ROZDZIAŁ 4

Nie mogła zauważyć jakichkolwiek szczegółów obozu, ponieważ pułk dotarł do niego w nocy. Widziała jakieś baraki, morze namiotów, ostrokół, niskie, drewniane wieże strażnicze. Wszędzie wokół płonęły pochodnie, przypominało to trochę las ogarnięty przez ogień, tak wielki był teren zajmowany przez wojsko.

Zakwaterowano cały pluton w jednym trzydziestoosobowym namiocie, znacznie większym niż ten, który pamiętała z obozu rekruckiego w Troy. Tamte miały po dziesięć miejsc, widać Arkach był bardziej biednym krajem. I tak jedenaście miejsc pozostało niewykorzystanych, tyle dziewczyn zginęło lub zostało rannych w ostatniej bitwie. Uzupełnienia jeszcze nie nadeszły, właśnie znajdowały się w obozie, gdzie miało to nastąpić. Wyposażenie jednak było prawie identyczne, sienniki wypchane słomą, koce, drewniane stojaki na sprzęt.

Achaja popełniła ten sam błąd, co na początku swojej wojskowej kariery w Troy. Skołowana kolejną zmianą losu, zagubiona gdzieś pośród gruzów budowli marzeń, którą wymurowała w swojej wioseczce, rozebrała się, runęła na posłanie i zasnęła kamiennym snem.

Koc zarzucono jej na głowę w środku nocy, a na jej ciało spadały wściekłe razy pasów owiniętych szmatami. Coś jednak zmieniło się od czasów rekruckich… Ciosy nie były nawet w dziesiątej części tak mocne w porównaniu z tym, co robił nadzorca niewolników, nawet w setnej części nie przypominały ciosów, jakie zadawał Hekke, ucząc jej szermierki. Achaja leżała spokojnie, czekając, aż skończą. Dziewczyny zmęczyły się szybko, albo uznały, że ofiara ma dość. Poukładały się na własnych posłaniach i zaczęły udawać, że śpią. Wtedy dopiero Achaja wstała lekko i przylała tej, która leżała najbliżej. Zrobiła krok i skopała następną. Jeszcze jeden krok, cios pięści. Pozostałe przestały udawać, zerwały się z sienników i zaczęła się bitwa. Z pozoru tylko nierówna. A może inaczej. Bitwa rzeczywiście była nierówna, ale poszkodowaną stroną nie była bynajmniej samotna żołnierz. Achaja przylała ponad połowie oddziału, biła, kopała i gryzła, potrafiła uderzyć własną głową, łokciami, kolanami. Wysmykiwała się z najgorszych chwytów, była jak piskorz – można dotknąć, ale chwycić nie sposób. Była jak młyn. Niby każdy może kręcić się w koło, ale kto może robić to bez końca, wiecznie, czerpiąc skądś zupełnie niesamowitą energię? Potknęła się tylko kilka razy – za wiele ciał leżało już na ziemi.

Wreszcie kilku dziewczynom udało się na powrót zarzucić na nią koc. Któraś uderzyła ją w głowę kawałkiem deski.

Rano porucznik Zinna oglądała swój oddział. Podbite oczy, spuchnięte wargi, guzy, siniaki, zaschnięta krew na twarzach. Podeszła do Achai, która mogła patrzyć tylko jednym okiem, drugie znikało pod opuchlizną, co sprawiało wrażenie, jakby chciała porozumiewawczo mrugnąć.

– Ty, nowa. Co ci się stało?

– Melduję, że potknęłam się na schodach! – rzuciła stare, wojskowe powiedzonko, mimo że żadnych schodów najprawdopodobniej nie było w promieniu wielu stajań.

– Lanni, a tobie? – Porucznik podeszła do następnej dziewczyny w szeregu, której krew ciągle kapała z rozbitego nosa.

– Melduję, że spadłam z łóżka! – Widać w armii Arkach odzywano się inaczej. Oczywiście żadnych łóżek w namiocie nie było.

– A ty, Shha?

Żołnierz z ogromnym krwiakiem pośrodku czoła wyprężyła się służbiście.

– Melduję, że kichnęłam po ciemku i rozbiłam sobie głowę o słup!

Zinna wydęła wargi.

– Sierżancie!

– Tak jest! – zameldowała się Mea.

– Co to jest? Tylko bez wykrętów.

– Myślę, że kocówka.

– Mogłabym prosić o bardziej regulaminową formę wyrażania myśli?

– Tak jest! – Mea wyprężyła się jak struna. – Nie wiem, co to jest, pani porucznik!

Zinna przeszła się wzdłuż rzędu swoich żołnierzy. Z pewnym zdziwieniem przystanęła przy dziewczynie, która nie miała żadnych widocznych obrażeń.

– A ty co? Spałaś?

– Tak jest! – ryknęła zapytana.

– To zakładaj plecak i dwadzieścia razy wokół placu!

– Za co? – wyrwało się dziewczynie.

– Za picie wódy w namiocie – powiedziała spokojnie porucznik. – Byłaś tak schlana, że przespałaś wszystko spokojnie? Nie wiesz, że tu nie wolno pić alkoholu?

Zinna wróciła do sierżanta.

– Za moich czasów, kiedy byłam rekrutem, kocówa polegała na tym, że cały oddział bił jednego żołnierza. Ale widzę, że z upływem lat wiele się w tej materii zmieniło. Niech medyk zrobi jakieś okłady, a jak już otrzeźwieją, niech każda przebiegnie dziesięć okrążeń w pełnym oporządzeniu, z bronią i… – uśmiechnęła się perfidnie – z jukami w rękach. Achaja ma się stawić w kancelarii. Dopilnujesz, żeby przebiegła swoją dziesiątkę wieczorem. Wykonać!

– Tak jest!

Dwie kobiety w kancelarii przywitały ją śmiechem.

– O! Nowy rekrut. Jak się spało?

Widać zwyczaj był mocno zakorzeniony, bo w misce przy stole czekały już świeże kompresy.

– Masz, przyłóż sobie. – Dziewczyna podała jeden. – Do wieczora stęchnie.

– Bo wiesz – dodała druga – tu nie szkółka świątynna. To wojsko! Elitarna górska dywizja!

– I pamiętaj, że wróg będzie bił mocniej!

– Tak jest!

– Uuuuuuuu… nawet formułę już zna, patrzcie! – Kancelistka machnęła ręką. – Dobra. Musisz zapamiętać jedno. Od tej pory nazywasz się szeregowy… – zerknęła do papierów – szeregowy Achaja, pluton „C” pierwszej kompanii batalionu Zulu w trzecim pułku pierwszej dywizji górskiej! To teraz twoje imię. Jeśli cię kto zapyta, jak się nazywasz, to masz to wywrzeszczeć jednym tchem! Zrozumiałaś?!

– Tak jest!

Głos tamtej trochę złagodniał.

– Wiem, wiem, mam tu zapisane, że ze wsi jesteś. Pomogę ci to zapamiętać. Wiesz, litera „C” to tak, jak się zaczyna słowo „cielę”, chwytasz? Mam ci narysować cielę tuszem na ręce, czy zapamiętasz sama?

– Postaram się zapamiętać.

– Do mnie się mówi, pani chorąży!

– Postaram się zapamiętać, pani chorąży!

– No… jakoś ci poszło… i to od razu, o dziwo. Dobra, „pierwsza” w słowach „pierwsza kompania” to mniej więcej tyle co jeden palec. Ale nie mówi się „z jeden kompanii” tylko „z pierwszej kompanii” – tłumaczyła powoli i cierpliwie. – Wiem, to trochę trudne do zrozumienia na początku. Ale przywiążę ci kawałek sznurka do pierwszego palca u prawej ręki i może jakoś zapamiętasz. Musisz myśleć tak: „Najpierw cielę, potem sznurek, a potem…”

Achaja uśmiechnęła się radośnie.

– Melduję, że ukończyłam z wynikiem pozytywnym lekcje arytmetyki, matematyki wyższej i geometrii u filozofa Theu, pani chorąży!

Żołnierze za stołem zbaraniały.

– O, żesz ty… Co?

– Nie widzisz, że to luańska kur… – Dziewczyna z kancelarii bardziej przebierała w słowach niż żołnierze frontowi. – No… ladacznica?

– No, widzę! Psiamać! Ktoś znowu nasrał w papiery, mam tu napisane, że ze wsi! – Chorąży odrzuciła kartki i podniosła głowę. – Ty z Luan? Nasz wróg?

– Melduję, że jestem z Troy, pani chorąży!

– Byłaś w wojsku?

– Tak jest!

– No… to widać. Ktoś już tresował cię przed nami. Ach, Troy… – westchnęła nagle. – Czytałam o waszych portach, o morzu. Widziałaś morze z bliska?

Jakoś głupio było odpowiadać po wojskowemu, więc skinęła głową. Tamta wyglądała na rozmarzoną. Musiała mieć dobrą szkołę, była kandydatem na oficera, służyła swojemu krajowi w obozie wojskowym, ale… Wspomnienia książek, które czytała pewnie jako dziecko, nie mogły uciec z jej dość nawet ładnej głowy. Wojskowy dryl nie wytrzepał jej pamięci ze wszystkich marzeń.

– Wy, zdaje się, również Luan nie lubicie? – otrząsnęła się po chwili.

– Melduję, że nie lubimy, pani chorąży!

– To i dobrze! Przynajmniej serce nie będzie cię bolało, że teraz u nas służysz. Pobierz sprzęt, weź jeszcze jeden kompres i wracaj do oddziału!

– Tak jest! – Achaja na przekór regulaminowi uśmiechnęła się jednak.

Pobrała plecak, dziryt, kuszę i brakujące części wyposażenia. Nie chciała, żeby złapano ją na tym, że nie wie, iż w plecaku znajduje się buława stratega, więc przejrzała jego zawartość. Trochę różniła się od tego, co zapamiętała z armii Troy (a zapamiętała dobrze). Ale przede wszystkim widać było, że to armia, w której walczyły kobiety – w środku były nawet czyste szmatki. Ktoś pomyślał o wszystkim. Wyfasowała lekkie siodło, a właściwie rodzaj czapraka, dostała porządne juki, które mogły pomieścić dużo więcej rzeczy niż miała przy sobie, a potem przydzielono jej konia. Mały, właściwie kuc a nie wierzchowiec, o grubych, silnych nogach, z wiecznie spuszczoną głową, o smutnych oczach i długiej grzywie. Wzorem pozostałych dziewczyn zaplotła tę grzywę w warkoczyki. Koń poddawał się zabiegowi obojętnie. Brała, oczywiście, nauki konnej jazdy, ale siodła, a nawet tak uproszczonej uprzęży założyć nie potrafiła. W Troy robiła to za nią służba, a potem nie miała już własnego konia. Temu, którego dostała w Arkach od Zaana, po prostu nie zdejmowała siodła. Teraz po niekończących się, bezskutecznych wysiłkach i ciągłym plątaniu wszelkich pasków, ktoś zlitował się wreszcie i pokazał, jak należy to robić, a właściwie, zrobił za nią.

Przejechała się trochę. To kucyk, normalny kucyk. Ani galopu, ani nawet kłusa, szlag, noga za nogą, ledwie się wlókł. Ciekawe, jak wygląda szarża na tych zwierzętach? Chyba lepiej byłoby osiodłać żółwie. Przy okazji jednak okazało się, dlaczego jej spódniczka jest tak bezlitośnie krótka. Dopiero na siodle zrozumiała, że może dzięki temu siedzieć na koniu jak chłopak, z rozstawionymi szeroko nogami i nic nie krępuje jej ruchów. Widok jednak, jaki dzięki temu roztaczał się wokół, mógłby wielu mężczyzn przyprawić o szybsze bicie serca. Ciekawe, czy był to tajny pomysł sztabu na zdemoralizowanie obcej kawalerii, która atakowałaby rozkraczone na koniach dziewczyny w tak krótkich spódniczkach?

Porucznik Zinna, która pojawiła się w pobliżu, rozwiała jej wątpliwości.

– Ty! Zsiadaj i chodź tu zaraz.

Achaja zeskoczyła z kuca i podbiegła, meldując się regulaminowo.

– Słuchaj, mam cię nauczyć, co i jak. Wiem, że to głupie. Rekruci, którzy dołączą do nas na dniach, mają za sobą pięćdziesięciodniowe szkolenie. Ale byłaś już w wojsku, jesteś inteligentna. Wiem z kancelarii. Więc to powinno choć trochę ułatwić sprawę. Tego nie da się zrobić w ciągu jednego dnia, ale dobra.

Zinna usiadła w cieniu baraku. Oparła się o ścianę i przymknęła oczy.

– Słuchaj, to nie piechota, gdzie dziewczyny mają za zadanie stać na polu bitwy nieruchomo, aż zapuszczą korzenie. To nie kawaleria, gdzie pijany w sztok oficer mówi przed starciem: „Baby, jedźcie mniej więcej tam! Byle szybko i głośno!” Jesteśmy częścią elitarnej dywizji górskiej, a to jest zupełnie inna formacja. Arkach jest małym królestwem, ale wieeeeelki Luan, po kilku porażkach w naszych górach, postanowił stworzyć podobne oddziały u siebie. Nie udało się. Nie zrozumieli do końca, czym jesteśmy. Stworzyli formacje lekkiej jazdy, tak zwanych dragonów, uzbrojonych w lance, kusze i długie miecze kawalerii. Cha, cha, cha… Od Luan pomysł ściągnęło twoje Królestwo Troy. Oni też stworzyli lekką jazdę. Widziałam taki oddział w zeszłym roku, jak odwiedził nas książę Sirius. Bogowie! Każdy żołnierz miał kuszę, ale, szlag!, to była zwykła, ciężka kusza piechoty! Zero zrozumienia naszej koncepcji, choć nie jest to złe wojsko. Jak niby taki żołnierz zamierza walczyć? Wystrzeli, dajmy na to, z kuszy, potem musi zejść z konia, sądzę, oprzeć kuszę o ziemię, pokręcić korbką, żeby napiąć cięciwę, założyć strzałę, wsiąść z powrotem na konia i… nie wiem… strzelać, czy wyjąć swój długi miecz? Zaraza ich wie. Nie da się walczyć, mając taką broń w obu rękach, więc może oni mają wystrzelić tylko raz, a potem naparzać się mieczami? Raz strzelić? Hm… taka niby kawaleria jednorazowego użytku, czy co? Widzisz… Wszystkie obce formacje, o których teraz mówiłam, to jazda. Taka czy inna, ciężka czy lekka, ale jazda. A my jesteśmy piechotą. Choć każda z nas ma konia. Jesteśmy niesamowicie szybko manewrującym związkiem piechoty, zdolnym do działania w każdym trudnym terenie, w górach, w lesie, w dowolnej porze roku, z dala od zaopatrzenia. Górska dywizja to istne cudo! Każdy żołnierz ma konia…

– Kucyka – odważyła się przerwać Achaja.

– Śmiejesz się. Niepotrzebnie. To specjalna rasa, skrzyżowanie konia pociągowego, wierzchowca jazdy i rzeczywiście kuca. Ale my na nich nie atakujemy. Jesteśmy piechotą. A taki koń dowiezie i ciebie, i jeszcze masę zaopatrzenia w dowolne miejsce, w dowolnym terenie, w dowolnym czasie. One nie łamią nóg w górach, nie męczą się w podmokłym lesie. Nie są szybkie, ale my na nich nie będziemy szarżować. Są wytrzymałe jak szlag, żrą byle co. Uwierz mi, to twoje zwierzę może żyć bez owsa cały rok. Czy potrafi to jakikolwiek kawaleryjski szturmowiec z Troy? Nie dasz takiemu owsa, to lepiej od razu zaprowadź do rzeźni. A ten? Zje polną mysz albo własny ogon i będzie cię niósł dalej. Jeśli chodzi o galop, to prześcigną nas wiejskie psy. Ale żadne inne królestwo nie przerzuci kilku dywizji piechoty na zagrożony odcinek tak szybko jak my. Nikt na świecie nie zrobi tego w górach! Widziałaś nasze tabory? Tam nie ma ani jednego wozu. Same muły. A mimo to możemy działać nawet w zimie i to naprawdę długo. Całe zaopatrzenie bierzemy ze sobą. Dlatego, jeśli można, typowym marszem naszych oddziałów jest taki tryb, że każdy żołnierz prowadzi swojego konia za uzdę. Koń dźwiga juki z zaopatrzeniem. Jesteśmy zwykłą piechotą, tyle że niezależną od baz i magazynów, niezależną od zaopatrzenia, które inni muszą zdobywać w drodze, grabiąc własne wsie. Przychodzi rozkaz, zrzuca się juki, wskakuje na siodła i w krótkim czasie dociera tam, gdzie trzeba. Walczymy prawie jak piechota, a w tym czasie muły porcjami dowożą porzucone zaopatrzenie w pobliże miejsca naszych działań. Tak można bez końca. Mieliśmy duże straty po ostatnich starciach, a za kilka dni będziemy znowu na froncie. Ciekawe, czy w Luan lub Troy potrafią tego dokonać?

A twoja lekka kusza? W porównaniu z kuszą piechoty Troy to urąganie sztuce rzemieślników, którzy zrobili tamte. Tyle tylko, że my nie jesteśmy wojskiem jednorazowym. To nic, że luańscy rzemieślnicy by nas wygwizdali, a mistrzowie, Dahmeryjczycy, zabiliby nas śmiechem. Tę kuszę możesz napiąć kilka razy. To nic, że byle Dahmeryjczyk jest w stanie oddać celowany strzał na sto kroków… raz! Zanim piechota go dopadnie. No, może dwa. Zwykły strzelec z Luan czy Troy strzeli raz na sześćdziesiąt kroków do atakującej piechoty. Z naszej kuszy strzela się, celując na trzydzieści kroków, dwadzieścia, dziesięć… ale trzy razy zanim piechota do ciebie dojdzie! Regulamin dopuszcza w trakcie walki nawet naciąganie cięciwy rękami. To niemożliwe przy ciężkiej kuszy piechoty Troy. Patrz!

Zinna wstała lekko, wzięła broń z rąk Achai, oparła kolbę o brzuch, kładąc dłonie na cięciwie. Szarpnęła nagle, stękając z wysiłku, ale założyła gruby sznur na blokujący hak.

– Widzisz? Mogę napiąć tak trzy razy. Na więcej nie starczy mi sił. Ale trzy razy to więcej niż raz. – Uśmiechnęła się i zwolniła cięciwę. – A normalnie robi się to tak.

Oparła kuszę o ziemię, lekko odciągnęła napinającą dźwignię, oparła na niej stopę i jednym szarpnięciem nogi napięła cięciwę.

– Teraz tylko nałożyć bełt i już masz jednego wroga. Nie ma żadnej korby, nie ma dwufazowego napinania, nie ma wyważania. Pewnie, że wasza piechota zmiotłaby nas na tym równym polu wokół w pół dnia. Ale wy walczycie na równinach, a my w górach, w lesie. Tam nie zasięg, nie celność, ale szybkość i manewr decyduje. Strzelasz na trzydzieści kroków, dziewczyno! Na dwadzieścia! Nawet z przyłożenia bezpośrednio do głowy! I tak bywa. A do tego nasza kusza lepsza. My nie jesteśmy jazdą, jesteśmy specjalną piechotą, dlatego masz tak krótki miecz. Bynajmniej nie walczysz w szeregu, gdzie nie ma miejsca na zamachy. Miecz to po prostu zbyteczny ciężar do noszenia na sobie. Kusza i dziryt! Pewnie spytasz, dlaczego nie pika? Toż dzirytem nie zatrzymasz kawalerii. W polu, nie. Ale w lesie? Nie ustawisz piki w lesie, gdzie gałęzie, pnie. Zaczniesz zawadzać, nie ustawisz linii, zresztą po co? Najpierw strzelasz, a jak przejdą, podskakujesz z dzirytem. Nie, żeby zatrzymać na linii, jak w przypadku pik. W lesie nie zaatakują cię tyralierą, ani w żadnym innym szyku. Jeden na jednego, a dziryt jest dłuższy niż ramię z mieczem kawalerzysty; albo go trafisz, albo on cię zasiecze. Ale nie zawadzisz o gałęzie, bo nie ma długiego drzewca.

Nie masz tarczy, miecz i nóż tylko do walki wręcz, twarzą w twarz, nie na odległość ramienia. Ciało przy ciele! Kiedy stykasz się z nimi, czujesz ich pot i oddech. Ot i cała filozofia. Zrozumiałaś coś?

– T… Chyba tak.

– Dywizja górska nie została stworzona po to, żeby dotrzymać pola na równinie odpowiednikowi dywizji piechoty wroga. Jak mówiłam, rozsiekliby nas w pół dnia. Dywizja górska jest po to, żeby dywizja piechoty wroga okazała się nieprzydatna. Dlatego tak długo stawiamy twardy opór cesarzowi Luan.

– Aaaaa… czy mogę zadać pytanie?

– Mhm.

– Ale… dość trudne.

– No, wal.

– Dlaczego Luan wygrywa?

Zinna uśmiechnęła się smutno. Przez chwilę patrzyła w niebo, na sunące tam jaskrawobiałe obłoki. Ale nie wymyślała bynajmniej w tym czasie żadnej kary dla chamskiego szeregowca.

– My – powiedziała po chwili – jesteśmy w stanie wystawić jakieś dwadzieścia, trzydzieści tysięcy żołnierzy. Licząc wszystkie granice, garnizony, służbę wewnętrzną. Luan w samej prowincji Negger Bank, która z nami graniczy, mógłby wystawić sto tysięcy. Mają pewnie z osiemdziesiąt, siedemdziesiąt. Korpus, który z nami walczy, ma czterdzieści, czterdzieści pięć tysięcy wojska w linii. W linii! Nie liczę służb. Przez cały czas. Czy ponoszą straty, czy wygrywają, czy jest lato, czy zima, przez cały czas czterdzieści tysięcy na froncie. Ich stać na uzupełnienia, na najemników, na budowę fortów i umocnień. Nas nie.

Zinna przeciągnęła się i roześmiała nagle.

– Ale przynajmniej teren nam sprzyja. – Machnęła ręką. – Dobra… Przejdźmy powoli do praktyki. Dobrym strzelcem to już nie zostaniesz, ale spróbuj chociaż trafić w duże drzewo z odległości dwudziestu kroków.

– Mogę jeszcze o coś spytać?

– No?

– Co to jest front?

Zinna roześmiała się, prowadząc ją na strzelnicę.

– U was prowadzi się wojnę tak: jedna armia idzie na drugą; albo dojdzie do walnej bitwy, albo nie. Dlatego nie znasz pojęcia frontu. U nas jest inaczej. Nie ma walnych bitew, bo nie wytrzymalibyśmy żadnej przy obecnej dysproporcji sił. W dość dużym pasie działań odbywają się ciągłe potyczki, podchody, małe bitwy prowadzone częścią sił, działania partyzanckie, mylące, wypady i ucieczki. Ten pas terenu, gdzie właściwie ciągle wrze, to właśnie front. No, ale nie martw się, mała… Zaraz, ile ty właściwie masz lat?

– Melduję, że nie wiem dokładnie!

– Co?

– Melduję, że w obozie niewolników straciłam rachubę! – krzyknęła Achaja, usiłując stanąć na baczność, co było trudne, bo porucznik ciągle poruszała się szybkim krokiem. – Myślę, że może… mmm… osiemnaście? Albo…

Nie została dobrym strzelcem. Prawdę mówiąc, była ostatnią nogą. Potrafiła co prawda napiąć kuszę szybciej niż ktokolwiek inny, ale z celowaniem… Tu był istotny problem. Uczono ją w Troy, jeszcze we własnym pałacu, strzelać z łuku, ale kusza? To była broń w sam raz dla plebsu. Nie będzie przecież księżniczka tykać czegoś tak niskiego, tak zaprzeczającego honorowi jak kusza! Czegoś, czym zwykły chłop mógł ugodzić rycerza. Niestety. Teraz płaciła za to na przykrótkim szkoleniu. Napiąć, założyć bełt, wycelować… No gdzie, zarazo, mierzysz!!! I strzelić. O, bogowie! Poszła. No, ładnie, to teraz leć po bełt, a ja się zdrzemnę. Hej! Hop, hop… No gdzie, zarazo, polazłaś? Myszy szukasz na polu? Nieeeee. Nie tak. No, co ty robisz? To ma lecieć grotem do przodu. O, bogowie. Hej! Gdzie mierzysz?!!! Weź to ze mnie! Weź to ze mnie!!! O, żesz ty… Czy ci się wydaje, że oficer ma robić „padnij” przed szeregowcem? Gdzie mierzyłaś, małpo jedna?! Co ty mi chciałaś zrobić? Żesz ty… Bogowie! Nie zaciskaj palców na tej dźwigni!!!! Won z tym! Trzymaj to do góry, idiotko!!! Do góry!!! Kurwa… Ja ci dam zrobić mi „padnij”! Ja ci dam, zarazo! Ty mnie jeszcze popamiętasz! Sierżancie, ratunkuuuuu!!! Kurwa… No nie… Niech jej to ktoś zabierze!

Oddział nie polubił jej ale też miał powody. Wieści w obozie rozchodziły się szybko. Drugiego dnia, gdzie tylko Achaja się pokazała, czy w łaźni, czy przy posiłkach, słyszała za plecami: „luańska kurwa”, „ladacznica”, „niewolna dziwka”. Potem zaczęła działać odpowiedzialność zbiorowa. „Ach, Lanni, ty jesteś z tego, no… kurewskiego plutonu?” „Słyszałyście, że stworzono nową, specjalną jednostkę? Burdelpluton! Jak na nas ruszy obca kawaleria, to się dziewczyny kładą na ziemi i rozkraczają! I już natarcie stępione, bo luańscy chłopcy zamiast szarżować dalej, zaczną zsiadać z koni!” Albo: „Dlaczego sztandar Arkach przemalowali na czerwono? Żeby zaoszczędzić na oświetlających go czerwonych latarniach!”. Albo na porannym apelu, kiedy stały na baczność: „Hej, dziewczyny… Po raz pierwszy od wczoraj wieczór wreszcie kolano przy kolanie, co?”. Albo wręcz: „Skąd Chloe wie, że ma okres? Nie wie, bo nie miała! Ona nie wyszkolona jak ta nowa i teraz będzie poród bękarta”.

Cały pluton chodził wściekły, dziewczyny sarkały na siebie nawzajem, rzucały się do oczu o byle co. Nie biły już Achai po doświadczeniach pierwszej kocówki. Widać miały jeszcze jakieś szczątki instynktu samozachowawczego. Ale atmosfera w namiocie przypominała rodzinny grobowiec. Niby nie było to takie straszne. Nikt jej niczego nie kradł, nie wsadzał insektów do pościeli, nie sikał do kubka. Kiedy jednak musiała zaradzić swojej kobiecej przypadłości, nikt nie odwrócił głowy, musiała to zrobić poza namiotem, pod okiem przechadzających się wart. Kiedy usiłowała zasnąć po nocnym dyżurze w kuchni, wszystkie dziewczyny grały właśnie w karty, przekrzykując się wzajemnie, kiedy próbowała wyczyścić zęby, czy się umyć, zawsze brakowało wody, „zużytej” przez koleżanki. Właściwie nic takiego, tyle że czuła się obca.

Wszystkim było źle, ich drużyna straciła czterech ludzi w bitwie, a potem nieszczęsną Goel przy moście. Połowa stanu. Pluton był wyharatany w jednej trzeciej. Ale każda z nich mogła sobie przynajmniej marzyć. Każda miała rodziców, jakichś braci, siostry, domy, mniej lub bardziej sprecyzowane plany na przyszłość. Pewnie, że los żołnierza nie był godny pozazdroszczenia. Ale Achaja nie miała nawet marzeń. Nie mogła wrócić do Troy, pojawienie się w jej małej wioseczce po dziesięciu latach służby (zakładając, że jakimś cudem przeżyje) również mijało się z celem. O czym miała myśleć? Leżała po prostu i gapiła się w sufit. Właściwie powoli zaczynała do tego przywykać.

Potem jednak przyszły uzupełnienia. Dziewczyny z oddziału mogły przynajmniej się na kimś wyładować.

– Lanni, Mayfed, Zarrakh, Shha, Chloe, Achaja! – ryknęła sierżant Mea, stając u wejścia do namiotu. – Mamy czterech rekrutów z uzupełnienia. Zająć się nimi, pokazać co i jak. No, ruszcie się! Wymarsz może być w każdej chwili!

– Akurat. – Lanni podniosła się ciężko. Siedziały w namiocie same, pozostałe drużyny plutonu miały właśnie jakieś dyżury i warty, a to z całą pewnością znaczyło, że nie wymaszerują najbliższej nocy. – No, chodźcie. – Skinęła na cztery, trochę przestraszone dziewczyny. Kiedy weszły do środka, nie bardzo wiedząc, co mają zrobić ze swoimi plecakami, odczekała w milczeniu, aż sierżant się oddali, a potem wrzasnęła: – Przedstawić się! To rozkaz, głupie owce!!!

Lanni była kapralem. W wojsku kapral był nikim, właściwie rodzajem szeregowca, ale rekruci nie mogli o tym wiedzieć, bo w obozie szkoleniowym ten stopień łączył się z władzą równą boskiej. Cztery dziewczyny wyprężyły się na baczność, jedna z nich sprężyście wystąpiła do przodu.

– Melduje się szeregowy Kaisha…

– Wróć!!! – Lanni wzięła się pod boki. – Jak mi się przedstawiasz, oślico! Tu nie kancelaria!

– A jak mam powiedzieć? – Dała się zaskoczyć.

– „Dupa Kaisha”, czy jak ci tam. Szeregowymi to może zostaniecie po pierwszej bitwie, choć wątpię. No, na co czekasz? Mów!

Dziewczyna spąsowiała i zacięła się w sobie.

– To… to świństwo, tak nas…

– Milcz! Co masz w plecaku? Natychmiast!

Kaisha wykrzyczała nazwy wszystkich pięćdziesięciu ośmiu przedmiotów, które nosiła na plecach.

– Nie zapomniałaś o czymś?

– Nie!

– To zrób czterdzieści przysiadów, może sobie przypomnisz. Gdzie to kładziesz, kretynko?!!! – Głos Lanni wzniósł się nagle do krzyku, kiedy dziewczyna zsunęła z ramion plecak. – W oporządzeniu! Wykonać!

Pozostałe patrzyły na swoją koleżankę, która pociła się coraz bardziej. Achaja również z pewną ciekawością podniosła głowę z siennika. Przysiady były mniej widowiskowe niż biegi wokół placu, ale za to szybsze i równie skuteczne. Była również ciekawa, co noszą w plecaku żołnierze armii Arkach, a czego nie wymieniono w regulaminie. Nie sądziła, żeby ktokolwiek słyszał tu o słynnej w wojsku Troy buławie stratega.

– Co masz w plecaku? – spytała Lanni przyjaźnie, kiedy tamta, słaniając się, wstała wreszcie po raz ostatni.

Dziewczyna wymieniła wszystkie pięćdziesiąt osiem przedmiotów. Już nie tak szybko, jak za pierwszym razem.

– Co jeszcze?

– Nic.

– Kurwa! Po pierwsze: „Nic, proszę pani”! „Proszę pani”!!! Za to jeszcze dwadzieścia przysiadów. Po drugie: nie wiesz, że w plecaku masz swój rozum? Przecież tutaj… – Lanni postukała dziewczynę pięścią w czoło. – Tutaj go nie masz, prawda? Za to jeszcze dwadzieścia!

– Ale to…

– Dyskutujesz z przełożonym?!

– Nie, ja…

– Dyskutujesz! Za nie wykonanie rozkazu i pyskowanie jeszcze dwadzieś… Tfu! Dziesięć. – Kapral spuściła trochę z tonu, bo zdała sobie sprawę, że w pełnym oporządzeniu, zmęczona przecież dziewczyna, robiąc sześćdziesiąt przysiadów, może sobie uszkodzić jakieś ścięgno. – Razem pięćdziesiąt! Za to ręce nad głowę, już! Wykonać!

Ta zabawa znudziła się jednak szybko. Shha powiedziała, że nowe są zbyt zakurzone po podróży i kazała im się oczyścić, co polegało na tym, że wszystkie musiały zdjąć swoje spódniczki i porządnie wytrzepać, uderzając nimi o własne głowy.

– Widzisz, jakie ładne tyłeczki? – mruknęła Shha. – Szkoda ich dla luańskich kawalerzystów.

– No. – Lanni, zmęczona wydawaniem rozkazów, opadła na własny siennik. – Tym bardziej, że wrażą im tam, niestety, lance.

Zrobiło się smutno. Cienie koleżanek z oddziału musiały zamajaczyć im przed oczami, bo nagle wszystkim zrobiło się jakoś głupio.

– Dobra – mruknęła Zarrakh. – Nie trzepać się już, bo huk straszny.

– No – dodała Mayfed. – Stanąć twarzą do ściany, nałożyć kiecki na głowy i czekać na dalsze rozkazy!

– Napiłabym się – mruknęła Chloe.

– Mam. – Mayfed podniosła się ociężale, odsunęła swój siennik i z jamy wygrzebanej pod spodem wyjęła dość spory bukłak. Podała go koleżance. – Ale za to przynieś kubki.

– Mamy cztery nowe do posług.

– Daj im spokój. Niech stoją z gołymi tyłkami i wystarczy.

Chloe przyniosła kubki, sarkając pod nosem, rozdała dziewczynom i już chciała położyć się z powrotem, kiedy powstrzymał ją głos Lanni:

– Jeszcze jeden.

– Dla kogo?

Shha zerknęła w stronę Achai.

– Chcesz z nią pić? – Wzruszyła ramionami, ale posłusznie przyniosła kubek.

Lanni zważyła go w ręku.

– Jutro wymarsz – powiedziała cicho. – Znowu będziemy tam… gdzie wiecie. Nie chcę mieć za plecami wroga we własnej drużynie. A poza tym ktoś, kto potrafi przylać całemu plutonowi, zasługuje na jakiś tam szacunek. I… – zawahała się – i jeszcze coś. Ona była już w wojsku. Przynajmniej nie zesra się na sam widok Luańczyka. – Uniosła się na łokciu. – A ty? Chcesz?

Achaja zagryzła wargi. Wstała lekko i podeszła do kaprala. Spojrzała w dół, przeniosła wzrok na cztery dziewczyny stojące pod ścianą z własnymi spódniczkami na głowach, potem spojrzała jej prosto w oczy.

– Chcę.

– No dobra, zsuńcie sienniki, dziewczyny – zakomenderowała Lanni. – Przynajmniej ogrzejemy się w nocy.

– No. – Shha kilkoma kopniakami przysunęła worki ze słomą. – Noc przed wymarszem zawsze chłodna. Choćby nie wiem, jak było ciepło.

Położyły się razem, przytulając do siebie. Achaja znalazła się w środku, nagle zaakceptowana przez koleżanki. I zrobiło się naprawdę ciepło, nie w sensie ciepła ciał bynajmniej.

– Coś ci powiem – mruknęła Lanni. – Musisz wiedzieć, bo… Mogą nas odkryć. A w naszym wojsku się nie kłamie.

– Poza przypadkami, które wyznacza tradycja – roześmiała się Zarrakh.

– No, ale jak spytają, czy piłaś, przyznaj się, bo i tak każą ci przysiąc. A tu się nie krzywoprzysięga. Ale… Jak spytają, czy widziałaś, jak koleżanki piją, mów, że nie widziałaś i przysięgaj na to z podniesioną głową.

– Rozumiem.

– Nic nie rozumiesz! Wszystkie pijemy naraz i wszystkie muszą w tym czasie zamknąć oczy.

Achaja roześmiała się. Podstawiła swój kubek, nie wnikając, jak ma wytłumaczyć się choćby z pytania, czy uczestniczyła we wspólnym piciu. Ale, właściwie one miały rację. Czy fakt, że widziała kogoś, kto trzyma kubek z wódką, musi zaraz świadczyć, że tę wódkę wypił? A może wylał, kiedy sama zamknęła oczy.

– No, to… i pamiętaj, Achaja, o oczach.

Zamknęła je i wypiła zawartość kubka, usiłując powstrzymać dreszcze. Coś nią wstrząsało, ale kiedy otworzyła oczy, stwierdziła, że nie była w tym osamotniona. Oddychała głęboko, usiłując pozbyć się z gardła oparów okropnego bimbru.

– A wiesz, że po tym zawsze poznasz żołnierza – odezwała się Zarrakh. – Wchodzisz do zajazdu, byle gdzie… Widzisz jakąś chłopkę z kilkorgiem dzieci. I nagle jak pije, bach, zamyka oczy. Możesz być pewna, że to była żołnierz.

– No. Tego trudno się potem pozbyć. – Mayfed wytrząsnęła z kubka ostatnie krople.

– A pamiętacie, jak byłam na ślubie brata – powiedziała Shha. – Kurde! Jak zobaczyłam jego teściową, to mi buty spadły. Już myślałam: po nim. Miałam tylko dzień wolnego, więc dorwałam się do weselnej wódy, żeby się szybko upić. A teściowa podchodzi i mówi: „Nie rób tego dziecko, potem będziesz bardzo chciała mieć te wspomnienia”. Zabrała mi pełny kubek i sru! Zamknęła oczy. Widzę, że nasza. Że braciszek będzie miał fajnie bo nie będzie się do niego za bardzo przypierdalać.

– Opowiadałaś to już sto razy – mruknęła Mayfed.

– A ta teściowa kiedy służyła? – spytała Chloe.

– Skąd mam wiedzieć? Nie mam pojęcia nawet w jakiej formacji.

– Jak została teściową – włączyła się Lanni – to pewnie służyła w ciężkiej kawalerii!

Roześmiały się wszystkie.

– I tak miałam szczęście, że stacjonowaliśmy w pobliżu wioski, gdzie był ślub brata – powiedziała Shha. – Szlag! Wlazłam tam w tym swoim mundurze, pod eskortą, jak więzień.

– Dlaczego pod eskortą? – spytała Achaja.

– Aaaaaa… Oni wiedzą, jak to jest. Zwalniają choćby na dzień do rodziny, a ty masz w oczach te swoje dziesięć lat służby. Dupa ci zmięknie na widok braciszka czy mamusi, pobeczysz się i zaraz dasz drapaka z naszej ukochanej armii. Już oni w dowództwie wiedzą. Dobrze, że mnie chociaż nie związali.

– Nie pierdziel! I tak miałaś szczęście – warknęła Zarrakh. – Mnie to nie chcieli zwolnić nawet na pogrzeb taty.

– Bo miałaś dziesięć dni drogi do domu w jedną stronę. A spierniczyłabyś w pierwszym mieście.

– Ja? Ja???

– A co? – zaperzyła się Shha. – Znam ja was, dziewczyny z miast. Wam tylko targ zobaczyć, karczmę, normalne domy i śliczne kiecki z koronkami. I już chodu z armii, becząc, że same też chciałybyście mieć taką kieckę. Zanim za stare będziecie, żeby nosić takie piękne, kolorowe spódnice z rozcięciem na boku.

– Przestańcie – przerwała im Lanni. – Pijmy wreszcie.

Sprawnie napełniła kubki. Znowu musiały zamknąć oczy.

– Słuchaj – spytała Achaja – skoro nie lubisz mieć wrogów za plecami… to czemu tak tresujesz te cztery? – Wskazała dziewczyny z gołymi tyłkami, ciągle wyprężone pod ścianą na baczność.

Lanni uśmiechnęła się smutno.

– Byłaś w wojsku. Sama wiesz, że rekrut to jeszcze nie żołnierz. Nawet po obozie. Cha, cha…

– Wiem, ale… one teraz nie pałają do nas zbytnią miłością.

– Przecież zginą w pierwszej bitwie – szepnęła Lanni. – Wszystkie cztery.

Achaja przymknęła oczy, mimo że wcale nie podniosła kubka.

– Myślisz, że ja pierwszy raz? – szeptała Lanni. – Widziałam to już. Jak prowadzisz rekruta na małe potyczki, gdzieś w zarazę daleko, na nieważny odcinek. Ma szansę. Może zdąży się poduczyć, co i jak. Może zobaczy, co robią inni. A jak te nowe pójdą tam, gdzie my idziemy jutro… To przeżyją tylko do pierwszej luańskiej szarży. Przecież ty też byłaś w wojsku. Musiałaś kiedyś być rekrutem. Powiedz sama. Jakie miałaś wtedy szanse? Żyjesz, bo kazali ci się poddać.

– Wtedy też byłaś tak dobra w biciu? – dodała pytająco Shha. – Nie? Dopiero jak życie ci dokopało, co? W pewnej chwili zrozumiałaś, że jeszcze moment, jeszcze chwila i albo ty pójdziesz na żer wilkom, albo będziesz gorsza niż wilk. I wybrałaś! Jesteś wilkiem, koleżanko, i teraz już możesz tylko myśleć jak wilk, działać jak wilk, szarpać jak wilk. Cha, cha, cha… Nie przekonasz nas, że jesteś owcą, kochanie.

– Ja nie o tym – mruknęła Achaja. – Wiem, że już po nich, skoro idziemy w to miejsce, które znacie. Ale na jaki kij mają jeszcze być poniżane?

– Żeby nie myślały za dużo. Teraz czują tylko wściekłość i nienawiść do nas. Jakby leżały do góry brzuchami, to jutro byłoby jeszcze gorzej. Może nawet przez nie zginąłby ktoś, komu to jeszcze nie naznaczone.

– Pomyśl se, Achaja, co byś zrobiła, gdyby cię wzięli na bitwę prosto z domu – wtrąciła Mayfed. – Poszłabyś? Wytrzymałabyś w linii, jakbyś zobaczyła, że na ciebie idą? Dałabyś chodu z płaczem i przez ciebie by mogli koledzy poginąć. A tak? Bałaś się dowódców bardziej niż wroga. Oni cię sprzedali, a ty dalej wykonywałaś rozkazy, co? Kazali rzucić miecz? Rzuciłaś. Kazali się oddać w ręce oprawców? Oddałaś się bez słowa. Dalej wykonywałaś rozkazy. Kochanie, byłaś świetnie wyszkolonym żołnierzem. Tylko co z tego? Jak cię od razu w duży bój puścili. Doświadczenia nie miałaś i… nie miałaś szczęścia. A właściwie miałaś, skoro do dziś żyjesz. Za kilka dni, jak dojdziemy tam, gdzie mamy dojść, ty będziesz miała swoją szansę. Tylko szansę, nic więcej. Ale to i tak dużo, bo one – wskazała na cztery nowe tkwiące pod ścianą – one nie mają nic.

W zapadłej ciszy wypiły następną kolejkę. Achaja dopiero teraz zrozumiała, że wódka i bliskość tych dziewczyn mogą być jakimś lekarstwem. Jakimś…

– Ty… – szepnęła Chloe. W zapadającym mroku ciągle widać było wyraźnie jej rude jak u wiewiórki włosy. Uniosła się na łokciu, warkoczyki z lewej strony jej głowy opadły na koc. – Powiedz… – nie mogła znaleźć odpowiednich słów -… ty naprawdę zdradziłaś?

Achaja poczuła coś gorącego, co rozlewało się gdzieś wewnątrz niej.

– Tak – powiedziała szczerze. – No, dobra. – Skuliła się w sobie. – Powiedzcie, że jestem śmieciem i każcie mi stanąć pod ścianą z własną spódniczką na głowie. Nie będę się z wami bić.

W kompletnej ciszy, już prawie po ciemku, czyjaś dłoń dotknęła jej szyi. To… Lanni? Ktoś objął ją z drugiej strony.

– Bardzo bolało?

– Co? – spytała zaskoczona.

– No, jak ci to robili… to, co ci robił mistrz umierania.

– Bardzo… Tak bardzo, że do dziś czasem zleję się w nocy, jak mi się przyśni. – Czuła, jak pali ją twarz. Bogowie! Naprawdę mówiła takie rzeczy komuś innemu? Potrafiła to powiedzieć? Przeszło jej przez usta? – To jest… to jest jak… – Nie potrafiła znaleźć odpowiedniego słowa. Nie potrafiła znaleźć żadnego porównania. Musiała zmienić temat. – Skąd wiecie? – szepnęła zrezygnowana.

– Bo my… – Shha również nie potrafiła dobrać słów. – Następnej nocy, po tej durnej kocówie na początku, postanowiłyśmy cię pobić jeszcze raz. I tym razem fest! No i… podeszłyśmy do ciebie jak spałaś, żeby związać i chyba… zabić. Bo wkurwione byłyśmy. I… I ty… tak strasznie płakałaś przez sen. I… i mówiłaś, żeby mistrz ci już tego nie robił więcej, że… zdradzisz, że powiesz, co ci każe, tylko… żeby ci tego więcej nie robił. Że już nie możesz i czy on nie widzi, że ty już zupełnie nie możesz wytrzymać. I… – Shha pociągnęła nosem. – Jakoś głupio było cię lać jak beczysz… No, tośmy poszły.

Achaja poczuła nagły ból w gardle, coś gorącego zbierało jej się pod powiekami.

– I… wiesz… następnej nocy też się rzucałaś. Wiesz… Sen masz jak królik, wystarczy cicho pociągnąć nosem w namiocie i już, choćby w środku nocy, widać te twoje ogromne oczy, szeroko otwarte. Ale… Kiedy cię najdzie, to… można topór ostrzyć nad twoim uchem, a ty nic… tylko beczysz i się rzucasz. I śpisz, ale to nie jest dobry sen, co?

– Zamknij się, głupia – wtrąciła Lanni. – A ty… Kości masz całe, poskręcana nie jesteś. Widziałam cię gołą, nie masz blizn poza tą na tyłku. Co on ci robił?

– Wbijał takie małe igiełki z trucizną, która się powoli rozpuszczała.

– Gdzie?

– W takie miejsca, że… Powiem ci inaczej. Wyobraź sobie te fragmenty ciała, gdzie za skarby nie chciałabyś, żeby ci cokolwiek wbito. Nawet bez trucizny.

– O, żesz ty… Nie! Szlag! Tam też?

– Wszędzie. W piersi. W tyłek. Bynajmniej nie mam na myśli pośladków, ale zrobił to gnój z tyłu i z przodu. Chciał, żebym krzyczała. Było właśnie w Luan poselstwo z Troy, a cesarscy stracili właśnie jakiś port. Chciał, żebym pod oknami własnego poselstwa krzyczała, żeby go oddali. I krzyczałam. Jak mogłam najgłośniej.

– A to chuje! Zaraz… Ale niby po co im to? Że niby wasi się przejmą losem jakiejś tam żołnierz? Trochę naiwne.

– Tam był mój ojciec. Archentar, Wielki Książę Królestwa Troy.

– O, żesz… szlag! Co za skurwysyny!

– No – dodała Shha. – Widziałyście Luańczyków? Powiedzieć, że psy, to obraza dla psa.

– Zamknij się, głupia – mruknęła Lanni. Przytuliła się do Achai. – Znaczy, ty księżniczka?

– Byłam. Zanim zdradziłam swój kraj.

– Śpij. – Lanni pocałowała ją ciepło w usta. – Armia, gdzie służą same dziewczyny, ma jednak swoje dobre strony.

– No. – Shha również się przytuliła, mocno, całym ciałem. – Śpij, a jakbyś miała złe sny, to cię obudzimy i już ci się nie będzie źle śnić.

Mayfed machnęła ręką.

– Kurde, ta to jak coś powie… Aż zęby bolą. Lepiej dajcie jej wódki.

– Dzięki, Shha – mruknęła Achaja. – Jak z wami jest ciepło.

Wszystkie rozumiały, że nie chodzi o… brak chłodnego powietrza. Czuła, że łzy ciekną jej po policzkach. Na szczęście było już ciemno. Nie dla wszystkich jednak. Lanni musiała coś zauważyć – wysunęła język i delikatnie zlizała je z twarzy koleżanki. Potem uśmiechnęła się łobuzersko.

Загрузка...