Rozdział VIII

WEDLE PRAWA LUDZI

19 – 20 LIPCA


Otóż i Wołogród Wielki, Miasto nad Miastami – w głosie Kesa brzmiała taka duma, jakby sam to miasto zbudował. Od srebrnej bramy dzieliła nas ogromna kolejka wozów, pieszych i jeźdźców.

– Co tu tyle ludzi? – Elmir uniósł się w strzemionach, wypatrując przyczyny takiego zgromadzenia. – Święto jakieś?

– Nie, po prostu sprawdzają wszystkich wchodzących, w każdej zmianie strażników musi być mag – wyjaśnił Kes. – Tu zawsze takie kolejki, czasem ludzie i po parę dni czekają.

– Dziwny system – mruknęłam i spojrzałam na towarzyszy. – Ma ktoś jakiś pomysł? Nie mamy czasu, żeby iść zwykłą drogą. Można się dostać do miasta z pominięciem bramy?

– Nie. – Anni pokręciła głową. – Jedyna droga. Miasto jest otoczone magiczną kopułą, nawet mysz się nie prześliźnie.

– No, bez przesady, w końcu jest się tym magiem. – Kes pewnym ruchem prowadził konia przez tłum rozstępujący się przed nim. Ten i ów próbował protestować, ale mina i strój Kesa wystarczały za rozstrzygający argument. Jechaliśmy spokojnie za nim.

W Wołogrodzie byłam raz w życiu, jeszcze w czasach, gdy uważałam się za człowieka. Jak pamiętam, wujek zaprowadził mnie wtedy do sklepu ze słodyczami. W tym wieku nie wyobrażałam sobie większego szczęścia – cóż mogło być piękniejszego niż chwytać lepkimi rączkami coraz to inne cukierki i słyszeć basowy głos wujka potwierdzającego, że wszystko, czego zapragnę, jest moje. Nasza rodzina nie była bogata, ale dla swojej jedynej córeczki wujostwo byli gotowi na wszystko. Nasza rodzina… Cokolwiek by było, dwoje ludzi, którzy mnie przygarnęli, pozostanie w moim sercu na zawsze. Przez cztery lata, kiedy nieraz nie miałam nawet na kawałek chleba, wspominałam ten dzień i śmiech wujka. Czułam na języku smak waty cukrowej i szłam dalej, na przekór głodowi skręcającemu kiszki.

– Rey, o czym tak myślisz? – wyrwał mnie z tych wspomnień elf. Kes rozmawiał o czymś z jednym ze strażników, odzianym dość dziwnie jak na ten zawód, bo w coś przypominającego worek. Najwyraźniej obaj panowie się znali i nie negocjowali wysokości łapówki, tylko wymieniali najnowsze wiadomości, obaj uśmiechnięci szeroko.

– A wiesz – odparłam bez namysłu – zastanawiam się, czy panowie czarodzieje rozmawiają o pogodzie i nowych odkryciach w dziedzinie teorii magii, czy Kes właśnie nas sprzedaje swemu koleżce. A ty jak myślisz?

– A ja na wszelki wypadek wcale nie myślę – odparł beztrosko ostrouchy, przynaglając swojego źrebca do szybszego tempa. – To bardzo pomaga na nerwy. Już ty się nie bój, mag nie ma żadnego interesu w tym, żeby nas teraz sprzedawać, bo całą śmietankę spije kto inny. Zresztą wie, że żywcem się wziąć nie damy…

– …a on sobie wymarzył, że mnie zabije własnoręcznie, i nie chce ryzykować – dopowiedziałam. – Dobrze mówisz. A i tak jakoś mi dziwnie, czuję w powietrzu, że będą nieprzyjemności.

– A toś zrobiła odkrycie! – parsknął ironicznym śmiechem kotołak, który do tego czasu przysłuchiwał się naszej rozmowie w milczeniu. – Chyba, że przerwanie Granicy w tej chwili, kiedy całemu Chaosowi Ład może przeciwstawić dziesięć osób na krzyż, to nie są nieprzyjemności…

– Ja nie o tym – przerwałam. – Śmierdzi mi czymś dużo bliższym, i to niestety dobrze znajomym. Powiedziałabym, że spalenizną.

Gdybym ja wiedziała, co to tak śmierdziało mi o poranku…


* * *

Zatrzymaliśmy się w jednym z małych zajazdów, z których słynie Wołogród. Nazywał się „Laboratorium Alchemika”. Właściciel, były łapacz, okazał się starym znajomym Kesa. Za nieduże pieniądze wynajęliśmy ogromny pokój, jeden dla wszystkich. Anni zaczęła kręcić nosem, ale Akir wytłumaczył, że to ze względów bezpieczeństwa. Miasto, w którym nie można rzucić kamieniem, żeby nie trafić w maga, nie jest bezpiecznym miejscem dla starszych, a tym bardziej dla feyrów. Takie skupienie nieludzi na ograniczonej przestrzeni niezawodnie zwabi łapaczy. Kes obiecał obłożyć nas zaklęciem nieznaczności, które osłoni przed zaklęciami wykrywającymi, ale to nie mogło wystarczyć na długo.

– Jutro spróbuję znaleźć Helego – westchnął Kes, rozkładając się na łóżku. – Powinien być w Akademii, on rzadko wyjeżdża z Wołogrodu.

– Dlaczego nie dzisiaj? – spytałam, odrywając się na chwilę od rozmyślań.

Pamięć poprzedniczki nie do końca stała się moją pamięcią – za mało miałam czasu. Zazwyczaj połączenie następowało w dniu szesnastych urodzin, razem z pierwszym wstąpieniem w moc – sami rozumiecie, że ja wtajemniczenia nie dostąpiłam. Teraz moja głowa przypominała zaniedbane archiwum. Grzebałam po zakurzonych półkach, ścierając kurz z niematerialnych tomiszcz, i rozstawiałam je tak, jak mi było wygodnie. To nie zastąpi połączenia, ale przynajmniej na zasadzie skojarzeń jestem w stanie posługiwać się cudzą wiedzą.

– Trzeba odpocząć – odparł Kes. – Przez te dziesięć dni mało nie zarżnęliśmy koni i siebie. Nawet jeżeli Hele zgodzi się pomóc, iść do Akademii, nie nabrawszy trochę sił, to jest samobójstwo.

Miał rację. Ale przyznać mu tę rację było ponad moje siły, więc tylko prychnęłam i znowu pogrążyłam się w rozmyślaniach.

Zanim się obejrzałam, był wieczór. Moi towarzysze wyspali się, ja też czułam, że odpoczęłam. Ciała, których używaliśmy w ziemiach śmiertelnych, były mimo wszystko odporniejsze od ludzkich, a duchowi sen był niepotrzebny.

Zamówiwszy kolację do pokoju, zaczęliśmy się przerzucać żartami. Starsi dość szybko się upili, nawet Pożogar nie wytrzymał. Będzie jutro kac gigant… Ja zresztą też łupnęłam parę kielichów słodkiego pienistego napoju, gorącego, rozgrzewającego do kości. Kes nie przyłączył się do ogólnej wesołości – patrzył na mnie spode łba, ale nie zdecydował się na zadanie pytania, które go męczyło. Uznałam za stosowne pomóc mu i przysiadłam się do niego, podnosząc pytająco brew. Najwyraźniej mam słabą głowę, bo nagle zapragnęłam zrobić dobry uczynek.

– No?

– Co?

– Chciałeś o coś zapytać, prawda?

Zagryzł wargi i na moment zawahał się.

– Zamierzasz wyjść za Elgora. Pytałem Elmira, skąd ten pomysł, to opowiadał mi długo i rzewnie o połączeniu krwi, jak to elfi władcy muszą mieć w żyłach prawdziwą krew, choćby i w rozwodnieniu… Krótko mówiąc, masz dać mężowi potomka.

– Wniosek prawidłowy. A skąd ta troska o moje życie osobiste? Zdawało mi się, że zamierzasz mnie zabić. Coś przeoczyłam?

– Mówiąc jeszcze krócej – ciągnął Kes, ignorując moje pytanie – kłamałaś. Mówiłaś, że nie mogliśmy mieć dziecka. Elgor też nie jest feyrem, więc jeżeli możesz zajść w ciążę z nim, to znaczy…

– Wszystkie Żywioły, dajcie mi cierpliwości! Jak zwykle wyciągasz fałszywe wnioski z prawdziwych przesłanek! Kto ci powiedział, że ja zamierzam to dziecko urodzić? Owszem, połączymy naszą krew i stworzymy potomka. A swoje przemyślenia zachowaj dla siebie. I zapamiętaj, że ja nigdy nie kłamię bez wyraźnej potrzeby!

Nie odpowiedział. Byłam wściekła. I to nie na niego. Na sytuację, w której się znalazłam. To miasto budziło moje najstraszniejsze wspomnienia. Alkohol osłabił samokontrolę i z minuty na minutę trudniej mi było zapanować nad sobą. Swąd spalenizny wiercił w nozdrzach, wyciągał na wierzch tę część mnie, która miała najmniej wspólnego z rozumem…

– Słuchaj, mówi ci coś imię Li-ko? – spytał nagle Kes. Wzdrygnęłam się. Nie teraz!

– Pewien jesteś, że to tak brzmiało? – spytałam bardzo cicho. Nie, żebym się obawiała reszty obecnych, przy najlepszych chęciach nie mieli szans nas podsłuchać, byli kompletnie zalani, po prostu bałam się odpowiedzi.

Kes powtórzył prawidłowo. Spokojnie, Rey. Przeznaczenie ma to do siebie, że cię dogoni, czy będziesz uciekała, czy nie.

– Nie wiem, gdzie słyszałeś to imię – zaczęłam ostrożnie – ale lepiej, żebyś nie rozwijał tematu i nie próbował się o nim niczego dowiadywać.

– Rey, do cholery, kto to jest?!

Zawyłam. Co ty wyrabiasz, Kes? Kto ci to powiedział? Czy może sam się domyśliłeś, gdzie trzeba uderzyć, żeby mi sprawić największy ból?

Łańcuchy krępujące niecywilizowaną część mnie rwały się jeden po drugim, jakby rdzewiały w oczach na wylot…

– Rey, kto to jest Li-ko? Co on ma z tobą wspólnego?

Boli. Boli! Boliboliboliboliboliboliboli… Nie! Kes, przestań! Łańcuchy pryskają. Nozdrza nadymają się wściekle, wciągając powietrze przesycone oparami alkoholu.

Anni patrzy na mnie nierozumiejącym wzrokiem.

– Ej, co z wami? Rey, nic ci nie jest? Kes?

Ręce zacisnęły się w pięści. Nie chcę odpowiadać. Po prostu nie. I w ogóle kogo obchodzą głupie pytania, kiedy skądś tak zajeżdża dymem? Muszę iść… Biec… Uciekać… Wyć…

– Rey!!!

Nie słyszałam, jak za mną krzyczeli. Otworzywszy drzwi kopniakiem, runęłam w dół, omal nie zrzucając ze schodów wchodzącego w górę pachołka. Jechał sęk wszystkie pytania!


* * *

– Co ją użarło? – Anni złapała Kesa za rękaw. – Myślisz, że jest sens puszczać ją samą?

– Kompletnie nie jest sens. – Pijany elf uśmiechnął się szeroko, obnażając delikatne, ledwo widoczne kły. – Ale iść za nią to już całkiem samobójstwo, teraz to ona nie tylko nas, ale i Kesa wykończy, nawet nie pomyśli… Księżniczka poszła na łowy. Poczuła zapach krwi zabójców, zapach zemsty. I tak ledwo się kontrolowała, a ty teraz wyskoczyłeś z durnymi pytaniami i poooszło!

– Elmir, co ty…? – Dziewczyna odczepiła się od Kesa i próbowała wycisnąć z elfa jakiekolwiek konkrety, ale nieprzyzwyczajony do dużych dawek jarzębiaku elf już zachrapał. Reszta towarzystwa była w podobnym stanie, nawet Pożogar urżnął się w trupa i teraz pełnił funkcję dywanika przy łóżku Akira. Kito leżał na boku, zajmując prawie całą wolną przestrzeń i od czasu do czasu przebierając kopytami, a w śnieżnobiałą grzywę zaplątały mu się rybie ości. Tylko Kes i najemniczka byli względnie trzeźwi, ale w odróżnieniu od pozostałych nic nie rozumieli.

– Myślisz, że jest…?

– Pewnie! – Kes porwał płaszcz i ruszył w stronę drzwi. – I to natentychmiast. Nie mam co do roboty, tylko odpowiadać za to, co narozrabia pijana Księżniczka!


* * *

Szłam na nosa, czując zapach z każdym krokiem wyraźniej. Blisko. Źródło było bardzo blisko. Nawet nie próbowałam zapanować nad sobą, nie starałam się zagnać gdzieś w głąb Nicości, która się we mnie obudziła. To była szczera, wszechogarniająca radość, owładnęła mną i prowadziła na spotkanie z przeszłością, tam, gdzie powietrze było gęste od gorzkiego zapachu osiny i spalenizny…

Gdzie ja miałam rozum, kiedy zgadzałam się iść do tego miasta? Przecież wiedziałam, że prawo zemsty jest ponad wszystko, nigdy żaden feyr nie oparł się zewowi krwi!

Dom niczym nie różnił się od innych. Gdybym nie czuła zapachu, przeszłabym obok, nie zwracając uwagi na tę pochyloną ze starości budowlę. Ale bił z niego zapach spalenizny. Czułam, że w środku są cztery osoby. Czterech magów. Czterech łapaczy. I jeden z nich się boi. Ten naznaczony moją siłą. Ten, który wie, że jestem w pobliżu. Nie, nie wie. Czuje niebezpieczeństwo. Drży ze strachu.

Z ust wydobył mi się syk, przechodzący w pomruk, wreszcie w ryk. Zdobycz jest blisko. Zaczynajmy.

Podeszłam do drzwi i kopnęłam je. Otwarły się z cichym skrzypieniem. Uderzył mnie gorzko-słony zapach. Wdychałam go z lubością. Oblizawszy usta, weszłam do środka.

Nie ma go w tym pokoju. Próbuje się schować jak szczur, ukryć się w jakiejś dziurze. Nic z tego nie będzie. Ale przynajmniej coś się dzieje. Mogę udać, że nie wyczuwam go w piwnicy. Mogę nawet spróbować doprowadzić się do furii nieuchwytnością ofiary, a potem…

A mogę też podnieść klapę w podłodze i zejść w dół po skrzypiących schodach, czując panikę ukrytego tam stworzenia, oblizując się, rozkoszując przedsmakiem zemsty, wywołując z pamięci twarze i próbując zgadnąć, który to.

Piwnica wyposażona jak laboratorium. Alchemik? To wiele wyjaśnia. Alchemicy zawsze byli w dobrych układach z moim żywiołem, to dlatego moi wojownicy pozwolili mu ujść z życiem.

Z ciemnego kąta, w który wcisnęła się moja ofiara, leci ognista kula. Odbijam ją z łatwością. Ciekawe, dlaczego tamci trzej nie próbują mnie atakować? Siedzą sobie z boku, ukryci pod peleryną niewidką? Myślą, że wygrają dzięki zaskoczeniu? Czy może…

– Kto tu jest? Ktoś ty? – Alchemik drży, czuję to nawet na tę odległość.

– A co, nie pamiętasz…? – mruczę, idę ku niemu i znów nieruchomieję, przechylam głowę w bok i wypuszczam z włosów czułki podrygujące z podniecenia. – To raptem tylko osiemnaście lat… Nie mów, że zapomniałeś? Przecież wiedziałeś, że pewnego dnia przyjdę, że skończę to, co zaczęłam, prawda? Moi wojownicy posłuchali bezpośredniego rozkazu, ale za to zapłacą mi innym razem. Tym razem załatwię wszystko własnoręcznie.

Boli. Przykro mi. Nie jestem morderczynią. Czynię swoje prawo…

Człowieczek drży. Dalej kryje się w ciemności, jakby miał nadzieję, że ona go uchroni. Śmiechu warte. Widzę go jasno i wyraźnie. Otula się purpurowym płaszczem, z trudem przyciskając ręce do piersi. W czarnych oczach ma strach. Twarz zeszpeconą wypukłymi bliznami.

– Ciebie nie ma! Ciebie tu nie ma!

– Nie wyczułeś mnie wcześniej? – uśmiechnęłam się. – Jestem. A ty jesteś moją ofiarą.

Jednym skokiem pokonawszy dzielący nas dystans, złapałam go za kark i wywlekłam do migocącego światła wiecznopalnych magicznych świec. Dygoce. To ma być mag? Ten trzęsący się robak? Ludzie… robaki… to wszystko robactwo! Do piachu z nimi!

To nie ja! Nie ja! Co ja wyrabiam?

Z mych palców z cichym trzaskiem wysunęły się pazury, zaszumiał grzebień, rozszerzyły się oczy. Wzięłam zamach i trzasnęłam maga w twarz, w ostatniej chwili wciągając pazury. Skulił się i zaszlochał.

Ciekawe, na co tamci czekają? Naprawdę nawet nie spróbują mi przeszkodzić?

Nachyliwszy się nad magiem, wciągnęłam głośno powietrze.

– Na milę czuć od ciebie niespłaconym długiem, magiku. W dalszym ciągu. Powiedz no, za coś ty skazał mojego ojca?

Nie obchodziło mnie, co ma do powiedzenia. Po prostu przeciągałam czas, żeby dać tamtym trzem szansę. Naprawdę nie staną w obronie kolegi? Muszą! Chcę nacieszyć się zemstą w pełnym zakresie! Tak po prostu zabić alchemika to zupełnie nie to samo, co powalczyć z jego trzema obrońcami.

Obrońcami?

– Słuchaj, w tej chwili tylko od twoich odpowiedzi zależy, kiedy cię zabiję. Jeśli teraz będziesz milczał, przed śmiercią będziesz wył. Długo i głośno.

Końcami palców gładziłam śliczne blizny na jego policzku. Nie było dla mnie nic piękniejszego od nich. To mój podpis. Znak, że ta ofiara mi się należy.

– Upra…a…awiał cz…cz…czarną ma…a…gię… P-p-poniósł za…asłużoną k-k-ka…a…arę…

Słowa, słowa, słowa, słowa… A najgorsze, że on w to wszystko wierzy, uważa, że on ma rację, a ja jestem morderczynią, nie mam prawa się mścić! Nie przyznaje się do winy! Jak śmie!

Patetyczne. O, Żywioły, jakie to patetyczne, co za banał! Rey, zachowujesz się jak bohaterka drugorzędnej powieści dla dziewcząt. Mścicielka, też coś! Spójrz prawdzie w oczy – mordujesz bezbronnego.

Zatkało mnie. Spazmatycznie zaczerpnęłam powietrza i próbowałam pozbyć się nieproszonej myśli. Za długo żyłam wśród ludzi. Stanowczo za długo.

– Rey! – uderzył mnie w plecy krzyk i zaklęcie. Z wściekłym sykiem odwróciłam się w miejscu, zasłaniając się w ostatniej chwili sflaczałym ciałem alchemika.

Stał na najniższym stopniu schodów, jak anioł zemsty. Gdyby tu był malarz, stworzyłby z tej sceny kilka ikon. Jaki piękny… Na Żywioły, jaki piękny! Gdyby on nie był człowiekiem… Tak, Rey, znowu się rozpraszasz, myślisz nie o tym co trzeba. I w ogóle…

– Zostaw go! Natychmiast! Bo…

Na jego dłoni krąży maleńki tajfun. Wiedziałam, że wie, co mówi. Nie wolno Kesa nie doceniać. Jeśli nie zrobię tego, czego żąda, zaatakuje, bez wahania i wyrzutów sumienia. Prawdopodobnie wręcz marzył o takim obrocie spraw, to była jego szansa. Nieważne, że w ten sposób skaże ten świat na zagładę. Ważne, że dopełni zemsty. Pod tym względem jesteśmy ulepieni z tej samej gliny.

Uznawszy moje milczenie za odmowę poddania się, Kes posłał wicher w moją stronę, ale…

– Dobra próba, łowco Wiatr. Gdyby wszyscy nasi magowie mieli taką moc, dawno byśmy wybili niższych.

Niema scena, która nastąpiła po tym, doprawdy zasługiwała na to, by ją namalować. Trzej magowie tkwiący w „zasadzce” także uznali za stosowne pokazać się porządnym ludziom… No nie, kogo ja tu widzę!

– A co, Rejka, żałujesz, że nie posłuchałaś dobrej rady? – Wittor odwrócił się i mrugnął do mnie. – Było zjeść tego świra na kolację, bo zawsze się będzie plątał gdzie go nie trzeba!

Powoli, ale konsekwentnie odzyskiwałam kontrolę nad sobą. Mechanizmy samokontroli upychały mnie w granice człowieczeństwa. Nie powiem, żeby mi to przeszkadzało.

– Neka… Bran… Wittor… Skąd…?

Puściłam alchemika. Upadł na ziemię bezwładnie jak worek.

– Skąd się…

– Skąd się tu wzięliśmy? – uśmiechnął się zadziornie Wittor. – Normalnie, z teleportu, a skąd się mieliśmy wziąć?

Definitywnie przestałam rozumieć cokolwiek.

– Wy… Ale… Jak to… – Kes potrząsał głową. – To niemożliwe. Już wtedy czułem, ale to niemożliwe!

– Przepraszam bardzo, ale czy ktoś byłby uprzejmy wyjaśnić mi, co tu się dzieje?

Anni wyszła zza pleców wiatromistrza i z dużym zainteresowaniem przyglądała się całej scenie.

Kes z bronią gotową do użycia, z mieszaniną wściekłości i osłupienia. Trzej niespodziewani goście sam diabeł nie zgadnie, czy zasłaniają mnie przed Kesem, czy Kesa przede mną. Ja – kompletne ni to ni sio z wysuniętymi pazurami. U moich stóp coś, co nie wiadomo, czy mnie o coś błaga, czy nie żyje. Dokładnie tak to wyglądało.

– Zaraz wszystko wyjaśnimy, tylko najpierw coś trzeba zrobić z nim – odparł Neka, wskazując na alchemika. – Czy wasza wysokość – zwrócił się do mnie – raczy ogłosić nam, co postanowiła w tym względzie?

Zagryzłam wargi. No i co teraz? Upierać się przy swoim prawie? Akurat się nim Kes przejmuje! Jeśli teraz zabiję jego kolegę po fachu, na dalszej współpracy można postawić krzyżyk. Być może także na nim albo na mnie.

– Ja… – zawahałam się. – Ja…

Nagle przyszedł mi do głowy kompletnie szalony pomysł. Już wiem, co zrobię, żeby Kesowi nawet przez myśl nie przeszło oskarżyć mnie o cokolwiek. Chce sprawiedliwości? A proszę bardzo!

– Ja, Rey-line, Ogiń Jesiennych Ognisk, dopraszam się od magów człowieczego rodu sprawiedliwego sądu nad zabójcą mojego ojca. Znam wasze prawa. Tu jest przynajmniej dwóch, którzy mieliby prawo wydać wyrok na swojego pobratymca. Czy uzyskam sprawiedliwość? Czy przyznajecie, że słusznie go oskarżam?

Kes drgnął, zmrużył złowieszczo oczy, w widoczny sposób poszukiwał w moich słowach jakiegoś ukrytego sensu, podstępu, pułapki. Magowie spojrzeli po sobie, po czym Neka odpowiedział za wszystkich:

– Jest tu czterech łowców, Księżniczko. My trzej dajemy ci prawo do wypowiedzenia się. Jeśli nasz brat jest winien, poniesie karę, którą wybierzesz. Słowo maga.

W jego lodowatych oczach widziałam niepokój. Wiedział, co będzie, doskonale wiedział. Ten człowiek… ten mag za dużo wiedział o Książętach. Nie powiem, żeby mnie to cieszyło. Przyjaciel? Wróg?

– Świetnie, Rey. Zatem powiedz, czemu uważasz, że masz prawo zabić tego człowieka. Obmacywał cię w tłoku? Czy może po prostu wziął cię za dziwkę i chciał zapłacić za tanio?

Sarkazm nigdy nie był mocną stroną Kesa.

– Kes, nie zamierzam wypowiadać się w takim sensie, w jakim ty rozumiesz to słowo. Jesteś łapaczem. Chyba wiesz, czym jest sąd feyrów? Sądzę go za zbrodnię popełnioną przeciwko feyrom, czy to nie logiczne, żeby go sądzić wedle naszego prawa?

Tu go mam. Naprawdę myślał, że będę udowadniała swoje prawo gadaniem jak jakaś wieśniaczka przed starostą?

Cofnąwszy się o krok, pozwoliłam Branowi i Wittorowi podejść do alchemika i ocucić go paroma zaklęciami. Tymczasem Neka półgłosem wyjaśnił Kesowi i Anni szczegóły. Nic skomplikowanego w tym nie było.

– Jam jest Neka Wiedzący, mistrz rozumu, który przyszedł tu słuchać.

– Jam jest Bran Bard, mistrz rozumu, który przyszedł tu słuchać.

– Jam jest Wittor Strzelec, adept rozumu, który przyszedł tu słuchać.

No proszę, nie darmo miałam ich za mądrych ludzi. Teraz kwestia, za kogo ich uważać, odpadła. Nie wrogowie. Wrogowie powiedzieliby zupełnie co innego, wybraliby inną rolę. O, proszę:

– Jam jest Kessar Wiatr, mistrz wiatru, który przyszedł tu bronić.

Zaśmiałam się. Można to było przewidzieć.

Feyry nie znają odpowiednika ludzkiego sądu. Jak już mówiłam, z założenia dowodzimy swoich praw w walce. Niemniej w pewnych sytuacjach to nie jest dobre rozwiązanie. Jeśli dochodzi do sporu Księcia i niższego, Księcia i nie-feyra, albo gdy jeden z Książąt jest dużo słabszy od przeciwnika, wyzwanie do Kręgu można zastąpić rytuałem Prawa. Wszyscy zaproszeni wybierają role. Ci, którzy przyszli słuchać, są neutralni, pełnią rolę sędziów. Ci, którzy przyszli bronić, występują po stronie oskarżonego. Jeśli werdykt sędziów ich nie zadowala, mogą zastąpić swojego klienta w walce z oskarżycielem. W tym przypadku jeśli tamci trzej skażą swojego pobratymca, Kes mnie wyzwie, to więcej niż pewne. Wyzwie, a ja nie przyjmę wyzwania. Wybierając między śmiercią alchemika a życiem Kesa.

– Jam jest Rey-line, Księżniczka wedle prawa urodzenia, która przyszła tu oskarżać.

Alchemik klęczał w kręgu run. Patrzył na ludzi błagalnie, szukając wsparcia, ale znalazł je tylko u Kesa. Nawet Anni starała się nie patrzeć mu w oczy.

– Jam jest Anni Gede, strażniczka północnego pogranicza, która przyszła tutaj… – zawahała się na chwilę – oskarżać.

Omal nie krzyknęłam. Dlaczego? Nie spodziewałam się, że ta dziewczynka będzie popierać Kesa, ale ani przez chwilę nie spodziewałam się, że stanie po mojej stronie.

– Jam jest Far Alchemik, mistrz ziół, który przyszedł tu bronić się – wykrztusił ostatni uczestnik tej… szopki.

Krąg zamknął się. Żywioły nie odmówiły nam prawa, byśmy wiedzieli i widzieli. Nadeszła godzina spotkania przeszłości z teraźniejszością.


* * *

Rudowłosy chłopaczek o chytrych, czarnych, szeroko rozstawionych oczach wszedł do wsi wraz z zachodem słońca. A może to zachód przyszedł z nim, rozlewając się za jego ramionami jak czerwony płaszcz?

Zatrzymał się w jedynej karczmie, w której wynajmowano izby na noc. Zapłacił, wrzucił pękatą sakiewkę do kieszeni wytartej kurtki, wziął kufel piwa i ulokował się w kącie. Gospodarzowi gość bardzo się nie podobał. Mniejsza o wygląd – od tego włóczęgi magią nie tyle zalatywało, co śmierdziało na milę, a za magami zawsze przychodziło coś nieprzyjemnego. Właściwie najrozsądniej byłoby powiedzieć mu, że nie ma nic wolnego, ale z drugiej strony kto przy zdrowych zmysłach zadziera z magami? Mściwi są jak sto diabłów. Jeszcze by zarazę ściągnął na wieś, albo co…

Młody mag zdawał się rozumieć wątpliwości gospodarza. Z półuśmiechem przyglądał się nieznajomemu, rozdartemu między jednym złem a drugim i niezdolnemu wybrać między dżumą a cholerą. Ludzie są czasem tacy zabawni!

– Przepraszam, mistrzu, możemy porozmawiać? – podniósł oczy i skinął na niego. Znachor podziękował i usiadł przy stole naprzeciwko niego.

– Witam. Czym mogę służyć? – spytał, patrząc wyczekująco na wahającego się młodego człowieka. Jeszcze jedna charakterystyczna cecha przedstawicieli tego sławnego rodu: nieufność.

– Mogę wiedzieć, jak się nazywacie, mistrzu?

– Żadna tajemnica. Korri Lis, wiatromistrz. Potrzebujecie pomocy?

– Owszem… – odparł z wahaniem znachor. – Wiecie, bo tu u nas…

Zarazy nie trzeba było ściągać magicznie, sama przyszła. Rozgościła się w ludzkich siedzibach i w ciągu doby zabrała pięć osób. Na szczęście pojawił się Lis. Znachor nie miał żadnej nadziei na podobny cud. Na to był o wiele za słaby, powstrzymanie zarazy było zadaniem dla mistrza, a nie dla zielarza samouka.

Lis wysłuchał całej opowieści z miną wyrażającą uprzejme zainteresowanie, ale nie spieszył się z ofiarowaniem pomocy. Nie podobała mu się ta historia. Coś mu podpowiadało, że sprawa nie jest taka prosta, jak ten człowiek ją przedstawia. Może go rozszyfrowali? Może to pułapka?

Poczucie obowiązku było silniejsze od ostrożności.

– W porządku – skinął głową. – Zobaczę, co będę w stanie zrobić.

A mógł zrobić dużo. Nigdy nie rezygnował, wykorzystywał do pomagania ludziom całą wiedzę nagromadzoną w ciągu wieków. Ani przez chwilę nie wątpił, że wygna chorobę z tej wsi. Potem oczywiście każe sobie zapłacić za to, co zdziałał, ale ostatecznie każdy mag by tak zrobił. A zupełnie inna sprawa, że zamierzał zażądać swoistej zapłaty. Nie chciał pieniędzy, mocy ani krwi. Tym razem Lis postanowił wziąć z tej wsi sługę. Za życie stu osób wolność jednej to chyba niedrogo? W pojęciu feyrów zdecydowanie tanio.

Wykonał zadanie. Wygnał czarną śmierć ze wsi. W zamian zażądał, żeby mu oddano jednego z wiejskich chłopców, którego rodzina bardzo chętnie pozbyła się niepotrzebnej gęby do wyżywienia. I tak się spotkali po raz pierwszy – Far Alchemik, który wtedy był niepiśmiennym, bosonogim wieśniakiem i w najśmielszych snach nie marzył o karierze maga, z Korrim Lisem, wyższym feyrem, który kochał śmiertelników bardziej niż swoją ojczyznę.


* * *

– Mistrzu, a gdzie wy mieszkacie? – zainteresował się Far, obserwując Lisa przekładającego amulety i zioła ze starej torby do nowej. – W Wołogrodzie?

– Nie, mały, urodziłem się bardzo daleko stąd, a teraz wędruję po ziemi. Nie mam domu. Ale nie bój się, jestem magiem, więc głodny nie będziesz.

Lis wyciągnął się na łóżku, zrzucając z niego płaszcz, zaplótł sobie ręce za głową i zamknął oczy. Chłopiec wreszcie odważył się zadać pytanie, które męczyło go od początku.

– Mistrzu, a czemuście mnie wzięli?

– Nie bój się, nie do doświadczeń – zaśmiał się. – Już dawno chciałem wziąć ucznia, a ty masz zdolności. Poza tym już źle mi było samemu.

– To tak całkiem nikogo nie macie?

– Mam, pewnie że mam. Mam ogromną rodzinę, ale oni są daleko, daleko stąd. A jam dla nich parszywą owcą, włóczęgą i wyrzutkiem. Nie pasuję ja do ich świata. Już kilkadziesiąt lat, jakem ich ostatni raz widział.

– Kilkadziesiąt? – zdumiał się Far. – Mistrzu, toż wyście…

– Młody? Nie zgaduj z wyglądu maga, ile ma lat. Nie, nie wyglądam ja na swoje lata… – urwał, jakby coś chciał powiedzieć i rozmyślił się w ostatniej chwili. – Ja i od innych magów różny. Alboż słyszałeś o starszych? Owóż mam domieszkę ich krwi, więc starzeć się będę daleko wolniej niźli zwykli ludzie.

Far milczał. Wiedział oczywiście, kogo nazywano „starszymi”. Przyglądając się nowemu znajomemu, próbował zgadnąć, z jaką krwią zmieszała się czerwona, ludzka. Z elfią? Może… Ale potomkowie uszatych mieszkańców lasu zazwyczaj mieli jasne włosy. Driad? Rusałek? No bo przecież nie orków!

– Zwierzołaków – wyjaśnił rzeczowo Lis.

– Wy w myślach czytacie? – przestraszył się Far.

– Nie, a i potrzeby nie było. Na twarzy miałeś napisane to pytanie. Przy tym sameś mógł się domyślić. Z imieniem Lisa kimże mi być, jeśli nie zwierzołakiem? – Mag wsunął palce w złocistą grzywę, odgarnął włosy, pokazując chłopcu pokryte sierścią ostre uszy, które w sekundę później przemieniły się znowu.

Far mało nie podskoczył pod sufit.

– Rety! A człowiek to tak się może nauczyć? A możecie jeszcze coś pokazać?

Dzieci wszędzie są takie same, nieważne z jakich rodziców…


* * *

– Mistrzu, a opowiedzcież coś jeszcze! To ciekawe jest! Skąd znacie tyle historii? Nawet nasz pop tyle nie znał, a on nic tylko książki czytał!

– Ech, Far, znowu głupie pytania zadajesz! Lepiej byś poczytał, com ci zadał, psi chwoście. Siedemnaście lat już masz, już rychło ci egzamin adepta zdawać, a ty byś tylko bajek chciał słuchać! Tam o magii niewiele! – warczał Lis. Siedział oparty plecami o chropowaty pień drzewa i bawił się strumieniami powietrza, zmuszając spadające liście do wyszukanych akrobacji. – Stary koń, a jak dziecko! Dziwnyście naród, ludzie! Poważniejszym trza być!

– Wyście też człek – zauważył Far z przekornym śmiechem. – I co, że nierasowy? A z tą powagą… Na siebie spójrzcie! Mówicie, żeście stary, a żyjecie jak… jak…

– Jak niesforny chłopiec – dokończył Lis, leniwie przebierając palcami po utkanych z powietrza strunach. – Jam lisem, jakże mi być innym?

– Mistrzu, to jakże z tą bajką? Już przeczytałem o truciznach! No proszę…

Lis westchnął. I jak tu odmówić?

– Dobra, słuchaj uważnie. Dawno temu w odległym świecie…


* * *

– Far, nam czas się pożegnać. Obowiązek mnie wzywa, do kraju czas.

– Ależ mistrzu…

– Nie zwij mnie tak więcej. Egzamin zdałeś, jużem ci nie nauczycielem.

– Ale wrócicie?

– Niezawodnie.

Lis zmierzwił nieznacznie włosy mężczyzny, który już dawno wyglądał na starszego od niego.

– Jeszcześmy nie wszystkie drogi na tych ziemiach przeszli. Będziesz czekał, jakeś przyobiecał? Obiecałeś nie żenić się, dopóki mi nie przedstawisz swojej narzeczonej. Wydzierżysz rok do ślubu czekać?

– O czym wy mówicie, mistrzu?! I jak jeszcze! Wyście dla mnie jak ojciec! Jakże bym mógł bez waszego błogosławieństwa…


* * *

– Wróciliście, mistrzu!

– Dajże pokój, Far, a toż mnie ledwo rok nie było.

– I znowuście się wcale nie postarzeli.

– Ot, taki u mnie los. Mały pies do starości wygląda jak szczeniak. A tobie jak się wiedzie? Słyszałem, że cię do Akademii proszą, do kolegium alchemików? Jużeś się zgodził?

Far posmutniał.

– Żebym ja wiedział, że wrócicie…

– Cieszę się. Teraz przynajmniej mam gdzie wrócić, z drogi odpocząć. Chyba mnie przyjmiesz pod swój dach? – Lis mrugnął, ale w jego oczach czaił się smutek.


* * *

Brnął drogą prowadzącą do wioski, w której umówił się na spotkanie z Farem. Alchemik wreszcie zdołał się wyrwać z Wołogrodu – pierwszy raz od dawna. To już szesnaście lat, odkąd Lis wrócił na ziemie śmiertelnych. Za Wrotami rosła jego córka, którą porzucił dla swego przybranego syna. Dawno zrozumiał, że Far go już nie potrzebuje, ale duma i przeklęty upór nie pozwoliły mu wrócić do domu. Kochał Rey-line, ale jego uczeń… On był jego sensem istnienia. I tak dobrze, że Far jest magiem i w dalszym ciągu nie dziwi się swojej długiej młodości. Ale pewnego razu Lis będzie musiał powiedzieć mu prawdę. I co wtedy? Lis już od lat zadawał sobie to pytanie, i wreszcie teraz uznał, że nadszedł czas na rozmowę. Far już zaczął się czegoś domyślać, ostatecznie taka relacja nie mogła nie wpłynąć na jego życie.

Wszedł do maleńkiej tawerny i uśmiechnął się do przyjaciela, który wstał, żeby się z nim przywitać.

– Wciąż taki sam, Lis, jakbyśmy się wczoraj pożegnali – uśmiechnął się do niego Far. Już dawno przestał nazywać swego dawnego nauczyciela mistrzem. – Kiedyś mi chyba zdradzisz swoją tajemnicę… Coś ty, filozoficzny kamień wynalazł, leszczu?

Lis uśmiechnął się, słysząc dyżurny dowcip.

– E tam. Jam taki do alchemii, jak ty do magii żywiołów, coś tam wiem, ale to nie mój teren…

Chwilę pili w milczeniu kwaśne wiejskie wino i uśmiechali się, każdy do swoich myśli. Jakby nie było tych lat. Znowu dwaj magowie-włóczędzy snuli się po drogach.

– A właściwie ty jakąś sprawę masz? – spytał cicho Lis. – Jakaś bieda? Tyś mówił, że moja pomoc by się przydała…

Far westchnął ciężko i odstawił kubek. Chwilę bębnił po stole cienkimi, pobliźnionymi palcami. Chrząknął.

– Zaraza w tych stronach. Mnie tu przysłali z pomocą i jeszcze trzech mistrzów. Już trzy wsie objęła, tu jeszcze na szczęście nie doszła. Wszystkiegośmy próbowali, co się dało, ale… My nawet nie wiemy, co to właściwie jest!

Lis zmienił się na twarzy. Pucharek ciężko stuknął o stół, chlapiąc na boki czerwoną cieczą. Uniósł się lekko, pochylił przez stół i rozchylił kołnierz koszuli przyjaciela. Czarne znamię na szyi nie pozostawiało wątpliwości.

– Kto? – wykrztusił. – Kto tu przysłał… tę… ohydę?

– Nie wiemy. My jesteśmy zielarze, alchemicy. Akademia nie chciała przysłać pomocy. Boją się rozprzestrzenienia klątwy. Wybacz, chciałem ci dać znać, uprzedzić. Ale pewnie i tak byś przyszedł.

Lis zamknął oczy. Wiedział, co to za zaraza, ale nie mógł w to uwierzyć. Tę chorobę przegnano parę światów temu, teraz mało kto o niej wiedział – starsi, Książęta. Ale kto? Kto mógł ją nasłać na ziemie śmiertelnych? Komu to strzeliło do głowy? Zemsta na ludziach? Nie, za dużo mocy tu trzeba było użyć. Więc co tu się, na Chaos, dzieje?

Pułapka na niego? A kto by coś do niego miał? Lis dawno się odsunął od intryg i walki o władzę nad Wiecznymi Ziemiami. Ktoś chce przez niego uderzyć w Łowca? Nonsens. Ojciec i syn nigdy nie byli ze sobą blisko. Jeśli już, celowaliby w Rey-line, to by zadziałało dużo lepiej.

– Pomożesz?

Wyglądało na to, że Far nie pierwszy raz zadaje to pytanie, ale pogrążony w gonitwie myśli Lis nie słyszał.

– Tak. Pomogę.

Czy mógł odpowiedzieć inaczej? Gdyby Far nie zachorował, to może by i mógł, ale nie teraz. Nie mógł pozwolić mu umrzeć. Nie mógł opuścić swego sunner-warrena w biedzie. W przeciwnym razie, po co by ten świat miał istnieć?

– Nie idziemy tam? – spytał Far, wskazując ręką wieś otoczoną magicznym kordonem, będącym ostatnią próbą powstrzymania pochodu zarazy.

– A po co? – Lis wzruszył ramionami. – Co mi było trzeba, to już widziałem. Jest tylko jeden sposób, żeby powstrzymać zarazę…

Na twarzy Fara pojawił się szeroki uśmiech. Czekał na te słowa. Gdzieś w głębi duszy wierzył, że jego przyjaciel poradzi sobie ze wszystkim, nie zna słów „niemożliwe” i „nieuniknione”. Gdyby wiedział…

– Choroba ma trzy stadia. Dużo już jest chorych w drugim i trzecim? – spytał Lis, mnąc w palcach żółty liść i krzywiąc się nerwowo.

– Prawie połowa. Będzie ze sto osób – odparł Far.

– Sto, powiadasz… No nic, mogło być gorzej – westchnął Lis i odrzucił zmaltretowany listek. – Zacznę działać od razu, ale… Far, musisz mi coś obiecać. Przysięgnij mi, że nigdy nikomu nie powiesz niczego o szczegółach. Nikt z was nie zdoła tego wykorzystać, a ja mogę bardzo drogo za to zapłacić, jeżeli moi rodacy się o tym dowiedzą. U nas… nie ma zwyczaju… pomagać ludziom.

Far spojrzał podejrzliwie na przyjaciela, obiecując sobie, że gdy tylko to wszystko się skończy, zada swojemu tajemniczemu przyjacielowi kilka pytań. Przede wszystkim zapyta, kim Lis naprawdę jest. Dawno już miał nieprzyjemne podejrzenia. Czy Lis w ogóle ma w sobie choć kroplę ludzkiej krwi? Czy nie jest po prostu zwierzołakiem? To by wyjaśniało wiele spraw, których dotąd nie potrafił sobie wytłumaczyć.

– Zgoda. Przysięgam, że nigdy i nikomu nie opowiem o tym, co się teraz stanie. Słowo maga. – Przycisnął dłoń do piersi, nakładając na swoje usta pieczęć milczenia.

Lis cofnął się o krok i rozpostarł ręce, pozostawiając w powietrzu girlandę złotych iskier. Far odsunął się i z przerażeniem patrzył, jak jego przyjaciel się przemienia.

– Feyr… Wyż… wyższy feyr… – jęknął. – Cholera!

Gdzieś w dali zawyły wilki. Lis uniósł głowę i odpowiedział przeciągłym, śpiewnym wyciem. Powiał wiatr, złoty płaszcz z opadających liści rozpostarł się nad ramionami Jesiennego Lisa, a z jego ust rozległy się dźwięki języka zapomnianego wiele światów temu…


* * *

Głupia historia…

Jak mógł się tak idiotycznie podłożyć? I co te ludziki sobie w ogóle wyobrażają na swój temat? Czarna magia, też coś… Nie ma czegoś takiego jak magia zła i dobra. A co do zabójstw… Tak, umyślne, ale życie tych, którzy przeszli pierwsze stadium choroby, Lis wymieniał na życie tych, którzy zachorowali niedawno. Szkolny przykład zastosowania zasady mniejszego zła. Czy może ktoś z ludzi postąpiłby inaczej?

Szczęście w nieszczęściu, że Far nie może złamać przysięgi. Mogło być gorzej. Mógł zostać królikiem doświadczalnym u ludzkich magów. Spalą go to spalą, trudno, czym jest śmierć ciała dla Księcia? Za dziesięć lat wróci i wtedy się policzy z tymi głupcami, którzy ośmielili się go sądzić. Taaak…

– Do wyjścia! – Jeden ze strażników otworzył klatkę, w której Lis spędził ostatnie dni.

Feyr nie protestował. Z jego ust nie schodził paskudny uśmieszek. Skupił się już na obmyślaniu zemsty. Grunt, że Far jest cały i zdrowy. Poboli i przestanie, a dziesięć lat poza światem to mała cena za uratowanie sunner-warrena.

Nie przestając się uśmiechać, wszedł na pomost. Odszukał wzrokiem Fara, bladego i załamanego, i próbował oczami dodać mu otuchy. Nie ma powodu, dla którego chłopiec miałby obwiniać się za jego śmierć. Chłopiec… W oczach kogoś, kto już dawno przestał liczyć lata, ludzie zawsze pozostawali dziećmi, słabymi i nierozumnymi.

Pierwsze języki płomieni zaczęły lizać jego buty. Feyr wzdrygnął się. Coś poszło nie tak, jak powinno. Dlaczego… Zaraz! Odczytali mu wyrok, tam była data. Dziesiąty. Dziesiąty października!

Przełknął ślinę i poczuł, jak ogarnia go przerażenie. Głupio. Nie, nie chce… Nie tak… Nie, tylko nie to!

Płomień ogarnął jego ubranie, muskał skórę. Nie bolało. Prawdziwe żywioły są łaskawe.

– Nie! – wyrwało się z ust Lisa. – Rey-line, zatrzymaj go!

Gdzieś daleko, w ziemiach nieśmiertelnych, dziewczyna podniosła niewidzące oczy na złote niebo, krzyknęła, a potem wzbiła się w górę.


* * *

Far bał się otworzyć oczy. Wbijał paznokcie w dłonie, próbując powstrzymać wyrywający się z ust krzyk. Przysięga! Cholerna przysięga! Szatańska przysięga!

Ciało Lisa znikło w ogniu, zlało się z nim w jedną całość. Łzy ciekły po policzkach maga. Próbował… Naprawdę próbował przekonać Radę, ale nikt go nie słuchał. Niewiele brakowało, żeby został następnym oskarżonym.

– Lissi!

Kobiecy krzyk i ciało spadające w płomienie jak kamień. W stronę nieznajomej poleciały dziesiątki zaklęć, ale w niebo wystrzelił słup ognia, przypominając wszystkim, jaki dzisiaj dzień. Jakby legenda ożyła.

Skrzydlata dziewczyna stała wśród dogasających płomieni, obejmując się rękami i kiwając na boki. Jakby nie mogła uwierzyć. Jakby próbowała wytrzymać straszny ból. Far ruszył naprzód, marząc o tym, by objąć skrzydlatą dziewczynkę, połączyć się z nią w bólu, ale…

– Ktoś ty, dziecię? – spytał przewodniczący Rady, dając pozostałym znak, żeby jej nie atakowali. – Tyś jego córka?

Patrzyła na niego w milczeniu, jakby nie rozumiejąc pytania. Far wzdrygnął się ze strachu. On jeden w tej chwili wiedział naprawdę, co się dzieje. Uciekać. Uciekać jak najdalej z tego miejsca. Książęta nie przebaczają. Ta mała utopi Wołogród we krwi magów za to, co zrobili.

– Nie smuć się, bo to zły człowiek był – ciągnął przewodniczący, wbijając sobie kolejny gwóźdź do trumny. Far chciał mu przerwać, ostrzec, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. – Zaopiekujemy się tobą, pójdziesz na studia do Akademii, taka moc w tym wieku to doprawdy coś niezwykłego…

Uśmiechnęła się. Strasznie. Złowrogo.

– A kto wam powiedział, że Lissi był człowiekiem?

Zgięła jedno skrzydło i wsunęła w nie dłoń. Wyciągnąwszy ręce przed siebie, otworzyła dłonie, wypuszczając na wolność tańczący płomień.

– Li-ko, syn Jesiennego Łowca, dzięki wam, nędznym, małym człowieczkom, odszedł w Chaos. Zabiliście go. Zabiliście mojego ojca. Kimże wy jesteście, że mieliście czelność sądzić Księcia feyrów, który widział świt tego świata i mógł widzieć jego zachód? Jak śmieliście?!

Płomień spływał z jej rąk na czarne bierwiona jak woda, płynął ścieżkami we wszystkie strony. Na prawo od Fara ktoś krzyczał. Ludzie próbowali uciekać. Tylko Far stał i patrzył, zastygły niczym kamienny posąg. Na jego głowę runęła kaskada wody – ktoś z jego kolegów próbował zgasić ogień wodą. Nic z tego. Ogień jakby nie zauważył tego słabiutkiego oporu, pełzł dalej ku ludziom…

Far zamknął oczy i poprzez trzask ognia usłyszał mentalny sygnał:

Jego już nie ma. Czynię swoje prawo. Moim prawem jest zemsta.

Ściana ognia otoczyła plac, zamykając ludzi w pułapce.

– W imię moje otwieram wam drogę. Przybądźcie, wojownicy moi, przybądźcie i brońcie tej, która prowadzi was drogą chwały.

Legenda ożyła.

Wychodzili z płomieni, trzymając w dłoniach czarodziejską broń. Rozpościerali ramiona i szli zabijać. A nad placem górował głośny, straszny śmiech demona o twarzy anioła, Księżniczki w ciele młódki.

Jeden z wojowników uderzył Fara płazem w twarz, zwalając go z nóg. Krzyknął strasznie, czując, jak pęka mu skóra na twarzy. Zacisnął powieki, ale następny cios nie padł. Nieśmiało uchylił jedno oko.

Ognista postać pochylała się nad nim. Głuchy głos zdawał się dobiegać z bardzo daleka:

– Kochałeś go. On by nie chciał twojej śmierci. Cisza.

Wiatr, który pojawił się na placu nie wiadomo skąd, przebierał mu nadpalone włosy, głaskał łagodnie po skaleczonej twarzy, uśmierzając ból.

Gdzieś w dali zawyły wilki.


* * *

Ocknęłam się z paznokciami wbitymi do bólu w dłonie, spazmatycznie łapiąc powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. Chwiejnym krokiem podeszłam do alchemika i upadłam przed nim na kolana. Wciągnąwszy pazury, złapałam go za podbródek i zmusiłam, żeby mi patrzył w oczy. Patrzyliśmy na siebie przez sekundę długą jak wieczność.

– Ty, człowiek, miałeś to, o czym ja, Księżniczka, mogłam tylko marzyć. I nie zdołałeś tego utrzymać. Żal mi ciebie, człowieku. Żal mi ciebie, ale cię nie oskarżam. W końcu jesteś tylko człowiekiem.

Umknął spojrzeniem. Wstałam i skłoniłam się przed Neką:

– Nie znajduję winy w tym człowieku. Przyznaję mu prawo do życia.

Magowie skinęli głowami. Kes uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją. Anni patrzyła na alchemika ze współczuciem. Odwróciłam się, poszłam ku schodom, odsuwając Kesa z drogi. Już stawiałam nogę na stopniu, którego skrzypienie zdawało się ogłuszającym hałasem, gdy usłyszałam jego głos:

– Księżniczko, proszę…

Obejrzałam się.

– Proszę, pozwól mi odejść. Jestem słaby. Boję się śmierci. Podaruj mi ją. Podaruj mi ją przez wzgląd na… pamięć o nim. Jestem… taki… zmęczony…

Wróciłam. Wróciłam, bo w oczach tego człowieka widziałam tę samą tęsknotę, która dręczyła mnie. Wróciłam, bo oboje kochaliśmy go – i oboje nie zdołaliśmy go uratować.

– On chciał, żebyś żył – powiedziałam, klękając przed nim. – On by zniszczył cały świat, byleś ty żył. Dlaczego chcesz odrzucić jego dar?

W oczach alchemika pierwszy raz pojawiło się życie.

– Bo ja już nie żyję. Ja wtedy umarłem. Na tym placu. To już tylko ciało. Moja dusza poszła za nim. Proszę, zrób to… chcę spokoju! Ja już nie mogę! Ja ciągle w nocy słyszę syk płomieni i szum wiatru! Nie chcę! Nie chcę pamiętać! Nie chcę żyć… bez niego!

Pochyliłam się i przytuliłam go do siebie.

– Przebacz, Farze Alchemiku, niech cię Żywioły mają w opiece, niech cię prowadzą najkrótszą drogą. Kiedy go spotkasz, powiedz… Powiedz, że go kocham – wyszeptałam.

Wzywanie prawdziwego płomienia w środku Wołogrodu miało istotne cechy samobójstwa, ale nie obchodziło mnie to. Kes był przy mnie, dookoła kipiało od mocy skręcającej się w ciasne spirale.

Nie przestając obejmować człowieka, który położył mi głowę na ramieniu, wysunęłam skrzydła, płomień otoczył nas purpurowym kokonem. Płynął, przemieniał się, głaskał nas, szeptał, syczał…

Far odsunął się i znieruchomiał. Patrzyliśmy sobie w oczy i uśmiechaliśmy się, choć po policzkach płynęły nam purpurowe łzy.


* * *

Siedziałam na poręczy maleńkiego balkonu, który znalazłam pod samym dachem zajazdu. Świtało.

– Idźże, prześpij się chociaż godzinę – odezwał się Kes, zawisłszy w powietrzu kilka metrów ode mnie.

Dobrze, że w Wołogrodzie jedna trzecia mieszkańców to czarodzieje i takie cuda już dawno nie robią na nikim wrażenia. – Neka zaraz powinien być, musi się pojawić w Akademii. Ciągle nie rozumiem, dlaczego. Mistrz rozumu, członek Rady, co z tego, że dawno się nie pokazywał w Akademii! To jest człowiek-legenda, pokolenia łowców się wychowały na historiach o nim!

– Ma dosyć wojny, tak samo jak my wszyscy. I tyle. Poza tym on coś wie, nie darmo nazywają go Wiedzącym. Tam, gdzie ci uratowałam życie, mówił, że nadchodzi czas zmian.

– Czas zmian… – powtórzył mag jak echo.

Podciągnęłam kolana pod brodę, cudem tylko utrzymując równowagę na cienkiej barierze. Kes wylądował obok.

– Słuchaj, dlaczegoś ty zrobiła to, czego ten Far chciał? Co się stało, że zmieniłaś decyzję, zrezygnowałaś z zemsty?

Czy on jest ślepy? Przecież to niemożliwe! Kes, naprawdę nie rozumiesz najprostszych rzeczy?

– Kes – roześmiałam się – naprawdę jesteś kompletnym idiotą, czy tylko tak dobrze udajesz? Naprawdę nie rozumiesz, kim ten człowiek był dla ojca?

– Czekaj, czy twój ojciec był… tym, no… mężołożnikiem?

– Ty uważaj na słowa! – zachłysnęłam się. – Jeszcze czego! Ten Far był podopiecznym mojego ojca, sunner-warrenem! Jak ci się zdaje, dlaczego ojcu tak bardzo zależało na stłumieniu zarazy? Tak ludzi kochał? Żarty na bok, to nawet dla Lisa byłoby nie do pomyślenia, gdyby nie obowiązek. Gdyby nie to, że ratując ludzi, ratował swojego podopiecznego! Już nawet nie chodziło o to, czego on by chciał albo nie chciał: on nie mógł inaczej. Z natury. Nie miał wyboru, tak samo jak… – urwałam w ostatniej chwili, nie dodając „jak ja nie będę miała”.

– Jaśniej!

– Co jaśniej?

– Dlaczego mówisz, że Lis nie miał wyboru? Dlaczego nie mógł spróbować znaleźć innego wyjścia, tylko musiał zabić sto osób, żeby uratować kilkadziesiąt?

– Kes, czy ty w ogóle słuchasz, co ja mówię? Far był jego sunner-warrenem! Nie było takiej opcji, żeby zaryzykował jego życie, on ratował jego, nie ludzi! Chcesz jaśniej, to ci wytłumaczę na swoim przykładzie, bo jeszcze jaśniej już nie potrafię. Jeśli mojemu sunner-warrenowi będzie groziło niebezpieczeństwo, zrobię wszystko. Posunę się do każdej podłości, popełnię każdą zbrodnię. Jeśli będzie trzeba, wybiję wszystko, co żyje, w ziemiach śmiertelnych i nieśmiertelnych, byle mój podopieczny nie ucierpiał. Ja mogę na rozum wiedzieć, że jesteś moim wrogiem, że mnie nienawidzisz, że prędzej sam się zabijesz niż pozwolisz, żebym zabijała innych… ale to wszystko rozum. A co ci po rozumie, jak przeciwko niemu masz całą swoją naturę? Ja cię muszę bronić tak samo jak muszę oddychać. Nie mogę postanowić, że przestanę oddychać!

Milczał, przetrawiając to, co usłyszał. Ja też nie paliłam się do ciągnięcia tej rozmowy, równie ciężkiej dla mnie jak na niego.

Wstał i zaczął schodzić, stąpając po powietrzu jak po schodach. W połowie drogi odwrócił się.

– Wiesz, nie jestem w stanie żałować twojego ojca. Zabijał. Ale rozumiem, że nie można oceniać tego, co wy robicie, ludzką miarą. Wyglądacie jak my i to wprowadza w błąd, przez to traktujemy was jak ludzi… ale w środku ciebie siedzi coś kompletnie niepodobnego do nas. Ale, Rey… fakt, my nie mamy prawa sądzić was wedle ludzkiego prawa, ale tak samo wy nie jesteście w stanie zrozumieć nas i tego, co robimy. My nie znamy feyrów, to prawda, ale tak samo wy nie znacie ludzi! Jesteśmy zbyt różni. Niech szlag trafi ten dzień, kiedy nasze rasy się dowiedziały o sobie nawzajem!

Niech. I niech przy okazji trafi ten dzień, kiedy spotkałam Kessara Wiatra. Naiwnego, czasem tępego, prymitywnego, prostego w budowie jak cep i odpornego na wiedzę kloca, który w przebłysku bystrości powiedział to, co najstarszym Książętom nie przechodzi przez gardło.


* * *

Neka rozłożył na krzywym stole plan Akademii. Od słabo widocznego, drobnego schematu aż mi się w oczach zaćmiło. W życiu bym nie pomyślała, że ludzie są w stanie narysować coś takiego, prędzej bym się tego w katakumbach gnomów spodziewała!

– Cele, w których trzymają więźniów, są umieszczone na dolnym poziomie. Zaprowadzimy was tam, ale na ten poziom trzeba się dostać niepostrzeżenie. Jest tylko jedna droga niezabezpieczona zaklęciami. To znaczy tam właściwie też są zaklęcia, ale to Bran je założył, więc Bran może je zdjąć. O, to ten tunel. – Stuknął palcem w plan. – Ten genialny plan ma tylko dwa słabe punkty. Po pierwsze tunel jest zalany wodą, a po drugie u wylotu ma kratę.

– Krata to pikuś – mruknął Akir. – My z Pożogarem przegryziemy ją z marszu.

– Taaak? – uśmiechnął się Wittor. – Żelazną kratę z trzycalowych prętów?

– Problem? – wtrąciłam. – Wiesz, co kotołaki lubią najbardziej? Diamenty. Żrą to, aż im się uszy trzęsą, jak ludzie pestki słonecznika.

Wittor zbladł i przełknął ślinę, patrząc z szacunkiem na niewysokiego, szczupłego kotołaka siedzącego nos w nos z nim.

– A co z tą wodą? – podjęła Anni. – Nie wiem, jak reszta, ale ja ze dwie minuty na wdechu wytrzymam.

– Mało – westchnął Bran. – Tam jest trasa na dziesięć minut marszu. Ja widzę tylko jedno wyjście: użyć magii, no chyba że Księżniczka ma inny pomysł.

Księżniczka nie miała, więc postanowiliśmy posłużyć się zaklęciem płucoskrzeli.

Neka wstał.

– Ruszamy tej nocy. My już wychodzimy, żeby nie budzić podejrzeń w Akademii. Spróbuję ustalić, w której celi trzymają waszego Księcia, ale za skutek nie ręczę. To jest więzień specjalny, oczko w głowie Akademii.

Przespawszy kilka godzin, stwierdziłam, że jestem w pełni sił i muszę do wieczora jakoś zabić czas. Reszta towarzystwa już dawno siedziała na dole, we wspólnej izbie. Po chwili namysłu dołączyłam do nich.

– Kto co robi? – spytałam, siadając na krześle i ściągając Kesowi z widelca apetyczny kęs mięsa. Mag spojrzał na mnie spode łba, ale nie odezwał się. – Kes, jeśli pójdą pojedynczo, to jest duże ryzyko, że łapacze ich sprzątną?

– Nie, nawet jeśli się nie rozdzielą. Starsi mają dużą odporność na sprzątanie. Możesz nas wydać tylko ty albo Pożogar, tak że ja idę z wami, bez względu na to, gdzie się wybierzesz.

– A ja pójdę do Akademii, załatwię, co mi dziadek pozlecał, i zajrzę do braciszka… dla podtrzymania więzów rodzinnych – westchnęła Anni. – W kółko to samo, inni odpoczywają, a ja pracuję.

– Idę z tobą – ożywił się Akir.

Elmir i Kito spojrzeli na siebie, uśmiechając się paskudnie. Trafił swój na swego. Wspólnymi siłami produkowali niepowtarzalną mieszaninę żartów, złośliwej ironii i naiwnego wścibstwa. Kto by pomyślał?

– Pożogar, Kes, idziemy. Wyjdziemy za miasto, tam gdzie nas nikt nie zobaczy, muszę poćwiczyć z Damą.


* * *

– Do pierwszej krwi? – spytał Kes, uśmiechając się nieprzyjemnie.

Zatrzymaliśmy się w niewielkim lesie, pół godziny drogi od Wołogrodu. Tu przynajmniej nikt nam nie będzie przeszkadzał. A gdyby jednak zaczął, to miałby problem.

– Bez krwi – rozczarowałam go.

– Nie no, tak to nie ma zabawy! – zaprotestował Kes z chytrymi iskierkami w oczach. – Normalnie to sama się podstawiasz pod stal!

– Nawet o tym nie myśl – rzuciłam mu cienki miecz, który zarekwirowałam Elmirowi. – Srebro i tylko srebro.

– Co ja jestem – próbował się buntować mag – twój worek treningowy?

Pożogar miał już dosyć naszej kłótni.

– Przestańcie memłać! – szczeknął. – Bijecie się czy nie?

Dama wyskoczyła z pochwy, szmaragdowe oczy na jelcu zalśniły. Wykonawszy kilka próbnych cięć, zaczęłam wyczuwać broń. Kes tymczasem robił to samo z mieczem, który mu dałam.

Skok, unik, zgrzyt metalu, iskry sypiące się z moich palców. Odskoczyliśmy od siebie.

– Ej, to nie w porządku! – krzyknął Kes. – Przemieniasz się!

– Nie w porządku, tak? A to, że czarujesz bez przerwy, to niby w porządku? Nie wypuszczam skrzydeł ani nawet pazurów, a ogień to taka sama część mnie jak wiatr część ciebie!

Wbiegłszy po cienkim pniu najbliższej brzózki, zastygłam na gałązce, która tylko cudem utrzymywała mój ciężar. Kes wzbił się w powietrze.

Hop, hop, hop… z gałązki na gałązkę. A on po prostu latał, leniwie opędzając się od moich ciosów.

Złote iskry w powietrzu i srebrzyste płatki śniegu.

Sprężyłam się i skoczyłam na Kesa, który zawisł właśnie w połowie drogi między drzewami. Siła rozpędu ściągnęła nas oboje na ziemię. Kes w locie zdążył się obrócić, tak że to on wylądował na mnie. No! To nie w porządku! Ciężki jak koń! A zachowywał się jak piórko, co nic nie waży!

Poczułam jego oddech na policzku. Wzdrygnęłam się.

– Kes…

– No?

– Wygodnie ci?

Wymowne milczenie.

– Ty się wreszcie zdecyduj, czy wolisz mnie zabić czy przespać się ze mną. Bo albo jedno, albo drugie.

Powoli wstał i odrzucił miecz. Pożogar, który dotąd zdawał się drzemać pod drzewem, podejrzliwie zastrzygł uszami.

– Kiedy ja sam nie wiem! – wyrwało się Kesowi. W chwilę później dotarło do niego, co właściwie powiedział.

Zabulgotał wściekle i pomaszerował w stronę miasta, zostawiając mnie kontemplującą malowniczy widok jego pleców. Nie wie! Dobre sobie! To co ja mam w takim razie zrobić? Czekać, aż szanowny pan raczy się wreszcie zdeklarować?

– On cię kocha – poinformował mnie Pożogar, odprowadzając Kesa wzrokiem. – Mówię ci, ja mam nosa.

– Kocha, tyle że nie mnie, a Rey. – Pokręciłam głową. – Wiesz, czasem mam wrażenie, że on jest ślepy. Co chce zobaczyć, to widzi, a czego nie chce, to nie.

– Mylisz się. On wie, kim jesteś. Może to ty masz z tym problem? Powiedz mi, Księżniczko, kim ty naprawdę jesteś?

Zacisnęłam usta i nic nie odpowiedziałam zbyt przenikliwemu feyrowi. Jak to, kim jestem? Jestem…

Загрузка...