Następnego dnia ekspedycja przedzierała się dalej. Teraz znacznie wolniej, pojawiało się bowiem coraz więcej przeszkód. Dolina zrobiła się węższa, drogę zagradzały drzewa i Tich, który jechał jako pierwszy, musiał coraz częściej się zatrzymywać, by puścić w ruch ostre piły, umieszczone na przodzie J2. Ścinały one drzewa i odsuwały je na boki. Nikt z wędrowców nie lubił tak sobie poczynać w obcym lesie, bo zgodnie z poglądami mieszkańców Królestwa Światła również rośliny mają prawo do życia. Tak w każdym razie sądzili uczestnicy ekspedycji.
Koło południa dotarli do rozwidlenia doliny. Pojazdy zatrzymały się, wszyscy wysiedli.
Mrok, mrok. Wciąż było tak, jak na chwilę przed świtaniem, kiedy noc zbiera się do odwrotu. Ale oczy podróżników przywykły już do tego i teraz dość wyraźnie widziały okolicę.
Po obu stronach doliny wznosiły się strome skały. W pewnym momencie natrafili na szczególnie wysoką, tkwiącą pośrodku doliny i dzielącą ją na dwie części.
Wiedzieli, że znajdują się stosunkowo blisko Gór Czarnych. W świetle błyskawic dostrzegali kolosy górujące nad wzgórzami. Czarne, ponure i niegościnne zdawały się trwać przyczajone i czekać na swoje ofiary. Takie przynajmniej wrażenie odnosiła Indra.
– No i co teraz zrobimy? – zwrócił się Tich do Rama.
– Musimy dokonać wyboru. Zastanawialiśmy się już nad tym, Faron, Marco i ja. Naturalne byłoby, rzecz jasna, skierować się w lewo, bo tam jest centrum Gór Czarnych. Ale również idąc w prawo, dotrzemy do groźnych gór, chociaż prawdopodobnie znajdziemy się na ich południowym krańcu. Widzisz, rzecz polega na tym, że nie orientujemy się, jakie te góry w gruncie rzeczy są rozległe. Sądzimy, że rozciągają się na powierzchni całej górnej części półkuli, ale pewni nie jesteśmy. Żadna ekspedycja dotychczas nie wróciła, by przekazać nam prawdziwe informacje.
– No więc… co postanowiliście?
– Postanowiliśmy ruszyć lewą częścią doliny, lepiej zrobić to wcześniej niż później. Jeśli natrafimy na jakąś przeszkodę lub dojdziemy do końca doliny, zawsze możemy wrócić tutaj i zacząć od początku.
Tich skinął głową. Czoło poczciwego wielkoluda pokrywały zmarszczki, przynajmniej ten niewielki kawałek, który wystawał spod rozczochranej grzywy niczym u szkockiej krowy lub jaka. Zatroskany drapał się trójpalczastą dłonią po zarośniętym karku. Wszyscy kochali Madragów, nawet Siska też ich teraz pokochała, zrozumiała bowiem, że zwierzęta to nie są złe duchy. Zresztą Madragów trudno by nazywać zwierzętami. Stanowili jakieś ogniwo pośrednie między nimi i światem ludzi. Dziwne, niezwykle sympatyczne, superinteligentne i niebywałe uzdolnione pod względem technicznym istoty z baśniowych czasów.
Ram rozejrzał się wokół.
– Ja myślę… zanim podejmiemy szaleńczy bieg w stronę nieznanego, warto by wysłać niewielkie patrole na tamte skały. Niech rozpoznają teren. Co ty o tym sądzisz, Tich?
– Okolica sprawia wrażenie spokojnej i bezpiecznej – powiedział Madrag w zamyśleniu. – Chyba nic nam tu nie grozi, sądzę więc, że to niegłupi pomysł. Ale patrole muszą być uzbrojone!
– Absolutnie! Poza tym w każdej grupie powinien być ktoś znający się na czarach, dzięki temu może unikniemy rozlewu krwi.
Tak się też stało. Wszyscy byli zgodni, że to dobry pomysł.
Podczas gdy Ram formował swoją grupę, Indra stała, dygocząc w zimnym mroku. Wybiegła na zewnątrz, nie włożywszy nic na siebie, bo w J1 panowało miłe ciepło. Zapomniała, że na dworze czeka ich dojmujący ziąb.
Uderzyła ją panująca w Ciemności osobliwa cisza. Głucha cisza, bez jakiegokolwiek rezonansu. Głos Rama nie odbijał się od skalnych ścian, brzmiał martwo, jakby natrafiał na przeszkodę znajdującą się o metr od niego.
Stali pośród skał w jakimś dziwnym lesie. Było coś niezwykłego w tutejszej atmosferze, coś, czego Indra nie umiała określić, chociaż starała się z całych sił pojąć, o co chodzi. Drzew było niewiele, rosły proste i bardzo wysokie, pokryte migotliwym listowiem. Trupioblade pnie miały zupełnie gładką korę. Na ziemi pod drzewami pienił się jakiś pokurczony mech, a może to porosty, Indra nie potrafiła rozróżnić tego w mroku.
Ów nastrój, który ciążył ponad lasem, ponad ziemią i który wyczuwało się również w powietrzu… co to może być?
Nagle uświadomiła sobie, co to jest, gdy głosy pozostałych szumiały wokół niej niczym w próżni. Smutek! To był smutek. Przygniatający, nie znajdujący pociechy smutek bez cienia nadziei, bez najmniejszego błysku światła.
Czy to sama esencja Ciemności? Ciemności, która na próżno oczekuje nadejścia światła? Czy też to może coś innego, coś związanego z tym konkretnym miejscem?
Nieoczekiwanie przyszedł jej na myśl fragment wiersza Ernsta Josephsona „Czarne róże”, z jego pełnymi czaru staroświeckimi rymami:
„W sercu mym drzewko wyrosło różane,
I już na zawsze zburzyło mi spokój.
Łodyżki gęsto cierniem obsypane,
Wciąż wywołują udrękę i ból;
Lecz smutkiem tchną czarne jak noc róże”.
Do tego wiersza Jan Sibelius napisał muzykę, Indra jednak pamiętała tylko końcową część utworu. Krążyła jej teraz ta melodia po głowie, wiedziała, że długo się od niej nie uwolni. Po chwili przypomniała sobie również inne fragmenty, ale wciąż myślała tylko o środkowej zwrotce.
Spojrzała na swoich towarzyszy. Każdy z nich nosił z pewnością w sercu jakiś własny smutek, żaden człowiek nie jest przecież od niego całkiem wolny. A jeśli ktoś nie ma zmartwień, to zaraz się o nie postara, pomyślała. Zacznie się przejmować na przykład, że ma nie dość piękny nos, albo coś w tym rodzaju…
Nie, jestem złośliwa. Ci, którzy przybyli tutaj ze mną, nie przejmują się takimi głupstwami. Mimo to jednak żadnemu z nich nieobce jest cierpienie. Na przykład Dolg. Człowiek żyjący w strasznej, niezgłębionej samotności. Oko Nocy, którego los postawił między dwiema kobietami. Mały Ptaszek pragnie go poślubić, chociaż on sam wolałby Berengarię, ale przecież żadnej nie chce zranić. Madragowie, Cień, samuraj, duchy Ludzi Lodu… wszyscy oni pochodzą z dawno zaginionych światów i nigdy nie odnajdą na powrót tego, co niegdyś kochali. Siska jest obca w Królestwie Światła, Tsi-Tsungga to jedyna istota swego rodzaju. A Ram i ja…
Coś miękkiego i rozkosznie ciepłego spoczęło na jej ramionach. Obejrzała się, to strażnicza peleryna Rama. Położył ręce na jej barkach i spojrzał na nią badawczo.
– Marzniesz?
– Jak źdźbła trawy w pierwszy przymrozek. Dziękuję ci bardzo, nie chciałabym jednak, żebyś ty marzł dlatego, że ja nie mam dość rozumu, by się porządnie ubrać przed wyjściem!
– Poradzę sobie.
Pewnie zwrócił uwagę, że Indra otuliła się szczelnie peleryną, że wdycha jej zapach, bo uśmiechnął się z czułością i zrozumieniem.
– Przepraszam cię bardzo, Ram, ale chyba nie dość dobrze zrozumiałam twoje mądre słowa. Do której grupy mam należeć i dokąd mam iść?
– Idziesz na wzgórza. Należysz do mojej grupy.
Twarz jej się rozjaśniła.
– To najmądrzejsze zdanie, jakie dzisiaj wypowiedziałeś!
On uśmiechnął się tylko i w zamyśleniu potrząsnął głową.
Indra spoważniała.
– Ram – odezwała się cicho. – Czy ty też to zauważyłeś? To, co trwa tutaj w powietrzu? Ten jakiś mroczny nastrój?
– Tak. Wszyscy to zauważyliśmy. Nie wróży nic dobrego.
– Ale nikomu chyba nie ciąży? To tylko… jakiś smutek?
– Masz rację. To smutek.
– Mnie on ogarnął, jeszcze zanim zdążyliśmy wystartować z rynku w Sadze. Ale tutaj powietrze jest nim przesycone. Jakby tu mieszkał, stąd się brał. Dlaczego?
– Nie wiem, Indro?
Och, jak lubiła, kiedy on wymawiał jej imię! Wyobrażała sobie, że wkłada w to całą swoją miłość, której nie może wyrazić inaczej.
Ram poklepał ją czule po plecach.
– Przyspiesz kroku, czekają na nas!
Kiedy przyniosła sobie ciepły sweter i z westchnieniem żalu oddała Ramowi pelerynę, podzielili się na grupy i każda ruszyła w swoją stronę. Ale nie wszyscy uczestniczyli w patrolach. Faron został przy pojazdach, podobnie Madragowie, mała Sassa i jeszcze kilka osób.
Indra zaczęła się wspinać, szła obok Shiry z Nor, która też należała do ich grupy. Wchodzili po porośniętych mchem skałach. Rzecz jasna duchowi szło się łatwiej niż zwyczajnemu człowiekowi, więc Shira od czasu do czasu podawała Indrze pomocną dłoń, dłoń chłodną i lekką, mimo to rzeczywistą. Indra wiedziała, że jeśli trzeba, duchy mogą mieć ludzkie ciało. Tylko jednak Sol uczyniła ten krok, który pozwolił jej być człowiekiem, chociaż „obdarzonym właściwościami ducha”, jak to wyraził Marco.
Kiedy odpoczywali w jakiejś górskiej kotlince, Indra powiedziała z niepewnym uśmiechem:
– Ty i ja, Shiro, mamy coś wspólnego. Albo ściśle biorąc, odwrotność… – nie dokończyła i roześmiała się.
Nie znała Shiry zbyt dobrze, rozmawiały ze sobą zaledwie parę razy, ale Indra nigdy nie miała trudności w nawiązaniu naturalnego kontaktu z tymi, których w Królestwie Światła lubiła. A lubiła wielu. Należała do osób obdarzonych wielkim sercem.
Mała pochodząca z Azji kobieta o ślicznych skośnych oczach spojrzała na nią pytająco.
Indra wyjaśniła:
– Miłość twojego życia ma na imię Mar. Moja nazywa się Ram. Wychodzi z tego anagram. Mar-Ram.
Shira wybuchnęła śmiechem.
– Rzeczywiście!
Spojrzała na postawnego Mara, który wsparty na swoim wielkim łuku rozmawiał z Yorimoto, dźwigającym budzący grozę samurajski miecz.
– Bo myślę, że nadal go kochasz? – zapytała Indra cokolwiek niepewnie.
– Oczywiście. Ale dla nas, duchów, to już nie to samo. Ziemska miłość w jakimś sensie zanika i zostaje zastąpiona bezgranicznym oddaniem.
Indra przyglądała jej się zaciekawiona.
– Czy przedtem było lepiej?
– Co masz na myśli?
– Czy chciałabyś znowu być człowiekiem? Tak jak Sol?
– Nie, generalnie rzecz biorąc, nie – zapewniła mała Shira, która sięgała Indrze do ramienia i sprawiała, że ta czuła się niczym wielkolud. – Nie, być duchem to cudowna sprawa, za nic nie chciałabym się zamienić. Zresztą miałam też bolesne wspomnienia z mojej wędrówki poprzez groty, nigdy nie zdołałam się ich pozbyć. Prześladowały mnie do chwili, kiedy odrodziłam się jako duch należący do Ludzi Lodu. Wtedy koszmar zniknął. Dlatego niechętnie wyruszyłam na tę wyprawę. Boję się, że wspomnienia mogą powrócić. Nie zniosłabym tego.
– Rozumiem cię. Czytałam przecież kroniki Ludzi Lodu i wiem, przez co musiałaś przejść. Ta ostatnia próba… Mój Boże, spotkać tych wszystkich, którym się mimo woli wyrządziło krzywdę, to musi być nieludzko przykre.
– To jest niczym cierń smutku w duszy – odparła Shira z powagą.
Smutek. Znowu smutek. Niczym cierń w duszy. „Lecz smutkiem tchną czarne jak noc róże”.
Shira patrzyła na pobliską skałę, po której wspinała się Sol, a za nią spoceni Kiro i Jori, którzy nie zdołali powstrzymać jej żądzy przygody.
– Ale rozumiem także Sol. Jej ludzkie życie było takie krótkie, szczerze mówiąc, nic z niego nie miała.
Indra powiedziała cierpko:
– No cóż, z tego co czytałam w kronikach, potrafiła wykorzystać ten krótki czas, jaki został jej dany. Ale zgadzam się, że niewiele użyła.
– Ona należała do obciążonych złym dziedzictwem – rzekła Shira łagodnie. – Ale teraz musimy chyba ruszać dalej.
– Okropne miejsce, to tutaj!
– To głównie wina chłodu i Ciemności. Poza tym jednak odczuwam tu jakiś majestatyczny, pełen melancholii smutek, coś takiego jest w tym sterylnym krajobrazie, który moim zdaniem łatwo naruszyć.
Łatwo naruszyć? zastanawiała się Indra, wspinając się po skale. No, może tak, nie w dosłownym znaczeniu, ale coś w tym jest. Roślinność musi się tutaj zmagać z bardzo trudnymi warunkami Nie ma światła, nie ma ciepła, ciekawe, co z wodą? Czy jest tu jakaś wilgoć? Mogłoby się wydawać, że w takiej rozległej dolinie powinna płynąć rzeka. Ale chyba nie ma nawet małego strumyka.
Ram wyciągnął rękę i pomógł jej wejść na kolejny skalny występ. Kiedy znalazła się już na górze, na króciutką chwilę przytuliła się do niego. Musiała poczuć jego bliskość, zapach, to niepojęte ciepło, jakie z niego promieniowało.
Wzmocniło ją to przed dalszym wysiłkiem.
– Ech, niewiele tu widać – powiedział Dolg, idący z ich grupą jako znający się na czarach. Sol i Marco szli z pozostałymi dwiema grupami.
Zespół Rama zgodny był co do tego, że widok z centralnego wzgórza nie jest tym, czego się spodziewali. Mieli przed sobą dolinę układającą się w kształt litery Y, główna równina dzieliła się na dwie odnogi. Daleko, daleko stąd majaczyła jeszcze w ciemnościach słaba poświata w miejscu, gdzie powinna się znajdować kopuła Królestwa Światła. Wprawdzie obie odnogi widzieli dość niewyraźnie, ale za to piętrzyły się przed nimi potężne, bardzo groźne i złowieszcze Góry Czarne. Z tego centralnego wzgórza, na którym stali, widać je było w całej okazałości. Poszarpane, z tuzinami sterczących szczytów, ciągnęły się w dal, zamykając horyzont.
– Uff! – zadrżała Indra.
– Owszem, chyba nie ma sensu podejmować próby przedarcia się przez wzgórza – stwierdził Ram. – Powinniśmy zejść na dół i złożyć raport.
Grupa dowodzona przez Kiro sforsowała północną górską ścianę. Na niewiele się to jednak zdało, ponieważ dalej wznosiła się kolejna ściana, podobna do tej, pod którą przed wielu laty przedarła się Siska.
Kiro i jego ludzie po prostu niczego nie widzieli. W każdym razie od północnej strony. Mieli natomiast dobry widok na lewą odnogę doliny.
– Wygląda to wszystko dość normalnie – zauważył Jori.
– Owszem – odparł Kiro. – Chodźcie! Idziemy na dół.
– Tyle wspinania, żeby zobaczyć tak niewiele – westchnęła Sol. – Ale było warto. Spójrzcie na ten migotliwy wschód słońca! Posłuchajcie porannego śpiewu ptaków w ciepłym powietrzu!
Jej towarzysze wpatrywali się w ciemność okrywającą wszystko ciężką zasłoną, wsłuchiwali się w głuchą, absolutnie martwą ciszę, dygotali z zimna w lodowatej pustce i musieli się uśmiechać, słysząc ironiczne słowa Sol.
Po chwili zawrócili i zaczęli schodzić w dół.