem.

– W porządku, Księżniczko. Przepraszam za tę małą demonstrację, ale uznałem, że muszę to zrobić. Potraktowaliście mnie jak zwyczajnego gadającego psa, pod którego postacią pojawiam się w krainach śmiertelnych, a ze mnie taki pies, jak z was człowiek.

– A właśnie, nie możesz się zmienić w człowieka?

– Nie. – Pokręcił łbem. – Nie jestem zwierzołakiem. To jest jedyne ciało, w jakim mogę się pojawić w krainach śmiertelnych, zanim nadejdzie czas bitew.

– To gorzej. Przecież chcesz dotrzeć do Akademii, bo tam może być mój dziadek. Główna siedziba jest w Wołogrodzie, więc nie da rady tam dotrzeć, omijając ludzkie siedziby. Kes… Jak nie dziś, to jutro ruszy w pogoń. Jak dobrze pójdzie, nadrobimy trzy dni, skracając drogę i idąc do Kostriaków przez las, ale potem trzeba wrócić na wołogrodzki trakt. Będzie szukał młodej dziewczyny, jak mnie zobaczy, jeszcze do tego z psem… Dodać dwa do dwóch to on potrafi.

Pies wyszczerzył kły.

– Tym to się będziemy martwić, jak nas dogoni. Księżniczko, może byście się przespali? Do rana niedaleko, a o świcie musimy ruszać w drogę.

– Przestań mi rozkazywać! Owszem, idę spać, i nie budź mnie, dopóki sama się nie obudzę. Parę godzin nas nie zbawi.

– Księżniczko! – zawył pies. – Czy wyście mnie w ogóle słuchali? Za trzy miesiące nadejdzie nasz czas, a za cztery powróci twoja moc! Do tego czasu musimy znaleźć Łowca! Jestem pewien, że jeśli wezwie feyry na dzikie łowy, wróci im rozum! Czuję, że czas jest ważny, że wszystko musi się skończyć tam, gdzie się zaczęło.

– Pięknie, cholera, pięknie! Co krok to prorok! A tak przy okazji zdecyduj się, czy mi mówisz na ty czy na wy. Ja bym wolała na ty. I… Jak mam cię nazywać?

– Sto razy już mówiłem, jestem Przodownikiem…

– Tak, wiem! Ale to dziwne jakieś i trochę przydługie. Psy mają na imię, bo ja wiem, Azor albo Puszek…

– A jak byście mnie chcieli nazywać?

Zamyśliłam się.

– Pożogar! – wyrwało mi się. – Pasuje?

Nowo ochrzczony Pożogar westchnął ciężko, niedwuznacznie pokazując, co myśli o moim specyficznym poczuciu humoru, ale zgodził się, acz bez entuzjazmu.


* * *

To były dwa bardzo długie dni.

Moje życie rozsypało się na kawałki, a potem nieznany mistrz posklejał te kawałki z powrotem, ale już w zupełnie innym kształcie, i wzór losu zmienił się. Wczoraj byłam najemniczką, bezdomną włóczęgą, jednakowo znienawidzoną przez „swoich” i „obcych”. A dziś? Dziś ktoś dał mi nowe imię i nowy los, rzucił mnie na głęboką wodę, zapomniawszy przedtem wytłumaczyć, cóż to za kombinacje odbywają się za moimi plecami.

Znowu zapadłam w sen – niespokojny, przedświtowy. Dziwne, ale czując pod dłonią ciepłą sierść Pożogara niczym się nie przejmowałam. Śnił mi się szkarłatny płomień. Płomień, w którym wszystko się zaczęło – o czym teraz wiedziałam. W jesiennych ogniach spłonął mój świat i tylko my byliśmy w stanie sprawić, aby feniks odrodził się z popiołów.

Niech tak będzie.

A na razie… Na razie będę czekać. Czekać na swój czas.

Загрузка...