Rozdział X

NIECH ZABRZMI RÓG

31 SIERPNIA – 30 WRZEŚNIA


Co to za hałas? Uniosłam się nieco, sycząc. Ból żeber towarzyszył mi niemal ciągle już od miesiąca. Kes wzdrygnął się i otworzył oczy. Przeciągnął się z chrupotem kości i spojrzał za okno.

– Coś się dzieje – powiedział z namysłem. – Panika na ulicy. Czuję magię, ktoś rzuca bardzo silne zaklęcia. Wygląda na to, że krąg magów pracuje. Tylko nie mam pojęcia, co z tego wszystkiego ma być.

Zakrztusiłam się. Odkaszlnąwszy, próbowałam wstać, ale żebra zareagowały na to tak, że wolałam zostawić to nieszczęsne ciało w spokoju. Pewnie, że moje kości zrosną się całkiem szybko – nie jestem jakimś biednym człowiekiem – ale jeszcze najmarniej przez tydzień takie ataki będą się powtarzać. Mam za swoje, było nie ruszać w drogę nie wyleczywszy się do końca.

Gdybym tak mogła przejść za Wrota! W ziemiach nieśmiertelnych przybrałabym swoje prawdziwe ciało i teraz nawet nie pamiętała, że coś mnie bolało. Ech, marzenia… Rzeczywistość była ponura. Już prawie dwa tygodnie kwitliśmy w Kostriakach. Nie chciałam pomocy magów, uparłam się ruszyć w drogę wierzchem. Ciało protestowało, ale jakoś wywiązywało się ze swoich obowiązków.

W Kostriakach zatrzymaliśmy się w „Czarnym Piątku”. Alik długo kręcił głową i za każdym razem, przychodząc mnie odwiedzić, obrzucał maga złym spojrzeniem. Kes szczerze cierpiał z tego powodu, ja śmiałam się w kułak, kiedy nikt nie widział, Alik zaś ciągle zrzędził, że przecież od początku mówił… że tak będzie… że zostanę kaleką i tak to jest, jak się ktoś zadaje z łapaczami.

– Pożogar jeszcze nie wrócił?

Akir, Elmir i Kito mieli zjawić się na Granicy dziesiątego, natomiast feyr obiecał dołączyć do nas zaraz po zaniesieniu do wiecznych krain wiadomości o zmianie mojego statusu i kopii układu z magami.

Kes zmarszczył czoło, cały czas patrząc na ulicę. Poranna zorza oświetliła jego głowę, nadając włosom rudą barwę, jak sierść lisa.

Nie kombinuj, Rey! Za dużo myślisz! Oni nie mają ze sobą nic wspólnego! Kes w niczym nie jest podobny do Lissiego! W niczym, rozumiesz?

Od prób poradzenia sobie z czarem oderwało mnie stukanie do drzwi. Kes ze zdziwieniem wzruszył ramionami. Nie spodziewaliśmy się żadnych gości o tej porze.

Zapiął część guzików koszuli i, najwidoczniej uznawszy, że wygląda już dostatecznie przyzwoicie, otworzył drzwi.

– To nie wasz piesek? – Chłopiec patrzył na maga z nadzieją. – Całą noc siedział na dole, jakby na kogoś czekał. Szef powiedział, że jak na takiego zwykłego kundla to za mądry, i kazał go wam pokazać, wyście czarodziej, wy często z takimi chodzicie…

Zamilkł pod badawczym spojrzeniem Kesa. Pożogar, bo on to był, szczeknął cicho, dając do zrozumienia, że nie ma się z czym kryć.

– Tak, to mój pies. Dzięki, że go przyprowadziłeś – odpowiedział mag z wymuszonym uśmiechem i podał chłopcu monetę wyciągniętą z powietrza. Dzieciak z lekkim niedowierzaniem ugryzł pieniążek, upewniając się, że to nie iluzja, rozpromienił się, puścił psa i pobiegł na dół, do dużej izby, żeby zanieść szefowi wiadomość o pomyślnym rozwiązaniu problemu dziwnego psa.

– Pozdrawiam was, Pani Jesieni. – Pożogar skłonił głowę i wskoczył na fotel, w którym do tej chwili drzemał Kes. Mag prychnął i usiadł po turecku w powietrzu. – Mam wiadomości, ale obawiam się, że waszej wysokości nie ucieszę.

– Książęta uchylają się od obowiązku? – zdziwiłam się. Feyr potrząsnął przecząco łbem.

– Nie. Wyżsi bardzo się ucieszyli z wieści o was i zgodzili się na sojusz. W dniu waszej mocy przyjdą. Z tym że… zanim przeszedłem przez Wrota i przyniosłem wiadomości, rada rodów ustaliła plan ataku na Ruś. Pierwszy szturm nastąpi dzisiaj. Już nastąpił.

– Co? Gdzie? – Zerwałam się. Żebra protestowały wielkim głosem, ale tym razem nie zwracałam na nie uwagi. Pospiesznie zaczęłam wciągać wiszące na wezgłowiu łóżka spodnie. Kes taktownie odwrócił wzrok. Gdybym nie była tak zaszokowana nowiną, niewątpliwie zastanowiłby mnie ten napad dobrego wychowania.

– Tutaj. Milczenie.

– Znaczy, gdzie? – Osunęłam się z powrotem na łóżko.

– Znaczy tutaj. Za godzinę tu będą. Książęta nie są w stanie ich zatrzymać, tego rozkazu nikt nie ma mocy cofnąć. Dzisiaj Kostriaki przestaną istnieć.

– Na Chaos! – Wpiłam się paznokciami we własne dłonie. – Żywioły i cały ich pomiot!

– Rey!

– Co?! – Odwróciłam się rozdrażniona do maga.

– Muszę iść. Magowie tworzą krąg. Moja moc też się przyda.

– Idź, idź. – Machnęłam ręką, nieuważnie słuchając, co mówi. Dopiero po chwili dotarł do mnie sens tego, co usłyszałam. – Hej! Zaraz! Dokąd to?

Kes spojrzał najpierw ze zdziwieniem na mnie, potem pytająco na Pożogara. Czego ta wariatka znowu chce od niego?

– Pożogar, tak konkretnie, to kogo Książęta tu wysłali?

– Dokładnie to nie wiem – odparł pies. – Nie było warunków na bliższe wyjaśnienia. Przypuszczani, że zające słoneczne, baskerwilki, drzewce i złote ptaki, reszta to drobnica, nie ma o czym mówić.

– Dlaczego akurat oni?

– Bo wydawać rozkazy niższym mogą tylko Książęta z tego rodu, do którego te należą. A akcję zainicjowali letni, więc myślę, że główną siłą będą ich niższe. Z tym że, jak mówię, to są tylko moje domysły. Bardzo możliwe, że to nie jest kompletna lista, może poparł ich ktoś z zimowych albo wiosennych i doszły jeszcze dwa czy trzy punkty, ale to nie jest ich czas.

– A co z jesiennymi?

– Bez ciebie nikt nie miał prawa podjąć takiej decyzji. Ten atak to jest ryzykowanie istnienia całego rodu. Jesienni Książęta nie biorą udziału w takich naradach, bo mówią, że ich władca nie jest obecny. Wszelkie ataki planowali samodzielnie i nigdy nie ryzykowali nadmiernie. W efekcie przez te osiemnaście lat mieliśmy minimalne straty, nasz ród praktycznie w czasie wojny nie ucierpiał i jeśli chodzi o liczbę niższych, to jest silniejszy niż wszystkie pozostałe razem wzięte.

– Czyli mamy wszystkiego godzinę…

Nie zwracając uwagi na to, że dalej siedzę na łóżku w cienkiej koszuli i spodniach wciągniętych tylko do kolan, zaczęłam analizować różne warianty. Żeby to chociaż było jutro! Dzisiaj Róg na nic się nie przyda. Może jego moc wystarczy do przywrócenia rozumu dwu, w porywach trzem feyrom. Ale o czymś na większą skalę nie ma mowy.

– Nie zamierzam stąd uciekać! – wypalił Kes. Pogrążona w myślach nie od razu zrozumiałam, o czym mówi.

– A ja nie zamierzam ci tego proponować! – odcięłam się. – Słuchaj, czy jest szansa, żeby magowie utrzymali miasto przez dobę? Do świtu pierwszego dnia jesieni? To jest bardzo ważne, więc najpierw dobrze pomyśl, a potem odpowiadaj.

– Daliby radę, gdyby… – Przygryzł kostkę palca, jakby zastanawiał się, ile może mi powiedzieć. – Miasto jest osłonięte kloszem, musieliby go tylko zasilać mocą, z tym że jest jedno „ale”. Istnieje luka, mianowicie zachodnia brama, musi być, inaczej klosz by nie działał. Mniejsza o szczegóły i wzory, to jest dosyć trudno wytłumaczyć…

– Dobrze. Tyle, ile mi trzeba, zrozumiałam. Utrzymamy bramę, to utrzymamy miasto. Tak?

Skinął głową.

– Pożogar, co na to powiesz? Jest szansa? – zwróciłam się znowu do feyra. – Jesteśmy w stanie swoimi siłami utrzymać bramę, czy sprawa jest beznadziejna?

– W pojedynkę nie zdziałamy nic, to chyba nawet dla feyra jest jasne – przerwał Kes, nerwowo żonglując w palcach migocącym zarzewiem magii. – Według mnie musimy iść do magistratu i przyłączyć się do strażników. Im się na pewno przyda pomoc, bo Akademia zarządziła, żeby wszystkich łowców odwołać do domu. Z tego, co wiem, większość wojska, która dotąd chroniła Kostriaki, poszła z nimi. W mieście są kobiety, dzieci i niewielki oddział straży.

Westchnęłam ciężko. Znowu zapomniałem, że Kes ma bardzo mgliste pojęcie o naszym narodzie w ogóle, a o mnie w szczególności. I to głównie złożone z uprzedzeń.

– Kes, nie ma co tracić czasu na użeranie się z magistratem. Poza tym nie zamierzam tam iść, żeby strugać wielką wojowniczkę. Jestem Rey-line – głównodowodzącą Jesiennego Rodu. Jestem generałem, a nie szeregowcem. Jestem od tworzenia planów, a nie od ich wykonywania. Dobrze wiesz, że w magistracie nie będą chcieli mnie słuchać, więc musimy pracować z tym, co jest. A jest tłum strażników, którzy będą bronili bramy. Musimy coś zrobić, żeby ta trzoda nas posłuchała i uznała za swoich dowódców. Na razie nic się nie dzieje, więc oni się nie podporządkują jakimś tam najemnikom, którzy nie wiadomo skąd się wzięli, ale jak na nich wyskoczy armia niższych, to będą gotowi słuchać ciebie, mnie lub samego diabła osobiście, byle przeżyć i utrzymać miasto. Rozumiesz?

Wyglądało na to, że zrozumiał. W każdym razie przestał się wymądrzać i spokojnie poczekał, aż przeanalizujemy swoje plany. To znaczy, oczywiście wtrącał od czasu do czasu cenne spostrzeżenia, ale nie zwracaliśmy na niego uwagi. Byłam – czemu trudno się dziwić – jednocześnie szczęśliwa i zła. Zła na letnich, którzy w najgłupszym momencie przejawili inicjatywę, wściekła na całą sytuację, ale szczęśliwa, że mogę wreszcie zająć się tym, po co się urodziłam. O uroku walki nie stanowił dla mnie okrwawiony miecz w dłoni, oddech ściganej zwierzyny i krew kipiąca bitewnym podnieceniem, lecz rozwiązanie skomplikowanego zadania: nie dać się zabić, zminimalizować straty i zwyciężyć.

Opracowaliśmy dwa warianty. Pierwszy miał prawie same zalety – był prostszy i bezpieczniejszy – ale trzeba było do niego wciągnąć maga. Drugi pozwalał obejść się bez Kesa, ale był ryzykowny.

Już prawie sobie wytłumaczyłam, że kto nie ryzykuje, ten szampana nie pije, ale dla spokoju sumienia postanowiłam spróbować dogadać się z podopiecznym. Oczywiście załatwi mnie odmownie, ale…

Ostatecznie wszystko może się zdarzyć. A może akurat Żywioły będą dziś miały napad dobroci? Jak długo mogą się znęcać nad swoją marnotrawną córką?

– Słuchaj, Kes… – zaczęłam nieśmiało. – Pamiętasz, cośmy zrobili w Mrocznym Lesie? Rytuał związania?

– Nawet o tym nie myśl! – uciął. – Ledwo co wstałaś, nie pozwolę ci się narażać. Drugi raz takiego wysiłku nie wytrzymasz, a gdyby nawet, to rozłożysz się na długo.

– Nie chodzi mi o powtarzanie tego doświadczenia. Możesz być dziwnie spokojny, że ten jeden raz mi wystarczy, jako pierwszy i ostatni, ale to zaklęcie ma jeszcze inną odmianę. Wymyślił je feyr, który miał podopiecznego maga człowieka. Wiążąc swoje losy, wzmocnimy się wzajemnie, ale ten rytuał nie będzie miał żadnych następstw. Jest tylko jeden szkopuł: w chwili tworzenia więzi nie możesz zwątpić ani przez chwilę. Musisz mieć do mnie absolutne zaufanie, tak samo jak ja do ciebie. Inaczej nic z tego nie będzie.

– Znaczy co, nie tylko ty będziesz silniejsza, ale ja też? Ciekawe, dlaczego mi się w to nie chce wierzyć? Zeszłym razem nic takiego nie zauważyłem…

– A sprawdzałeś? – roześmiałam się.

– Decyduj! – szczeknął Pożogar, który przez ten miesiąc odzwyczaił się od naszych inteligentnych rozmów. – Tu nie ma żadnego kantu, możesz mi wierzyć!

– Wierzyć feyrom – mruknął Kes ironicznie. – Coś nowego. I w ogóle czy jest pewność, że rytuał będzie bezpieczny dla obu stron i że wzmocni nie tylko ciebie?

– Już ci mówiłam, że nie mogę ci niczego zagwarantować. I nie mogę ci udowodnić, że mówię prawdę. To może działać tylko dzięki zaufaniu. Wzajemnemu zaufaniu. Zgadzasz się czy nie?

Wolałabym, żeby odmówił. Nie chciałam mieć wobec niego zobowiązań, nie miałam najmniejszej ochoty wypróbowywać jego zaufania do mnie, narażać na szwank i tak kruchej więzi istniejącej między nami.

– W porządku. Zgadzam się. Ale jeżeli mnie kantujesz… – urwał, jego wyraz twarzy mówił sam za siebie.

Westchnęłam. Pożogar wzniósł oczy ku sufitowi, niedwuznacznie okazując, co myśli o prezentowanej przez nas dziecinadzie.

– Doskonale. Powtarzaj za mną…

Uklękłam, krzywiąc się z bólu przeszywającego plecy. Mag poszedł za moim przykładem i ukląkł naprzeciwko. Jego oddech niemal poruszał moimi włosami. Język nie miał znaczenia, więc będę mówić po rusińsku. Tu liczył się sens słów, a nie same słowa, a Kes praktycznie nie mówi prawdziwym. Jeśli będzie powtarzał jak papuga, nie rozumiejąc, co mówi i do czego się zobowiązuje, rytuał nie zadziała.

– Wiarą związujemy nasze dusze…

– …nasze dusze…

Nadstawiłam dłoń. Kes patrzył na mnie nie rozumiejąc. Wskazałam mu wzrokiem ukryty w rękawie nóż. Wyciągnął go i po chwili wahania lekko ciął mnie nim w dłoń. Ledwo zapanowałam nad sobą, żeby nie zawyć z bólu.

– Krwią i magią związujemy nasze żywoty…

– …nasze żywoty…

Skóra na głowie paliła mnie żywym ogniem. Rubin, który wpił się w głąb ciała, gdy tylko zdjęłam diadem, protestował przeciwko wyrysowanej runie zaklęcia, jakby czuł, że nic dobrego ono Władczyni nie przyniesie. Drżącymi ze zdenerwowania palcami mocno chwyciłam zawczasu przygotowany cienki srebrny sztylet i przejechałam nim po dłoni maga. Nabrawszy parę czerwonych kropel na koniec palca, przejechałam nim po czole maga, rysując odbicie runy lśniącej na moim czole.

– Nasze losy związujemy, niech się dwie nici staną jedną, niech się dwie moce staną jedną…

– …jedną…

Runa na czole Kesa lekko zalśniła i wsiąkła pod skórę. Westchnęłam z ulgą i leciutko dotknęłam swojej głowy. Poczułam lekkie ukłucie magii.

Wstałam i otrzepałam kolana.

– Kes, zbieramy się. Bierz całą broń, jaką masz, wszystkie amulety, zioła i zapasy.

– Chcesz swoich zabijać? – spytał wprost, patrząc na mnie z niedowierzaniem w oczach. – Pewna jesteś?

– A jaki mam wybór? – warknęłam, wkładając cienką kurtkę obłożoną zaklęciem ochronnym. Marna to obrona, ale zawsze coś. Jeszcze nieźle by było czymś osłonić gardło i oczy. Ale…

– Słuchaj, masz jeszcze rękawiczki? – oderwałam Kesa od rozkładania sprzętu.

– Mam, a po co ci? – Uniósł brew.

– To ciało jest strasznie miękkie – westchnęłam. – Dzięki naszej więzi mogę je częściowo transformować, ale nie chcę, bo ludzie za szybko by zobaczyli, kto walczy po ich stronie. Mogłoby ich to… jak by to powiedzieć… trochę zdenerwować.

Kes podał mi parę czarnych skórzanych rękawiczek. Włożywszy je i upewniwszy się, że nie będą mi przeszkadzać, skoncentrowałam się i transformowałam palce. Pazury lekko przebiły skórę i można było je wziąć za część rękawiczek. Z grzebienia musiałam zrezygnować, ze skrzydeł tym bardziej, ale nie odmówiłam sobie innego drobnego udogodnienia – szyję i powieki pokryły mi ledwo widoczne rogowe łuski. Kes wyglądał na lekko zdenerwowanego.

– Nawet jak zauważą, pomyślą, że to jakieś czary – uspokoiłam go. – Złotoptaki rwą się do oczu, a baskerwilki zawsze skaczą do gardła. Jeśli znasz jakieś dobre zaklęcia, to na twoim miejscu zabezpieczyłabym te miejsca.

Skinął aprobująco głową i zaczął mamrotać jakieś zaklęcia, pomagając sobie gestami. Uznałam, że spełniłam swój obowiązek względem podopiecznego. Więcej dla niego nie byłam w stanie zrobić, chyba żebym go ogłuszyła, związała i schowała w bezpiecznym miejscu, ale to był głupi pomysł i skończyłoby się to fatalnie dla nas obojga, zajęłam się więc własnym sprzętem. Chociaż… czego ja właściwie potrzebowałam? Dama na plecach jest? Jest. I to starczy. Reszta mojej broni była ze srebra, nic bym nią feyrom nie zrobiła. Kiedyś próbowałam. Pół godziny piłowałam sobie palec ostrym jak brzytwa kindżałem. Zmęczyłam się w końcu, a palec pozostał nietknięty.

A dzisiaj miałam zabijać. Bo inaczej niższych zatrzymać się nie da. Nie chciałam myśleć o tym, ilu swoich pobratymców dzisiaj pozbawię nieśmiertelności.

I nie myślałam.

Czasem trzeba poświęcić coś mniejszego w imię wielkiego celu. Od początku czasów ta zasada bywała usprawiedliwieniem dla śmiertelnych i nieśmiertelnych. Dziś poświęcę życie rodaków, żeby mógł żyć cały naród feyrów. Tak trzeba. I będę potem z tym musiała żyć.


* * *

Magowie zawczasu zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Miasto było gotowe do obrony. Tutejsi znali ataki feyrów nie tylko ze słyszenia i umieli się im przeciwstawiać. Ale nigdy jeszcze niższe nie atakowały tak wielkimi siłami. Wyglądało tak, jakby wszystkie feyry niższe, które przeżyły wojnę, ruszyły pod zachodnią bramę Kostriaków. O, Żywioły! W otwartym polu nie dałaby im rady cała armia Rusi. Całe szczęście, że brama jest taka wąska. Całe szczęście, że to jest jedyna luka w obronie. Całe szczęście…

I gdzie tu to „całe szczęście”?

Prawdę mówiąc, nigdzie. Ludzie stłoczeni w bramie będą przeszkadzać sobie nawzajem. Z łuków strzelać nie majak – przez magiczną osłonę strzały nie przejdą, a strzelając zza pleców walczących mieczami, można poranić swoich. I co my tu w efekcie mamy? Tłum wspaniałych wojowników, którzy nie mają pojęcia, jak odpierać taki zmasowany atak na tak ciasnej przestrzeni. Z setką albo dwiema sobie poradzą, ale nie z tysiącami. Zostaną zmiażdżeni w ciągu godziny. Feyry poniosą ogromne straty, ale wedrą się do miasta.

Chyba że ktoś przejmie dowodzenie ludźmi i powie im, co mają robić.

Nie wiedzieć czemu zaświtało mi niejasne przeczucie, że do roli tego kogoś nadaje się tylko Księżniczka, a poza sobą innych wyższych na ziemiach śmiertelnych nie zaobserwowałam.

Sprawa była dosyć prosta, dziecko by znalazło rozwiązanie. Równanie z jedną niewiadomą. Jednak zupełnie nie paliłam się do tego zaszczytu. Wcale nie miałam ochoty być po tej stronie barykady.

Ale jest takie straszne słowo „trzeba”, które nie rozumie, co to znaczy „nie chcę”.

Siedzieliśmy na murze twierdzy, niedaleko bramy. W razie potrzeby mogliśmy być na miejscu w ciągu minuty.

– Pożogar – upomniałam przyjaciela, obserwując krzątaninę pod bramą – co by się nie działo, nie przemieniaj się. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby cię ludzie zabili. Trzymaj się blisko mnie, ale nie pchaj się do walki. Rozumiemy się?

Milczał.

– Rozumiesz, co mówię, przewodniku? Czy mam powtórzyć w prawdziwym?

Niechętnie skinął kudłatym łbem. Widać było, że mu to nie w smak. Od kiedy to niżsi chowają się za plecami Książąt? Gdyby kiedyś ktoś wyskoczył z taką propozycją, sama bym go śmiechem zabiła. Ale dzisiaj i tak miałam łamać wszelkie prawa, więc dlaczego to jedno miałoby być wyjątkiem?

– Kes, tobie nie mogę rozkazywać, czego zresztą szczerze żałuję, więc tylko bardzo proszę, żebyś zrobił to samo co Pożogar.

– Rey, a dlaczego… tak mi coś przyszło do głowy… Wtedy pod cerkwią kazałaś niższym spadać i poszły. Nie możesz teraz zrobić tego samego?

– To były moje, jesienne. Letnie mnie nie posłuchają, nawet gdyby były rozumne, tak samo jak nie mogłam niczego rozkazać zimowym wtedy, pod elfią kopułą. Może by nie tknęły mnie ani Pożogara, rozpoznając, że jesteśmy feyrami. Ale atakując je, automatycznie stajemy się zwierzyną…

Brama wyleciała z zawiasów. Na Chaos! Drzewce są ogromnie silne, ich ramiona-konary są w stanie rozwalić zamkowe mury. Pięciu wojowników odleciało w tył, przewracając kilku następnych i łamiąc szyk obrońców.

Banda idiotów! Ci nieustraszeni pogromcy feyrów rzucili się natychmiast do ataku, zamiast poczekać, aż drzewce odejdą i przepuszczą na przód baskerwilki. Drzewce nie wejdą do miasta. Są nieruchawe i zbyt wielkie do walki w ciasnych uliczkach. Ale atakować je to czyste samobójstwo. Giętkie, silne ręce drzew olbrzymów zabijały jednym uderzeniem.

Nie wytrzymałam.

– Dokąd, kretyni?! – krzyknęłam, patrząc za kolejnymi wypadami śmiertelnych.

– Rey… może trzeba się włączyć…?

– Nie! – warknęłam, odwracając się do maga. – Do nich musi dotrzeć, że sami nie dadzą rady. Trzeba się wtrącić w takim momencie, kiedy nie będą mieli wątpliwości, czy się nam podporządkować.

– Rey!

Wilki napierały na ludzi coraz mocniej. Jeszcze parę metrów – i przebiją się na ulicę Zachodnią. Tam prawdopodobnie jest oddział pospolitego ruszenia, ale starcy i kobiety długo się nie utrzymają.

– Rey!

Między kudłatymi szarymi łapami kicały słoneczne zające. Gdybym nie wiedziała, że mają zęby jak brzytwy, a pazurów mógłby im pozazdrościć każdy kot, próbowałabym pozbyć się ich ot tak, kopniakami.

– Rey…!

– Teraz!

W biegu dobyłam Damy i wysunęłam pazury. Nikt na nas nie zwracał uwagi. Na razie.

Dopóki nie pojawiliśmy się na pierwszej linii, napierając na feyry, krok po kroku odzyskując teren.

– Za bramę z nimi! – krzyknęłam, odwracając się do ludzi. – Szybciej! Pomóżcie!

Tak było przez następną godzinę. Feyry zrobiły się ostrożniejsze. Nie atakowały już na oślep, ale nie ustawały w próbach wdarcia się do miasta. Ludzie, jak przewidywałam, słuchali moich komend. Zorientowawszy się, że Kes jest magiem, a mnie wziąwszy za jego kolegę, dowódca oddziału z radością pozwolił nam dowodzić. Ja głupia! Można było tak zadziałać od razu!

Minęła godzina. A trzeba utrzymać się przez dobę.

– Kes, trzeba zrobić wypad na zewnątrz! Wiedziałam, że dzięki naszej więzi usłyszy mnie bez względu na odległość.

W chwilę później zjawił się przy mnie, po drodze odrzucając na bok atakującego wilka i zabijając złotoptaka mierzącego mu w oczy szponami.

– A co jest?

– Nawet ja nie wyrobię w tym tempie do jutra rana. Trzeba ich odepchnąć od bramy, żeby łucznicy mogli wyjść. Mieczowi choć trochę odpoczną, a feyry nie będą lazły pod strzały, nawet one nie są takie głupie.

Ale trzeba je odepchnąć chociaż na te dwadzieścia kroków. Nie znasz jakiegoś poręcznego zaklęcia?

– Jest parę takich, które się zaleca przeciwko dużym skupiskom feyrów – odparł mag, machinalnie odsuwając nogą Pożogara, co wywołało gniewny warkot. – Mogę posłać falę powietrzną. Przy moim poziomie kontroli żywiołu wytrzyma jakieś dziesięć metrów…

– To i tak trzy-cztery razy dalej. Cofnęliśmy się za plecy ludzi, żeby złapać oddech. Zawołałam do siebie dowódcę łuczników, którzy do tego czasu nie uczestniczyli w walce, i przedstawiłam mu swój plan. Przyjął go z radością i obiecał zrobić dokładnie wszystko, cokolwiek mu powiem.

– Idziemy?

Plan, jak wszystkie genialne plany, był prosty. Wyskoczywszy z bramy, wysłałam falę ognia, a Kes równocześnie falę wiatru. Wokół nas momentalnie zrobiło się pusto. W tej pustce łucznicy stanęli dookoła nas w półkręgu, nie pozwalając niższym wrócić. Kilka najgłupszych zginęło od strzał albo od ostrza Kesa, reszta kłębiła się w bezpiecznej odległości, nie wyrywając się do ataku. Choć bezrozumne, były jednak feyrami. Instynkt samozachowawczy działał mimo wszystko, zawsze kierował naszym postępowaniem. Teraz z jednej strony był instynkt, z drugiej – rozkaz Książąt. Niższe wahały się. Co innego atakować ludzi z mieczami, mając szansę dotarcia do celu, a co innego, kiedy nie ma nawet słabej nadziei.

– Co teraz? – spytał Kes, posyłając powietrzną strzałę w stronę nieostrożnego złotoptaka. Trafił w skrzydło i ptaszysko spadło na ziemię. – Kiedy się pozbierają?

– Mamy jakieś piętnaście minut. Potem spadamy. Wszyscy słyszeli? Jak się przegrupują, wracamy do miasta. Nie strugać bohaterów!

Ludzie skinęli głowami, celując dalej w znieruchomiałe feyry.

Wychodziliśmy przed bramę co godzinę, dając odpocząć walczącym, których po każdym ataku niższych ubywało. Ledwo trzymałam się na nogach. Tak samo Kes. Choć zwielokrotnione przez rytuał, nasze siły były ograniczone. Nawet Książęta mają swoją wytrzymałość. Podzieliliśmy strażników na dwa oddziały, które broniły bramy na zmianę. Dawało to ludziom choć trochę odpoczynku, a nam – możliwość podliczenia strat.

– Beznadziejna sprawa! – Komendant straży z trudem zszedł z muru i otarł wierzchem dłoni krew z ust. – Jeśli nie przyjdą łowcy, ta hołota wbije się do miasta, a magów jest wszystkiego trzech i są zajęci podtrzymywaniem Tarczy.

– Wcale nie musimy odpierać całego ataku i mordować wszystkich niższych – westchnęłam. – Aby do świtu. O pierwszym brzasku feyry odejdą. Kończy się ich czas. Od początku jesieni będzie pokój.

Człowiek spojrzał na swoich podkomendnych, walczących przy bramie, i pokręcił głową.

– Pokój? Słyszałem o czymś takim, ale nie pamiętam, jak wygląda. Nie bardzo sobie wyobrażam świat, w którym ludzie i feyry nie mordują się nawzajem. Bardzo cię proszę, nie pocieszaj mnie…

Wstałam, wspierając się na Damie jak na kosturze. Mój wewnętrzny zegar już dawno przestał działać i nie wiedziałam, która godzina. Może dopiero co zrobiło się ciemno, a może już była północ. Świadomie zapomniałam o zegarze. Teraz, kiedy znaleźliśmy dobrą, a przynajmniej niezłą taktykę, trzeba było tylko trzymać się jej i tępo machać bronią.

– Nie jestem magiem – powiedziałam, patrząc na siedzącego pod murem człowieka, na rozpacz malującą się w jego oczach. – Ani łapaczem. Ale obiecuję ci, że kiedyś się spotkamy, my z wami, i podamy sobie ręce, Haden. Obiecuję.

Pierwszym raz zwróciłam się do tego człowieka po imieniu. Do tego momentu nawet myślałam o nim per „dowódca”. Nie chciałam dostrzec w nim odrębnej osoby, żywej istoty. Do tego momentu był dla mnie pionkiem w grze, którego trzeba było optymalnie wykorzystać. I który można było poświęcić, jeśli będzie trzeba.

– Rey, trzeba wyskoczyć. Za mało ludzi… Muszą odpocząć. Jeszcze trochę, już niedługo, ale… – wydyszał ciężko Kes. Pot spływał mu po twarzy strumieniami.

Wiedziałam, co to za „ale”. Do świtu niedaleko, ale jeśli feyry wedrą się do miasta – z którego prawie wszyscy mężczyźni poszli do Wołogrodu, a zostali starcy, kobiety i dzieci – to tego czasu wystarczy im aż nadto. Nie mogłam na to pozwolić. Nie teraz, kiedy zaraz będzie trzeba stanąć ramię w ramię. Jeśli feyry wedrą się do miasta, magowie zerwą układ. Uznają, że ich oszukałam. Zaczną się zastanawiać, czy Granica naprawdę jest tak słaba jak twierdzę, czy to wszystko nie było podstępem obliczonym na osłabienie Rusi i wybicie śmiertelnych.

– Dobra, wychodzimy. Sami. Łucznicy nie mają już strzał, nie ma co ich wystawiać.

Wyjęłam z wewnętrznej kieszeni kurtki cienki rzemyk i u nasady szyi zebrałam rozsypane po plecach włosy w kucyk. Cienkie czułki wysunęły się zza uszu i zawibrowały. Nie czas było się maskować.

– Co wy macie na ramieniu? – odezwał się Haden, patrząc na mnie szeroko rozwartymi oczami. Całkiem o nim zapomniałam. W ślad za nim zwrócili na nas uwagę inni.

Obejrzałam się, próbując zobaczyć, co zwróciło uwagę tych śmiertelnych. Chaos! Jak się okazało, nie wyszłam z tego szaleństwa bez szwanku. Ramię bolało mnie od dawna, ale myślałam, że to ze zmęczenia. Niestety, nie. Któryś ptak jednak dosięgnął mnie pazurami, rozciął skórę kurtki i dobrał się do ciała. Na czerwoną krew nikt by nie zwrócił uwagi, tym bardziej że miałam ciemną koszulę. Złotej trudno było nie zauważyć. Mogłam to zbagatelizować, powiedzieć, że pewnie wróg mnie obryzgał swoją krwią, ale w tym momencie po prostu nie przyszło mi to do głowy. Pogubiłam się.

Już nie miało kiedy się wydać!

– A jak ci się zdaje? – odgryzłam się, walcząc z irytacją. Nie powinnam rozpinać kurtki! – O ile się nie mylę, to jest krew. Jeśli spróbujesz posłużyć się tym, co wy, śmiertelni, nazywacie mózgiem, skojarzysz, że to jest krew feyra.

Ktoś ze stojących przy mnie cofnął się. Ktoś inny, przeciwnie, zrobił krok do przodu, wbijając we mnie wzrok. Kes przysunął się bliżej, zasłaniając mnie przed ludźmi. A może ludzi przede mną? Pożogar przysunął się do mojej nogi i powarkiwał głucho, też się już nie kamuflując, nie panując nad swoją naturą, już prawie się przemienił – jego sierść wyglądała jak kłęby trującej mgły. Ja zaś, zapanowawszy nad irytacją, przestałam zwracać uwagę na otoczenie. Kes mówił, że świt już blisko. Czyli nie ma sensu tracić ludzi. We dwoje jesteśmy w stanie utrzymać się przez godzinę, nawet dwie. Nie, dwóch nie wytrzymam. A bałam się myśleć o tym, co będzie, jeśli przycupnę w jakimś cichym kąciku i choć na moment zamknę oczy.

– Chodź, Kes. Pożogar, za mną.

Chyba nie muszę dodawać, że nikt nie próbował nas zatrzymać…

Ostatni raz staniemy ramię w ramię – łowca i Księżniczka. Nie pierwszy, ale ostatni. Bo dziś umowa zostanie wypełniona. Jedno z nas na zawsze opuści ten świat. A drugie niebawem pójdzie za nim.


* * *

Wiele niższych zginęło dziś z rąk ludzi, ale tych, które zostały, było w dalszym ciągu za dużo, bym mogła ich tylko odrzucać, ranić, a nie zabijać. Więc zabijałam. Teraz nie mogłam sobie pozwolić na luksus litości. Jestem Księżniczką. Jeśli trzeba zabić jeszcze kilkadziesiąt razy, żeby przetrwał naród – zabiję.

– Uważaj!

Kes rzucił w wilka, który zdołał nas ominąć, jeden ze swoich noży. Zwierz zawył i zwinął się w miejscu. Nie miałam okazji podziękować magowi, bo z góry runęły trzy złotoptaki, próbując mnie oślepić.

Złocista krew pokrywała mnie od stóp do głów. Już dawno przestałam liczyć zabitych. Wiedziałam, że ludzie nas nie zostawili własnemu losowi, choć wiedzą już, kim jestem. Nie wychodzili przed nas, ale od tyłu osłaniali nas łucznicy, usadowieni w szczerbie muru, która kiedyś była Bramą Zachodnią.

Tłumaczyłam sobie, że muszę wytrzymać, nie poddawać się, choć miałam wrażenie, że następnym razem zmęczone ręce nie zdołają już unieść broni.

Obłęd! Nie wytrzymam! Nie upaść… Tylko nie upaść. Tylko się nie potknij. Tylko…

Miałam uczucie, że ciało zaraz odmówi posłuszeństwa mózgowi, że skatowane mięśnie po prostu nie wytrzymają i popękają z trzaskiem. Każdy krok zdawał mi się ostatnim, na następny po prostu nie starczy sił…

Pożogar przepchał się do nas. Oberwał solidnie, rodacy nie litowali się nad „zdrajcą”. Nie uratowało go nawet to, że zaraz po odzyskaniu rozumu przybrał swoją prawdziwą formę. Feyry nie widzą różnicy między ciałem materialnym a widmowym, i są w stanie równie skutecznie ranić jedno i drugie. Kes posyłał na feyry zaklęcie za zaklęciem, niezdolny już walczyć mieczem. Czułam, jak magia z niego wycieka, podobnie jak ze mnie. Machnęłam ręką na środki ostrożności, wepchnęłam Damę do pochwy, rozpostarłam ręce.

Z dłoni wypełzła mi ognista wstęga, otaczając nas, jak wtedy, w pierwszej walce z koszmarami. Strumienie ognia krążyły wokół nas, splatały się, rysowały dziwne, urzekające wzory… i zaczynały topnieć. Powoli. Nieodwracalnie. Wraz z nimi topniał mój czas. Moje życie. Życie mojego podopiecznego.

Wytrzymać. Wytrwać. Zatrzymać moc.

– Dnieje – szepnął Pożogar, chwiejąc się na łapach. – Jesień idzie…

Niższe przestały atakować, jak na komendę, jakby go usłyszały. Zastygły naprzeciwko nas, żałosnej garstki żołnierzy, którzy ośmielili się zrobić rzecz nie do zrobienia – walczyć z nimi, zatrzymać ich na prawie dobę, i przeżyć. Pierwszy złoty promień przebił się przez kłęby mgieł i musnął moją głowę. Musnął i zastygł. Czas stanął. Świat stanął. Zamarli ludzie okrążający nas ciasnym pierścieniem szczerzącym się mieczami w stronę feyrów. Nie ulękli się. W ostatniej chwili, kiedy mój płomień zaczął zanikać, przyszli z odsieczą.

– Odsuńcie się ode mnie – poprosiłam cicho. Bez skutku. – Szybko! – ryknęłam.

Cofnęli się. Tylko Pożogar został przy mnie, a Kes cofnął się jedynie o krok. Ludzie zbili się w ciasną grupkę i patrzyli na mnie. Tak rodziła się kolejna legenda. Jeszcze jeden znak darowany ludziom. Pierwszy dzień jesieni. Pierwszy dzień…

– W pierwszy dzień jesieni, gdy pierwszy płomień purpurowego słońca spłynął na ziemię…

Wyciągnęłam ręce w stronę ciemnego jeszcze nieba.

– …mocą mojej władzy wzywam ciebie, Rogu Dzikich Łowów. Powróć w ręce, którym przeznaczone jest tobą władać.

Kłąb gorącej mgły kipiał w moich rękach, jakby sprawdzał, czy utrzymam? czy sobie poradzę? czy jestem godna?


* * *

Kes cofnął się jeszcze o krok i osłonił oczy ręką. W dłoniach Rey pojawiło się coś, co wyglądało jak maleńkie słońce, rozsiewające jaskrawy blask, od którego nie można było oderwać wzroku, a patrzenie groziło ślepotą. To było… dziwne, ale też naprawdę piękne. Ten sam cud, w który każdy człowiek w głębi duszy wierzy, nawet mag, co niby doskonale wie, że cudów nie ma, że nawet magia ma swoje prawa…

Piękne.

Do bólu.

Do łez.

Ale piękne.

Nieznana siła porwała w powietrze ciało Księżniczki, która odchyliła głowę, rozpostarła ręce, instynktownie próbując utrzymać równowagę.

W głowie maga zalęgła się bluźniercza myśl. Przypomniał sobie ikonę, którą tak kochała jego matka. Syn Boży rozpięty na krzyżu dla odkupienia ludzkich grzechów.

Jakby ta ikona przeniosła się przez czas i ożyła…

Lśniące kosmyki włosów mieniły się wszystkimi barwami opadających liści.

Oczy koloru stopionego białego złota. Źrenice tak maleńkie, że zdają się kropkami.

Podarta odzież, przesiąknięta krwią – własną i cudzą. Krwią ludzi i feyrów.

Złoty wieniec, na czole świeci rubin. Dziwna, urzekająca grawerka – jakby żywa, zmieniająca się, ruchoma.

Wokół niej – skąd się tu wzięły? – krążą uschłe liście, z końców palców kroplami skapuje płomień.

Uśmiecha się, wyciąga do niego rękę, wzywa, woła do siebie, obiecuje…

– Mój sunner-warren. Mój sens istnienia… Czego chcesz? Co mam zrobić? Jakie marzenia zrealizować?

Pożogar łapie go zębami za rękę.

– Nie słuchaj jej! Jest upojona mocą. To nie Rey, to Jesień. Nie odpowiadaj! Ona sama nie wie, co robi…

I rzeczywiście. W chwilę później lśnienie znikło. Moc opuściła ciało Księżniczki z powrotem na ziemię. Potrząsnęła głową, uwalniając się od uroku, ale obłędny, pijany blask w jej oczach nie zgasł. Było w niej teraz coś dzikiego, wolnego, nieludzkiego. Teraz Kes na pewno nie wziąłby jej za zwykłą dziewczynę.


* * *

Opadłam na jedno kolano i zaczęłam mówić, obracając Róg w cienkich, półprzezroczystych palcach. Szeptem. Cicho. Ale słyszeli mnie wszyscy, od Granicy po Wrota.

Bo mówiła do nich Jesień.

Bo to były słowa Pani.

Bo żywioł, który wybrał mnie na swój głos, zwiastował im miłosierdzie.

– Niech za grzechy ojców nie będą nawiedzeni synowie. Dług spłacony, okup dokończony.

Podniosłam Róg do ust.

– Pójdźcie, dzieci. Pójdźcie za mną. Słuchajcie mnie. Rozmawiajcie ze mną.

Przez ziemie śmiertelnych popłynęła muzyka. Przechodziła przez Wrota, w jej rytmie wirowały złociste liście, śpiewał z nią wiatr, trzaskały płomienie, szemrały górskie potoki.

– Za mną, dzieci. Jesień nadeszła. Jesień. Pójdźcie do mnie, dzieci. Pójdźcie.

A oni odpowiadali:

– Odchodzimy, Pani Jesiennego Rodu, żałujemy za nasze winy. – Skłaniali głowy letni i szli coraz prędzej, i odchodzili, ustępując miejsca widmowym psom pojawiającym się bezpośrednio z powietrza.

W powietrzu skrzeczały szkarłatne jastrzębie, nerwowo przebierały cienkimi nogami konie spadających liści, pod ich kopytami przemykały ogniste lisy. Dziesiątki, setki, tysiące…

Kes patrzył na mnie rozszerzonymi oczami.

– Rey, co to wszystko znaczy?

– Pierwszego dnia jesieni przez ziemie śmiertelnych mknie orszak Jesieni, a za nim idzie Jesień – wyręczył mnie Pożogar. Nie, nie Pożogar. Przewodnik Jesiennej Sfory. Stał po mojej prawicy, na należnym mu miejscu.

– Witaj, Pani.

– Witaj.

– Jesteśmy szczęśliwi.

– Jesteśmy gotowi.

– Przyszliśmy…

Książęta, którzy przybyli na mój zew, kłaniali mi się i przyklękali przede mną, witając głowę swojego rodu. Patrzyłam na nich i nie rozumiałam, jak mogłam o nich zapomnieć? Jak w ogóle można o czymś takim zapomnieć? Jak można szukać w ludziach tego, co mają tylko Książęta. Czy śmiertelni mogą się z nami równać? Jesteśmy feyrami. Jesteśmy wyżsi. Jesteśmy doskonali. Każdy człowiek ma jakiś defekt, jest jakoś zeszpecony, wewnętrznie albo zewnętrznie. My tego nie mamy i nigdy nie będziemy mieli. Bo myśmy Książęta!

– W pierwszy dzień jesieni, gdy pierwszy płomień purpurowego słońca spłynął na śmiertelną ziemię, wezwałam was. I przyszliście… – Dotknęłam rubinu lśniącego na moim czole. – Przyszedł czas, byśmy ruszyli przez te ziemie, bym poprowadziła was za sobą. Mocą władzy przekazanej mi przez mego dziada zwołuję dwór. Niech brzmi Róg! Niech nasze sztandary łopoczą na wietrze, niech rozwiewają się nasze szaty!

– Rey? – Skąd u niego strach w oczach? – Rey, dlaczego…

– Anioł… anioł… – niosło się między ludźmi, coraz głośniej, coraz głośniej, już dziesiątki głosów powtarzały to słowo. – Anioł…

Tak, jestem aniołem. Dła was, ludzi, jestem istotą wyższą. Ale aniołem upadłym, bo nie was dziś bronię, lecz swojego ludu. Co z wami będzie, jest mi zupełnie wszystko jedno. Jesteście tępym bydłem, stadem owiec, które nam przyszło paść. Wy…

– Siodłać konie!

Podniosłam dwa palce do ust i przeciągle gwizdnęłam. Jeden z jesiennych koni pojawił się przy mnie, lekko skłaniając głowę i nadstawiając ciepły, złocisty bok. Siodła oczywiście nie było. Po co mu siodło? I po co mnie siodło?

– Siodłajcie konie, bracia i siostry, a chyżo! Jesień jest niecierpliwa, pogania nas, gotowa wyruszyć w drogę.

– Rey! Rey! Co z tobą?

Aha, mój sunner-warren. Człowiek? A tak, faktycznie, człowiek… Jak to? Dlaczego? Przecież nie mogłam pokochać człowieka, jestem Księżniczką… Dlaczego on się mnie boi? Czy nie wie, że nie zrobię mu nic złego? Głuptas…

– Czego chcesz, mój sunner-warrenie?

– Rey, co się z tobą stało? Ty nie… To nie ty!

Przewodnik zaszczekał na człowieka, który zbyt wiele sobie na swój temat wyobrażał. Mój podopieczny, jak się okazało, nie był dobrze ułożony. Ludzie są strasznie głupi, bardzo często się zapominają, nie przyjmują do wiadomości, że nie są nam równi.

– Nie mogę cię wziąć ze sobą, człowieku. Jesteś za kruchy, zbyt śmiertelny, żeby wziąć udział w naszych łowach. Czekaj na mnie tutaj, człowieku…

Spaliłam wzrokiem niewygodne ludzkie buty, zrzuciłam kurtkę pokrytą lepką, złocistą cieczą, zostając w cienkich płóciennych spodniach i czerwonej koszuli – ubogo, ale przynajmniej wygodnie. Wskoczywszy na złocisty grzbiet niższego, znów wezwałam Róg, uniosłam go do ust i zagrałam kilka nut. Odpowiedziały mi jak echo dziesiątki rożków myśliwskich. Przyjrzałam się swojej świcie i uśmiechnęłam się. Wszystko gotowe. Tym razem spóźniliśmy się, Jesień niecierpliwiła się, ale poczekała, aż będziemy gotowi. Wybaczyła nam to spóźnienie.

Lekko stuknęłam piętami boki swojego konia, który odwrócił się, przebierając w powietrzu szczupłymi pęcinami. Miasto zostało gdzieś za mną, wciąż jeszcze osłonięte słabo pobłyskującym kloszem magii. Wieść jeszcze nie dotarła do magów. Ludzie jeszcze nie wiedzieli, że niebezpieczeństwo minęło.

Po mojej prawej stronie przypadł do ziemi Przewodnik Jesiennej Sfory. Z lewej strony idealnie trzymając się w siodle, na podrygującym niecierpliwie wierzchowcu, siedział Koniuszy. Książęta okrążyli mnie ciasnym pierścieniem. Tu i tam grały rożki. Płaszcze łopotały na wietrze, drapieżnie krzyczały jastrzębie.

„Dlaczego właściwie ja myślę po rusińsku?” – błysnęła myśl. Odepchnęłam ją niecierpliwie. Pomyślę o tym później.

Machnęłam ręką, odzianą już w rękawicę podaną mi przez jednego z Książąt.

– Za mną!

Jastrząb spadł w dół jak kamień, lądując mi na rękawicy, wpijając się szponami w grubą skórę. Mogłabym wypuścić skrzydła, ale bałam się zahaczyć nimi konia albo kogoś ze świty. Można było oczywiście wyrwać do przodu, ale tradycja nie zezwalała władcy na takie ekstrawagancje.

Koń pode mną parsknął, jak zwyczajna ludzka szkapa, i pomknął na spotkanie świtu, ku Pochmurnym Górom, ku Burzliwej Puszczy, krzesząc złotymi kopytami iskry na kamienistej równinie. Pożogar mknął raptem o krok za nami, niemal nie dotykając ziemi łapami.

Mieliśmy tylko siedem godzin. Siedem godzin, żeby przemierzyć ziemie śmiertelnych i wrócić, żeby dotrzeć do Wrót, a potem wśród gwizdów, okrzyków i grania Rogu ruszyć na północ, do Granicy.

Chciwie chłonęłam każdą chwilę tej szalonej gonitwy. Przy Wrotach złapaliśmy sprzyjający wiatr i pomknęliśmy z nim w zawody, pod chmurami, otoczeni złotymi liśćmi i czerwonymi językami ognia.

– Szybciej! Jeszcze szybciej! Jesień nie będzie czekać! – próbowałam przekrzyczeć szum wiatru w uszach, ale sama nie słyszałam własnego głosu. – Szybciej! Szybciej!

…przynieśliśmy ze sobą opadanie liści i zimne ulewy, żar ognia i wilgotny wiatr…

…przynieśliśmy wam Prawdziwą Jesień…


* * *

Mój koń nie zgodził się pójść za Wrota z resztą mojej świty. Pochylił głowę i powiedział, że gotów jest mnie zanieść, gdziekolwiek zechcę. Sama nie wiem, dlaczego nie poszłam za swoją rodziną. Teraz zacznie się uczta, zaraz, jak tylko kryształowe wody jesiennych jezior usuną zmęczenie i dodadzą feyrom sił. Powinnam być tam, powinnam podnieść puchar napełniony po brzegi czerwonym winem, tak podobnym do ludzkiej krwi, i pobłogosławić swoją świtę. Powinnam…

Muszę. Muszę odejść. Ja muszę. Tam na mnie czekają. Tam czeka mój podopieczny. Muszę być tam, w mieście ludzi.

Umknęło mi coś bardzo ważnego. Coś mi mówiło, że o czymś zapomniałam, że coś zgubiłam, coś ważnego…

– Odwieź mnie do miasta ludzi – powiedziałam, obejmując konia za szyję. – Widziałeś człowieka, którego nazwałam swoim sunner-warrenem? Zawieź mnie do niego.

Pożogar zatrzymał się na ostatnim stopniu, przed migocącym portalem, i obejrzał się niezdecydowanie.

– Wasza wysokość, czy mogę…?

– Nie, przyjacielu. Nie powinieneś wracać ze mną. Jestem w niebezpieczeństwie. Twoje miejsce jest tutaj. Chcę, żebyś to ty w dniu mojej mocy przyprowadził Jesienny Ród do Granicy. Zastąp mnie w tym… Przewodniku.

Skinął głową i znikł w świetle Wrót.


* * *

Widziałam go z daleka. Stał przy strzelnicy, z ponurą miną, nieco wystraszony i najwyraźniej na mnie czekał, wpatrując się w zamglone srebrzystoszare niebo. Mój koń zawisł w powietrzu naprzeciwko niego. Nie przejmując się okrzykami ludzi, wysunęłam na chwilę skrzydła i przeleciałam na blanki.

- On darre, mi Sid? [19]

– Idź, przyjacielu. Dzięki. – Odmachnęłam mu ręką.

– Myślałem, że już nie wrócisz – uśmiechnął się Kes. – Sam nie wiem, dlaczego tu stoję jak głupi i czekam na ciebie. Może byś zeszła? Ludzie się gapią.

– Niech się gapią. – Wzruszyłam beztrosko ramionami i opadłam na czworaki, nie panując nad trzęsącymi się nogami. Upojenie siłą przeszło mi definitywnie, czułam się teraz jak na tęgim kacu. Dobrze, że chociaż byłam w stanie zebrać myśli. – O, Żywioły, jaka ja jestem zmęczona! Takich wiatrów jak dzisiaj to nawet moja poprzedniczka nie pamięta.

– Moje ty biedactwo – mruknął czule i podniósł mnie szybko. Zanim zdążyłam pisnąć, już miał mnie na rękach. – I tak to już jest, ciągle płacę za twoje głupie pomysły… Siedźże spokojnie! Rey! Rey, nie wierć się, bo spadniesz! Rey!

– Kes, musimy się wynieść z miasta! Gdzie mnie niesiesz? Pierwszy lepszy przechodzień nas rozpozna! O to ci chodzi?

– Uspokój się, jesteśmy pod niewidką. Dla wszystkich pojawiłaś się i znikłaś, a mnie przedtem też nie widzieli. A siedzieć w tym mieście dłużej faktycznie nie ma sensu, szukają nas. Jedni coś gadają o aniele, który uratował miasto, inni o demonie ukrytym pod maską tegoż anioła. Wyśpimy się porządnie – ziewnął szeroko – i spróbujemy wydostać się z miasta.

Przy ostatnim zdaniu zająknął się. Umowa wypełniona. Niższe odzyskały rozum, między feyrami a śmiertelnymi nastał pokój. Już nic mu nie przeszkadza rzucić mi wyzwania.

– Dobry pomysł, też bym się przekimała. Drugą dobę jestem na nogach, jak by nie patrzeć. Żebym nie miała obowiązków, tobym padła o świcie jak stałam – powiedziałam nienaturalnie niefrasobliwie.

Temat nam się wyczerpał. Resztę drogi przebyliśmy w milczeniu. Przed samym „Czarnym Piątkiem” wreszcie postawiłam na swoim i pozwolił mi wejść do lokalu na własnych nogach.


* * *

– Rejka, ty słyszała? Mówią, że feyry odeszli! – krzyknął Alik, wyskakując zza kontuaru. – Wy byli na bramie, nie? Co tam było? Mówże…

Westchnęłam. Byłam naprawdę bardzo zmęczona…

– Tak, Alik – odpowiedziałam jednak. – Dzisiaj feyry odeszły na zawsze. Już więcej nie będą walczyć z ludźmi.

Zanim Alik zdołał zrozumieć to, co usłyszał, pociągnęłam Kesa na górę, do pokoju, zostawiając oberżystę z otwartymi ustami. Rzuciłam się na łóżko jak stałam, w ubraniu. Mag zawahał się nieco.

– Kładź się – ucięłam jego wahania. – Boisz się, że cię uduszę we śnie? Co ja jestem, człowiek, żebym bezbronnego mordowała?

Uśmiechnął się kwaśno, wypowiedział parę zaklęć oczyszczających, wreszcie położył się obok, bacząc, by przypadkiem mnie nie dotknąć. Powinnam była mu jakoś szpetnie przygadać, ale już byłam za bardzo zmęczona. Właściwie już spałam.


* * *

Sen za nic nie chciał mnie opuścić. Śniły mi się złociste pola, jakbym znowu była małą dziewczynką, biegającą wszędzie za dziadkiem jak cień. Śniły mi się jego ręce, obejmujące mnie, słodkawy zapach jego skóry i ochrypły głos, zupełnie niepasujący do ciała młodego mężczyzny:

– Wszystko będzie dobrze, dziecko. Jesteś silna. Dasz radę…

O dziwo, rzeczywistość przywitała mnie ciepłem i dziwnym poczuciem bezpieczeństwa. Spałam z nosem w czymś miękkim. Wzięłam głęboki wdech, analizując zapachy. Moja „poduszka” pachniała ziołami i świeżą krwią, a nad wszystkim tym górował aromat świeżo skoszonej trawy, wiatru i polnych kwiatów. Taki znajomy zapach…

Otworzywszy jedno oko, stwierdziłam, że we śnie wlazłam Kesowi pod ramię i owinęłam się wokół niego jak bluszcz. On, zdaje się, nie stawiał zbyt zaciętego oporu. W każdym razie jego ręka obejmowała moje ramiona, a na ustach zastygł uśmiech.

– Obudziłaś się? – spytał, otwierając oczy, i odgarnął z twarzy potargane włosy.

Zamiast odpowiedzieć, przysunęłam się do jego ust, próbując na zawsze zapamiętać ten słony (słodki? gorzki?) zapach, jakby płakał… A może to moje łzy? Ja płaczę? Ja?

Przetoczył się po łóżku, tak że znalazłam się pod nim, nie mając się jak wydostać. Ba! Tak jakbym próbowała…

– Nie mogę złamać przysięgi! Nie mogę!

Komu on to tłumaczył? Mnie? Sobie? Nam?

– Nie proszę o to…

Bo teraz jesteśmy razem i jechał to sęk, co będzie dalej. Bo teraz wiem o tobie wszystko, znam twoje pragnienia i marzenia.

I jechał sęk to, że dzisiejszego wieczoru dożyje tylko jedno z nas – świt zastanie nas razem. Tu. We dwoje. Patrzących sobie w oczy. Duszących się, ale całujących się dalej, nie zauważających trzasku dartej odzieży ani łez płynących po policzkach…


* * *

Uwolniłam się z objęć Kesa, starając się go nie przestraszyć. Coś tam wymamrotał przez sen i przytulił do siebie poduszkę. Uśmiechnęłam się, bo nie myślałam, że kiedykolwiek przyjdzie mi zobaczyć maga takiego osłabionego, wypranego z resztek czujności… Miłego? Zabawnego? No, proszę…

– Przepraszam, Kes… – Wzięłam ubranie i zaczęłam je pospiesznie wkładać.

– Ty dokąd? – zamruczał, nie otwierając oczu.

– Na dół, poproszę Alika, żeby przyniósł coś do jedzenia – odparłam, przeklinając w duchu swoją niezdarność.

– Zamów i dla mnie – wymamrotał i natychmiast zasnął. Zawahałam się trochę, ale jednak schyliłam się i pocałowałam go. Kes uśmiechnął się przez sen i próbował mnie złapać. Uchyliłam się od jego chciwych łapek i ruszyłam do drzwi. Już w progu odwróciłam się…


– Rejka, a ty by nie została? – Alik pokręcił głową. – Tobie dokąd, rzeczy żadnych nie masz, jeszcze w taka pora… Zostań, dla mnie jeden człowiek więcej przyda się.

– Nie mogę. – Pokręciłam głową. – Chciałabym, naprawdę, ale nie mogę.

– A łapacz? On z tobo jedzie?

– Nie, i bardzo proszę, niech on się dowie o moim wyjeździe jak najpóźniej. Nie ma prawa mnie dogonić, choćby nie wiem co.

– Tak ty i posłuchała mądrej rady! – uśmiechnął się Alik. – Ta i dobrze. Od magów nic dobrego nie bywa, on by tobie krzywda zrobił.

– Żeby to było takie proste! – westchnęłam. – Gdyby… No nic, idę. Bramy chyba już otwarte?

– Tobie gdzie? Rejka, ty by choć rzeczy wzięła! Ja za nimi małego poślę!

– Część rzeczy zostawiłam w stajni, w sakwach przy siodle.

– Wot durna baba! Ta ich tam już dawno nie ma! Kto bez opieki zostawia…

– Pegaz nie dopuści do siebie nikogo obcego, a rzeczy były w jego jukach. Słuchaj, ja naprawdę muszę już iść, nie kuśmy licha, zaraz Kes się obudzi i będzie chciał zobaczyć, dlaczego mnie tak długo nie ma.

Alik uściskał mnie na pożegnanie i puścił. Wyszłam, nie oglądając się za siebie, wiedząc, że już nigdy nie zobaczę tych ścian i ich gospodarza. Chciałabym wierzyć, że zostawiam za plecami nie tylko to miejsce, ale i Kesa. Chciałabym.

Bo gdy się znów spotkamy, będę miała dwa wyjścia – złamać prawo i spełnić życzenie podopiecznego albo zachować prawo i umrzeć sama.

Bo Kes chciał ruszyć w ślad za mną.

Bo Kes chciał mnie zabić…

– Wybacz, mały, całkiem cię zaniedbałam, co?

Pegaz szturchnął mnie jedwabistym pyskiem w dłoń, jakby chciał powiedzieć „niedobra dla mnie jesteś, ale i tak cię lubię”.

– Zuch konik, upilnował rzeczy. Wiedziałam, że z ciebie mądry koń.

Osiodłanie Pegaza zajęło mi jakieś pięć minut. Narzuciłam wyciągnięty z sakwy ciemny płaszcz, nasunęłam kaptur głęboko na oczy, wyprowadziłam konia ze stajni i, dawszy chłopcu stajennemu na pożegnanie parę drobnych monet, wyjechałam na ulicę.

Miasto powoli budziło się ze snu. Umilkły wiwaty, życie zaczynało się toczyć zwykłym torem. Na drodze słały się przede mną pożółkłe liście. Podkowy Pegaza dzwoniły na bruku. Napotkani przechodnie zaszczycali mnie przelotnymi spojrzeniami i szli dalej. Ot, najemniczka opuszcza miasto, które okazało się tak niebezpiecznym. Jeszcze jeden przelotny gość, który nikogo nie obchodzi.

Brama Północna była już otwarta. Strażnicy spali – o tej wczesnej porze nikt nie wchodził do miasta ani nie wychodził z niego. Jeden z żołnierzy, słysząc kroki Pegaza, leniwie otworzył oczy, ziewnął i machnął ręką, co najwidoczniej znaczyło „szczęśliwej drogi”. Uśmiechnęłam się.

Taak. Odwróciłam jeszcze jedną kartę w życiu. Zegnaj, miasto Kostriaki, witajcie, lasy Północy, jeszcze wczoraj tak niebezpieczne.


* * *

– Dobry człowieku, czy tu u was nie nocowała taka para…? Dziewczyna włosy ciemne, prawdopodobnie najemniczka, i mężczyzna z włosami jasnymi, oczy miał różne… To mój kolega.

Alik zesztywniał. Bardzo mu się ta wizyta nie podobała. Magowie nigdy nie przynosili nic dobrego. Z drugiej strony po prostu bał się wyrzucić nieoczekiwanego gościa. Błysnęła mu myśl, że właściwie warto by im wydać śpiącego na piętrze łapacza, ale w tym przypadku musiałby im powiedzieć także o Rey, a tego właśnie zdecydowanie chciał uniknąć.

– Przykro, że nie mogę dla was pomóc, ale nie. – Rozłożył ręce. – Sprawdzi gospody w mieście, tutaj my… waszych kolegów… nie lubim i pokojów dla nich nie najmujem.

Alik doskonale zdawał sobie sprawę, że może zapłacić za swoje zuchwalstwo, ale nie mógł się powstrzymać. W ogóle bardzo nie lubił magów, a już szczególnie nie podobał mu się ten tutaj, z chytrymi oczami, szczurzą twarzą, rudy, z odstającymi uszami, niezgrabny i niezdarny. Alik za długo prowadził tawernę, żeby się nie znać na ludziach.

– Szefie, nie widzieliście…

Alik zaklął pod nosem. Jak pech, to pech! Już nie miał ten idiota kiedy się obudzić, tylko akurat teraz? Przegrana sprawa, nie umknie przed gniewem maga.

– Kessar! Tak się zastanawiałem, gdzie cię wywiało. Fart, że akurat teraz zszedłeś, bo tu szanowny pan jakoś… zapomniał… że u niego mieszkasz – powitał go przybysz, rzucając krzywe spojrzenie na Alika, który powoli chował się za kontuarem. Wzrok maga nie pozostawiał wątpliwości, że nie darzy sympatią ludzi cierpiących na zaniki pamięci.

– Hele! Kopę lat! Wyczułem znajomą duszę i tak kombinowałem, kto to może być? Skądeś się tu wziął? – Kes uśmiechał się szeroko. – A gospodarz jest w porządku, chciał chronić mnie i Rey… a właśnie, szefie, gdzie jest Rey? Już powinna być z powrotem najmarniej od piętnastu minut…

– Ja ta za nią chodzić nie ciekaw. Chcesz, to jej szukaj, może i znajdziesz… – burknął Alik.

Kes zmienił się na twarzy.

– Zaraz wracam – rzucił i wypadł z izby, kierując się do stajni.

– Ta Rey to jego dziewczyna? – spytał cicho Hele. Goście już zaczynali mu się przyglądać, a wykidajło przybliżył się do niego, znacząco bawiąc się pałką. Alik skinął głową, po czym dał nieproszonym obrońcom znak, że wszystko w porządku. Mógł nie lubić magów, ale bynajmniej nie był głupi. Coś mu mówiło, że gość szuka dziewczyny nie po to, by jej zaszkodzić. Ostatecznie Kessar też był magiem, a mimo wszystko dbał o nią – temu niepodobna było zaprzeczyć. Coś łączyło tych dwoje. Coś, od czego dziewczyna wolała uciec. Bała się? Wolała nie ryzykować?

Alik wiedział, że to nie takie proste. Kochała tego maga. Chciała go uchronić… przed czym właściwie? Kes wrócił.

– Wyjechała, Hele! Ta zaraza uciekła! Złamała przysięgę!

Padł na krzesło, nie zwracając uwagi na ciekawskie spojrzenia.

– Czekaj, czy dobrze rozumiem, ty mówisz o Rey-line?

– A o kim mam mówić? Pewnie że o niej, co się głupio pytasz! Ta cholera chce się uchylić od dotrzymania danego słowa!

– Gdzie jechała? – rzucił się Hele na Alika. – Co mówiła? Czy prosiła, żeby coś przekazać?

Wzruszenie ramion oberżysty stanowiło wystarczająco wymowną odpowiedź: nie moja sprawa, sami się z tym szarpcie.

– Kes, to jest poważna sprawa, musisz ją złapać! Książęta nie chcą z nami rozmawiać, delegacji Akademii nie wpuścili za Wrota, ona jest naszym jedynym kontaktem z feyrami!

W izbie zapadła cisza. Hele zreflektował się i zatkał sobie usta dłonią.

– Zaraz, zaraz, a o czym ty mówisz? Ty dla feyrów nasza Rejka wystawić umyślił? – Alik wyszedł zza kontuaru, podwijając rękawy. Ponure spojrzenia magów także nie wróżyły niczego dobrego.

– Ją? Wystawić? – zachichotał nerwowo Kes, ale nie było w tym słychać wesołości. – Wasza kochana Rejunia sama może wystawić kogo chce i komu chce! – wrzasnął, zrywając się z miejsca. – Czego innego się spodziewać po Księżniczce!

Teraz Alik zbladł i zatkał sobie usta dłonią. W sali zaległa cisza.

Nie oglądając się na przyjaciela, Kes rzucił się na górę zbierać bagaż. Dogoni ją. Dogoni i zabije, bez żalu i wątpliwości. Znowu pokazała, że nie można jej wierzyć. Znowu zdradziła.

– Cholernie mi się to wszystko nie podoba – westchnął Hele. – Dobry człowieku, powiedzcież mi, co tu się tak naprawdę stało? Coś mi się zdaje, że ja wam też mogę opowiedzieć parę ciekawych rzeczy…


* * *

Uciekałam tam, gdzie – jak mi się zdawało – powinnam była być. Tam się ta historia zaczęła i tam powinna się skończyć – przynajmniej dla jednego z nas. Nie miałam nadziei, że Kes zostawi mnie w spokoju, wybaczy złamanie danego słowa, ale może chociaż w bezpiecznej odległości ode mnie będzie w stanie ocenić sytuację trzeźwo i zaczekać. Przecież tak naprawdę jeszcze nic się nie skończyło. Granica wkrótce zostanie przerwana. Nie karmiłam się złudzeniami, że jestem niezastąpiona, ale moja moc stanowiła o przewadze naszej strony. Niejedno życie uratuje. Mało nas już zostało. Za mało.

Starałam się nie myśleć, że jest w tym i trochę mojej winy. Ze mam na rękach złotą krew.


* * *

Drzwi skrzypnęły. Serce podeszło mi do gardła

– Myślałaś, że mi się nie będzie chciało ciebie gonić? Jeszcześmy ze sobą nie skończyli!

– Nie spieszyłeś się specjalnie, Kessar. Kolacja stygnie już trzy godziny. Zjesz coś? Czy zamierzasz umierać na głodniaka?

Dzisiaj jeden z wątków tej szalonej sztuki wystawionej przez siostrę mojego ojca [20] znajdzie logiczne rozwiązanie. I nawet Tkaczka nie jest w stanie przewidzieć, jakie.

Загрузка...