Epilog

10 PAŹDZIERNIKA 7785 ROKU

OD USTANOWIENIA GRANICY [24]


Komputer brzęczał cicho, wybierając z katalogu nowy utwór. Zawsze włączam wybieranie losowe i za każdym razem próbuję zgadnąć, co usłyszę z głośników. Rock? Klasykę? Pop? Poezję śpiewaną? Przynajmniej jakieś urozmaicenie w życiu. Przynajmniej jakaś rozrywka.

Siedząc na parapecie, wywiesiwszy nogi na zewnątrz, patrzę na gwiazdy. Piękny widok…

Proszę, miły, nie umieraj,

Bo ja umrę razem z tobą.

Tobie prosto iść do nieba,

A mnie… raczej inną drogą.

Chcesz, przyniosę pomarańcze?

Chcesz, sto baśni znam uroczych,

Chcesz – pogaszę wszystkie gwiazdy,

Niech nie świecą nocą w oczy.

Wzdrygnęłam się i wróciłam do pokoju, z niemym wyrzutem patrząc na nachalnie migający do mnie monitor. Licho mnie podkusiło włączać program sztucznej inteligencji!

Złapałam z półki nieotwartą paczkę papierosów. Omal nie rozdarłam jej na pół, wojując z banderolą. Wreszcie wydłubałam z paczki papierosa i wróciłam na parapet. Przypaliłam go od ognika, który zapłonął na końcu paznokcia, zaciągnęłam się i zakaszlałam. Ot, trucizna! Po chwili wahania powtórzyłam całą operację. Tym razem udało mi się spacyfikować niezadowolony organizm.

Nikotyna na mnie nie działa – ostatecznie mój organizm mocno się różni od ludzkiego – ale uspokaja sama manipulacja papierosem, zapach…

Z tlącego się końca napchanej tytoniem rurki snuł się biały dymek i odpływał w ciemność, wraz z czerwonymi iskierkami unoszony chłodnym październikowym wiatrem.

Błagam, miły, nie umieraj.

Żyć bez ciebie już się boję,

Mej miłości przeogromnej

Starczy z górą na nas dwoje.

Chcesz pod żaglem płynąć falą?

Chcesz muzyką się zamroczyć?

Chcesz – sąsiadów pozabijam,

Niech nie świecą nocą w oczy.

„Chcesz? Czego ty chcesz, mój podopieczny?” – wróciły w pamięci słowa. Zawyłam w duchu, zaciskając zęby, żeby to wycie nie wyrwało się na zewnątrz. Nie wspominaj, Rey. Nie wspominaj! Nie myśl! Kiedyś wróci i zapytasz go o to znowu. A na razie…

Na razie po prostu żyj. Jak człowiek. Po tej stronie Wrót. Nikt i nigdzie na ciebie nie czeka. Tylko Pożogar zachowuje w pamięci twoje prawdziwe imię, które już ty sama zaczęłaś zapominać. Tak chciałaś uważać się za człowieka, że prawie się nim stałaś.

Chcesz mieć słońce zamiast lampy?

Chcesz za oknem w śniegu Alpy?

Chcesz, dam wszystkie swoje pieśni,

Nie zostawię jednej pieśni Chcesz…? [25]

Piosenka skończyła się. Pstryknięciem palców odrzuciłam niedopałek i patrzyłam, jak leci w dół.

Lina, przestań. Musisz jeszcze przeżyć raptem kilka godzin. O świcie płomień odejdzie, jak odchodził już tysiące razy. Nie pierwszy i nie ostatni raz siedzisz w przenikliwym wietrze wiejącym przez otwarte na oścież okno. Nie pierwszy raz zatykasz uszy, próbując nie słyszeć jego zewu, jego prośby – żebyś z nim leciała, ku tlącemu się gdzieś zapomnianemu węgielkowi, który czeka tylko na twoje słowo, żeby stanąć w płomieniach.

Co jest? Dlaczego muzyka przestała grać? Z niesmakiem pokręciłam głową, wiedząc, że czujniki poupychane w ścianach prawidłowo zinterpretują mój gest i przekształcą go w komendę.

Nic się nie stało. Cisza zwaliła mi się na ramiona, przeciągła i jakaś taka beznadziejna.

A może ja mam dzisiaj taki podły humor? Tak, to na pewno to. Po prostu zły dzień. Przyjdzie świt, to tęsknota mi minie, dowlokę się do łóżka i zapadnę w jego miękkie, ciepłe objęcia…

– Czego ty chcesz, mój podopieczny? – spytałam na głos. Słowa popłynęły w noc, znikły w niej, jakby nigdy nie zostały wypowiedziane. Zmarszczyłam brwi. Znowu… No co? Nie mów, że się spodziewałaś odpowiedzi? To dlaczego co roku rzucasz w pustkę to samo pytanie?

Nagle, poddawszy się szaleńczemu impulsowi, zerwałam się na nogi. Na szczęście okna były wysokie, a ja, tak samo jak dawniej, byłam drobnej postury. Ledwo dotykając koniuszkami palców ramy, pochyliłam się do przodu, zastygłam w tej niewygodnej, niestabilnej i niebezpiecznej pozycji.

Bez sensu. Jeśli teraz puszczę ramę, polecę dwanaście pięter w dół. Rozbiję się i stracę ciało. Ciało – ale nie życie.

Nie chcę żyć, ale nie mogę umrzeć. Bo gdy Kes i Lissi wrócą, muszę tu być, muszę ich powitać.

Poddając się jakiemuś dziwnemu impulsowi, wysunęłam skrzydła, chcąc choć trochę dać ujście mocy, która tej nocy napełniła moje ciało. Mój czas. Od zmierzchu do świtu. Czas palenia ognisk i chwalenia żywiołu. Czas cudów.

Dziś mogę prawie wszystko. Mogłabym zgasić wszystkie gwiazdy na tym niebie. Mogłabym zrównać góry i rozbić kulę ziemską, mogłabym przerobić ten świat z powrotem na płaski i unicestwić wszystkich śmiertelnych. Mogłabym zlikwidować Granicę i zniszczyć Ład.

Mogłabym. Ale nigdy tego nie zrobię. Bo mam w co wierzyć. Bo mam na kogo czekać. To ślepa wiara, ale na tym świecie wszystko jest możliwe.

I czekam. Bo cała ta historia, która zaczęła się w dawnym świecie, na samym krańcu Ziemi, która wtedy była jeszcze płaska, musi się kiedyś skończyć. Pewnego dnia w drzwiach stanie zgryźliwy różnooki mag, a przy jego nodze będzie się kręcił rudy lis o chytrym pyszczku.

„Cześć, Rey” – powie. – „Przecież mówiłem, że wrócę”.


Koniec?


Ciszę przerwał natarczywy dźwięk dzwonka u drzwi…e tam, dopiero początek.

Загрузка...