ROZDZIAŁ 9

Achaja ocknęła się w czymś miękkim. Było jej tak ciepło i przyjemnie, że postanowiła się nie budzić. Ale to raczej trudno sobie nakazać, więc po dłuższej chwili zmagań otworzyła oczy. Jak przez mgłę zobaczyła nad sobą twarz jakiejś dziewczyny. Ta krzyknęła, Achaja poczuła na ramieniu coś ciepłego.

– Medyk! Medyk! Panienka się ocknęła!

Gdzie ona jest? W swoim pałacu w Troy?

– Medyk! No, co jest, psie! Śpisz?! – Dziewczyna była co prawda tylko służącą. Ale za to pierwszą służącą księżniczki Arkach – mogła sobie pozwolić na to, żeby pogonić kota paru głupim mężczyznom. Nie wszystkim, niestety. Wraz z medykiem do pokoju wszedł Biafra. A jemu raczej niczego nie udawało się pogonić. On sam gonił i to dość skutecznie.

Achaja otworzyła szerzej oczy. Jakieś męskie ręce obmacywały ją dokładnie.

– Kto rozlał kleik? – rozdarł się Biafra.

– Ja, panie. – Służąca stanęła odważnie do pojedynku. Była wszak pierwszą służącą. Miała prawo walczyć o swoje miejsce przy panience. – Ocknęła się, i ja…

– Już myślałem, że smok ogniem zionął. Oblałaś jej całe ramię.

– Przecież wycieram, panie. Ja…

– Ja i tylko ja – zakpił. – To już był jeden filozof powiedział, wieki temu. Dobra, won!

– Ależ panie! Ja…

– Won – uciął Biafra.

Purpurowa z wściekłości dziewczyna wyszła, pomstując w duchu. Biafra przyczepił się więc do mężczyzny:

– No, długo tam jeszcze? Uciekaj mi, ale już.

– Panie! Ona się dopiero ocknęła, trzeba zbadać, trzeba…

– Słuchaj, pacanie. Od chorób i ran, no owszem, parę osób umarło na świecie – wyjaśniał cierpliwie. – Ale od pomocy udzielanej przez medyków umiera każdy, za kogo byście się nie wzięli. Więc zrób mi uprzejmość i wynieś się natychmiast.

– Ją trzeba karmić, panie.

– Precz.

Biafra przysiadł na brzegu łóżka, nie patrząc na umykającego medyka. Wziął z podręcznego stolika resztkę kleiku, nabrał go wielką łyżką i wsadził dziewczynie do ust.

– Dobre?

Nie mogła odpowiedzieć, bo usta miała pełne ohydnej, klejącej się mazi. Usiłowała mu pokazać oczami, że nie chce więcej.

– Cieszę się, że ci smakuje – mruknął i władował jej następną porcję.

Jęknęła cicho. Przecież tego się nie da przełknąć! Jak mu powiedzieć, żeby dał wódki? Ty oprawco, ty… klęła w myślach z kompletnie zaklejonymi ustami. Ty zboczeńcu! Co ty mi robisz? Może umrę przez ciebie!

Wpakował jej następną porcję. Postanowiła nie myśleć o nim niczego złego. Może czytał w myślach, świnia, i będzie się mścił? Zadusi ją tą ohydną kaszką.

– Rozumiesz, co do ciebie mówię? – spytał z pewnym zaciekawieniem.

Skwapliwie, energicznymi ruchami głowy pokazała, że tak. Może chce spytać, czy ma dość tego świństwa? Może przestanie ją dusić tym klejem. Sprawcie, Bogowie, żeby tak było.

– Mam dla ciebie dwie wiadomości. Dobrą i złą. Którą chcesz najpierw?

Zdobyła się na nadludzki wysiłek. Jeśli tylko dobra wiadomość oznacza, że skończyła się kaszka, to warto było się poświęcić. Przełknęła!

– Dobrą – szepnęła.

– Świetnie, podobasz mi się. – Zakneblował ją następną porcją kleiku. – Dobra jest taka, że tylko lewa ręka wysiadła ci tak naprawdę. Już nie chwycisz niczego w lewą dłoń. Możesz ruszać łokciem, ale nic poza tym. Nie tak źle. Będziesz musiała prawą dłonią ćwiczyć swoje lewe palce i nadgarstek. Będzie bolało jak szlag na początku, ale medyk mówi, że musisz, bo inaczej coś tam się stanie z mięśniami i będzie brzydko wyglądać. No, to – nowa porcja kaszki – najważniejsze przekazałem. Jedna ręka ci w zupełności wystarczy.

O, Bogowie! A jak brzmi ta zła wiadomość? Że ma przy łóżku jeszcze dwa wiadra tej makabrycznej mazi? Tego nie przeżyje. To niemożliwe! Świat nie może być aż tak okrutny! Zawzięła się w sobie i przełknęła to, co miała w ustach.

– Aaaa…

Wykorzystując, że otworzyła usta, wpakował jej następną, olbrzymią łyżkę. Nie mogła się bronić. Nie mogła nic zrobić. Czym zawiniła, że przy jej łóżku posadzili kata?

– A ta zła wiadomość? – domyślił się. – No, niestety. Zostałaś księżniczką Królestwa Arkach, biedactwo. Twoja Starsza Siostra, odtąd, Jej Wysokość Królowa Arkach – wpakował jej na siłę kolejną łyżkę kaszki, trochę rozlewając po policzku – ona ci to zrobiła. Nie wiem, za co cię tak nie lubi. Może podpadłaś na przeglądzie wojsk? Ale żeby aż tak? – Wzruszył ramionami. – Nie każdego niesubordynowanego żołnierza karze się od razu tytułem księżniczki. Najwyższy wymiar kary przewidziany tylko dla tych, co podpadli szczególnie.

Przełknęła.

– Co…

Niestety. Mówiąc głoskę „o” musiała otworzyć usta szerzej, a on to wykorzystał.

– No i wiesz. Masz na twarzy, co masz, awansowali cię nagle. Wszystkie pozostałe księżniczki będą cię odtąd nienawidzić jak psa. Gnębić, nastawać na twoje dość wątłe, chwilowo, życie. Ale wiesz, Arkach to prowincja świata, u nas nie takie metody jak choćby w Troy. – Machnął ręką. – Ot, jakaś księżniczka wrzuci ci kamień przez okno, licząc, że dostaniesz w łeb. Druga podstawi ci nogę na oficjalnym przyjęciu. Jest cień szansy, że jakoś przeżyjesz.

Musiała przełknąć.

– Ja…

Błąd. Głoska „a” też wymagała otwarcia ust, które wykorzystał natychmiast. Czy da się powiedzieć: „Nie chcę więcej tej kaszki” bez samogłosek? Może przez zęby? Żeby mogła tak ruszyć nogą albo ręką. Albo dobra! Nie będzie już przełykać. Przecież nie będzie wlewał do pełnych ust! Nie będzie przełykać!

Chwycił ją za nos i przytrzymał. Zaczęła się dusić. Przełknęła.

– Ile to jest dwa razy cztery?

– O…

Chciała powiedzieć, że osiem, ale on wykorzystał już pierwsze „o”, uniemożliwiając jej powiedzenie czegokolwiek więcej. Wycieńczona chora nie miała żadnych szans! Jak poradzić sobie z oprawcą? Znowu zatkał jej nos. Przełknęła.

– Hej! A może ty już nie chcesz więcej tej kaszki?

– Ta…

Wykorzystał „a”. To koniec. Miała znowu pełne usta tego klejącego się świństwa. W sytuacji, w której się znalazła, on był silniejszy i bardziej sprytny. Wrednie wykorzystywał to, że była słaba i otępiała. Jak mu pokazać samymi oczami, że go zabije, jak tylko choć trochę wyzdrowieje? Rozerwie go zębami na strzępy. Potnie go na paski! Albo nie. Każe mu zjeść całą kaszkę!

Przełknęła. Odstawił talerz na stolik.

– Ile masz lat?

Nie da się zrobić. Zacisnęła usta. Niedoczekanie.

– Osiemnaście, tak?

Skinęła głową. Parsknął śmiechem.

– Nie bój się. Jesteś odważną dziewczyną?

Zaprzeczyła.

– Służyłaś jako kapral?

Skinęła głową.

– Jak masz na imię?

– Achaja.

Błąd. Sięgnął po łyżkę i zdążył na ostatnie „a” w jej imieniu. Mogła się pilnować! Cały czas chciał, żeby tylko otworzyła usta. Co za świnia! Wykorzystywał, że była skołowana i słaba.

– No, dobra. Kończymy z tym świństwem. Ostatnia łyżka!

Zaprzeczyła ruchem głowy.

– No, nie wygłupiaj się. Jak osłabniesz, Królowa mnie zabije.

Zaprzeczyła. Nie da się zrobić. Ale Biafra potrafił wiele.

– Słuchaj. Jak zjesz tę ostatnią, dam ci spokój. Jak nie… to przyniosę jeszcze dwa wiadra kaszki i mojego speca od przesłuchań. Zapewniam cię, że do wieczora zjesz te dwa wiadra i przyznasz się, potwierdzając podpisem, że niczego tak nie lubisz jak kleiku.

Nie ma głupich! Nie da się wziąć na taki numer. Nie otworzy ust. Biafra stracił cierpliwość.

– Dobra! Chcesz, żebym poszedł?

– Ta…

Błąd. Znowu przegrała.

– Słuchaj. Są tu te twoje dziewczyny.

Nie otworzy więcej ust choćby się paliło.

– Jakie? – nie wytrzymała jednak, ale tym razem nie wetknął jej łyżki.

– No, te z twojego plutonu. I tak, jako księżniczce, należy ci się pluton przyboczny, więc sprowadziłem tamte. I tak byś je później wyciągała z dywizji, więc zrobiłem to sam.

– Ale które z nich?

Wzruszył ramionami.

– A skąd mam wiedzieć, z którymi byłaś bliżej? Przeniosłem cały pluton do służb zaopatrzenia i rozpoznania. Są tu wszystkie, łącznie z tymi małymi, co wam je przydzielili w ostatniej chwili. A nawiasem mówiąc, ta taka postawna, Shha, czy jak jej tam, zdążyła już dać w zęby jednej ze służby, bo ta nie chciała jej wpuścić. I teraz nie cierpią się jak psy. Nie wiem, czy się dobrze wyraziłem? Jak suki? – Nie chwyciła niezbyt wyrafinowanego dowcipu, więc ciągnął dalej: – Ogólnie jednak pluton raczej chwali sobie przeniesienie.

– Gdzie ja jestem?

– W swoim pałacu… o! – Machnął ręką. – Nie wyobrażaj sobie od razu pałacu jak w Troy. Na wasze warunki to raczej rodzaj dworku. Domku ogrodowego, czy jak tam.

Wyjął z kieszeni nowe naszywki i rzucił na stół.

– Zostałaś też majorem. A major to dopiero ma fajne buty i śliczną kurteczkę. Będzie ci do twarzy – zakpił lekko. – Jeszcze coś chciałabyś wiedzieć?

– Co z dywizją?

– Nikogo więcej nie zabito. – Był świnią, ale też, trzeba mu przyznać, nie zabiegał o poklask. Nie powiedział, że on to sprawił, co zrobiliby w tym miejscu wszyscy inni ludzie. Biafra nie należał do ludzi paplających byle co tylko, po to, żeby paplać.

– Co z Virionem? – spytała.

Biafra uśmiechnął się szeroko.

– Żyje i ma się dobrze. Znacznie lepiej niż ty. – Popatrzył uważnie na swoje paznokcie. – Jak mogłaś uwierzyć, że on ma dziecko? – spytał. – Do tego dwuletnie. On przecież całe życie tylko po knajpach i burdelach. Wóda i dziwki. Nigdy nie miał żony ani żadnej dziewczyny! Ot, kupił tę czapeczkę i szaliczek na jakimś targu. I załatwił cię jak chciał. W momencie, kiedy już miałaś miecz wyciągnięty nad jego szyją… – Biafra pokręcił głową. – Dać się zrobić na „szaliczek”! I to ty. Z Troy. Toż wiesz dobrze, że w Luan i w lecie i w zimie gorąco jak w piecu! Nawet gdyby miał dziecko jakimś cudem, to na co jemu szaliczek, że nie wspomnę już o wełnianej czapeczce?

Uśmiechnęła się słabo.

– Pokazał mi, jak się zwycięża – szepnęła. – Nawet nie mogąc za bardzo ruszyć nogą lub ręką. Krótki miał rację. Nie wystarczy zabić. Trzeba wygrać i tyle. Ale… dopiero Virion pokazał mi, że to się da zrobić, nawet jak nie ma żadnych szans. Bogowie! Nie ma przeznaczenia! Nie ma przeznaczenia. Teraz w to uwierzyłam.

Biafra klepnął ją w ramię.

– No, pani major. Kurujcie się. – Wstał, lekko krzywiąc swoją przystojną twarz o zimnych, martwych oczach. – Pogadamy poważnie, jak będziesz choć tak silna jak wróbel.

– Mogę jeszcze o coś spytać?

– No?

– Jak to jest, że mówisz takie rzeczy… przy Królowej? Nie boisz się?

Ziewnął rozbawiony.

– Niespecjalnie. To moja matka.

– Co?

– Nie zdradzam żadnej tajemnicy, bo to jest tajemnica raczej publiczna. Jestem jej pierworodnym synem. I kłopot się zrobił, bo chłopak siłą rzeczy nie może zostać ani Królową ani księżniczką, więc zgodnie z tradycją, żeby zwolnić miejsce dla następnych dzieci, musiała mnie zabrać inna wysoko urodzona baba. Wybrano taką, która była akurat w zaawansowanej ciąży. Miało to wyglądać, jakby urodziła bliźniaki. Ale z mojej „siostry” taki mój bliźniak, jak – nie przymierzając – ty. Nie jesteśmy podobni. No i wiesz. Moja „przyszywana”, nowa mama nie cierpiała mnie jak psa, ale obowiązek… Jak wyrosłem, przyczyniłem się do jej śmierci. Nie własnymi rękami oczywiście, a to, że dała się wplątać w idiotyczną intrygę, to naprawdę jej własna wina. Za dużo ambicji, za mało inteligencji! – Uśmiechnął się promiennie. – Królowa ma rację, że ze mnie straszny gnój. Ale gnój potrzebny zawsze. W każdym królestwie, choćby tylko do rozrzucania po polach.

Ruszył do drzwi.

– No zdrowiej, zdrowiej szybko.

Achaja przymknęła oczy. Szkoda, że nie mogła poruszyć ręką ani nogą. Była naprawdę tak strasznie słaba. Ale żyje… Przegrała z Virionem, ale żyje. A to samo w sobie było wielkie zwycięstwo.

Miejsce Biafry zajęła w pokoju pierwsza służąca.

– Strasznie się cieszę, że panienka już przytomna – uśmiechnęła się ciepło. W jej zachowaniu nie było nawet cienia tej uniżoności tak charakterystycznej dla wszystkich sług Troy. Ona była po prostu miła. – Teraz nakarmimy kaszką, a potem umyjemy panienkę.

– Ja już jadłam!

– Nie. Śniło się panience. – Służąca usiadła na brzegu łóżka, trzymając w rękach ogromny talerz mazistego gówna.

– Ja naprawdę jadłam. – Achaja zrobiłaby wszystko, żeby tylko nie mieć więcej w ustach tego świństwa. – Biafra mnie nakarmił!

– Już ja znam pana Biafrę. Pewnie za okno wylał, on nie od karmienia panienki. – Służąca nabrała wielką łyżkę pachnącej mlekiem trucizny.

– Nie! Proszę, nie… Błagam!

– No, niech panienka otworzy usta.

– Nie! – krzyknęła Achaja i to był jej pierwszy błąd.

Otworzyła oczy w kompletnych ciemnościach, słysząc ciche skrzypnięcie. Jej instynkt niewolnicy wracał widać powoli. Obserwowała uważnie. I tak nie mogła się ruszyć, więc raczej z ciekawości.

– Widzę te twoje wielkie oczy – rozległ się cichy szept.

To była Shha. Sprawnie podczołgała się do łóżka i w mundurze wpełzła pod kołdrę.

– Cześć, malutka. – Pocałowała ją w policzek. – No jak z tobą, siostrzyczko?

– Ledwie się mogę poruszyć. Dzięki, że przyszłaś.

– No. Raz już takiej jednej w zęby dałam, bo wpuścić nie chciała. Czekaj, przyniosłam ci coś do zjedzenia, bo wiesz… W mojej wioseczce tych medyków to nie ma. Ale jedno wiem, chcesz iść na tamten świat, wołaj medyka. – Wyraźnie Shha zgadzała się w tej mierze z Biafrą. – Ja cię sama wyleczę, siostrzyczko.

Włożyła Achai do ust kawałek czegoś, co dawało się łatwo pogryźć i naprawdę było mięsem! Dziewczyna przełknęła z ulgą.

– Kurde, ty wiesz, siostro, czym oni mnie tu karmią?

Shha wetknęła jej do ust następną porcję.

– Pewnie kaszką – mruknęła. – Eż, to swołocz te medyki wszystkie. Zabiją chorego, a potem gadają, że Bogowie wzięli. – Podała trzecią porcję. – Takiego kijem pędzić to mało.

– O kurcze, dzięki! – szepnęła Achaja. – Co to jest?

– Mięso.

– A czemu się tak łatwo gryzie?

– Bo ci wstępnie przeżułam. Przecież chora i słaba jesteś.

Achaja o mało nie zwymiotowała, ale Shha chwyciła ją za usta i przytrzymała. W wojsku poznała już przecież wiele miastowych dziewczyn i wiedziała, że wszystkie są dziwnie obrzydliwe.

– No już, już, popij teraz.

Przytknęła jej bukłak do ust.

– To wódka – dodała, widząc, że tamta się wzdraga. – Rozmieszałam ci z wodą i miodem, żebyś się nie zakrztusiła.

Achaja przełknęła kilka łyków, czując, że naprawdę robi jej się lepiej.

– Shha…

– Co?

– Dzięki, siostrzyczko.

– No, mała, co ty? Po to jestem. Potośmy się chyba skumały, nie? Żeby jedna drugiej pomagała. U was w Troy nie ma takiego zwyczaju, że wojskowe siostry to więcej niż rodzone?

– Nie. U nas głównie mężczyźni w armii.

– U… to rzeczywiście do dupy tam macie.

– No.

– Ale teraz ty u nas. Nasza księżniczka! A wiesz. Ten Biafra to o ciebie dba. Pewnie się zakochał.

– Akurat, zakochał! Pewnie se coś wydumał i jestem mu potrzebna.

– Wyjdziesz za niego?

– No, co ty? On nie z tych, co się zakochują. Dam se rękę uciąć, że… Tfu! – przypomniała sobie. – Żeby to szlag! Nie w porę powiedziane, co?

– Popluj przez lewe ramię! Daj, ja ci głowę przytrzymam, boś za słaba.

Kotłowały się przez chwilę w łóżku. Potem Shha spytała znowu:.

– Spałaś już z nim? No, opowiadaj. Jak było?

– No, co ty?! Ledwie z boku na bok się mogę przewrócić.

– E… A przynajmniej mówił ci jakieś świństwa do ucha? Co ci zrobi, jak wyzdrowiejesz? Pamiętaj, jakby co nie wahaj się długo. Daj mu tyłka i wychodźcie za siebie.

– Shha, przestań.

– Ja nic, nic. Ale fajny kawaler. Ładny, bogaty. Jakby co, to się nie wahaj! Siostra ci to mówi.

– Shha! Zabiję cię, małpo jedna!

– Akurat – Ugryzła ją w ucho. – Ruszyć się nie możesz, to i nie zabijesz. Bo jak?

Achaja westchnęła ciężko.

– Powiedz – szepnęła – jak wam tu jest?

– Fajnie! Wiesz, teraz jesteśmy w zwiadzie! Żołd dwa razy wyższy, dali nam nowe mundury. Ale śliczne! Przy kurtce są takie długie frędzle, na rękawach i z tyłu. I mam mundur letni i zimowy, ze spodniami na szelkach, wiesz? Podbity prawdziwym barankiem. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. I jeszcze osobno mundur taki, no, na wyjście do miasta i osobno taki do bitki! Kurde! Przeglądałam się w lustrze pół dnia, bo tu są takie wielkie lustra! Ale mi fajnie w tym mundurze. Teraz to dopiero ze mnie śliczna dupka! Chłopaki aż piszczą. A wszystko dopasowane. Leży na tobie jakby krawiec szył, bośmy trzy dni nowe mundury w magazynie wybierały. Ale to jeszcze nic! Jesteśmy ze zwiadu. Widziałaś te nowe odznaki? A jakie buty! Kurtki mają podbite ramiona. I taki kołnierz szeroki, można se go postawić, regulamin dozwala. A tu wiesz, w mieście sama piechota w tych swoich prostych tunikach z płótna. Ale nam zazdroszczą! Wiesz? Wchodzę do karczmy w tym swoim ślicznym mundurze, z błyszczącymi odznakami i wiesz, mam swój stopień na twarzy namalowany, taką żółtą farbą, bo tak jest w tej formacji, i… No i wchodzę do tej karczmy, a tu przy wszystkich stołach rozmowy cichną! Piechociarki zasrane tylko zęby zaciskają, tak zazdroszczą! I boją się, mordy głupie. Bo sierżant zwiadu, to więcej niż byle chorąży zwykłej piechoty. Ale fajnie. A to jeszcze nic. Ten mundur, gal… galo…

– Galowy?

– No. To jest dopiero przeżycie. Jeszcze nigdy nie byłam tak ładnie ubrana! Normalnie, czarna, gładka kurtka aż lśni, ale pod tym sukienka! Nie żadna tam skórzana spódniczka, ale cieniutka, zwiewna, krótka sukienka. Kurde blade! Buty do kolan, wyglansowane, a plutony to się odróżnia po kolorze chust, co się je na szyjach wiąże. Achajko, jakby mnie w czymś takim w mojej wioseczce zobaczyli, to by myśleli, że Królowa do nich przyjechała. By wszyscy na pysk padli przede mną. Ja cię nic nie kłamię, pod słowem. Jeden taki mundur to pewnie kosztuje tyle, co wyposażenie kompanii w dywizji górskiej, gdzieśmy razem służyły. Ale, kurde, włożysz i… Chłopom na ulicy buty spadają! A piechociarki to by se dały języki nawet uciąć, żeby choć przez dzień tak pochodzić. Kawaleria to samo. A te wszystkie służby tyłowe, to by się pozabijały normalnie, żeby ich tylko do zwiadu wzięli. Wiem, co mówię, służba tyłowa jest fajna, bo cię na wojnę nie wyślą, ale chodzić po ulicy w tych płóciennych mundurach? To wstyd i hańba! Kocham naszą armię. Bo tu jest jasno powiedziane. Odważna z ciebie dupka? To tak cię wystroimy, że tym mniej odważnym ślina na twój widok pocieknie!

Zauważyła, że Achaja zasnęła w trakcie jej przemowy, więc pocałowała ją w czoło i bezszelestnie (jak przystało na zwiadowcę) wyśliznęła się z łóżka, a potem z pokoju.

Zaczęła najpierw siadać do karmienia, na szczęście już nie tym ohydnym kleikiem, potem nawet wstała i, czując zawroty głowy, zrobiła kilka kroków, podtrzymywana przez dwie służące. Ale zdrowiała szybko.

Tylko ta ręka. Na przedramieniu była ogromna blizna, ale to nic w porównaniu z tym, że nie mogła poruszać palcami. Wszystkie pięć tkwiło nieruchomo w dziwnym przykurczu, jakby chciała ująć nimi jakieś drzewce. Medyk się mylił – niczego nie czuła w palcach. Żadnego bólu, nic, mogła je drugą ręką wykręcać jak chciała. Raz nawet ugryzła się, żeby sprawdzić, czy może jednak… i ze zdziwieniem obserwowała kapiącą spod paznokcia krew – zupełnie jakby to nie była jej ręka. No i trudno, miała te swoje osiemnaście czy dziewiętnaście lat, wypalone na tyłku piętno, tatuaż na twarzy i była kaleką. Niezła kolekcja jak na ten wiek.

Po paru dniach wstała już sama, podeszła do drzwi i wróciła o własnych siłach. Dwa razy w nocy odwiedziła ją Shha, przynosząc pozdrowienia od dziewczyn i trochę wódki. Jedno i drugie bardzo jej pomogło.

A potem przyszedł Biafra.

– Witaj.

Od progu już olśnił ją swoim niesamowitym uśmiechem. Świnia, nie świnia, ale z całą pewnością był najbardziej przystojnym mężczyzną, jakiego widziała w życiu. Wysoki, z wojskową, regulaminową fryzurą, ale jemu to nie przeszkadzało, wprost przeciwnie. Z tą swoją inteligentną twarzą, błyszczącymi, trochę „martwymi” oczami. Wygadany, pewny siebie, uśmiechnięty. Gdyby tak wyglądały wszystkie świnie na świecie, to można by nawet pomieszkać trochę w chlewie. Gdyby tak wyglądały wszystkie skurwysyny, to jeśli nawet nie byłoby na świecie lepiej, to przynajmniej byłoby znacznie ładniej. Podciągnęła kołdrę pod szyję.

– O! Już się nawet możesz zasłonić sama. Gratuluję.

– Już chodzę.

– Wiem, wiem. I nawet już cię tak często koszmary w nocy nie nachodzą. Świetnie.

Zagryzła wargi.

– Skąd o tym wiesz? Służące podsłuchują, co robię w nocy?

– Co? – Był szczerze zdziwiony. – Służące podsłuchują? Ja im dam, sukom! – Przysiadł na skraju łóżka. – Podsłuchują ci, którzy otrzymali takie zadanie. Nie służące. I pamiętaj, jakbyś zobaczyła, że służąca podsłuchuje… Wywalaj na zbity pysk!

Roześmiała się.

– Ty świnio. Kazałeś podsłuchiwać nawet, co majaczę po nocach?

– No widzisz? – On też się uśmiechnął. – Rozmawiamy drugi raz i dopiero nazwałaś mnie świnią. Kładę to na karb rekonwalescencji i osłabienia umysłu. Inni ludzie nazywają mnie świnią z reguły w pierwszej rozmowie.

Parsknęła śmiechem jeszcze głośniej.

– Czym ty się zajmujesz? O, kurde… – zreflektowała się – mogę ci mówić na ty?

– To dla mnie zaszczyt być na „ty” z księżniczką Achają, córką Wielkiego Księcia Archentara.

– Aż tyle o mnie wiesz?

Machnął lekceważąco ręką.

– O tym to już wie nawet Drugi Wydział Imperialnego Sztabu Generalnego Cesarstwa Luan, a to znaczy, że informacja jest niewiele warta. – Nie złapała fachowego dowcipu z jego branży, więc ciągnął dalej: – Ja wiem o tobie trochę więcej niż oni. A zajmuję się… – Machnął ręką. – Zacznijmy od początku. Wina?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

– Kiedyś było tak, że zaopatrzenie armii było podporządkowane naczelnemu dowództwu. Zwiad natomiast poszczególnym jednostkom. I robił się problem. Jak dostarczyć paszę dla koni na zimę, sprzęt do ustawienia fortu w górzystym terenie drogą, która na mapie miała odpowiednią przepustowość, natomiast w rzeczywistości wozy grzęzły na niej już w drugim dniu. Kto za to odpowiada? Zwiad? A co te kilka osób w jakiejś zagubionej jednostce ma do zaopatrzenia całej armii? Więc zaopatrzenie winne? A co niby mają te służby do badania, jak naprawdę wygląda droga, którą kiedyś tam na mapie wyrysował im kto inny. Pogonić mocniej zwiadowców? A skąd oni mają się znać na przepustowości dróg i wytrzymałości mostów? Oni to tylko, żeby poczołgać się przez krzaki i zobaczyć, czy obce wojsko nadchodzi. Tyle ich wiedzy.

– I ty połączyłeś te formacje?

– Nie. Stworzyłem nową, dość słynne już dzisiaj „Rozpoznanie i Zaopatrzenie”. Nazywają nas Zwiadem, choć z klasycznym armijnym zwiadem mamy tyle wspólnego, co tygrys z kotem. My oczywiście sprawdzamy drogi, miejsca składowania zaopatrzenia, rysujemy plany, ale wiesz, jak to jest… Szybko się okazało, że potrzebujemy więcej informacji. – Uśmiechnął się kpiąco. – I więcej… i jeszcze więcej… a potem się okazało, że najlepsze informacje można zdobyć bezpośrednio u nieprzyjaciela. Nie tylko w Luan. Ale wszędzie tam, gdzie mamy jakieś interesy. I ten tryb postępowania zaczął się bardzo opłacać. Często wiemy wcześniej, co nas czeka. Dużo wcześniej.

– Wiecie wszystko o waszych wrogach?

– Achaja – zganił ją – nie bądź dzieckiem! Gdybym wiedział wszystko, to bym nie dopuścił do straszliwego niebezpieczeństwa utraty całej dywizji przy wizycie luańskiego posła. Nikt nie wie wszystkiego i prawdę powiedziawszy, to niepotrzebne, bo by za dużo kosztowało. Staramy się wiedzieć o rzeczach ważnych. Jesteśmy wywiadem.

– Czym? – Nie zrozumiała.

– Wywiadem. Wywiad to takie nowe określenie używane przez paru fachowców, którzy się tym zajmują w różnych państwach. Oznacza grupę ludzi, która zbiera informacje, nie przebierając w środkach: szantaż, przekupstwo, podsyłanie agentów, skrytobójstwo, podpuszczanie, podkładanie świń, wykorzystywanie nienawiści i ambicji, szkalowanie… Mam wymieniać dalej? – Uśmiechnął się. – To gnój! To kloaka! Robimy straszne świństwa, ale w jakiejś mierze dzięki nam jeszcze istnieje nasze maleńkie królestwo. Po ostatnich wyczynach naszej armii, śmiałbym twierdzić, że chyba wyłącznie dzięki nam, ale to oczywiście przesada. Ktoś jednak musi sprzątać to gówno, jakiego narobi wojsko, nie mogąc odnieść żadnego sukcesu strategicznego. Po prostu cofamy się, cofamy i cofamy. Ale to nie jest do końca wina armii. Nie ma pieniędzy na wojsko, politycy nie są w stanie zrozumieć, że Luan napiera coraz silniej, nikt nie chce walczyć, armia nie ma żadnego strategicznego celu. Jak można wypuścić wojsko w pole, nie dając im celu walki?

– A obrona?

– Obrona to nie cel, to tylko przejściowa forma działań, wymuszona przez przeciwnika. Żołnierze to nie filozofowie. Im trzeba powiedzieć: „W przeciągu dwóch lat zająć prowincję Negger Bank!” Proszę, zaczną planować, myśleć, robić cokolwiek… A tak? Wojna o Kupiecki Szlak, który już dawno nie jest kupieckim szlakiem tylko areną mniejszych i większych rzezi. I w imię czego?

– Obrony królestwa – powtórzyła.

– Obrona to atak. Wyobraź sobie, że masz w tej chwili nóż i chcesz mnie zabić. Ja mam kij, na przykład. I co? Mam stać w kącie tego pokoju i machać kijem, opędzając się przed tobą, licząc się z tym, że mogę się pośliznąć, że do pokoju może ktoś wejść znienacka i wykończycie mnie od tyłu, że wreszcie może tu wybuchnąć pożar i wszyscy się spalimy? Póki co jesteś chora i słaba. Mam więc czekać z kijem w kącie, opędzając się niemrawo, aż ty wyzdrowiejesz? Toż wtedy załatwisz mnie jednym palcem. Po co więc? Czy nie rozsądniej będzie rozwalić ci głowę kijem dopóki jeszcze leżysz w łóżku?

– A Luan leży w łóżku?

– Nie. Luan jest zdrowe jak młody dzik w lesie. Pojedynczy pies nie może się z nim mierzyć. Ale tych psów jest więcej. A czy sfora psów boi się dzika? – Uśmiechnął się zimno. – Odpowiedź brzmi: Zupełnie się nie boi.

– Gdzie znajdziesz tę sforę? Królestwa Północy? Każde z nich mniejsze niż Syrinx sama w sobie. A może liczysz na Troy? Przeliczysz się.

– A jeżeli się nie przeliczę?

– Coś ci poselstwo nagadało? O wspólnej akcji, tak? Nie ufałabym żadnemu słowu księcia Siriusa! Po pierwsze Sirius jest nikim! Ale nawet jeśli mówił w imieniu Rady Królewskiej, to wspólna akcja będzie wyglądała tak: uderza Arkach, uderzają Królestwa Północy, uderza Troy. Szybki marsz z trzech stron i efekt będzie następujący: Arkach zatrzymane w prowincji Negger Bank, Królestwa Północy zatrzymane na ich własnej granicy, Troy zdobywa ze cztery nowe porty. Wojna na wyczerpanie. Troy się cofa, oddając dwa porty. Z Luan walczą Królestwa Północy i Arkach, ale zapewniam cię, że nie będzie to długa walka, bo Troy ograniczy się wyłącznie do dłubania we własnych zębach.

– No i niby po co im to? Jeśli Luan nas zwycięży, będzie jeszcze większe i silniejsze. Troy wtedy stanie samotnie naprzeciw najpotężniejszego przeciwnika na świecie. Nie drażni się dzika kijkiem. Można się na niego rzucić, ale tylko po to, by zabić.

– I Troy się rzuci… Już widzę. Już widzę, jak się rzuca. Żeby tylko sandałów nie pogubili w biegu. Słuchaj, nie wierz Siriusowi!

– Zostawmy na chwilę Siriusa na boku i powróćmy do rozmowy o wywiadzie. Szpiegowano od zarania ludzkości i pewnie do jej końca będzie się to robić. Ale pierwszą zorganizowaną służbę powołał Luan. To Drugi Wydział Imperialnego Sztabu. Kolosalne pieniądze, straszliwa tradycja donosicielstwa, jedna skoncentrowana wojskowa służba wywiadowcza – ta sama do spraw wewnętrznych i zewnętrznych. Majstersztyk. Drugiej takiej nie ma na świecie, no może poza Zakonem, ale to zupełnie co innego. Troy z kolei nigdy nie dowierzała swoim wojskowym i armia nie ma żadnego wywiadu. Jest za to parę służb cywilnych.

– Myślisz o Królewskich Donosicielach?

– Nie. Oni się zajmują samym Troy, tylko wewnątrz. To po prostu oko, ucho, a także ręka ze sztyletem Rady Królewskiej. To nie jest wywiad; jeśli już można wymyślić jakieś słowo na ich określenie, to raczej… kontrwywiad. Cha, cha… ale mi się ładne słowo stworzyło. Muszę zapisać.

– Dyplomacja? – podsunęła.

– Owszem. Twój ojciec, Wielki Książę Archentar, odpowiedzialny za dyplomację Troy, powiedziałby ci wiele na temat metod zdobywania informacji i ludzi, którzy to robią.

– Trochę wiem – uśmiechnęła się.

– Trochę wiesz, więcej nie wiesz, wybacz. Ale Archentar, znowu wybacz, za bardzo dba o siebie i swój honor, żeby to była dobra służba. No, niemniej trzeba się z nią liczyć. Trochę lepsza jest Służba Skarbu.

– Co?

– Ludzie, którzy mają u was pieczę nad skarbem królestwa, też zbierają informacje. – Uśmiechnął się. – Nie wiesz? I tak to wygląda. Król z radą nie ufają wielkim rodom, wielkie rody nie ufają sobie wzajemnie, nikt nie ufa armii. Służby są więc rozproszone, niedofinansowane, żrące się wzajemnie. Były koncepcje, żeby to wszystko połączyć, uzbroić w dużo złota i oddać jednej osobie pod komendę, ale upadły, bo niby komu? Komu można dać taki bicz boży do ręki, nie tracąc w perspektywie własnej głowy? Dlatego Troy…

– Jest słabsze od innych w tym względzie?

– Wprost przeciwnie. Nie udało się scalić tamtych? Nie ma sprawy. Powstała nowa cywilna służba, zapewniam cię, wzorowo finansowana i kierowana, tworzona przez lata w ukryciu, a ostatnio ktoś nagle tchnął w nią życie. I to jakie.

– Co to jest? – Była autentycznie zdziwiona.

– Biuro Handlowe.

– Bogowie! Co za nazwy? Zaopatrzenie i Rozpoznanie, Drugi Wydział, Służba Skarbu, Dyplomacja i Biuro Handlowe. Czy nikt z was nie mógłby się nazwać wprost: „Szajka szpiegów”, „Mordercy i Sukinsyny”, „Wielkie gówno i spółka”, czy coś w tym stylu? Po co wam eufemizmy?

– Królewscy Donosiciele nie używają eufemizmów i budzą strach samą swoją nazwą. A wywiadu nie może się nikt bać. Wywiad jest straszny, owszem, ale nie może budzić strachu, a to zasadnicza różnica. Nazwy zresztą, to tylko jeden ze sposobów, żeby ukryć wydatki przed tymi, którzy chcieliby w nie zerkać. Ot i cała tajemnica. Ukryć forsę i nie pokazać nikomu, na co się ją wydaje. Dlatego my określamy przejezdność dróg i zajmujemy się zaopatrzeniem – naprawdę spore pieniądze można przy okazji poupychać po różnych sakiewkach różnych osób, w różnych krajach – a Biuro Handlowe prowadzi jakieś durnowate interesy kupieckie na całym świecie. I żaden Drugi Wydział Imperialnego Sztabu nie sprawdzi, gdzie wędruje większość sum, tak jak my nie sprawdzimy ich, bo przez ten wydział przepływają pieniądze na wyposażenie armii Luan – ile i na co odprowadzają bokiem? Nikt nie stwierdzi.

– A jak ma się do tego książę Sirius? I to, co zaproponował w imieniu Troy?

– Książę niczego nie zaproponował. Rozmawiałem z Zaanem.

– Z Zaanem? Tym ochroniarzem księcia?

– On ochroniarz?

– A kto?

– Szef Biura Handlowego Królestwa Troy.

Spojrzała na niego zdziwiona.

– I uwierzyłeś mu? Że ma być wspólna akcja?

– Nie będzie żadnej wspólnej akcji. To w ogóle nie ten etap rozmów. Zaan zasugerował tylko, że gdyby, przykładowo mówiąc, Arkach chciało wystawić armię ofensywną, której na razie nie ma, to Troy chętnie pokryłoby część wydatków.

– O nie! Już widzę, jak Troy płaci na cudzą armię! Już widzę! Chyba nie jesteś naiwny?

– Otóż jestem naiwny. Kalkuluję tak: będą pieniądze, będzie ofensywna armia, nie będzie pieniędzy, nie będzie i armii. To rzeczywiście straszna naiwność, prawda?

– Oni chcą Arkach w coś wpuścić! Chcą was wystawić!

– Po pierwsze: po co? Nic na tym nie zyskają. Po drugie: Troy ma nóż na gardle.

– Z powodu Luan? Śmieszne, walczymy z nimi od setek lat.

– Luan to teraz poboczny problem. Dla nich. A dla nas nie. My też mamy nóż na gardle, ale z zupełnie innych powodów. To nam upada handel. Przez nasz kraj nie wiedzie żaden ważniejszy szlak handlowy, nie mamy spławnych rzek, nie mamy dostępu do morza, nie mamy niczego do zaproponowania, czego nie mieliby inni. I nie mogąc obniżać cen, jeszcze żyjemy. Płacimy horrendalne sumy tylko za to, że ktoś nam spuszcza towar rzeką do portu. Jak to wliczyć w cenę? Jak sprawić, żeby ktoś jeszcze chciał kupować te nasze gówna? Handel umiera, Luan wygrywa, rok w rok posuwając się bardziej do przodu, i co dalej? Wiesz, co to jest Kupiecki Szlak? To jest droga, która była przez nas ostatnio używana jakieś osiemnaście lat temu. Nie wierz w te wszystkie bzdury, którymi karmi się wojsko. To już ostatnie pasmo gór, które nas dzieli od luańskiej armii. Jeśli posuną się jeszcze trochę, wylezą na pagórkowatą równinę wokół stolicy i po nas. Tam ich nie powstrzymamy. Czy wyobrażasz sobie tę twoją górską dywizję, jak staje w szczerym polu naprzeciw odpowiednika ciężkiej dywizji piechoty Luan? A do tego ich kawaleria? A do tego czterokrotna przewaga liczebna. To będzie rzeź! To będzie koniec Arkach w przeciągu roku!

– Biafra. Ja nie wiem, co ty chcesz zrobić, ale to jest piękny kraj. Tu jest wolność. Tu jest…

– Nie mamy pieniędzy na dalsze utrzymywanie wolności. Przykro mi.

– Toż ludzie staną w obronie swoich domów! Sądzisz, że nie będą chcieli walczyć za takie królestwo?

– Grabiami i widłami?

On wiedział, że armię trzeba po staremu wyszkolić i wyposażyć w broń. Ale jeśli ona uważała, że chłopskie kupy z grabiami powstrzymają Luan, to nic nie stało na przeszkodzie, żeby pochodziła trochę od wsi do wsi i przekonywała kmiotów, że pod cesarską władzą będzie gorzej. Może ktoś jej uwierzy. Ale póki co, wolność. Arkach naprawdę nie stać było na utrzymanie większej armii. Arkach właściwie nie było stać nawet na tę, którą miało. Biafra sprzeniewierzył na wydatki swojej służby fundusze na odprawę przyszłych roczników żołnierzy. Za dwa lata, kiedy większy rocznik opuści szeregi wojska – dziewczyny będą zdychać z głodu, bez pracy i bez tej nawet odrobiny grosza, którą dostawali weterani. Jego pewnie wbiją na pal. Ale na szczęście dwa lata to już nie był problem. Luan po zajęciu Arkach na pewno go zatrudni, choćby po to, by wykorzystać jego agentów, na przykład tych ulokowanych w Troy. Będzie więc sobie żył w luksusowym więzieniu w Syrinx, jeśli przedtem nie wybierze innej przyszłości. A co będzie z koleżankami Achai z plutonu? Porucznik Lanni, praktycznie goła, z kneblem w ustach będzie podawać do stołu jakiemuś palantowi w Luan. Sierżant Shha przy budowie cesarskiej drogi. Po roku pozostanie z niej wspomnienie. Szeregowa Bei w burdelu. Szeregowa Chloe (bo ruda, a oni lubią rude) w haremie. Szeregowa Mayfed w kopalni, zacznie pluć krwią po jakichś czterdziestu dniach. Szeregowa Zarrakh przeznaczona na ofiarę w świątyni; najpierw przeleci ją ze trzydziestu żałobników, potem, łaskawie, rozetną jej brzuch i będą wróżyć z wnętrzności? No… Mogą mieć oczywiście szczęście i zginąć w bitwie. Mogą też mieć pecha i trafić jako zaprzęg do kieratów nawadniających luańskie pola, podobno tam można przeżyć i dwadzieścia lat, chodząc w kółko dzień po dniu. „Sierżancie, szybciej ciągnij, bo mi kark pęknie!” „Tak jest, pani porucznik.” Spojrzał na Achaję, ale ona, mimo że nie powiedział ani słowa, zdawała się myśleć o tym samym.

– Żeby daleko nie szukać. Pewnie jesteś ciekawa, jak poszło twojemu chłopcu w tej wiosce, gdzie mieszkałaś przez rok? Zgodnie z twoim poleceniem sakiewkę dostał, ożenił się z młodą, ładną dziewczyną, kupił ziemię. Teraz on gospodarz, kłaniają mu się we wsi. Raz na dziesięć dni idzie z żoną do świątyni, szmat drogi, oboje dziękują Bogom i proszą o łaskę oraz zachowanie życia dla ciebie, biednej Achajki, którą wojsko wzięło, ale która ich uczyniła ludźmi, z biedy podźwignęła. I zawsze, raz na dziesięć dni ofiarę składają za twoje szczęście. I żeby cię w bitwie nie ubili.

– Nawet o tym wiesz?

– Lubię wiedzieć dużo. A ten chłopak, teraz gospodarz, szesnaście listów już wysłał do sztabu w twojej sprawie. – Biafra wyjął spod kurtki zwitek papierów i rzucił na łóżko. – Płacić musiał sporo w gminie, bo przecież on sam pisać nie umie. – Podniósł jeden z nich, złożony w pół papier zatłuszczony czyimiś palcami. „Pani dowódco wojska… Ja siem wstawiać chcem, za Achaję, dziewczynę. Z naszej wsi wzienta. Pani Dowódco wojska… – O, nawet dużą literą – zakpił z pisarza gminnego – ona całkiem młoda jeszcze. I ona dobra. Nie trza jej na zmarnowanie. My z żonom ofiarujemy, że jak nam się curka – uuuu… ale byki – urodzona zostanie, to my jom do wojska przeznaczym, za tom Achaję. Moja żona zdrowa. Dużo curek porodzić zamiaruje. Jak byście jom, tom Achaję, chociaż do tyłu dali, nie na bitkę, to my curke damy, jak będzie duża, do wojska! Niech odsłuży za tamtom co się należy. Proszę bardzo za niom. Kiela”

– Nie czytaj tego więcej! – warknęła Achaja.

Coś jej się zaszkliło pod powiekami.

– Oczywiście, moja droga. Prośba księżniczki dla mnie rozkazem. – Uśmiechnął się tym swoim wystudiowanym skrzywieniem warg wyrafinowanego intelektualisty. Wyjął inne listy spod kurtki. – Te są od twojego gospodarza. „Wy psiekrwie i krwiopijcy – uuuuu… ten sam pisarz gminny płodził, widzę – Wy pany w – słowo nieczytelne – jebane. Ja was na sund pozwę!!! Ja dał dwie dziewki do wojska zeszłego lata i wy jeszcze mnie zabrali Achaję? To wam tamtych mało? Parobczyce mnie ście zabrali, psubraty? Ja was na sund pozwę. Jest prawo! Jest na was kara! Jest sprawiedliwość jeszcze! Do końca życia pozwy na was pisać bede! We gminie gadajo, że wam mus na sund sie stawić, pani Dowódco armii arkah – Biafra aż syknął, widząc ortografię – a jak nie będziecie chcieli to was sołtys odwiedzi i stawić sie nakaże! Bo sund to sund a nie jest pośmiewisko na odpuście! Parobczyce, Achaję, dziewczynę, żeście mi zabrali! A prawo po mojej stronie! O! I tak i pisarz powiedział! O!”

– Przestań to czytać!

– Oczywiście. – Biafra rzucił nowe listy na kołdrę. – A tak nawiasem mówiąc… W przyszłym roku musimy skrócić front. Ta twoja wioska znajdzie się pod panowaniem Luan.

– Co?!

– Naprawdę musimy skrócić front. Nie stać nas na utrzymanie aż tak długiego odcinka. Obóz, w którym byłaś, wioska, to już Luan właściwie. Najpierw pofiglują sobie z nimi żołnierze. Na przykład z żoną tego twojego chłopaka. A potem przyjdą nadzorcy. Ciekawe, gdzie wtedy będą pisać listy ci dwaj, nadzwyczaj wymowni, panowie?

– Ty świnio!

– Wszyscy mówią, że jestem świnia. Ale to akurat, o skróceniu frontu to decyzja Twojej Starszej Siostry, Królowej. O rok zresztą spóźniona, ale mniejsza – westchnął. – Ten Kiela, czy jak mu, będzie miał pecha, jeśli zostanie w wiosce i dowie się, o czym ty już wiesz. Jak będzie miał szczęście, to ucieknie. Żeby zostać żebrakiem w którymś z miast. On, jego młoda żona, jego dziecko, które się dopiero urodzi. Żebracy, ale tylko przez jakiś rok, dwa, bo nasze miasta też padną niedługo. Potem niewolnicy. A tak nawiasem mówiąc, gdzie Luan kieruje dzieci niewolników? Wiesz coś o tym?

Achaja popatrzyła mu w oczy.

– Dopiero teraz wiem, co to jest wywiad – mruknęła. – Dziękuję za wyjaśnienie terminu!

– Proszę. – Znowu olśniewający uśmiech. Podrapał się w brodę tą swoją wypielęgnowaną ręką. – Ty jesteś wykształcona, doświadczona. Zawsze jakoś tam dasz sobie radę. Zwiewać do Dery? Czy przyjmą taką masę wysoko urodzonych? Przyjmą, przyjmą, każda z was bogata, inteligentna, zawsze się przyda. A chłopi ze wsi? A na szczęście nikt nie pytał o chłopów. Najpierw drogą na Syrinx, a potem… to już, co nadzorca rozkaże.

Achaja zagryzła wargi.

– Co chcesz, żebym zrobiła?

– Chcę, żebyś ze mną pracowała.

– W tym gównie? To znaczy… w tym Zaopatrzeniu i Rozpoznaniu?

– Mhm.

– Żeby cię szlag trafił!

– Powtarzano mi to wielokrotnie – uśmiechnął się. – Zawsze jednak z kiepskim skutkiem.

– A konkretnie?

– Konkretnie co? Jako księżniczka masz nade mną władzę administracyjną w służbach. Jako major podlegasz mi w szarży. Trzymamy się za łby oboje. Królowa dała mi ciebie w prezencie. Dziwiąc się zresztą niepomiernie. Bo co to za prezent: księżniczka, która nade mną władzę częściowo mieć będzie. A ja jej powiedziałem, że sobie poradzę. Bo wiesz. Ja bardzo lubię rozmawiać z ludźmi inteligentnymi. Takiemu to raz coś wyklarować wystarczy, raz listy pokazać, raz sprawę naświetlić… i już twój. I już robi, co się mu powie. – Kpił okrutnie, ale miał rację. – Bo najgorzej to z chamem rozmawiać. Takiemu to można i dziesięć razy powtórzyć, a potem i tak do roboty trzeba batem pędzić. A z tobą? Nawet się wina napić nie zdążyłem. Mądra jesteś dziewczynka. Tobie raz powiedzieć w zupełności wystarczy.

– I na co ci ten sarkazm? – wściekła się nagle. – Powiesz wreszcie, kogo mam zabić, czy będziesz czekał, aż wyzdrowieję?

– Nie mówiłem? Mądremu raz powiedzieć, wytłumaczyć powoli i już będzie zbrodnie popełniał. Nie to co cham, którego najpierw w mordę trzeba bić, potem głodzić, potem śmiercią zagrozić. Inteligentny człowiek zbrodnię popełni z przekonania. Toż to nie wsiok. Dać mu w mordę, to wtedy się zatnie i zbrodni żadnej gotów nie popełnić. Ale po prośbie? „Kogo zabić?” – spyta od razu. „Więcej niż jednego? Wioskę? Całe miasto?”

– Przestań kpić.

– Dlaczego? Kiedy ja tak strasznie lubię. Uwielbiam, jak rozsądni ludzie najpierw mnie świnią nazwą, skurwysynem – i będą mieli rację! no bo przecież to nie ich światły poziom, nie im się w gównie grzebać – ale po chwili rozmowy, kiedy się okaże, że trzeba jakoś obronić koleżanki, tatusiów i mamusie, które się same obronić nie zdołają, to wtedy… gotowi są do wszelkich świństw. W gównie się grzebiemy, ale cel mamy szczytny. My już nie zwykłe świnie, ale świnie ze świetlanym celem.

– Przestań. Jesteś, wybacz, śmieszny.

– Lubię się pastwić – kontynuował niezrażony. – Otóż w imię świetlanych celów zabito więcej osób niż dla grabieży. A ja w związku z tym chcę ci coś wyjaśnić. – Patrzył na nią badawczo. – Tobie się być może wydaje, że ja ciebie potrzebuję do szlachetnych pojedynków. Ty kontra Nolaan, na przykład. Straszliwe ryzyko, ale może kraj uratowany? Nie. Uwierz mi, nie zabija się winnych, bo tych naprawdę winnych nigdy dosięgnąć nie możemy. To nie jest tak, że pewnego dnia ci powiem: „Oto pan, który własnoręcznie zabił sto niemowląt, dwieście rodzin doprowadził do głodu, trzysta miast osobiście spalił, a na śniadanie zwykł jadać niewinne dziewice”! Nie ma tak dobrze. Jeśli nawet jest taki facet, to jest… poza naszym zasięgiem. Bo on dobrze wie, co go może spotkać. I potrafi się obronić. To może być tak: „Musimy załatwić tę biedną dziewczynę, która właśnie rodzi. Ona niczemu niewinna, ale tak wyszło, że jej mąż, też sam w sobie niewinny, musi wiedzieć, że propozycja, którą mu złożyliśmy, jest poważna”. I co wtedy? Dalej masz ochotę babrać się w gównie dla obrony koleżanek, tatusiów i mamuś?

– Musi być z wami naprawdę źle, skoro potrzebujecie szermierza natchnionego do zabicia matki w połogu.

Uśmiechnął się.

– Ja ci tylko chcę powiedzieć, że to nie jest tak, że cel piękny ci pomoże w czymkolwiek. Jeśli nam się uda, to również zginą koleżanki, mamusie i tatusiowie… tyle że nie nasi. Tamci. Równie zresztą niczemu niewinni.

– No, dobra – przerwała mu – a mógłbyś teraz już poważnie powiedzieć, o co chodzi? Nie napawając się przy tym własnym gnojstwem?

Roześmiał się głośno.

– Naprawdę jesteś dość trzeźwa – mruknął. – A wydawało mi się, że kobiety nie potrafią trzeźwo myśleć.

– To dlatego, że tylko co druga przeszła przez to co ja. – Machnęła zdrową ręką. – Czego ode mnie chcesz?

Biafra podszedł do okna i spojrzał na wierzchołki drzew w malutkim parku poniżej. Była kobietą, wyszkoloną do walki w kajdanach. Mogłaby więc walczyć, mając na sobie książęcą, balową suknię. Przyzwyczajona do robienia małych kroków, suknia jej nie skrępuje. Wyobrażał sobie wspaniałe przyjęcie, dyplomaci, posłowie, szpiedzy. Ktoś kogoś umiejętnie prowokuje, pojedynek, ale prowokator mdleje nagle, w obronie jego honoru staje piękne dziewczę, śmiech na sali… Chwilę później dziewczę zarzyna właściwą osobę, nie zadyszawszy się nawet, i już nikt się nie śmieje. Piękne. Ale to tylko teoretyczna możliwość. Po pierwsze, dziewczyna jest znaczna z powodu tatuażu, nie można jej przebrać za kogoś innego – po drugie, jest zbyt sławna, bo przeżyła walkę z Virionem. Na każdym przyjęciu, które zaszczyciłaby swą obecnością, nikt nie da się sprowokować, nikt pewnie nawet nic nie zje ani się nie odezwie, bo każdy będzie myślał, że to właśnie jego przyszła ukatrupić. Miał wrażenie, że po jej wejściu na salę atmosfera stałaby się grobowa, a każdy z gości będzie myślał tylko o tym, jakby czmychnąć i to tak, żeby pod żadnym pozorem nie można było tego poczytać za obrazę księżniczki.

I co jej miał powiedzieć? Że oficerowie, których dostaje, są za mało wykształceni? Za mało znają życie, za mało znają ludzi? Że to kobiety (co prawda w wywiadzie było kilka zadań, które kobiety wykonywały lepiej niż mężczyźni i to zdecydowanie)… Kobiety takie, które jednak mają jeszcze jakieś skrupuły? Że potrzebował kogoś, kto mógłby sam myśleć i jednocześnie nie dałby sobie nadmuchać w kaszę? Przecież to bzdury. Jego babskie służby działały naprawdę dobrze. Wiele dziewczyn potrafiło się poświęcić i tkwiły teraz w bardzo władnych domach… tfu! w bardzo władnych łóżkach, szepcząc mu do ucha ważne informacje. No, ale brakowało mu ludzi takich jak on. Noszących w sobie jakąś zapiekłą urazę i przez to patrzących na świat trzeźwiej niż inni. Wrednie trzeźwo. Oceniających ludzi po tym, co robili, a nie po tym, co mówili. Według Biafry każdy, kto oceniał ludzi po ich uczynkach, nie mógł mieć złudzeń i widział w tym oceanie jedynie płynące fekalia. Owszem, były też piękne rzeczy. Nawet bardzo piękne. Tylko czemu wszystko Bogowie tak strasznie upaćkali na brązowo?

Sam dorastał na dworze księżniczki, która go nienawidziła, choć usiłowała za wszelką cenę nie dać tego poznać. Czuł to jednak – zaczął więc być skryty, małomówny, zaczął się jąkać. Inne dzieci na dworze nie cierpiały go serdecznie, dokuczały (na ile mogły oczywiście – to nie wiejskie podwórko, nikt nie śmiał go pobić). Nie nazywano go inaczej niż B…b…b…b…biafra, nie mógł zjeść żadnego posiłku, by nie narazić się na kąśliwe uwagi, że źle trzyma widelec, że za głośno siorbie… A on zacinał się jeszcze bardziej. Miał wszystko, przecież nie był dzieckiem chłopki. Młode lata upływały mu więc wśród bogactwa, spełniania większości zachcianek, najlepszych nauczycieli, wspaniałych książek, które pochłaniał i… skrywanej nienawiści, jawnej niechęci, małych świństw, które mu robiono. Powoli przyzwyczajał się do myśli, że budzi niechęć u każdego napotkanego człowieka. Kiedy dorósł na tyle, żeby zrozumieć, że jednak nie wszyscy mogą mu zrobić coś złego, stał się wrednym dzieckiem. Zaczął pokazywać służbie, gdzie jej miejsce, a kiedy doszło do niego, że jako „dziecko księżniczki” jest jednak dość wysoko postawiony w hierarchii dworu, zaczął pokazywać innym dzieciom, kto tu naprawdę rządzi. Przybrana matka powściągała go twardo, ale był już na tyle sprytny, by znaleźć luki w pajęczynie osób zajmujących się jego wychowaniem i dobrać się do tych, co wołali na niego B…b…b…b…biafra. Krąg nienawiści zacieśniał się coraz bardziej. Inne dzieci zaczęły go ignorować, a kiedy i to nie przyniosło skutku, zaczęły dokuczać mu jeszcze bardziej. Koniec udręki nastąpił w momencie, kiedy oblał jedno z nich wrzątkiem. Przybrana matka kazała go wychłostać i odesłać na dwa lata do wiejskiego dworku, gdzie miał dorastać w samotności, w otoczeniu kilku zaledwie nauczycieli.

Kiedy powrócił z zesłania, był już innym człowiekiem. Z brzydkiego chłopca o zbyt długich rękach i za dużej głowie przeistoczył się w pięknego młodzieńca o zniewalającym uśmiechu. Potrafił być miły, grzeczny, potrafił zjednywać sobie ludzi. Przestał się jąkać. Był ujmujący, świetnie wykształcony, naprawdę miły. Biafrę lubili teraz wszyscy. No, prawie wszyscy… Jednak coś dziwnego zaczęło się dziać w pałacu. Pierwszego z dawnych dręczycieli znaleziono utopionego w stawie. Niby nic. Żadnych śladów walki (a już tylko tak nawiasem mówiąc, gdzie był wtedy Biafra? Wyjechał na polowanie? Widzieliście go przez cały czas? Dziwne… ale nic, nic). Drugi dręczyciel powiesił się na pałacowym dziedzińcu. Macocha sprawdziła dokładnie, gdzie w tym czasie był Biafra. Jego przybrana siostra i dwoje służących przysięgali, że czas spędził z nimi.

Trzecia ofiara wypadła z okna. Podczas balu. Na sali był oczywiście Biafra, pod przeciwległą ścianą, na oczach wszystkich, którzy chcieliby na niego patrzeć (a było parę takich wynajętych par oczu, które się od pewnego czasu nie zamykały i nie odwracały). Chłopca znowu otoczyła atmosfera nieufności, choć niepodobieństwem było łączyć go ze wspomnianymi wypadkami. Ten problem szybko jednak musiał zejść na plan dalszy, ponieważ wszystko nagle zaczęło się psuć. Księżniczka prowadziła rozmowy z posłem Dery. Niestety, Arkach traciło lwią część wpływów z przewozowego i nad obydwoma państwami zawisła groźba wojny handlowej. Luan umiejętnie wmieszał się w spór, odbierając dość ważnego partnera, jakim było dotąd Dery i sprawiając, że na północnej granicy Królestwa był już nie „nasz” sojusznik, ale, przynajmniej częściowo, „ich”. Sytuacja stała się na tyle groźna, że sama Królowa pofatygowała się z całym orszakiem, by „zapytać” księżniczkę o przyczyny tak żenującej klęski w rokowaniach. Pachniało zdradą; było jasne, że skoro władczyni nie wzywa, a przyjeżdża sama, to czyjaś głowa musi rozstać się z szyją. Księżniczka nie miała wiele na swoją obronę, właściwie miała tylko jedną kartę, ale rozegrała ją bardzo głupio. Zwaliła wszystko na Biafrę, twierdząc, że kilkunastoletni chłopak podsłuchał jej rozmowy z doradcami, zdradził wszystko posłom z Dery, a poza tym zabił trzy osoby, które mu dokuczały w dzieciństwie. Zdarzają się czasem osoby prostolinijne aż do przesady. Ale raczej nie żyją zbyt długo. Błyskawiczne śledztwo dowiodło, że: po pierwsze, Biafra może i mógł coś tam podsłuchać, ale z całą pewnością nie „wszystko”, po drugie, nie miał absolutnie żadnej możliwości przekazania czegokolwiek posłowi, nie mógł nawet widzieć kogokolwiek z jego otoczenia, po trzecie, nie miał żadnych szans zabić kogokolwiek w pałacu… (było jeszcze „po czwarte”, ale nie mogło się znaleźć w oficjalnym wyliczeniu, więc wspomnijmy po cichu i prywatnie: po czwarte, był synem Królowej). Następnego dnia córka księżniczki została sierotą i to sierotą wydziedziczoną z majątku. Biafra pojechał z prawdziwą matką do stolicy.

Majstersztyk. To nie zasługa chłopaka, oczywiście. Jeden z jego nauczycieli w wiejskim dworku był pracownikiem Drugiego Wydziału Imperialnego Sztabu Luan. Zatrudniony w pałacu księżniczki nie mógł dopuścić, by taka gratka przeszła mu koło nosa. Sam wystarał się o to, by posłano go z Biafrą na zesłanie. Dwuletnia przerwa w „bieżącej pracy” opłaciła się sowicie. Omotał chłopca wizją wszechmocy, obiecał zemstę, obiecał wiele innych rzeczy jedynie za to, że w odpowiedniej chwili ten zrewanżuje mu się drobną przysługą. Chłopak wcale nie musiał podsłuchiwać „wszystkiego” ani oglądać „wszystkich” papierów. Informacja nigdy nie pochodzi z jednego źródła. Ta też była tylko kamyczkiem z mozaiki, bardzo ważnym, kluczowym, ale nie jedynym. W Drugim Wydziale nie pracowali idioci, i nie idioci zepchnęli Arkach na skraj upadku – o tej intrydze można byłoby napisać wiele tomów i mimo to nie powiedzieć wszystkiego.

Nauczycielowi nie był potrzebny wredny, powszechnie nielubiany chłopak. Nauczył go więc kluczenia, opanowania, ukrywania wszelkich zamiarów i uczuć. Pokazał mu, jak sprawić, żeby ludzie go lubili, jak dowiadywać się o sprawach, które inni woleliby trzymać w ukryciu. Jak przekonywać ludzi, że popełniając zbrodnię, wcale jej nie popełniają, a właściwie to nawet robią dobry uczynek. Nauczył go, że nie można się rzucać samemu przeciw wszystkim. Mądry człowiek skłóca wszystkich i stoi z boku, patrząc, jak tamci wyrzynają się wzajemnie.

Biafra był inteligentny i dobrze pojął naukę. Donosił świetnie, miał zawsze pierwszorzędne materiały, w stolicy nie było przed nim zamkniętych drzwi. Nauczył się korzystać ze swojej urody i wdzięku, załatwił sobie u matki stanowisko w wojsku – niestety, w najmniej ważnej dla jego ambicji formacji – w zaopatrzeniu. Wiedział, że normalną drogą nawet on nie zrobi kariery. Jedyny chłopak wśród samych kobiet… Nie rzucaj się sam na wszystkich – dobrze to zapamiętał. To już nie był ten Biafra, który infantylnie mścił się na swoich zmorach z dzieciństwa. Bez trudu przekonał swoich luańskich mocodawców, że jeśli pomogą mu stworzyć służbę zajmującą się zbieraniem informacji, to sami przecież od niego otrzymają każdą informację, którą zechcą otrzymać, szybko, tanio i bez trudu. Dzięki wpływom Drugiego Wydziału awansował szybko, a potem za ich pieniądze połączył Rozpoznanie i Zaopatrzenie, tworząc pierwszy z prawdziwego zdarzenia wywiad Królestwa Arkach. Sam śmiał się z tej perfidii. Wywiad Luan stworzył wywiad w Arkach. Ale rządził nim Biafra. Tylko Biafra. Sam przeciw wszystkim? Nie, nie. Za pomocą swojej nowej zabawki szybko odnalazł paru agentów Służby Skarbu z Troy. Zaproponował współpracę, został ich agentem, trochę podonosił. Potem napuścił Służbę Skarbu i Drugi Wydział na siebie. Nie można się przecież rzucać samemu przeciw wszystkim. Mądry człowiek skłóca wszystkich i stoi z boku, patrząc, jak tamci wyrzynają się wzajemnie. Biafra był pojętnym uczniem. Podczas kiedy na terenie Arkach trwała tajna wojna pomiędzy Luan a Troy, Biafra zreorganizował armię (miał już takie wpływy, no i… miał mamę na właściwym stanowisku). On po prostu zrezygnował z tradycyjnych „setek” i stworzył plutony, kompanie, bataliony, pułki. Sprowadził oficerskie dowodzenie do szczebla trzydziestu ludzi, a nie stu. Ustalił ścisłą hierarchię przejmowania obowiązków w razie strat. I stało się coś dziwnego. Wojsko, które do tej pory przegrywało fatalnie, zaczęło nagle przegrywać tylko trochę. Parę nagłych zgonów w Dery (to naprawdę nie on, to Służba Skarbu, której sprzedał za słone pieniądze trochę informacji o strategicznych interesach Luan w tym kraju) zapobiegło zaostrzeniu się wojny handlowej, Dery nie było już „pewnym” sojusznikiem Luan, Arkach zdobyło lekką przewagę na tej granicy. Jego mocodawcy w Drugim Wydziale zaczęli się trochę denerwować, ale miał przecież swoich „mocodawców” także w Służbie Skarbu, którzy ciągnęli z całej siły za cugle Imperialny Sztab, ilekroć ich agentowi (podwójnemu? potrójnemu?) powinęła się noga. Dla kogo pracował więc Biafra? Dla nikogo? Dla siebie? On sam nie za dobrze wiedział. Pociągała go gra. Gra sama w sobie. Był hazardzistą, ale nie z tych rzucających kośćmi na targu, on preferował grę w ludzkie głowy. Grę w królestwa. Przeklinał tylko los, który kazał mu urodzić się w prowincjonalnym państewku. Gdyby tak był Luańczykiem… Albo żeby był księciem w Troy… Bogowie! Wtedy by im wszystkim pokazał, co to jest Gra o Świat. A tak? To był jedynie szósty stolik pod ścianą w podmiejskiej szulerni.

Biafra sam nie wiedział, kim jest. Pewne jego sprawki zaczęły jednak wychodzić na jaw, zdobył miano świni i skurwysyna. Ale w międzyczasie zdążył już zostać prawą ręką matki, kimś nie do zastąpienia, więc zawistnicy mogli mu najwyżej polizać buty. Mógłby pewnie stać się zbawcą Arkach, mógłby też być grabarzem Królestwa. Nie miał pojęcia, co mu bardziej lube. Szef wywiadu, odrzucony syn Królowej, agent co najmniej dwóch obcych służb (bo nie liczymy pomniejszych), świnia, jeden z najbardziej inteligentnych ludzi w Królestwie, jeden z najbardziej pogardzanych ludzi w Królestwie, morderca niewinnych (choć nigdy własnymi rękami – on sam nawet bezdomne pieski i kotki hołubił, bo był wrażliwy jak każdy inteligent, w jego domu roiło się od przygarniętych zwierząt), człowiek, który nie dopuścił do łez wielu rodzin tych dziewczyn, które zginęłyby niepotrzebnie w wojsku z powodu archaicznej taktyki… Czego więc chciał?

Pewnej nocy, pijany jak bela, a właściwie narąbany jak kompania wojska w dzień zwolnienia ze służby, zszedł do kuchni, bo zaczynało go suszyć. Tam wśród służby, wśród pomywaczek, kucharek, stała… Poznał ją od razu, mimo chwiejnej głowy. To była jego przybrana siostra, córka księżniczki, która go wychowała. W przemoczonej, rozchełstanej koszuli, która ją niezbyt okrywała, z wyżartymi czymś dłońmi, wykręconymi już przez reumatyzm. Przyniosła pranie. Ich spojrzenia spotkały się. „Wszyscy won!” – zakomenderował. Wiedziała, że nie do niej ten rozkaz. Nie ruszyła się, kiedy reszta służby w panice opuszczała kuchnię. „No i co, mała? – wybełkotał. – Chrzani się życie, co?”. Skinęła głową. Nawet z pralni chcieli ją wyrzucić, bo do niczego się nie nadawała. „Zjedz coś” – mruknął. Jak byłoby pięknie powiedzieć, że wzgardziła, uniosła się honorem i tym podobne bajdy z ludowych podań. Rzuciła się na jedzenie, prawie dławiąc się i dusząc od nagłego nadmiaru. Naprawdę była głodna. Nie zasłaniała się, nie okryła (niby czym zresztą), jej przemoczona koszula sprawiała, że mógł obserwować wszystkie szczegóły chudego ciała. Machnął ręką. „Nie dam ci pieniędzy, bo nie mam, nie noszę przy sobie. Weź co chcesz z kuchni i odejdź.” „Nie wygadaj, że mnie nienawidzisz – powiedziała z pełnymi ustami. – Jak mnie wyrzucą z tej pralni, to zdechnę”. Wzruszył ramionami. Czy ktoś śmiałby go w ogóle pytać? Czy on miał coś do niej? „Wiesz – popiła winem z dzbanka – nie tak dawno bym cię zabiła, gdybyśmy się spotkali”. O mało się nie roześmiał. „Ale teraz… Może Bogowie ci przebaczą? – Wskazała na całą masę mniej lub bardziej puchatych stworzeń, które w amoku szczęścia goniły się po wszystkich pokojach. – Te wszystkie kotki i pieski wstawią się za tobą. Adwokatów masz. W ogóle nic nie powiem za kawałek sera. Wiesz? Marzyłam właśnie o serze. Głupie, co? Masz gdzieś?” Nie wiedział czy miał. Do kuchni wchodził tylko po to, żeby się napić, a służba była zbyt powolna, by przynieść. „Jak nie masz, to ci powiem. Moja mama zginęła za Arkach i ja też chyba za to ginę. Przynajmniej sobie tak mówię, wtedy choć przez chwilę czuję się jak żołnierz w tej swojej pralni, kiedy mnie szefowa bije. Nie rozwalaj wszystkiego. Wtedy, jak będę zdychać, powiem sobie, że coś w życiu zrobiłam”. Roześmiał się. Powiedział, że nie rozwali Arkach, jeśli ona klęknie i pocałuje go w tyłek. Właśnie wymyślał jeszcze większą drwinę, kiedy dziewczyna uklękła nagle i… Kurwa mać! Pocałowała go mocno w pośladek, zanim zamroczony alkoholem zdążył zareagować. O, żeby ją szlag trafił! Czy można aż tak nie mieć dla siebie szacunku? Można… Sam wiedział, że można. Sam wiedział, że nie o to chodzi. Nie mógł zasnąć i nie miał pojęcia dlaczego. Nie. Nie zamienił jej życia w piękny sen, choć mógłby. Nie spotkał jej nigdy więcej. Nigdy nie zlecił swoim babom w zwiadzie przyniesienia garści informacji na jej temat. A, szlag! Przecież właściwie nic się nie stało. Chciał? To pocałowała go w tyłek, bo i tak była już na dnie upadku! Czy… czy… trzeba dotrzymywać obietnic danych po pijanemu? Dureń, dureń, dureń! Przecież w ogóle nie o to chodzi! Obietnice… I to mówił człowiek, który łamał wszystkie. Dlaczego tak go to męczy? Czy trzeba dotrzymywać obietnic danych po pijanemu?

Biafra nie zmienił się. To życie, a nie głupia bajka. Ale też nie potrafił odpowiedzieć teraz na pytanie Achai, czego właściwie od niej chce. Po prostu instynktownie wyczuwał w niej bratnią duszę. Kogoś, kto przeszedł wystarczająco dużo, by zobaczyć, co to są ludzie, i na tyle wykształconego, by zrozumieć, że nie należy podejmować prób zawracania motłochu kijem. Kogoś, kto był na tyle doświadczony, że wiedział, iż jedyna pociecha na tym świecie jest wtedy, jak się zamknie samemu w czterech ścianach z duuuuuuużą wódką na podorędziu.

Achaja też wyczuwała go instynktownie. To było inne doświadczenie, inne losy, ale czuła, że mogliby się zwąchać jak dwa wściekłe psy w całym wielkim gonie. Wcale go przez to nie lubiła, choć i na niej robiła wrażenie jego uroda i styl bycia. Nie lubiła, bo… bo i za co lubić kogoś, kto wie o niej to, do czego nie do końca potrafiła się przyznać sama przed sobą? Ale „lubienie” kogokolwiek i „bliskość” to dwie zupełnie różne rzeczy, o czym więcej mógłby powiedzieć każdy, kto odwiedza burdele. Z tym, że „bliskość” była nawet bardziej potrzebna, bo „lubienie” można sobie zmienić, a tego drugiego nie.

– Długo będziesz tak stał? – spytała, opierając się na łokciu.

– Zamyśliłem się – skłamał. – Już wiesz? – Odwrócił głowę.

– Co wiem?

– Że ze mną będziesz miała przynajmniej ciekawe życie.

– To akurat tak. Choć nie mam pojęcia, czy chcę ciekawego życia.

Uśmiechnął się lekko.

– Masz wybór, mała. Uratowałaś elitarną dywizję i Twoja Starsza Siostra nieba ci przychyli. Możesz nawet zostać księżniczką odpowiedzialną za wypasanie kóz w najbardziej zapadłej prowincji najbardziej zapadłego królestwa, jakim jest Arkach. Będziesz miała spokój przez, powiedzmy, dwa lata, zanim Luan nie zwycięży. Ale potem też nie będzie ci ciężko w Dery, Symm, czy gdzie tam uciekniesz.

Zmęczona pokiwała głową w geście rezygnacji.

– Nie znam się na wypasaniu kóz, głupku. Chcesz, żebym coś dla ciebie zrobiła, to zrobię, tylko nie bierz mnie pod włos, pacanie!

Spojrzał szczerze zdziwiony.

– Tak sobie tylko gram – westchnął. – Bo ja mógłbym zostać aktorem, jakby co, a ty nie.

Przymknęła oczy. I bez słów wiedziała, że mógłby zostać aktorem. Czasami żałowała, że sceny amfiteatrów są zamknięte dla kobiet.

Загрузка...