ROZDZIAŁ 14

Aiiiiiiiiiiii, do jasnej zarazy! Co ty wyprawiasz?

– Budzę cię, koleżanko.

– No, kurde – Achaja usiłowała chwycić się czegokolwiek. – Budzenie to u was wyciąganie za nogę z jaskini? Co za dzicz.

Aiiiiiiiiiiii nie usłyszała na szczęście. Wrzuciła Achaję do jeziora i odsunęła się, żeby zimne strugi jej nie dosięgły.

– Noc zapada. Czas wstawać! – krzyknęła.

Achaja, prychając, wyskoczyła na trawę. Chciała zakląć, ale Aiiiiiiiiiiii już wycierała ją liśćmi. Ktoś wrzucił do jeziorka Arnne. Jest jednak jakaś sprawiedliwość!, pomyślała Achaja.

– Spróbuj rozplatać te swoje włosy. – Aiiiiiiiiiiii nachyliła się nad głową dziewczyny. – Kto ci to tak poplątał?

– Sama sobie zrobiłam. – Achaja rozplątywała jednak posłusznie swoje wojskowe warkoczyki. Wiedziała, że Aiiiiiiiiiiii nie jest złośliwa, ale też nie ma pojęcia, że palnięcie kogoś w twarz z całej siły, w cywilizowanym świecie nie jest bynajmniej oznaką przyjaźni.

Wokół zgromadziło się kilkanaście dziewczyn i kilku chłopców. Wszyscy komentowali żywo wygląd obcych. Głównie czepiano się włosów Achai – nikt nie rozumiał, jak można sobie zrobić tak głupie uczesanie. I po co? Achaja z kolei nie wiedziała, co ich tak dziwi, rozplątywała szybko warkocze, bo nie chciała zarobić kilku „przyjacielskich” ciosów ani w twarz, ani w żadną inną część ciała. Zdążyła już parokrotnie zaobserwować, że uderzenie znienacka kogoś na przykład w wątrobę jest w tym świecie wojowników ogólnie przyjętą formą wyrażania emocji. Szlag! Miała tych warkoczyków jednak strasznie dużo. Dostała od tyłu w kręgosłup za opieszałość od jakiejś chudej, wysokiej dziewczyny i, naprawdę przyjacielsko, kopniaka w tyłek od Aiiiiiiiiiiii. Nareszcie skończyła. Ale nie był to koniec męki.

Aiiiiiiiiiiii zaczęła rozczesywać jej włosy, nie przejmując się zupełnie, że część wyrywa.

– Ja ci pokażę, jak to się robi, smarkata obca – mruknęła. – To zupełnie nie tak, jak miałaś na głowie. Zupełnie nie tak. O!

Zostawiła jej gruby kosmyk z tyłu, resztę włosów zebrała na czubku głowy i związała je mocno. Puściła je, aż rozsypały się wokół i zawiązała Achai opaskę na wysokości czoła. Potem znowu zebrała na czubku, związała, puściła, założyła nową opaskę i powtórzyła całą operację raz jeszcze.

– No. – Palnęła Achaję z całej siły w głowę. – Teraz włosy cię chronią.

Rzeczywiście, miała na głowie coś w rodzaju „naturalnego hełmu”. Cios jednak poczuła. Aiiiiiiiiiiii zaczęła splatać jej warkocz z pozostawionego grubego kosmyka na plecach. Wplatała tam jakieś roślinne włókna i kawałki kolorowych szmatek. Na samym końcu przywiązała dość spory kamień.

– No – uśmiechnęła się. – A teraz masz nową broń. Fajnie, co?

– Jaką broń? – spytała Achaja i to był jej błąd.

Aiiiiiiiiiiii poruszyła gwałtownie głową, jej własny warkocz wyprysnął z tyłu, rozwinął się i uderzył doczepionym kamieniem Achaję w plecy. Syknęła z bólu. O, żesz. To były te dziwne rany na plecach, o których wspominał raport wywiadu. Szlag! Ale zabolało.

– No widzisz? Tak możesz złamać komuś łopatkę, nawet jak masz zajęte ręce.

– Właśnie mi złamałaś.

– Nie przesadzaj. Leciutko dotknęłam. Leciutko, leciuteńko.

Achaja szarpnęła swoją głową, warkocz rozwinął się, ale kamień walnął ją samą w brzuch, ponieważ Aiiiiiiiiiiii uskoczyła.

– Eeeeee…

Wojownicy zebrani wokół zaczęli się śmiać.

– No nie. Nie tak. Walisz tylko w zwarciu. – Aiiiiiiiiiiii z lekceważeniem machnęła ręką. – Dobra. A teraz – wetknęła jej do ręki dwa kije – musisz uczyć. Uczyć.

– Kurde, czego?

– Jak, czego? Walczyć. Walczyć.

Achaja zerknęła na otaczających ją ludzi. Spojrzała w bok na Arnne. Czarownica, obolała i wkurzona do granic możliwości, kucała tuż obok. Ktoś właśnie jej robił „hełm” z włosów.

– Dobra. Weź kij pomiędzy dwa pierwsze palce i dwa drugie, a kciukiem kontruj.

Zarobiła w twarz z pięści.

– Smarkulo obca. Ty przestań chrzanić. Ucz, jak nas zabijałaś, gówniaro.

Achaja uśmiechnęła się słodko.

– No, nie ma sprawy. Stawaj, jak chcesz. – Przypomniały jej się ćwiczenia z Hekkem w obozie niewolników. Przypomniała sobie wszystkie jego złośliwości. Przypomniała sobie cały swój ból.

Aiiiiiiiiiiii chwyciła swój kij i ruszyła ostro, unosząc go w górę. Achaja zmieniła chwyt z górnego na dolny, jedną ręką zablokowała Aiiiiiiiiiiii, „leciutko, leciuteńko”, a drugą palnęła tak mocno, że dziewczyna poleciała na plecy, nakrywając się nogami. Z jej nosa tryskały dwie czerwone strugi jak z cesarskiej fontanny w Syrinx.

– No i jak, koleżanko? – uśmiechnęła się przyjacielsko. – Zaczniemy od podstaw, czy mam kontynuować dalej w tym stylu?

Aiiiiiiiiiiii nie była w stanie niczego powiedzieć. Potrząsała głową, łykając własną krew. Nie mogła się nawet podnieść.

– Ty, wiewiórko głupia – z boku podeszła wysoka, chuda dziewczyna – a może spróbuj ze mną, co?

– Nie ma sprawy. – Achaja uśmiechała się słodko.

Zatrzepotała rzęsami, ale nikt nie zrozumiał tego gestu.

Dziewczyna rzuciła się na nią. Kły, pazury i ogon pojawiły się w pół kroku, ale… Achaja odstąpiła i „leciutko, leciuteńko” kopnęła tamtą w zakroczną nogę. Kiedy dziewczyna leciała już bezwładnie, pozbawiona oparcia na własnych nogach, nadstawiła jej kij, mniej więcej na wysokości twarzy.

Po dłuższej chwili nachyliła się nad nią, patrząc na dwa nowe czerwone strumienie pod kolejnym nosem.

– I jak ci jest teraz, kochanie?

Położyła jej rękę na ramieniu.

– Co, kotku? Kiedy obie widzimy w ciemności, to się nagle okazuje, że nie jesteś już taka straszna jak wtedy w lesie. Już nie jesteś taka bezlitośnie szybka jak przy mordowaniu bezbronnych wieśniaków, co?

Usłyszała szelest z tyłu i poczuła zapach. Nawet się nie odwracała. Skoczyła w tył, układając kij pod pachą, tak by sterczał na wysokości klatki piersiowej. Poczuła szarpnięcie, usłyszała zduszony jęk, odgłos ciała walącego się na ziemię i ciężką walkę o odzyskanie oddechu. W sam splot. Nieźle. Odwróciła się i wbiła swój kij w ziemię, jak Nolaan przed walką z Hekkem.

– No co, kotki wy moje? Zwątpienie was naszło? – Roześmiała się. – Miau.

Trzy ofiary leżały na ziemi, nie mogąc się podnieść. Pozostali zbliżali się powoli. Trochę za dużo ich było, ale… Arnne zerwała się nagle i stanęła za plecami Achai.

– Spokojnie, pani major – szepnęła. – Nie czuję ich magii, ale w takim razie i oni nie czują mojej.

– No to co?

– Spowolnię ich trochę. Przyłóż wszystkim, proszę. Mocno!

– Wedle życzenia, pani czarownico. Wedle życzenia.

Achaja skoczyła na nich z gołymi rękami. Ale to ani trochę nie zmniejszyło bólu tych, którzy otrzymali jej ciosy. Nie była świnią jak Hekke. Waliła w twarz, w splot, w golenie. Zatrzymała się po drugiej stronie polany.

– Miau?

Nikt jej nie odpowiedział. Jęczące cicho, walczące o odzyskanie oddechu ciała na trawie nie nadawały się w tej chwili do jakiejkolwiek dyskusji.

– Uuuuaaaa!!! – Achaja poczuła nagle w sobie zew. Poczuła, jak pojawia się ogon, kły i pazury. Rzuciła się na tę wysoką, chudą, która przedtem kopnęła ją w kręgosłup, za włosy podniosła z ziemi, strzeliła w splot łokciem, jakby chciała ją udusić, poprawiła kantem dłoni w nos i własnym czołem w jej czoło. Tamta zwiotczała nagle.

– Co, kotki? Już się nie bawimy? – Zrobiła obrót w powietrzu (ależ ten ogon stabilizował w locie!) i kopnęła w twarz kogoś, kto usiłował się podnieść. – Chcieliście, żeby was uczyć? To czemu się nie uczycie?

Arnne śmiała się cicho. Mrugnęła do Achai, zadowolona z czegoś jak ostatnia zaraza.

– No, co z wami? Zwątpiliście wszyscy? – kpiła Achaja.

Aiiiiiiiiiiii podnosiła się powoli. Usiłowała ręką zatamować krew. Była jednak twarda.

– Ucz! – jęknęła. I zgarbiła się jednocześnie, żeby przynajmniej nowy cios nie bolał tak strasznie. Była przyzwyczajona do twardej szkoły. Nie miała za złe obcej, że pobiła wszystkich tak boleśnie.

Achaja podeszła do niej i wyprostowała ją, ciągnąc za włosy.

– W każdej ręce masz po pięć palców. Kciuk i dwie pary. Odtąd musisz je tak dzielić. – Podała jej dwa kije. – Prawą chwytasz tak: kciuk z góry, pierwsze dwa z dołu, drugie dwa z góry. Lewa dłoń odwrotnie – pokazała jej, jak ma trzymać, i ułożyła palce. – Teraz przerzuty, prawą krótki, lewą długi.

Aiiiiiiiiiiii pogubiła kije przy pierwszej próbie.

– No, teorię już znasz. Teraz poćwicz, a po roku następna lekcja.

– Jak to: po roku? – Dziewczyna nie zrozumiała niczego. – Co ty mówisz?

– Musisz opanować podstawy. Ale to tylko wieczorami, tfu! rankami. Bo przez wszystkie noce przez ten rok masz łupać kamienie gołymi rękami. Weź kij, musisz utwardzić go w ognisku, odnaleźć jakieś duże kamienie i rozłupywać je od zmroku do świtu.

– Po co?

– Musisz być silna. Musisz mieć silne ręce i silne palce – tłumaczyła tamtej cierpliwie. – Inaczej cała nauka na nic.

– Jestem silna! – krzyknęła Aiiiiiiiiiiii.

– Taaaak? – Achaja uśmiechnęła się słodko. – No, to cześć. – Podała jej dłoń. – Robimy tak: ściskamy się za ręce. Jedyna możliwość przerwania pojedynku, to jak przeciwnik klęknie przed zwycięzcą i pocałuje go w kolano. Dobrze?

– Dobrze!

– I pamiętaj – szepnęła Achaja. – Zrób to szybko. Zanim pogruchoczę ci kości!

– He, he… Chwal się. Chwal! A ja zaraz…

Nie dokończyła. Ścisnęły się na znak dany przez Arnne. Aiiiiiiiiiiii zacisnęła zęby, ale wbrew pozorom nie była głupia. Rąbnęła na kolana i pocałowała Achaję w nogę zanim ta zrobiła z jej dłoni kostną mączkę. Usiłując nie jęczeć i powstrzymując łzy, oblizywała krew płynącą spod paznokci.

– Teraz już wiesz, o co mi chodziło? – uśmiechnęła się Achaja.

– Uch… – Aiiiiiiiiiiii nie mogła zaczerpnąć oddechu. – Wiem! Bogowie…

Jęknęła cicho. Ciągle na kolanach. Nie mogła rozprostować palców. Achaja przyklęknęła obok.

– Jestem dobra – szepnęła. – Bardzo dobra. Jestem mistrzem. Mówią nawet, że szermierzem natchnionym. Ale jeśli przyjedzie tu Virion, potnie cię na paseczki, nawet nie przerywając śniadania. A jeśli przyjedzie tu Nolaan, to nie będziesz nawet wiedziała, że giniesz. A on nie będzie nawet wiedział, że cię zabił. Rozumiesz mnie? Tam za lasem jest bardzo twardy świat. Tam nie ma takich wojowników jak wy. Ale skurwysyny są sto razy większe. Tysiąc razy większe. Oni nie wytrzymają w nocy walki z wami jeden na jednego. Ale załatwią was jak zechcą. Uwierz mi. Oni są bardziej twardzi. Oni są bardziej bezwzględni. Oni mają siłę, mają pieniądze, możliwości, oni mają czas. – Achaja spojrzała Aiiiiiiiiiiii w oczy. – Za trzy lata Wielkiego Lasu już nie będzie. A te swołocze będą. I będą miały się dobrze. Zrozumiałaś mnie? – Popatrzyła uważnie. – Dobrze mnie zrozumiałaś? – Dotknęła dłonią jej szyi. – We wszystkim mnie zrozumiałaś?

Arnne kucnęła tuż obok.

– Wysłuchaj jej uważnie – szepnęła. – Jej słowa są słowami Biafry. Najgorszego sukinsyna, jakiego ziemia nosi. Wysłuchaj jej uważnie.

– Ale…

– Posłuchaj jej uważnie – powtórzyła Arnne. – Bo jak ona mówi, to jest tak, jakby sam Biafra mówił. Za trzy lata Lasu już nie będzie. Spalą was. Spalą was. Nie pozostanie ani jedno drzewo. Tu będzie jedno wielkie popielisko.

– Nie damy się!

– Posłuchaj. Usiłowałaś już nie dać się Achai. Ona jest twarda, owszem. Ale Biafra jest o całe niebo większą zarazą.

Achaja prawie zastrzygła uszami, słysząc takie określenia w ustach czarownicy. Uśmiechnęła się nieznacznie.

– Musisz nas skontaktować ze Starszymi, Aiiiiiiiiiiii. Musisz!

Dziewczyna spojrzała na Achaję.

– Tego się nie da zrobić.

– Musisz, kotku.

– Nie. Nie mogę. Ja jestem za mała.

– Możesz. Tylko skup się.

– Nie da rady.

Achaja nachyliła się do jej ucha.

– Posłuchaj, Aiiiiiiiiiiii. Jak to załatwisz, dam ci się pokonać przy wszystkich twoich kolegach i koleżankach. Zrobisz ze mną w szermierce co zechcesz. Na ich oczach!

– O, Bogowie! – Dziewczyna rozszerzyła swoje smolistoczarne oczy. – Kurde. Dam ci za to mój łuk i wszystkie strzały, i plecionkę, co ją robiłam zeszłej zimy, i mojego chłopaka. Na trzydzieści dni. On jest fajny! Fajny, fajny! Strasznie go kocham! Będzie ci się strasznie podobał.

Achaja zerknęła na Arnne i pokiwała głową. – Nie chcę twojego łuku, nie chcę twojego chłopaka, Aiiiiiiiiiiii. Ja muszę się spotkać ze Starszymi.

Czarownica nachyliła się również i szepnęła.

– Aiiiiiiiiiiii, posłuchaj nas uważnie. Jak pokonasz Achaję przy świadkach, to sama pewnie zostaniesz Starszą. Wszyscy będą ci zazdrościć. A ona najpierw rozwali pięćdziesięciu wojowników. A potem ty ją. Rozważ to dokładnie.

– O, Bogowie – jęknęła Aiiiiiiiiiiii. – Tak strasznie bym chciała cię pokonać – zagryzła wargi. – Naprawdę nie chciałybyście mojego chłopaka? Co? On jest fajny!

– Nie chcemy twojego chłopaka, dziewczyno. Nie chcemy twojego łuku, choć na pewno jest dobry. My musimy porozmawiać ze Starszymi.

– I jesteśmy ci w stanie bardzo pomóc – dodała Achaja. – Dzięki nam możesz zostać Starszą – sączyła jad w ucho skołowaconej dziewczyny. – My jesteśmy z wywiadu. Pomożemy ci nawet tutaj. Będzie fajnie.

– Wszyscy będą ci zazdrościć – wtrąciła Arnne. – My jesteśmy z wywiadu. Możemy wszystko zrobić. Wszystko!

– Będzie ci dobrze, dziewczyno – syczała jak wąż Achaja. – Z nami będziesz kimś.

– My możemy sprawić, że będziesz najważniejsza. Najlepsza. – Oczy Arnne przypominały oczy gada mimo kompletnego braku źrenic. Właściwie to całe były czarnymi źrenicami – A prosimy tylko o drobną przysługę. O bardzo małą rzecz.

– Co ci zależy? Tylko nas skontaktujesz. Taki drobiazg? Czy to w ogóle warte splunięcia?

– A za to… – Arnne objęła Aiiiiiiiiiiii za szyję – pokonasz Achaję! Szermierza natchnionego. Przy wszystkich. Wiesz, co będą mówić o tobie koleżanki? Jak strasznie będą ci zazdrościć?

– Taki mały układ. Rozumiesz? – szeptała Achaja. – No, zgódź się. Co ci zależy?

– To taki drobiazg – szeptała Arnne. – Za takie małe gówienko dostaniesz wielką nagrodę.

Aiiiiiiiiiiii patrzyła to na jedną, to na drugą. Nie bardzo wiedziała, czym może zaszkodzić swoim, zgadzając się na tę propozycję. Dla pewności spytała jednak:

– Wy chcecie dla nas dobrze? Tak?

– Tak! Tak! – Obie, czarownica i Achaja, energicznie przytaknęły, usiłując zachować przy tym kamienne twarze. – Oczywiście!

– No… to dobrze. Mój chłopak może wiele u…

– Pomiń nieistotne szczegóły. Zrób to.

Obie wstały. Arnne i Achaja. Obie podeszły do drzew na skraju polany, żeby oddalić się od niepotrzebnych uszu.

– Ale jesteśmy świnie – szepnęła Arnne, zasłaniając usta.

– Jesteśmy w wywiadzie.

– No. Aleśmy jej wodę z głowy zrobiły. Biedna dupka.

– Bywa. I tak lepiej będą miały pod naszym butem, niżby miały być spalone.

– Prawda. – Arnne przeciągnęła się. – Ten jej chłopak, zdaje się, dużo może. Kto mu da dupy? Ty czy ja?

– Ja – ziewnęła Achaja. – Jestem bardziej wprawiona.

Starsza Starsza siedziała jak poprzednio – na podwiniętych nogach. Jej rada również. Teraz jednak Achaja i Arnne mogły ją widzieć. Musiały klęczeć, owszem, ale przynajmniej nikt nie kazał im paść na twarz.

– Chciałyście mówić – powiedział jeden z mężczyzn.

– Pani. Państwo… mam na imię Achaja i jestem majorem wywiadu Królestwa Arkach. Jestem księżniczką. Moja Starsza Siostra, Królowa Arkach, kazała mi powiedzieć te słowa: chcemy pokoju, chcemy zawarcia układu pomiędzy naszymi…

– Paląc Las? – przerwała Starsza Starsza.

– Pani, Las spłonie w przeciągu trzech lat. My jednak możemy to powstrzymać. – Achaja usiłowała nie dać po sobie poznać, że docenia zdecydowane działania Biafry. Musiał im nieźle „dopiec” w międzyczasie. Zaryzykowała:

– Pani. Arkach będzie palić Las i nie zdołacie go powstrzymać. Chorzy Ludzie palą go od swojej strony. Ale my nie chcemy waszej zagłady. Chcemy zawrzeć układ. Zagwarantujemy absolutną nienaruszalność Lasu w zamian za prawo przejścia.

– Ta ziemia spłynie krwią – przerwała jej Starsza Starsza.

– Przykro mi to mówić… ale nie sądzę. A może inaczej. Spłynie krwią, ale nie żołnierzy Arkach. Wypalenia są w tej chwili tak wielkie, że sami zdajecie sobie sprawę, że tego nie da się już powstrzymać. – Ryzykowała strasznie, nie znała oczywiście rozmiarów wypaleń. Ale znała Biafrę. – Pani, proponujemy układ. Zawieszenie broni. Współpracę. A mówię w imieniu mojej królowej.

– Nie zgodzimy się na to, by obcy przemierzali te knieje.

– Przez trzy lata nie. Potem będzie tu szlak handlowy wśród popiołów.

Uderzyła w jakąś czułą strunę. Kobieta poruszyła się nieznacznie.

– Nie znacie wszystkich naszych możliwości.

– A wy nie znacie naszych. W przyszłym roku połowy Lasu już nie będzie. Chorzy Ludzie od swojej strony postąpią tak szybko, że…

– Oni mają same bagna i uroczyska. Nie spalą niczego.

– Oni dadzą jednego zabitego żołnierza na jeden krok terenu. Oni mają nóż na gardle. A my jesteśmy w stanie powstrzymać nawet Chorych Ludzi. Jesteśmy w stanie zagwarantować nienaruszalność Lasu. Możemy…

– Niczego nie możecie.

– A sól, pani? Dostarczymy wam sól.

Kobieta zerwała się na równe nogi.

– Skąd o tym wiesz??? Kto ci to zdradził?! – Jej oczy ciskały gromy. – Mów, bo każę obedrzeć ze skóry i zdrajcę, i ciebie jednocześnie.

Achaja uśmiechnęła się zimno.

– Jestem majorem wywiadu, proszę pani. – Usiłowała powściągnąć nerwy. – Nasza propozycja jest taka: sól, stal, nienaruszalność granic, dowolne cła z waszej strony, pokój.

Kobieta usiadła na swoim miejscu.

– I powstrzymacie Chorych Ludzi? Jak? Skoro nie możecie się z nimi porozumieć?

– Powstrzymamy ich, pani. Damy wam sól, damy stal, damy pieniądze, damy broń i wszystko co zechcecie.

– Za co?

– Za szlak handlowy do Chorych Ludzi. Na waszych warunkach. Wasze cła, wasze myta, wasze przewozowe. Nie będziemy się wtrącać. Chcemy mieć szlak. A jak go dostaniemy, nie będzie już wypaleń Lasu. Będzie pokój i przyjaźń między naszymi królestwami. Jeśli ktoś będzie chciał palić Las, armia Arkach ruszy na niego.

Arnne nachyliła się do ucha Achai:

– Ona nie wie, co to cła.

– Pani – podjęła natychmiast Achaja. – Jeśli karawana będzie przewozić dziesięć sztuk towaru, to wy weźmiecie sobie dwie sztuki. Tylko za to, że przejadą przez Las pod waszą ochroną. Albo ekwiwalent w soli lub w stali czy czymkolwiek innym. Dostarczymy wszystko, czego będziecie chcieli. Damy wam informacje o tym, co się dzieje wokół. A informacja to broń znacznie bardziej zabójcza od mieczy i łuków, pani. – Achaja popatrzyła jej prosto w oczy. – To informacja jest najważniejsza. Jestem majorem wywiadu – powtórzyła. – I wiem o soli, której potrzebujecie. Ile to jest warte? Ile jest warte, że siedząc tutaj, będąc zupełnie w waszej mocy, mam argumenty nie do zbicia? Ile jest warta informacja? Osądź sama, pani.

Starsza Starsza zagryzła wargi.

– Nie spalicie całego Lasu. Las jest nieprzebyty.

– Spalimy, pani. Wiem, że za to, co mówię, grozi nam stukrotne umieranie. Ale… Spalimy go, pani. W trzy lata.

– To są fakty, pani – dodała Arnne.

– Paliliście Las od wielu lat. Od wielu pokoleń. Odkąd pamiętamy. Las istnieje nadal, a kości tchórzliwych podpalaczy dawno już rozrzuciły zwierzęta!

– Pani – Achaja pochyliła głowę – nigdy przedtem nie mieliśmy noża na gardle. Teraz mamy. Biafra zrobi z tego cuda popielisko. W trzy lata.

– Pani – Arnne również pochyliła głowę – oni jeszcze nigdy nie wynajęli kogoś takiego jak ja. A nas jest wiele. I potrafimy to. – Wypowiedziała słowo, chwyciła je dłonią tak szybko, że z boku mogło to wyglądać, jakby strzeliła palcami. Krzak tuż obok rozgorzał nagle. Ten ze Starszych, który siedział najbliżej, odsunął się trwożliwie. Pozostali patrzyli z kamiennymi twarzami. Arnne wypowiedziała jeszcze jedno słowo, balansowała nim między palcami, rzuciła zaklęcie, dwa drzewa tuż obok rozgorzały, trzaskając płomieniami. Czarownica wyciągnęła rękę i cofnęła zaklęcie, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Płomienie zniknęły. Otoczył ich tylko swąd spalenizny, wokół opadały sczerniałe, zwinięte liście. Krzak natomiast dopalał się spokojnie, choć był przecież młody i zupełnie nie zeschnięty.

– Pani – powiedziała Arnne. – Jestem teraz na twoje usługi, ale nie powstrzymam koleżanek, którym Biafra zapłaci złotem i które przyjdą tu wzniecać ogień. Spalą nas. W trzy lata, jak powiedziała księżniczka. Wysłuchaj jej propozycji, pani.

– Pani – Achaja uniosła się lekko na kolanach – karawany nie muszą przecież chodzić, gdzie chcą. Można im wyznaczyć szlak. Jak ktoś zboczy ze ścieżki… zabijecie! Ich wina. Nikt nie będzie wam miał za złe. Mogą nocować w wyznaczonych miejscach otoczonych ostrokołami, żeby nie widzieli niczego, co się dzieje w Lesie, ale… w Lesie, pani, nie na pogorzelisku. Bierzcie, co chcecie z ich towarów, ale przepuście Chorych Ludzi do nas. Biafra się cofnie. Chorzy Ludzie się cofną. Nie będzie podpalania!

– Chorzy Ludzie się nie cofną! – powiedziała Starsza Starsza.

– Cofną się, pani. Puść mnie do nich, a zapewniam cię, że cofną się w przeciągu dziesięciu dni. Nie będzie więcej podpaleń. Nam chodzi tylko o szlak. Wasz szlak. Możecie brać, co chcecie.

– Cła, myta, sól, stal, co chcecie – dodała Arnne. – Bierzcie co chcecie, ale przepuśćcie wozy kupców! Przepuśćcie wozy!

– To będzie koniec Lasu – powiedziała Starsza Starsza.

– Nie! Nie! – skłamały Achaja i Arnne równocześnie. – To będzie początek jego świetności. To będzie jedyny ratunek przed spaleniem.

– Nikt i nigdy nie deptał Lasu swoimi stopami. Nikt nie przeszedł go żywy.

– Pani. Biafra spali was w trzy lata – powtórzyła Achaja.

Arnne uniosła się na kolanach.

– Pani. Chorzy Ludzie spalą was, zanim Biafra dojdzie do połowy. Pani…

Starsza Starsza powstrzymała je ruchem ręki.

– Chorych Ludzi nie powstrzymacie. Oni palą Las, nie bacząc na bagna. Oni mają coś, co dymi i wybucha, oni… – Wyraźnie zmieniła zdanie co do skuteczności Chorych Ludzi. Najwyraźniej nie tylko Biafra dobrał się im do skóry. Po tamtej stronie ktoś również musiał stracić już cierpliwość. – Oni mają broń, która razi niewidzialnymi strzałami.

– Powstrzymamy, pani – odważyła się przerwać Achaja. – Dostaniecie tę broń, pani.

– Tak? – Starsza Starsza zamyśliła się na chwilę. – Dobrze. Właśnie zmierza tu ich karawana. Zamierzaliśmy ich wpuścić głębiej i pozabijać, jak już będą mieć nadzieję w sercach. Nadzieję na przejście Lasu. Ale dobrze. Jeśli przekonasz ich i sprawisz, że w przeciągu trzydziestu dni Chorzy Ludzie przestaną palić las, wtedy porozmawiamy. Będziemy mówić raz jeszcze. Wtedy wysłucham, co naprawdę macie do powiedzenia.

Wstała szybko, a wraz z nią cała rada. Obie, Achaja i Arnne, pochyliły głowy. Obie czuły ich rozwiewający się zapach i to był jedyny znak, że tamci odeszli. Nie słyszały najmniejszego szelestu.

– I jak? – szepnęła czarownica.

– Świetnie. Dzięki za ten krzak – mruknęła Achaja – i za te drzewa.

Aiiiiiiiiiiii wyskoczyła zza drzewa.

– I co? – spytała podniecona. – Rozmawiałyście?

– Tak. Dzięki.

– To teraz dasz mi się pokonać przy moich koleżankach. Tak, tak! Dasz się pokonać, co?

– My zawsze dotrzymujemy słowa – wtrąciła się Arnne. – Ale teraz musimy iść do jakiejś karawany.

– Wiem, wiem. Ona – kopnęła przyjacielsko Achaję w ramię – ma nami dowodzić. Uueee… Obca smarkula będzie rządzić wojownikami. Pewnie się zbłaźni.

– Pewnie nie – mruknęła czarownica. – Nie mogę powiedzieć, że ją lubię. Ale wiem, że raczej potrafi dowodzić ludźmi.

– Zbłaźni się! I ją wyśmieją. Cha, cha, cha będzie, ot co.

– Dobra. – Achaja podniosła się lekko. – Wiesz, dokąd mamy iść?

Biegły przez całą noc. Pięćdziesięcioosobowy oddział. Od zmroku do świtu na własnych nogach, krok za krokiem, skok, skok, skok… Arnne zaczęła wysiadać. Mimo ogona, obcych czarów i zupełnie innego ciała miała dość. Oddział zaczynał syczeć przy każdym nieprzewidzianym postoju. Achaja, mimo że sto razy silniejsza, też miała dość. Nigdy nie przebiegła takiego dystansu za jednym razem. Czarownica ratowała ją jednak przed totalną kompromitacją. Wszelkie opóźnienia (i czas na zaczerpnięcie oddechu) można było tłumaczyć jej niedołęstwem.

Kiedy słońce wzeszło nad drzewami, przespali się trochę. Tylko trochę, za mało, żeby odzyskać siły. Potem biegły cały dzień. Arnne zrzygała się parę razy z wysiłku. Prawdę powiedziawszy, Achai też niewiele brakowało. Naprawdę nigdy nie biegła tak daleko.

Aiiiiiiiiiiii śmiała się za każdym razem, kiedy stawały. Oddział sarkał cicho. Achaja przyłożyła dwóm dziewczynom i jednemu chłopakowi, którzy najbardziej gadali. Biegli do zmroku. Czarownica nie umarła tylko dzięki temu, że gdzieś w środku nocy spotkali nareszcie wojownika, który dowodził oddziałem posuwającym się za karawaną obcych. Arnne runęła pod najbliższe drzewo i zasnęła natychmiast. Achaja najchętniej poszłaby w jej ślady, ale nie mogła.

– Są już tutaj – szepnął wojownik. – Jakieś sto kroków stąd.

– Zaszli aż tu? Tak daleko? – spytała Aiiiiiiiiiiii.

– Był rozkaz przepuszczać. Możemy ich zabić choćby w tej chwili.

– Spokojnie – wtrąciła się Achaja. – Oddziaaaaał… – zwróciła się do swoich ludzi. – Ryglowany wachlarz po mojej lewej. A, szlag! – przypomniała sobie, że podręcznik taktyki piechoty nie mógł być tu znany. – Rozstawcie się w linię, o krok jedno od drugiego. Idziemy powoli, zacieśniając linię po okręgu. – Ach! Tego określenia też nie mogli zrozumieć. – Po łuku. – Miała nadzieję, że pojęcie łuku jest im znane. – No, zaciskamy się jak pięść, jakby ktoś nie zrozumiał.

– Pięść się nie zaciska – mruknęła Aiiiiiiiiiiii. – Jest zaciśnięta sama w sobie.

– Ty! Filozof. Zaraz ci, kurde, tak skopię tyłek, że będzie siny przez rok.

– Eee… Przez rok? – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Nawet ty tego nie sprawisz.

– Chcesz sprawdzić? Chcesz, psiamać, sprawdzić!?

Oddział niezbornie spełnił niecodzienny dla niego rozkaz. Wojownicy i wojowniczki sarkali po cichu. Achaja podniosła dłoń i poruszyła ramieniem. „Za mną” – nikt jednak nie zrozumiał dość typowego dla normalnej piechoty rozkazu. Machnęła więc obiema rękami do przodu. To zrozumieli.

Wojownicy poruszali się bezszelestnie. Ktoś nawet zlitował się i obudził Arnne. Ktoś inny pomógł nieludzko zmęczonej, chwiejącej się na nogach czarownicy dojść do linii. Ci z oddziału tropiącego prowadzili ich szybko ku dość sporej, porośniętej krzakami polanie. Achaja pochyliła się odruchowo, kiedy zauważyła konie Chorych Ludzi, ale po chwili zrozumiała, że robi głupio. Jasna szarość, która ją otaczała, wyglądała na szarość tylko dla niej. Dla Chorych Ludzi był teraz środek kompletnie czarnej nocy. Dwa małe ogniska błyszczały tak, jakby ktoś lusterkiem odbijał promień słońca prosto w oczy.

– Zdusić? – spytał zwiadowca.

– Co?

– No… Ogień.

– Nie. Oddział… – Mówiła najcichszym szeptem, ale nawet ci najbardziej oddaleni słyszeli wyraźnie. – Jeśli dam znak, zaczniecie strzelać, jeśli gwizdnę, przestaniecie.

Aiiiiiiiiiiii poruszyła się niespokojnie.

– Co zamierzasz zrobić? – spytała.

– Porozmawiać. Po to mnie wysłano – uśmiechnęła się. – Ale najpierw skłonimy ich do rozmów.

Kazała wojownikom nałożyć strzały na cięciwy. Widziała wyraźnie rozłożoną na spoczynek karawanę. Kilkudziesięciu ludzi. Ponad sto koni i jucznych mułów. Byli naprawdę odważni. Albo byli wariatami.

– Strzelajcie w muły. Zabić wszystkie od razu.

Kilkadziesiąt strzał poszybowało bez żadnego ostrzeżenia. Achaja wyobrażała sobie, co czują tamci. Kilkanaście dni drogi w straszliwym napięciu. Nocleg. Nerwowy sen. Nagle… Cichy świst i nie ma już jucznych zwierząt. Co sama czułaby, znajdując się w ich położeniu? Karawana nie była już karawaną. Skoro demony mogły zabić muły, to przecież mogły też zabić wszystkich ludzi. Strach? Rozpacz?

Chorzy Ludzie budzili się nieprzytomni. Wartownicy strzelali na oślep, czyniąc wielki huk. Po raz pierwszy słyszała coś takiego. Błysk, dym, świst niewidzialnej strzały, a potem huk wystrzału. Co to jest? Te ich muszkiety?

Patrzyła na niezborne próby umocnienia obrony. Zapalane pochodnie, które ją osobiście tylko raziły w oczy, niewiele mogły pomóc napadniętym. Złudny, niewielki krąg chybotliwego światła. Już się zorientowali, że zabito wszystkie muły. Powoli też zaczynali rozumieć, że stąd nie wyjdą żywi. Że wszystkie opowieści o demonach, które słyszeli w karczmach, ilekroć rozmowa zbaczała na temat Wielkiego Lasu, są prawdą. Już wiedzieli. Już wiedzieli, że położą tu głowy. Że porwali się na coś niemożliwego. Że to szaleństwo.

– Hej, tyyyyy! – krzyknęła Achaja.

Wojownicy patrzyli na nią zdziwieni. Chorzy Ludzie zaczęli strzelać, czyniąc jeszcze większy huk. Równie dobrze mogli gwizdać, albo grać na fujarkach.

– Hej, tyyyyy! Słyszysz mnie?

– Żesz twoja jebana mać – rozległo się z kręgu obrońców. – Zaraz wyrzygasz własne flaki!

– Kto najlepiej strzela? – szepnęła Achaja.

Szybko zgłosił się młody chłopak z wielkim łukiem.

– Jesteś w stanie strzelić tak, żeby mu się strzała wbiła w ziemię o dłoń od ciała?

– Pewnie – chłopak wzruszył ramionami. – A może go musnąć lekko?

– Tylko nie zrań.

– Dobra.

Złożył się tak szybko, jakby chodziło o celowanie do grubego pnia odległego o dziesięć kroków, a nie mężczyznę, który krył się za jukami sześćdziesiąt kroków dalej. Był mistrzem. Strzała świsnęła cicho. Najpierw wzniosła się, potem zaczęła opadać. Wbiła się w juki tuż przy twarzy tamtego. Coś, może lotki, musiały musnąć go w twarz. Chory Człowiek najpierw usiłował się podnieść i odskoczyć, a po chwili, kiedy zrozumiał, że wbrew pozorom jeszcze żyje, wtulił się w trawę jeszcze mocniej, zakrywając głowę rękami.

– Tyyyy… jak to jest z wyrzygiwaniem flaków? – zakpiła Achaja. – Próbowałam już trzy razy i nie mogę.

– Kurwa – jęknął zduszonym głosem. – Czego chcesz? – dodał głośniej.

– Aaaaa… pozabijać was wszystkich – zażartowała. – Albo nie. Chcę na razie pogadać.

– O czym?

– O pogodzie. Chyba że wiesz coś o nowych modelach sukien.

– O, żesz ty. – Na chwilę wychylił głowę. Nie mógł oczywiście niczego dostrzec. – No, to gadaj.

– Nie będę się wydzierać. Podejdź na trzydzieści kroków od waszych linii.

– Akurat.

Achaja skinęła na chłopca. Ten uniósł łuk równie szybko jak poprzednio. Strzała tym razem poszybowała wysoko, coraz wolniej i wolniej… Potem zmieniła kierunek lotu. Po dłuższej chwili wbiła się w ziemię dokładnie pomiędzy nogami mężczyzny. Tym razem nie wytrzymał. Zerwał się na równe nogi. Odskoczył do tyłu, potknął się o coś, przewrócił.

– To jak? – krzyknęła Achaja. – Przyjdziesz, czy mam rozmawiać z twoim zastępcą?

Usłyszała jakieś nerwowe szepty. Szczęk metalu, szelesty.

– Ty. Idę!

– Miło mi.

Kiedy tamten podniósł się niepewnie i ruszył w stronę linii drzew, Achaja podniosła się również. Powtórzyła poprzedni rozkaz swoim wojownikom, mrugnęła do Arnne i skoczyła do przodu. Widziała go teraz dokładnie. Mężczyzna był młody, mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat. Miał jasne, prawie białe włosy. Był ubrany w skórzane spodnie i grubą, również skórzaną kurtkę. Szedł powoli, oświetlając sobie drogę pochodnią. W drugiej ręce trzymał długą metalową rurę.

Achaja wskoczyła w krąg światła rzucanego przez pochodnię.

– Odważny jesteś – szepnęła.

Szarpnął się, jakby zobaczył upiora. Właściwie to zobaczył. Naga dziewczyna, z czarnymi węglami zamiast oczu, z ogonem, kłami i pazurami zamiast paznokci. Nie wiedział, czy odrzucić pochodnię i strzelać po ciemku, czy raczej palnąć ją pochodnią i zastrzelić się samemu. Wyraźnie zwątpił. Najchętniej uciekłby do swoich albo gdziekolwiek, na oślep, przed siebie. Teraz dopiero, tak naprawdę, uwierzył w potwory. Jego ludzie z tyłu wstawali, żeby lepiej widzieć. To było trochę za dużo jak na normalnego człowieka. Nie wiedzieli, co robić. Czy to naprawdę możliwe, żeby na świecie istniały potwory?

– Będziemy tak stać? – uśmiechnęła się, szczerząc kły.

Usiadła, krzyżując nogi. Przełknął ślinę. Nie miał pojęcia, jak się zachować. W końcu, pokonując drżenie nóg, usiadł obok. Ciągle z wytrzeszczonymi oczami, nie mogąc zebrać myśli. Jednak… Kły nie kły, szlag z ogonem. Siedziała przed nim całkiem naga, śliczna dziewczyna. U Chorych Ludzi, ani nigdzie indziej zresztą, kobiety nie chodziły nago. Nie wiedział, gdzie patrzeć. Strach walczył u niego z ciekawością.

– Chcesz nas wszystkich zabić? – spytał po dłuższej chwili. – Kurde! Naprawdę jesteś potworem?

– Nie. Tak.

Nie zrozumiał. Wyjaśniła, że „nie” dotyczyło pierwszego pytania, a „tak” drugiego. Mężczyzna nie mógł opanować drżenia dłoni. Prawą sięgał co chwilę do swojej przełożonej przez kolana broni. Nie mógł się zdecydować, czy wypada mierzyć do potwora w trakcie rozmowy, czy przeciwnie, odłożyć broń gdzieś za siebie.

– Kto ty jesteś? – spytała.

– Kenneh. – Pochodnia w jego drugiej ręce drżała coraz bardziej, sypiąc wokół iskrami. – Jestem dowódcą wyprawy handlowej. Nie chcemy ani niszczyć Lasu, ani zrobić wam krzywdy. Chcemy tylko przejść.

– Krzywdy? – przerwała mu. – Oj, to przepraszam, żeśmy powystrzelali wam juczne zwierzęta – zakpiła. – Zaraz każę wszystkim swoim odłożyć broń, związać się samemu i dać sobie zrobić krzywdę.

Nie wiedział, co powiedzieć. Był na pewno wykształcony. I to dość dobrze.

– A ty… – odważył się po chwili. – Kurczę. Jesteś… potworem.

Roześmiała się.

– Jestem Achaja. Księżniczka, major wywiadu Królestwa Arkach.

Początkowo nie zrozumiał. Potem nie chciał uwierzyć. Chwilę później uwierzył i odetchnął z tak wielką ulgą, że roześmiała się znowu.

– Chwilowo na służbie Starszych z Wielkiego Lasu – dodała.

Potrząsnął głową.

– U was w Arkach… – nie mógł jednak pozbyć się wątpliwości – wszyscy mają takie zęby i ogony?

– Nie. Tylko księżniczki.

Nie wiedział, czy to żart. Chorzy Ludzie handlowali z Arkach, choć z powodu braku połączenia był to handel szczątkowy. Nigdy nie słyszał o kłach i ogonach. Nachylił się jednak i szepnął do dziewczyny konfidencjonalnie.

– Słuchaj, dogadajmy się. Chciałem właśnie dotrzeć do Arkach, chciałem stworzyć szlak. Słuchaj, zabijmy szybko tych „starych” i walmy pędem do twojego królestwa. Wiem, że też chcecie mieć szlak.

Westchnęła.

– No, ładnie. „Nie chcemy zrobić krzywdy”, a jak dojdzie co do czego, to „wymordujmy kogo się da i chodu”.

– No… – zmieszał się – ja tylko…

Nie wiedział, jak z nią rozmawiać. Był kompletnie rozbity. Porwał się na szaleńczą akcję, żeby przejść Las. Musiał. Jego ojciec produkował broń, ale nie było zamówień. Właściwie plajtowali. Całe królestwo ledwie zipało, dusząc się z braku poważnego handlu. Wypalano Wielki Las, ale z tamtej strony to były naprawdę same bagna i mokradła. Wszystko mokre i wilgotne; żeby spalić kwadrat o boku tysiąca kroków na tysiąc trzeba było wyłożyć tyle złota, że przestawało się to opłacać. Palili, bo musieli. Nie było innego wyjścia dla królestwa.

On sam znajdował się w dużo gorszej sytuacji niż królestwo. Jego rodzinie głód zaczynał zaglądać w oczy. Ojciec miał magazyny pełne towaru, którego nikt nie chciał kupić. Bracia brali się za dorywcze prace, aczkolwiek i z tym było trudno. A on sam… A on sam postanowił pokazać im wszystkim, że choć najmłodszy, potrafi uratować rodzinę. Zbierał po karczmach różnych wyrzutków, zapijaczonych żołnierzy zwolnionych ze służby, a głównie przestępców, którzy zrobiliby wszystko, żeby tylko ujść karzącemu ramieniu sprawiedliwości. I poszli. Kenneh ogołocił (właściwie ukradkiem) magazyny ojca, zadłużając się, oszukując i fałszując umowy, kupił muły i… Postawił wszystko na jedną kartę.

Weszli do Lasu od strony, gdzie nie było wypaleń, łudząc się, że legendarne potwory nie zauważą, że tam ich nie będzie. Bał się jak szlag. Bał się potworów i swoich ludzi, tych wszystkich szumowin. A jednak doprowadził ich aż tak daleko. Nie mógł mieć pojęcia, że był obserwowany od samego początku. Nie mógł wiedzieć, że karawany kupieckie ludzie z Lasu wpuszczali głęboko, żeby potem nie nosić towarów za daleko na własnym grzbiecie.

Myślał, że może jednak się uda. Jemu pierwszemu. Że jak się jest wystarczająco szalonym, to może Bogowie potraktują go jak normalnego wariata i okażą cień łaski. A potem… Świst strzał. Wszystkie zwierzęta martwe w jednej chwili. Potwory nawołujące go zza drzew. I ta dziewczyna. Z kłami i ogonem, z jakimiś dziurami zamiast oczu, a jednocześnie śliczna, wyrażająca się jak człowiek wykształcony. Potwór, major, księżniczka. Powinna mieć jeszcze skrzydła, skrzela i sto nóg. Nie miał pojęcia, jak się zachować.

– Co tam wieziecie? – spytała, wskazując na jego obozowisko.

– Broń. – klepnął tę swoją metalową rurę. – Chcesz zobaczyć?

Skinęła głową. Odwrócił się do swoich ludzi, wykonując kilka uspokajających gestów, a potem podniósł broń i wystrzelił w powietrze. Sądził, że huk ją wystraszy. Ale nie drgnęła nawet.

– Ach. To jest ten muszkiet, tak?

– Jaki muszkiet? – obruszył się. – To jest supernowoczesny karabin! Patrz.

Wstał i zbliżył się o krok. Ona też wstała, przypatrując się z ciekawością. Kenneh wbił pochodnię w ziemię.

– Zobacz, jak łatwo się obsługuje. – Oparł kolbę i wyciągnął z kieszeni coś, co wydało jej się początkowo grubym zwitkiem papieru. – To jest nabój. Wkładasz go do ust i odgryzasz tę część, gdzie jest w środku ołowiana kula. – Mówił teraz mniej wyraźnie. – Teraz wsypujesz proch z tutki do lufy. Ostrożnie. Zgniatasz resztę papieru, wpychasz do lufy. Wyjmujesz wycior z łoża, wkładasz do lufy, ubijasz proch przykryty papierem, wyjmujesz wycior. Teraz musisz wpluć kulę, którą trzymasz w ustach. Resztę papieru, tę, która do tej pory była w ustach, też zgniatasz, wkładasz do lufy… – Znowu zaczął mówić normalnie, pozbywszy się wszystkiego, co utrudniało wypowiadanie słów. – Teraz znowu wycior. Ubijasz ładunek, wyjmujesz, umieszczasz wycior w łożu. Dobra! Teraz zamek. – Podniósł karabin – O, widzisz? Musisz odciągnąć kurek i otworzyć panewkę. Teraz bierzesz metalowy dozownik. – Miał jakieś pudełko zawieszone na sznurku na szyi. – Wsypujesz porcję prochu na panewkę, nie za dużo, bo ci osmali twarz i możesz stracić oko. Teraz opuszczasz osłonę, sprawdzasz, czy krzemień jest w trzymadle, i broń jest już gotowa do strzału. A teraz najlepsze! Istna rewelacja techniczna. Celownik! Musisz zgrać trzy punkty: ramkę, muszkę i cel. Ale to wszystko regulujesz w zależności od odległości, w jakiej znajduje się cel. Możesz ustawić ramkę na trzydzieści kroków, czterdzieści pięć, sześćdziesiąt…

– Szlag! A skąd niby można wiedzieć, że przeciwnik jest akurat o czterdzieści pięć kroków? – przerwała mu zdziwiona.

– Ależ to bardzo proste. Trzeba zapamiętać stopnie zbliżenia: z odległości tysiąca trzystu kroków, na przykład, można odróżnić kawalerię od piechoty, z odległości tysiąca kroków można zobaczyć pojedynczego człowieka, z odległości siedmiuset kroków głowa jest widoczna jako kula, widać też wyraźnie jasne kolory, z odległości pięciuset kroków widać już twarz jako małą, jasną plamkę, widać kończyny, wyraźnie widać mundur, z odległości dwustu pięćdziesięciu kroków widzi się już dokładnie szczegóły postaci…

– Chcesz powiedzieć, że to coś strzela na odległość tysiąca trzystu kroków? – przerwała mu znowu.

– No, coś ty? Nie strzela celnie nawet na dwieście pięćdziesiąt. Po prostu omawiałem wszystkie stopnie zbliżenia. Bo wiesz – kontynuował – celowanie jest bardzo ważne. Unosząc ramkę podczas dostosowywaniu do dystansu, musisz pamiętać o kącie celowania. Przy ramce w najniższym położeniu celuje się w uda przeciwnika, przy średnim podniesieniu w brzuch, przy najwyższym również w brzuch.

– Kurde! Jak to w uda?

– No, po prostu przy opuszczonej ramce lufa jest trochę uniesiona – wyjaśnił, dobijając ją kompletnie. – Musisz to wiedzieć, chcąc strzelać. Musisz też wiedzieć, z jaką szybkością atakuje cię przeciwnik. Trzeba w tym celu opanować taki gest. – Kenneh odstawił karabin, strzelił palcami lewej dłoni i prawą uderzył w lewy nadgarstek. – Widzisz? – znowu strzelił palcami i uderzył w nadgarstek. – Chodzi o to, żeby to robić jednostajnie. Bo wiesz… Najpierw dostrzeżesz błysk wystrzału przeciwnika, a dopiero potem huk – więc jak zobaczysz błysk, zacznij wykonywać ten gest, a jak usłyszysz huk, przestań. Teraz wystarczy już tylko pomnożyć tysiąc sto przez taką liczbę, jaka ci wyszła, no… przez tyle razy, ile strzeliłaś palcami. I to ci da odległość od przeciwnika mierzoną w stopach. Teraz trzeba tylko podzielić przez trzy i masz już odległość w krokach. Jeśli powtórzysz pomiar, kiedy przeciwnik się zbliża, i odejmiesz wyniki, a później…

– O, mamo! – Achaja ukryła twarz w dłoniach. – I to ma być prosta obsługa broni? Naprawdę nazywasz to prostą obsługą???

Popatrzył na nią trochę skonfundowany. Wzruszył ramionami.

– No, wiesz… Tego nie trzeba rozumieć do końca, wystarczy zapamiętać.

– Szlag! I wyobrażasz sobie żołnierza ze wsi, który uderzając jednostajnie rękami, mnoży przez tysiąc sto, wynik dzieli przez trzy, ustawia ramkę w najniższym położeniu, żeby mierzyć w uda?

– O, widzisz? Zapamiętałaś! – roześmiał się. – Nie, nie… – żachnął się po chwili. – Chłop to ma wiedzieć, jak się ładuje i jak czyści. Bo teraz ci powiem jeszcze sporo o czyszczeniu broni.

– Przestań!

Znowu wzruszył ramionami.

– Pewnie, że to nie jest broń dla armii Luan, na przykład. To wszystko powinien wiedzieć nie żołnierz, a oficer. A nie da rady, żeby oficer wykrzykiwał komendy w huku bitwy dla stu żołnierzy. Musi być więcej oficerów. Musi być więcej wyszkolonych podoficerów.

Spojrzała na niego gwałtownie.

– Co? Co powiedziałeś?

– Nie może być jeden niskiej rangi oficer na stu ludzi.

Zagryzła wargi. O, kurde! Armia Biafry. To była broń dla armii Biafry! Gdzie jeden oficer przypadał na trzydziestu żołnierzy. A do tego chorążowie, wyszkoleni sierżanci. Doskonałe zdyscyplinowane oddziały z przerostem kadry, z gotowym systemem przejmowania dowodzenia w razie strat wśród dowództwa. I z dziewczynami, które nie mogły dorównać mężczyznom w gołym polu. Ale teraz? Dla żołnierza kilkanaście prostych ruchów, a oficerowie niech obliczają, przecież po to się uczyli, niech wydają rozkazy. Szlag! Szlag! Szlag!!! To była broń dla armii Biafry! Idealna.

– Ty… Ile tego możecie dostarczyć?

– A ile chcesz? – uśmiechnął się radośnie.

Odpowiedziała mu uśmiechem.

– Jak z celnością?

– Sama spróbuj. – Podał jej naładowany karabin. – Przy twoim mistrzostwie w łuku – wskazał zabite zwierzęta w swoim obozie – pewnie nie zrobi na tobie wrażenia, ale…

– Strzelam z łuku kiepsko. A z kuszy jak ostatnia noga. Nie miałam czasu się nauczyć porządnie.

– A w takim razie ci się spodoba. – Pomógł jej przyłożyć kolbę do ramienia, ustawił jej ręce. Powiedział, że musi widzieć wyraźnie tylko muszkę. Ramka i cel mogą pozostać niewyraźne, i że ważniejsze jest zgranie ramki i muszki, a nie muszki i celu. Ostrzegł, że kolba uderzy ją w ramię. Powiedział, że ma naciskać spust inaczej niż w kuszy. Nie wolno nacisnąć lekko aż na spuście poczuje opór, a potem ściągnąć mocno. Ma zginać palce jednostajnym ruchem tak, żeby nie wiedzieć, kiedy padnie strzał.

Lufa drżała i chwiała się lekko. Nawet ona nie mogła utrzymać jej kompletnie nieruchomo. Powiedział, żeby się nie przejmować. Najważniejsze to jednostajnie ściągać spust, bez wyczuwania oporu, tak, żeby nie wiedzieć, w którym momencie padnie strzał. Ma nie myśleć za dużo. Ma wykonywać instrukcję.

Wybrała cel, drzewo w odległości, jak jej się wydawało, sześćdziesięciu kroków. Ustawiła muszkę i cel pośrodku ramki i zwarła palce. Huk nie był taki straszny. Kopnięcie również.

Pocisk uderzył w bok drzewa, odłupując ogromny kawał kory. Wstrząs sprawił, że opadały z niego liście. Kurde. Poczuła moc tej broni, jej nieprawdopodobną siłę. Przypomniała sobie jak długo, jeszcze w Troy, uczyła się strzelać z łuku. Jak długo trzeba się uczyć strzelania z kuszy. A tu? Wystarczyło kilka słów. Zrozumiała nagle, że coś się kończy. To była broń, która sprawiała, że niepiśmienny chłop i nieprawdopodobnie wyszkolony rycerz na wspaniałym koniu stawali się sobie równi. Nie mogła tego w pełni ogarnąć umysłem. Szlag! Czy każdy odtąd będzie mógł sobie wziąć coś takiego i odpalić w kogo chce? Znienacka? Z odległości sześćdziesięciu kroków? Nie ucząc się przedtem, nie ćwicząc? Wystarczy poznać instrukcję. Potrząsnęła głową. Każdy dureń, każdy idiota może wypalić z tej rury i przemówić równie głośno jak rycerz, którego szkolono od dzieciństwa. Byle kretyn, mający rozumu tylko tyle, żeby zapamiętać, jak to się ładuje, będzie równie dobrym żołnierzem jak dahmeryjski łucznik, którego uczono dziesięć lat! Byleby tylko wiedział co to ramka, muszka i cel. Żadnej siły: dziecko, kaleka, karzeł, kulawy… równie dobrzy jak rycerze. Karczmarz, szewc, pastuch i kucharka teraz tacy sami jak dahmeryjscy najemnicy. Zwołaj kupę niepiśmiennych chłopów i już masz wojsko. Skup wokół siebie kolegów, z którymi dotąd piłeś w zaplutej karczmie, i możesz wygrażać samemu księciu! Poczuła nagle, że jej świat, że wszystko, co znała, co widziała i pamiętała, mogą już nigdy nie być takie same. To było jak dotyk samych Bogów. Jakby Najwyżsi zstąpili nagle i powiedzieli: „A odtąd każdy będzie czarownikiem! Cha, cha, cha… Każdy będzie godny! Odtąd każdy będzie stąpał z wysoko podniesionym czołem!” Teraz zamęt. Teraz koniec reguł i prawa. Nastąpi ostateczne spustoszenie.

Zrozumiała, że dzięki tej rurze kończył się czas rycerzy i herosów. Zaczynał się czas zwykłych ludzi. Teraz każdy… Teraz każdy przemówi głośno. Bogowie! Czas zwykłych ludzi. Właśnie zaczyna się epoka dla każdego. Odtąd zwykły człowiek będzie mógł, w dymie prochu, w huku wystrzału, porażać mocą gromu. Będzie mógł pokazać, co on sądzi o tym, gdzie czyje miejsce. Bogowie! Jaki teraz będzie świat? Millennia tradycji, które ją wychowały, odchodziły właśnie w niepamięć. Słowa zwykłego człowieka będą równie ważne jak słowa księcia. Takie same jak słowa króla! Ten, który wymyślił tę broń, powiedział właśnie: „Teraz TY! Rządź tą krainą ludzkiego strachu. Władaj ludzką domeną”. Bogowie… Jak można było stworzyć coś takiego? Jak można było dopuścić, żeby takie coś powstało? No, to teraz… Zamęt. Koniec reguł. Tu właśnie kończy się starożytne prawo. O, tutaj. To już ostateczny kres.

Zagryzła wagi.

– Chcesz mieć szlak? – spytała.

Popatrzył jak na kogoś niespełna rozumu.

– Kurde… No, co ty? – Potrząsnął głową. – Pewnie! Jasne, że chcę!

– Dobra. Stworzę szlak przez Wielki Las. Na raz może nim podążać tylko jedna karawana. Kto zrobi krok w bok, już po nim. Noclegi tylko w wyznaczonych miejscach otoczonych ostrokołem. Żadnych wypaleń. Żadnej wojskowej eskorty. W każdej chwili towar może być skontrolowany.

Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Przecierał oczy, zupełnie jakby chciał się upewnić, że nie śpi.

– Kurde…

– I żadnych wypaleń.

– No… no… wypalenia się skończą dokładnie w chwili, kiedy tylko dotrę do swojego króla! No, co ty myślisz?

– Sprzedasz nam wszystkie karabiny, które masz ze sobą. Potem przywieziesz więcej. Tu na pewno jest sporo złota zabranego innym wyprawom.

Zacisnął zęby. To był najpiękniejszy dzień w jego życiu.

– Przyjmuję wszystkie twoje warunki!

– No i jeszcze cło. – Uśmiechnęła się. – Powiedzmy, trzydzieści pięć od sta.

– Myślałem, że siedem od sta – odważył się wtrącić.

– Ty se policz, ile by cię kosztowało, gdybyś musiał to wieźć morzem. Najpierw puszcza, budowa łodzi, piraci, odległość, zaopatrzenie, opłaty portowe, cła kilku królestw.

– No… jedenaście od sta? – uśmiechnął się przymilnie.

– Trzydzieści od sta i jesteśmy dogadani.

– Myślę, że piętnaście byłoby godną zapłatą.

– Jak kupiec zaczyna gadać o godności, znaczy, da dwadzieścia pięć.

– Osiemnaście! Osiemnaście i zapominam o godności.

– Dwadzieścia.

– No nieeeeee… Tyle to nigdy w życiu. Nie, nie.

– Dwadzieścia. A do tego daruję ci życie, wypuszczę z Lasu, odkupię wszystkie karabiny i będziesz miał pierwszeństwo w dostawach broni do Arkach potwierdzone przez królową.

– Dziewiętnaście i niech mnie oplują w karczmach, że dałem się wystrychnąć w interesach. Że dałem się wypuścić goły i bosy. Że zdradziłem w wojnie celnej własne królestwo. Że jestem naiwny jak dziecko.

Popatrzyła mu prosto w oczy. Uśmiechnęła się.

– Dwadzieścia. I dam ci dupy. Tu i teraz.

Przełknął ślinę. Wytarł spotniałe nagle czoło.

– Ty… Ty… zaczekaj chwilę. O, kurde, zaczekaj, zaraz będę z powrotem!

Zostawił pochodnię i karabin. Pobiegł do swoich ludzi. Achaja odwróciła się do swoich i pokazała gestem, że w porządku. Żeby nie strzelali. Nie musiała czekać długo. Kenneh najwyraźniej dokonał cudu. Powrócił biegiem. Już z daleka czuła intensywną woń jakiegoś męskiego pachnidła. Ze zdziwieniem zauważyła krew na jego twarzy. Chciał sobie poderżnąć gardło? Ktoś z jej własnego oddziału nie wytrzymał, przekradł się do obozu i podrapał go szponami? Ach… Zrozumiała nagle. On po prostu ogolił się w świetle pochodni, w maksymalnym pośpiechu. Szlag! Uśmiechnęła się w duchu. Wyraźnie mu na niej zależało.

Kenneh zdyszany kucnął obok. Drżącymi rękami rozpostarł na trawie gruby, wzorzysty koc. Z kieszeni kurtki wyjął dziwnego kształtu butelkę.

– Napijesz się? – szepnął zdenerwowany. Lekko drżały mu ręce. – Bardzo porządna wódka – dodał zachęcająco.

Skinęła głową. Pociągnęła wielki łyk. Nic nie kłamał. Klarowny płyn zapiekł w gardło, kopnął z mocą jętrznia przy wodnym młynie i rozjaśnił jej myśli. Kenneh nic nie kłamał. Nigdy dotąd nie piła niczego podobnego. Jeszcze jeden łyk. Kopnięcie równie mocne jak poprzednio i powoli, delikatnie rozlewające się w całym ciele uczucie błogości. Oddała mu butelkę. Też sobie nie żałował. Westchnął ciężko i wytarł dokładnie usta.

– Dwadzieścia! Dwadzieścia od sta! – powiedział głośno.

Roześmiała się. Usiadła na kocu. Podobał jej się. Kiedy usiadł obok, chwyciła go za ramiona i przewróciła na siebie, śmiejąc się cały czas. Przykryła ich oboje dokładnie, potem zaczęła rozpinać jego kurtkę. Była tak strasznie ciekawa jego ciała.

O trzydzieści kroków dalej, w zaimprowizowanym obozie, Chorzy Ludzie wstawali zza juków, za którymi dotąd się ukrywali.

– Kurde, ludzie – Najgrubszy z nich, z długą, rudą brodą, wytrzeszczał oczy jak mógł, by dostrzec jakieś szczegóły w świetle wbitej w ziemię pochodni. – Czy wy widzicie to co ja?

– Nie wiem, co ty widzisz – jęknął niski blondyn z długolufym karabinem w garści. – Ale po mojemu to szef… szlag… chędoży właśnie potwora.

– O, żesz ty! O, żesz ty! Ale jaja!

– No. A ty, Garrakh, chciałeś szefa nożem dziabnąć. Że niby młodziak i gołowąs. Ty, kurwa, idź teraz i mu coś zrób!

– Pierdol się! – Garrakh szarpnął rudą brodę. – Nikt mi nigdy w żadnej karczmie nie uwierzy!

– No! Młodziak, szczyl, szaleniec. Poprowadził nas na zgubę, pół Strasznego Lasu żeśmy przeszli, potwory nam wszystkie muły wybiły, a on… Kurde, żesz… złapał potwora i wychędożył! Normalnie wychędożył!

Wszystkie te szumowiny, wynajęci dezerterzy i bandyci kręcili głowami w podziwie.

– To jest wódz! To jest wojownik – powtarzał Garrakh, nie mogąc dojść do siebie. – Tylko, kurwa, nikt nam nie uwierzy!

Загрузка...