Kapral, do mnie!
Wyrwana z drzemki pod drzewem dziewczyna stanęła na baczność.
– Kapral Achaja melduje się na rozkaz!
Sierżant Shha była sama w namiocie. Teraz mrużyła oczy, patrząc na koleżankę.
– Coś wam obiecałam wtedy w lesie… Pamiętacie?
– Niby co? – Achaja dopiero teraz zrozumiała, gdzie się znajduje. Stłumiła ziewnięcie i rozluźniła się wyraźnie.
– No… Dobra, wydaję wam rozkaz, kapralu. Rozebrać się do goła, położyć na moim sienniku i przykryć kocem! Zaraz do was przyjdę.
– Ty, kurde. Coś ty?
– No, wskakuj! Obiecałam i… – Shha przymknęła oczy. – I chcę – dodała cicho, marszcząc brwi. Potrząsnęła głową i popatrzyła na koleżankę spod oka. Raczej nieśmiało.
Achaja rozejrzała się wokół. Nie było nikogo, kto mógłby jej dać jakąś radę. Potem zagryzła wargi.
– No…
– No, co? Chcesz?
– Mmm… – Nie wiedziała, co powiedzieć. Przypomniała sobie małego chłopca, złodzieja, którego spotkała w Syrinx, przypomniała sobie swoją wieś, w której żyła przez rok, przypomniała sobie prostytutkę w stolicy Luan, która kazała jej się przytulić i płakać, i… i było to jakieś wyjście. Powiedziała jakoś tak miękko: – Wiesz… Ja chyba też potrzebuję trochę ciepła.
Shha odwróciła głowę.
– Rozbierz się, a potem zamknij oczy, co?
Achaja, jakby zdziwiona tym, co robi, zdjęła buty, kurtkę i opaskę, potem ściągnęła spódniczkę i ukryła się pod kocem.
– Już – szepnęła, zamykając oczy. Shha wśliznęła się pod koc w chwilę później. Pocałowała ją delikatnie, potem jeszcze raz i objęła mocno.
– Nie bój się, Achajka – tchnęła jej w samo ucho. – Ja już to robiłam z dziewczyną. Nie bój się.
Głaskała jej głowę, plecy, odrzuciła z twarzy splątane warkoczyki. Pocałowały się raz jeszcze, tym razem Achaja też poruszyła wargami. Objęła koleżankę ramionami, przytuliła się.
– Tylko… delikatnie – powiedziała przez łzy, bo nagle tak strasznie zachciało jej się płakać. Tyle wspomnień, zapomnianych obrazów stanęło jej przed oczami. A tu nagłe ciepło, jej koleżanka, która czuła to samo, nie, jej… jej siostra, choć nigdy naprawdę takiej nie miała -… co?
– Mhm.
Obozowały może o dzień drogi od pola bitwy. Ciągle jeszcze napływały mniej lub bardziej pokiereszowane oddziały. Ale one były pierwsze. Zajęły pod namiot najlepsze miejsce w tworzonym obozie, przy lesie, w cieniu drzew, tuż przy niewielkim jeziorku z kryształową, niesamowicie zimną wodą. Pluton wcale nie był w tak złym stanie, jak się spodziewały. Ich drużyna straciła czterech żołnierzy, druga pięć, trzecia nikogo, bo wycofała się z pamiętnego wzgórza z innym plutonem. Lanni, choć teraz porucznik, wolała być z nimi. Raz poszła – w końcu siedemnastoletnia dziewczyna zaledwie – do oficerskiej kantyny i poobijała się biedna o wykształcone, obyte, pochodzące wyłącznie z wielkich miast dwudziesto – i trzydziestolatki. Miała prawo (według regulaminu nawet obowiązek, choć niewielu oficerów ściśle go przestrzegało) przebywać jak najwięcej ze swoim plutonem. Pływała teraz w jeziorze, nurkując i prychając jak kot.
Częściowe uzupełnienia, które im podesłano w liczbie dwóch dziewczyn z obozu rekrutów, miały pecha i natknęły się właśnie na nią.
– Hej ty! – krzyknęła jedna z nich, z włosami tak jasnymi, że zachodziło podejrzenie, iż jednym z rodziców musiał być ktoś z „Chorych Ludzi” zza Wielkiego Lasu. – Gdzie tu jakaś szarża, żeby się zameldować, co?
– Ty… – Lanni zabrakło tchu w piersiach na taką bezczelność. – Jestem porucznikiem, oślico!
– E, nabija się z nas – mruknęła niższa.
Lanni wyskoczyła na brzeg, rozbryzgując wodę.
– Meldować się, suki!
Ta z jasnymi włosami wzruszyła ramionami.
– Toż jesteś goła jak niemowlę. Niby skąd mam wiedzieć, żeś porucznik?
Lanni zatkało. Potem jednak odzyskała głos i był on dużo silniejszy niż poprzednio.
– Sierżancie!
Shha wyskoczyła z namiotu.
– Zabij tych dwóch żołnierzy, bo inaczej ja im dopiero pokażę!
Shha szturchnęła leżącą pod drzewem Achaję.
– Kapralu, zajmijcie się nimi!
Achaja podniosła głowę.
– Bei! Bei, gdzie jesteś, szlag jasny z tobą!?
– But naprawiam. – Zza zasłony namiotu ukazała się głowa dziewczyny. – Bo mi się podeszwa odrywa.
– Wymusztruj te dwie i przeczołgaj po całym obozie, bo mi się nie chce ruszyć dupska!
– Dobra. – Bei wyszła na zewnątrz, kulejąc trochę z powodu jednej bosej stopy. – Meldować się, suki! – wrzasnęła.
Obie, dość oszołomione sceną, której były świadkami (w obozie rekrutów naprawdę nic takiego nie mogłoby mieć miejsca) dość niemrawo przyjęły postawę na baczność.
– Melduje się szeregowy Bonne plus jedna!
– Wróć! – zawyła Bei. – Jaki szeregowy? Dupa Bonne! I ta druga też niech powie, że dupa.
Jasnowłosa zacięła się wyraźnie.
– Niby jakim prawem mnie obraża…
– Dyskutujesz z przełożonym?! – przerwała jej Bei.
– Nie jesteś moim przełożonym.
– Mówię w imieniu pani kapral, dupo!
Achaja otworzyła jedno oko i machnęła ręką.
– Dyskutuje – ziewnęła. – Bierz ją.
– Dwadzieścia przysiadów! Z rękami do góry! Co? Co… kto ci pozwolił plecak zdjąć, oślico?!! A ty? – Podeszła do drugiej. – Melduj.
– Dupa Kaisha melduj…
– Co? – Bei o mało nie upadła. – Coś powiedziała?
Tamta była o włos od płaczu.
– Powiedziałam, że… dupa Kaisha, proszę pani. Już robię przysiady.
– O, kurwa – wyrwało się Achai.
Zarrakh też podniosła głowę.
– No, co? Mało to dziewczyn ma takie same imiona?
Mayfed przytaknęła skinieniem głowy. Wolała się jednak nie wtrącać. Shha z wnętrza namiotu głośno komentowała, dowodząc, że w jej wsi aż trzy dziewczyny mają takie same imiona, ale nie pamięta już jakie. Pewnie wszystko zmyśliła – jej wieś była za mała na takie cuda. Lanni też się skrzywiła.
– Pech – powiedziała Bei. – Straszny pech, że nam ją dali! Kurde! – Uderzyła pięścią w dłoń.
– Zamknij się!
– Ma rację – poparła ją Chloe. – Co oni w tej kancelarii? Nie wiedzą, że poprzednio też Kaishę dostaliśmy? I że zginęła w pierwszym starciu?
– Pech – po chwili wahania dodała Zarrakh. – Coś będzie nie tak.
– Wypchajcie się! – krzyknęła Shha z namiotu, ale już dużo mniej pewnym tonem. – Może nic się nie stanie.
– Dobra, kurde! – przerwała im Lanni. – Ale tę drugą, która powiedziała, że jestem goła jak niemowlę, dawać tu biegiem!
Kiedy dość przestraszona już, jasnowłosa rekrut stanęła przed panią porucznik, ta kazała jej się rozebrać i umyć w jeziorze. Kiedy tamta wykonała rozkaz i przykucnęła, ledwie mocząc ręce w wodzie, Lanni stanęła na jej leżącym obok mundurze.
– Dość! – warknęła. – A teraz biegiem do intendenta po łój do butów! Marsz!
– Hej, hej – zmitygowała ją Achaja. – Ty chyba, jako porucznik, nie możesz wydać takiego rozkazu.
– Nie? Dobra, odwołuję. – Lanni odwróciła głowę. – Shha, słyszałaś?
– Zapierdalaj, młoda! – wrzasnęła sierżant, nawet nie fatygując się, żeby wyjść z namiotu. – Ale już!
– Teraz w porządku? – Lanni kucnęła obok Achai, obserwując, jak goła rekrut biegnie w poprzek obozu. – Jakby co do czego. Nikt jej wprost rozkazu nie wydał, że ma biec goła. – Zaczęła się wycierać czystą szmatką. – A ta druga niech skrobie naczynia! Do połysku!
Naczyń nie było wiele, ale za to porządnie zapaćkane. Korzystając z faktu, że były tu pierwsze, zrabowały w pobliskiej wsi kilka kur, zanim reszta wojska nie ogołociła chałup doszczętnie, zmuszając chłopów do wyprowadzki. Potem Shha, sama przecież ze wsi, więc doświadczona, nałowiła w rzeczce sporo dość dużych ryb (nikt psichkrwi nie potrafił nazwać, choć padały różne propozycje, od nazw swojsko chłopskich, przez bardziej wyrafinowane, które miejskie dziewczyny znały z targu, po rekina nawet, którym rzuciła Achaja). Żadna nie miała pojęcia, co to za gatunek, ale smakowały nieźle. Po rybach i kurach ich przydziałowe naczynia wyglądały ślicznie – nikt ich przecież nie mył pomiędzy posiłkami, bo wszyscy wiedzieli, że niedługo przyślą uzupełnienia.
– Co z Zinną? – spytała Chloe. – Słyszała która coś nowego?
– Żyła, jak ją ładowali na wóz. Medyk opatrzył, jakieś zioła parzył.
– Eeeee… To i ja wiem od dawna.
– Nic jej nie będzie – wtrąciła się Achaja. – Niczego nie jadła, nachlała się wódy przed walką, to i rana w brzuch niegroźna.
– Tak samo i medyk mówił. Ale ze sto dni, albo i więcej, ma spokój z wojskiem.
– No.
Rozległ się tętent konia. Rzecz dziwna w obozie, bo był rozkaz, żeby trawy nie rozjeździć, bo się kurz będzie robił i z daleka wrogowie zobaczą miejsce, gdzie stacjonują. Zerwały się, widząc galopującego oficera, przestraszone tym, że teraz je ścigną za to, że wysłały do obozu gołego żołnierza. Pani kapitan nie zamierzała wdawać się w drobiazgi, albo nawet nie wiedziała o sprawie. Koń zatrzymał się tuż przy dziewczynach.
– Poruczniku.
– Tak jest! – Szmata, którą się wycierała, opadła, kiedy Lanni stanęła na baczność.
– Hej, babo – Kapitan uśmiechnęła się przyjaźnie. – Porucznik nie musi stawać na baczność przed kapitanem w takiej sytuacji. Okryj się wreszcie. No. Słuchaj, macie się natychmiast stawić w sztabie. Pełna gala.
– Co się stało? – odważyła się spytać Lanni.
W końcu jako oficer miała prawo wiedzieć.
– Bogowie – Kapitan tylko machnęła ręką. – Przyjeżdża strasznie ważne poselstwo z Luan na rozmowy. I będą go witać strasznie wysokie szyszki z naszego dowództwa. Usłyszałam od pani pułkownik, że strasznie wysokie, a to znaczy, że najwyższe. – Rozejrzała się wokół odruchowo. – Myślę, że sama… – Wskazała palcem na niebo.
– No, wiesz kto.
– Bogowie! – Lanni domyśliła się, kogo tamta mogła mieć na myśli, wskazując na niebo. – Bogowie! I dopiero teraz się dowiadujemy?
– Nie pękaj, mała. Warunki bojowe, wiele się wam wybaczy jakby co. Dla pewności jednak posłałam tu gońców z nowiutkimi mundurami i wyposażeniem, zaraz będą, to się przebierzecie. – Znowu uśmiech. – Teraz już wiesz, dlaczego zakazali nam tu konie sprowadzać. Niby kurz, he, he, szefowa wiedziała od razu, że ktoś ważny przyjedzie, jeśli wydano tak durnowaty rozkaz. A teraz najważniejsze. Dlaczego ci to w ogóle mówię. ONA – znowu palec wskazujący niebo – pewnie będzie chciała porozmawiać z liniowymi żołnierzami w szeregu. A najmłodsza porucznik w armii to świetna okazja do pochwalenia jednostki. Więc nie spieprz tego, dziewczyno!
Lanni jęknęła cicho. Kapitan wyjęła spod kurtki zwitek papierów.
– Tu są spisane pytania, które ONA najczęściej zadaje. Pani pułkownik napisała ci odpowiedzi. Kapralu! – Pani kapitan odwróciła głowę. – No, ta z tatuażem na twarzy. Chodź tu.
– Tak jest! – Achaja doskoczyła błyskawicznie i stanęła na baczność.
– Słyszałam, że ty tu najbardziej uczona. Przeczytasz dokładnie cały tekst swojemu porucznikowi i pomożesz jej się nauczyć na pamięć. Zrozumiałaś?
– Tak jest!
– To trzymaj kartki. Nie zgub ich! Tuż przed wyjściem na honorową wartę do pierwszego szeregu spalisz je wszystkie. A jak nie będziesz mogła rozpalić ognia, bo nie będzie warunków, to je zjesz. Wszystko zrozumiałaś?
– Tak jest!
– He… Mieli rację, żeś uczona. No, no. Dobra, wracając do ciebie, Lanni. Pluton ma być pełny, ale wiesz, świeżym uzupełnieniom nie ufaj, lepiej zostaw te siksy w namiocie, bo jeszcze coś schrzanią. Dostaniesz doświadczone w musztrze dziewczyny z innych plutonów, wybrałam już same niskiego wzrostu.
– Dlaczego niskiego? – dała się zaskoczyć Lanni.
– Och. Żeby mogły stać z tyłu! A jak ONA zapyta o przebieg walki, tamte zaczną się plątać w zeznaniach i co wtedy? Honor pułku zszargany. Aha. Jeszcze jedno. Ta twój kapral ma stać tuż przy tobie.
– Żeby w razie czego mi podpowiedzieć?
– No nie. Nie będzie szans, żeby podpowiadać. Ma na twarzy ten tatuaż, więc może ONA o to zapyta. A najlepsze pytania to takie, które można przewidzieć. Tak, że kapral spadła nam jak dar od Bogów. – Kapitan podała Achai kartkę. – To dla ciebie, wykuj na pamięć i recytuj z przekonaniem.
– Tak jest! A kartkę zjem osobiście! – wrzasnęła Achaja.
– No… Tyś naprawdę mądra. Dość ci raz powiedzieć. – Kapitan spojrzała na kaprala z głębokim uznaniem. – Teraz sierżant.
– Tak jest! – wrzasnęła Shha jeszcze głośniej, prężąc się jakby połknęła kij.
– O! Postawna dziewczyna. Wypisz, wymaluj, klasyczny żołnierz Arkach, tak jak się go maluje na obrazach. Świetnie, damy cię na strategiczną pozycję przy drugiej drużynie. Wiem, żeś ze wsi, więc nie będę kazała niczego zapamiętywać z kartki. Ale to nie szkodzi. Jak cię zapyta, to masz stanąć jak teraz i ryknąć: „Tak jest! Z honorem, Wasza…” – Kapitan przerwała nagle, rozglądając się wokół. – I tu wstawisz Jej tytuł. Zrozumiałaś?
– Tak jest!
– Kapralu. Nauczycie ją też.
– Tak jest! – krzyknęła Achaja.
– Dobra, Lanni, czasu mało. Nie zbłaźnij się. Jak nie będzie większej wsypy, to potem staniecie na warcie przy Jej namiocie. Ciężka sprawa, wiem. Ale jak wam pójdzie dobrze… to pani pułkownik nie pożałuje nagród. No i trzymajcie się.
Kapitan zawróciła konia i ruszyła z powrotem. Tym razem już bez pośpiechu, żeby nie „rozjeździć” trawy.
Chloe z sykiem wypuściła powietrze z płuc.
– Mówiłam, że ta nowa przyniesie pecha – westchnęła. – Po naszym występie, który tam zrobimy… Mamy rok w karnej kompanii zapewniony.
– N… n… Nie kracz. – Lanni jednak również była przestraszona. – Daj mi mundur.
– Nie ubieraj się w stare. Zaraz przyniosą nowe ciuchy.
– „Pytanie: Żołnierzu. Ciężko było, co?” – odczytywała Achaja z kartki. – „Odpowiedź: Ciężko – tu wstawić pełny tytuł pytającego – ale dzięki naszym dowódcom przetrwaliśmy i możemy zameldować o zwycięstwie!” – Podniosła oczy znad kartki i popatrzyła bezmyślnie na Lanni. – Jak to? Przecież przegrałyśmy.
– Ja tego w życiu nie zapamiętam. Bogowie, ile tego tam jest?
– Pfffffffff – zaszeleściła kartkami – jakieś sto pytań i odpowiedzi.
– To już po mnie. Karna kompania, tak?
– Ty się ucz szybko, żebym zdążyła rozpalić ogień – jęknęła Achaja. – Nie zjem przecież tych wszystkich kartek!
Shha zadziwiła ich wszystkich.
– Spal wszystko od razu i się nie przejmujcie.
– Co?
– Ja już to widziałam w garnizonie May Lee. Byłam wtedy tuż po okresie rekruckim i przyjechał zagraniczny książę Sirius ze świtą. Też dali porucznikowi kartki, i innym. I wszystkie czegoś tam się uczyły. Na blachę, czasu było dużo jak szlag, bo pan książę już z kraju wyjeżdżał i dokładnie wiedzieli, kiedy będzie wizytował. Przez trzy dni cały pułk kuł, aż stukało. A książę, jak go już wyprowadzili przed szereg, uśmiechnął się do pierwszej lepszej, powiedział: „Sie masz, stara, fajna z ciebie dziewczyna” i poszedł. Zresztą nie wiem, co dokładnie powiedział, różne legendy o tym krążyły, a ja stałam za daleko, żeby słyszeć. I całe to kucie było na nic! O!
Lanni spojrzała na nią nieprzytomnie.
– Dzięki choć za pocieszenie. Ciężko jest w karnej kompanii?
Nikt nie zdążył odpowiedzieć, bo gońcy przyniosły nowe mundury. Całą masę. Mogły wybierać, dopasowywać, guzdrać się. Po dłuższym czasie wyglądały jak reprezentacyjna gwardia przyboczna. Nowe kurtki i spódniczki były z jakiegoś dziwnego gatunku skóry. Błyszczały i lśniły w słońcu, jakby pokryte cieniutkim lodem. Buty ktoś wyglansował tak, że można było zobaczyć odbicie własnej twarzy, jeśli tylko ktoś był w stanie podnieść nogę do głowy. Zrobiono je również z jakiegoś innego gatunku skóry, który nie marszczył się w ogóle w miejscach zgięć – za to każda para była makabrycznie niewygodna. Z trudem można było zrobić w nich kilka kroków i mimo wspaniałych, również lśniących skarpet (chyba od wplecionej w wełnę złotej nitki – nie były sobie w stanie wyobrazić niczego innego) miało się już otarte stopy. W nowych, poskrzypujących z lekka mundurach różniły się od reszty wojska jak rasowy wierzchowiec różnił się od ich kucyków. Odznaki pułku, przypięte do kurtek, z całą pewnością były pozłacane, gwiazdki, kanty i belki, które dodatkowo przypięły do rękawów Lanni, Shha i Achaja, mogły być z czystego złota. Pasy natomiast, nowiuteńka broń, miecze, noże, kusze i dziryty, to był już czysty śmiech. Żaden z tych elementów oporządzenia nie mógł służyć do walki – były dziwnie lekkie, śliczne i kompletnie nieprzydatne. Ale najlepszy numer to plecaki. Tam, gdzie w normalnym armijnym modelu zastosowano podwójne płótno (zwane „żaglowym”, choć nie wiadomo skąd ta nazwa, bo Arkach nie miało dostępu ani do morza, ani do wielkich jezior, ani nawet spławnych rzek) w ich egzemplarzach zastąpiono cieniutkim… aksamitem! Zamiast skórzanych wykończeń zastosowano metalowe okucia, a całość wzmocniono nie zwykłymi sznurkami ale… jedwabnymi wstążkami!
– Kurde! – Zarrakh wcierała w głowę przyniesioną przez gońców ładnie pachnącą substancję, od której nawet włosy zaczynały błyszczeć i lśnić. – Ale później, po ceremonii… Nie każą nam w tym wszystkim chodzić, prawda?
– W karnej kompani? – mruknęła Lanni. – Na pewno nie.
– No – mruknęła Chloe. – W karnej to się chyba nosi stare worki.
– Gadanie – włączyła się Mayfed, nakładając jednocześnie jakąś dziwną maść na twarz. – Jak będą chcieli nas ukarać, wystarczy, że każą nam dalej nosić te buty. Przecież w nich się nie da kroku zrobić.
– Oż, kurde – Shha podejrzliwie wąchała płyn, którym miała się skropić – tak nam się kazali wyszykować, że teraz już nic, tylko pod czerwoną latarnię, pieniądze zarabiać. Dobrze, że nie dali nam kiecek z koronkami.
– Ale przepaskę z koronkami masz pod kurtką.
– Przynajmniej nie widać. Zresztą… Czy ONA będzie mi zaglądać pod kurtkę?
– Ciszej! – zgasiła ją Lanni. – I chodźmy już, żeby choć nie za dużo koleżanek z innych oddziałów nas zobaczyło! Będą się śmiać przez rok.
Reszta dziewczyn z ich plutonu ubrała się równie szykownie, z równym także zaciskaniem zębów. Lipne „uzupełnienia” z innych kompanii (rzeczywiście powybierane starannie, same niskie dziewczyny) przyszły już wystrojone. Ciężka, złowroga cisza zawisła w powietrzu. Wystarczyłby byle impuls, żeby dziewczyny skoczyły sobie nawzajem do oczu. Na szczęście Lanni, mimo braku doświadczenia, nie była wcale złym oficerem.
– Shha! Rób zbiórkę i poustawiaj je jakoś! – krzyknęła. – Potem przegląd umundurowania, małpy! Achaja, poupychaj… te, no… „prawdziwe uzupełnienia” do namiotu i wytłumacz im, że jak która ośmieli się choćby wyjrzeć, to mnie nawet ich wnuki popamiętają!
Krzyki, bieganina i przegląd zapobiegły wybuchowi. Achaja spaliła wszystkie kartki, nie czytając. Jak tajemnica, to tajemnica! Bądźmy w końcu poważni. Teraz nawet na torturach mogła zeznać, że nie wie, co tam było napisane. Shha walnęła haust jakiejś gorzały, wyciągniętej Bogowie wiedzą skąd, i żuła coś, żeby pozbyć się zapachu z ust. Bogowie Bogami, Achaja szybko wyczaiła, gdzie ukryty jest bukłak i strzeliła dwa wielkie łyki. Piłaby pewnie dalej, ale Lanni zabrała jej naczynie, zrobiła ruch, jakby chciała wylać zawartość, ale coś w niej pękło i wlała resztę we własne gardło. Potem obie poprosiły Shhę o to coś, co zabija zapach. O mało się nie wyrzygały, kiedy ta powiedziała im, że piły kałówkę – wódkę pędzoną z końskiego nawozu. Podobno rarytas w małej wioseczce, skąd pochodziła sierżant.
Na miękkich nogach poprowadziły oddział do sztabu. Wszystkie, dosłownie wszystkie trzydzieści trzy dziewczyny z plutonu miały już otarte stopy! Ale za to wszystkie też błyszczały tak, że wróg, aby nie oślepnąć od nadmiaru światła, mógłby je atakować wyłącznie w nocy.
– Porucznik Lanni melduje pluton „C” pierwszej kompanii batalionu Zulu w trzecim pułku pierwszej dywizji górskiej!
Pani major, skrzywiona, jakby zjadła kilka cytryn, wymamrotała:
– Już jadą… Jedni i drudzy. – Zmełła przekleństwo. – Znaczy ONA i wrogie poselstwo. Jak dożyjemy nocy, znak, że Bogowie mają nas w swojej szczególnej opiece.
Z tyłu, za ich plecami, rozległy się krzyki i tupot nóg. Resztę wojska ustawiano na placu, ale z dala, w bezpiecznej odległości. Trzydzieści trzy dziewczyny z plutonu „C” zazdrościły im tego jak niczego w życiu.
Pani pułkownik osobiście wyszła z namiotu i z miejsca zaserwowała im nowy przegląd umundurowania. Potem podeszła do Lanni.
– Dziecko, wiem, że masz tylko siedemnaście lat. Ale zrób co w ludzkiej mocy, albo i dużo więcej, żeby ratować honor dywizji.
Nie można było bardziej dobić porucznik. Stojąca obok Achaja marzyła o kolejnym łyku wódy. Nawet kałówki! Shha zamieniła się w skałę, zdaje się, że przestała nawet oddychać. Potem z namiotu wyszła księżniczka, prawdziwy, choć „nieoperacyjny” dowódca dywizji. Ta była zdecydowanie mniej przestraszona od reszty oficerów. Choć nazwać ją pewną siebie byłoby dużą przesadą. No, ale… była młoda, tak jak jej żołnierze, poza tym obyta na dworze, no i… miała raczej nieograniczony dostęp do gorzałki, co widać było po lekko zygzakowatym kroku.
– Jadą! – gruchnęło nagle skądś z boku.
– Całość: baczność – zakomenderowała szeptem pani pułkownik.
– Baczność! Baczność! Baczność!!! – Żadna z oficerów niższych rang nie mówiła już szeptem. Ryk jednak ucichł szybko. Niezbyt szeroką leśną drogą zbliżał się orszak poprzedzony kompanią najlepszej jazdy. Lanni zwinęła się w sobie. Achaja zamknęła oczy. Ktoś obok westchnął, jakby miał zamiar zemdleć. Na placu zapadła taka cisza, że słychać było rżenie dywizyjnych kuców, ukrytych głęboko w lesie, z dala od obozu. Potem szybko zagłuszył je tętent gwardyjskich koni.
– No to po nas, dziewczyny – mruknęła Lanni.
– No – potwierdziła któraś z tych niskich z tyłu, dołączonych do plutonu w ostatniej chwili. – Piszta testamenty, baby.
– Ty się zamknij, Sharkhe! – warknęła Shha. – Ty se lepiej pomyśl, ile razy zdążę dać ci w mordę, zanim mnie wezmą do karnej kompanii! Mała jesteś. Mi nie strzymasz!
– Się zobaczy! Tobie, psiamać, tyłek zmięknie, jak się dowiesz, że w tych nowych butach masz iść do ataku.
– Mordy w kubeł! – syknęła Lanni. – Ale mi się wojsko trafiło!
– Niby co chcesz od tego wojska? – mruknęła Achaja.
– Kurza twarz! To takie wojsko, gdzie mi się mój sierżant gzi z moim kapralem w jednym łóżku!
– Niby jak mogłybyśmy to robić, będąc w dwóch łóżkach? – dała się złapać Shha.
– Eeee… Lanni – Achaja była bardziej sprytna – masz ochotę się przyłączyć, to powiedz, a nie chrzań o jakichś łóżkach, których od lat nie widziałam. A tak w ogóle to fajna jesteś pupcia, więc starczy, że mrugniesz.
W tylnym szeregu ktoś zachichotał.
– A mnie weźmiecie, dziewczyny? – rozległo się z tyłu. – No, trochę jestem niewysoka, ale całkiem, całkiem.
– Mordy w kubeł!!! – Lanni zdenerwowała się naprawdę.
Orszak zatrzymywał się właśnie przed namiotem sztabu. Gwardzistki wyrównały szereg, ale żadna z nich nie zsiadła z konia. Wozy podjechały trochę bliżej. Stanęły równocześnie, jak na komendę. Achaja poczuła, jak dziewczyny wokół biorą głębszy oddech. Jakaś porucznik z gwardyjskimi odznakami rzuciła się z podręcznymi schodkami. A potem… Ukazała się ONA. Królowa Arkach we własnej osobie. Pani pułkownik zamieniła się w słup soli, księżniczka wytrzeźwiała momentalnie, przestała się chwiać na nogach i zasalutowała dziarsko. Reszta wyższych oficerów zaczęła udawać, że ich nie ma. Po prostu kilkanaście kobiet znikło nagle z pola widzenia. Choć przecież żadnego czarownika nie było w pobliżu. Musiały więc znajdować się tam nadal… ale gdzie?
Królowa nie była stara. W swojej dość skromnej sukni zeszła po schodkach na trawę, uśmiechnęła się do pani pułkownik, o mało nie wywołując u niej apopleksji. Gwardzistki zsiadały właśnie z koni, więc dziewczyny nie usłyszały słów powitania. Krótki raport, prezentacja i obie ruszyły w stronę plutonu w reprezentacyjnych strojach.
Królowa zatrzymała się przed Lanni. Biedna dziewczyna. Gdyby mogła, najchętniej zamieniłaby się w skałę.
– To ty powstrzymałaś atak kawalerii na nasz okrążony pułk? – spytała Królowa, uśmiechając się lekko. – Dziękuję ci, dziecko.
Nachyliła się nagle i pocałowała Lanni w policzek. Większej kary nie można było wymyślić dla porucznik. Skołowana dziewczyna nie miała pojęcia, czy powinna wyrwać się z objęć i stanąć na „jeszcze bardziej baczność”, czyli pozrywać sobie wszystkie mięśnie i ścięgna, czy też, o Bogowie… o tym lepiej nie myśleć… oddać pocałunek. Królowa na szczęście odsunęła się trochę, dziewczyna dokonała cudu i wyprężyła się jeszcze bardziej (o włos przynajmniej) i ryknęła:
– Porucznik Lanni melduje pluton „C” pierwszej kompanii batalionu Zulu w trzecim pułku pierwszej dywizji górskiej, proszę pani!
Dowództwu dywizji opadły ręce. Powiedzieć per „proszę pani” do samej Królowej! Pułkownik wyglądała tak, jakby coś stanęło jej w gardle. Reszta oficerów zniknęła w jeszcze większym stopniu. Właściwie one wszystkie wydawały się przezroczyste jak najcieńsza tkanina z dalekiego Garenmich. Królowa uśmiechnęła się lekko, kiwając do Lanni ręką. Podeszła do Achai, a tej (choć wprawionej za młodu na dworze) wydało się nagle, że to mistrz Anai podchodzi.
– Córko…
– Tak jest! Wasza Wysokość!
Pani pułkownik zza pleców Dostojnego Gościa spojrzała na kaprala z nową nadzieją.
– Co masz na twarzy?
– Byłam luańską ku… niewolnicą, Wasza Wysokość!
Na to niedokończone słowo dostojnicy za plecami zmartwieli, potem jednak odetchnęli lekko.
– I uciekłaś? Dosłużyłaś się u nas rangi kaprala?
– Tak jest, Wasza Wysokość! Bo w Królestwie Arkach jest wolność, Wasza Wysokość! Ja bardzo kocham ten kraj, Wasza Wysokość!
– Aż tak, że chcesz się za niego bić?
Achaja uśmiechnęła się szeroko, choć było to wbrew regulaminowi. Ale była doświadczona, wiedziała, na co może sobie pozwolić.
– Arkach jest fajne! Wasza Wysokość! Trzeba go bronić przed wrogami, trzeba im pokazać, że za to wszystko, co tu jest… warto! Wasza Wysokość!
Oficerowie z tyłu zmarnieli nagle, mając już przed oczami utratę stopni. Co za karygodna poufałość! Nie znali jednak tak dobrze jak Achaja wielkich władców. Nie bywali na dworze.
Królowa uśmiechnęła się nagle.
– „Fajnych” masz żołnierzy, Lanni – rzuciła. – Chciałabym, żeby moja córka była taka. Żeby walczyła bo… warto.
Pani pułkownik jakby urosła, wzdychając z ulgą. Oficerowie, „zniknięci” uprzednio, teraz pojawili się nagle w magiczny sposób, każdy na swoim miejscu. Królowa ruszyła wzdłuż szeregu i zatrzymała się, dokładnie tak jak przewidziało dowództwo (jednak znali się na strategii! I to całkiem nieźle!) przy drugiej drużynie.
– Sierżancie…
– Melduje się sierżant Shha!!! – ryknęła dziewczyna tak głośno, że można było mieć obawy, czy Królowa zachowa jeszcze zdolność słyszenia czegokolwiek. – Pluton „C” pierwszej kompanii batalionu Zulu w trzecim pułku pierwszej dywizji górskiej, Wasza Wysokość!!!
– Ile masz lat, dziecko?
– Siedemnaście, proszę pani – Shha zachłysnęła się nagle. – Bogowie! Wasza Wysokość, znaczy! Ojej… – wyrwało się skołowanej dziewczynie. – Ale narobiłam.
Królowa roześmiała się.
– Jesteś tym, czym powinni być żołnierze Królestwa Arkach.
– Ja, przepraszam! Ja jestem ze wsi, Wasza Wysokość!
Królowa roześmiała się znowu.
– Jesteś świetną żołnierz, sierżancie! Daliby Bogowie więcej takich. Choćby i ze wsi.
Królowa ruszyła dalej, a za nią zupełnie już skołowane dowództwo. Przegląd plutonu odbył się szybko. Reszta wojska trwała w bezruchu z zamkniętymi oczami, modląc się, żeby do nich nie doszedł wraży atak. Kiedy Królowa skierowała jednak kroki do namiotu sztabu, tylne szeregi zalała fala współczucia dla plutonu „C”, rozsieczonego w pierwszym starciu. Biedne dupy! Ale, faktem jest, że je uratowały, uchroniły swoim poświęceniem. Walczyły dzielnie na swych z góry przegranych pozycjach.
– No, Chloe – szepnęła Lanni – w karnej kompanii naprawdę nosi się stare worki?
– Mhm. Ale za długo nie ponosisz. Tam się żyje, średnio, dziesięć dni.
– Zalewasz?
– Chciałabyś.
– Shha!
– Co? – jęknęła sierżant. – Ja, psiamać, naprawdę nieuczona!
– Fajnie z wami było. Przepraszam was obie za to, że mówiłam o tym gżeniu z Achajką.
– No! A ja przepraszam za tę wódę. Naprawdę nie mogłam.
– Ja też – wtrąciła Achaja.
– Ty przynajmniej coś tam wydukałaś. A teraz zginiemy wszystkie… mając na sobie stare worki.
– Bogowie pokarali tym, że jestem mała – odezwała się któraś z drugiego szeregu. – Jakbym była wysoka, to by mnie do was nie wzięli. Bym se jeszcze pożyła trochę.
Ze sztabowego namiotu wyszła pani major, niosąc osobiście jakąś tacę. Zamarły w bezruchu, oczekując najgorszego. Reszta wojska z tyłu patrzyła na nie ze współczuciem ze swoich bezpiecznych pozycji.
Jednak na tacy nie było rozkazów natychmiastowego przeniesienia do karnej kompanii.
– No, Lanni – powiedziała pani major. – Tyś naprawdę w czepku urodzona. Ty zostaniesz niedługo kapitanem.
Cały pluton spojrzał na nią podejrzliwie i z niedowierzaniem. Trzydzieści trzy pary ślicznych oczu zwęziły się jak na rozkaz.
– ONA tam teraz siedzi i gratuluje dowództwu, że mają takich, kurde, „fajnych” żołnierzy. – Tu ostro spojrzała na Achaję. – Zaryzykowałaś, małpo! No, ale… Widać, żeś uczona. No, no. Prawdę w kancelarii mówili. W końcu ten wasz kapral uratował wam dupy, żołnierze. ONA jest bardzo zadowolona!
Lanni westchnęła ciężko. O mało nie zemdlała.
– Odniosłyście zwycięstwo dużo ważniejsze niż to parę dni temu. Honor dywizji żeście uratowały! No. I dlatego, niestety, czeka was jeszcze gorsze zadanie.
Lanni oklapła nagle. Chloe zaklęła szeptem. Shha zaczęła się modlić.
– Kapralu! – Major podała jej kubek z tacy. – Wypijcie to! Duszkiem.
Achaja przełknęła bezbarwny płyn i doznała ogromnej ulgi. Czysta, trzykrotnie co najmniej przepuszczana przez maszynę, bardzo porządna wódka kopnęła ją mocno jak stary muł i napełniła oczy blaskiem.
– Teraz zagryźcie! – Dostała kawałek cytryny. – To wam wykrzywi gębę, ale nie musicie przełykać.
To był w Arkach naprawdę egzotyczny owoc, ale Achaja znała go dobrze. Pochodziła z Troy, gdzie cytryny były bardziej pospolite niż jabłka. Nie musiała wypluwać, nic jej nie wykrzywiło.
– No – Major spojrzała z uznaniem. – Z ciebie naprawdę twarda żołnierz. A teraz przepłuczcie dokładnie usta. – Podała jakiś wywar z mięty. – Lepiej ci?
– Tak jest!
– Dobra, teraz sierżant, to samo! Wy dwie, niestety, staniecie na honorowej warcie przy JEJ namiocie. Przykro mi.
Słysząc to, Shha osuszyła swój kubek tak, żeby w środku nie pozostała nawet kropelka.
– Lanni, reszta plutonu stoi przy gwardii. No już, już. Też się napij. I trzymajcie się! Przecież w ostatniej bitwie też ciężko było. No wiem, nie aż tak, ale zawsze jakieś tam niebezpieczeństwo przecież wtedy było.
Odeszła dziarskim krokiem, a Shha i Achaja powlokły się za nią jak dwójka skazańców za mistrzem topora. Obie zajęły miejsce przy rozstawianym właśnie królewskim namiocie. Reszta plutonu przy gwardii, ale to było całe trzydzieści kroków dalej! Shha znała przynajmniej jakiś garnizonowy sposób, żeby, stojąc na baczność, oprzeć się na dzirycie, udając, że się go trzyma regulaminowo, Achaja natomiast sterczała prawie na bezdechu w ogniu spojrzeń kręcących się wokół szarż. Ale nie to było najgorsze. Niedługo potem nadjechał wspaniały orszak posła Luan. Prawie dwieście koni i trzy pozłacane wozy ozdobione liliami. Zatrzymali się przy namiocie sztabu. Nastąpiło powitanie, w którym Królowa nie uczestniczyła, potem powitalna uczta, w której Królowa brała udział. Namiot dowództwa, choć wielki, nie mógł pomieścić wszystkich, a poza tym „wszyscy” nie byli przewidziani w protokole, więc przy obu wartowniczkach zebrał się tłum oficerów, przechadzających się tam i z powrotem. Obie nie mogły nawet głębiej odetchnąć. Na szczęście uczta, choć przeciągała się niepomiernie, sprawiła, że niektórzy goście wychodzili na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Oficerowie przy królewskim namiocie natychmiast udali się w bardziej bezpieczne rejony, takie, gdzie nie można było nikomu wpaść w oko i wokół zrobiło się luźniej. Achaja bała się, żeby posłem nie okazał się L’ath, który mógł ją rozpoznać, ale sam poseł nie pojawił się przed namiotem ani razu. Zauważyła natomiast starszego mężczyznę z okrągłym brzuchem, wielką łysiną i obwisłą dolną wargą. Skądś go znała. Nie. Nie mogła przypomnieć sobie twarzy, ale z całą pewnością go znała. Z jakiegoś przypadkowego spotkania? Z opowieści? A szlag! Mężczyzna po chwili zniknął we wnętrzu namiotu.
Po chwili pokazała się jeszcze ciekawsza para. Mężczyzna (sądząc po mundurze, wysoki oficer Arkach – o dziwo! – z całą pewnością nie była to kobieta) i jeden z sekretarzy luańskiego posła. Obaj zbliżali się do namiotu Królowej, prowadząc ożywioną dyskusję.
– Nie ma pan racji – argumentował sekretarz posła. – Luan jest w stanie zmobilizować sześćdziesiąt tysięcy wojska na granicy z Arkach.
– Osiemdziesiąt tysięcy – mruknął oficer.
– Ach! Niech pan nie wierzy plotkom, panie Biafra.
To był Biafra! Achaja pamiętała, że Zaan, najsprytniejszy człowiek, jakiego znała, odbył specjalnie długą wędrówkę z Troy, tylko po to, żeby spotkać się z Biafrą. Przyjrzała mu się dokładnie. Był młody, mógł mieć jakieś dwadzieścia pięć lat, może i mniej. Był zabójczo przystojny, śliczny nawet, jeśli to określenie da się zastosować wobec mężczyzny. Zauważyła wypielęgnowane dłonie, bardziej zadbane niż wszyscy wyżsi oficerowie w pułku. Miał regulaminową fryzurę, ale najwyraźniej mu to nie przeszkadzało. Najważniejsze były jednak jego oczy. Obojętne do granic możliwości na zupełnie pozbawionej ekspresji twarzy, jakby nieżywe, jakby wykonane z górskiego kryształu i wstawione w oczodoły. Były zimne, martwe, nieruchome. Jakby się patrzyło na twarz rzeźby wykutej w kamieniu.
– Nie spierajmy się co do liczebności – powiedział. – Bo to jałowy spór.
– Zapewniam pana, że maksimum sześćdziesiąt.
– Jeśli to takie dla pana ważne, niech będzie – przytaknął Biafra obojętnie, uśmiechając się lekko. Było to zupełnie tak, jakby rzeźba się uśmiechnęła – kompletnie bez wyrazu. To skurwysyn! Achaja przypomniała sobie określenie Zaana. Tak. Miał rację. Biafra wyglądał na straszliwego sukinsyna, choć robił wszystko, żeby to ukryć. Jedynak, perfekcyjnie wykształcony, z jakiejś bardzo dobrej rodziny, skrzywdzony przez kogoś… A może tylko przez to, że był jedynym mężczyzną w armii kobiet? Wbrew pozorom można było wiele wyczytać z jego twarzy, choć on sam wolałby zapewne, żeby tak nie było.
– Nie, nie, nie – odezwał się sekretarz posła. – Zakładając nasze sześćdziesiąt i wasze trzydzieści, to chyba każdy przyzna, że dalsze przepychanki nie mają większego sensu. Zapewniam pana, że ta polana znajdzie się w granicach Luan już pod koniec roku. A w przyszłym…
– W przyszłym wasze konie stratują naszą stolicę – zgodził się Biafra uprzejmie. – Ale póki co, to wy co chwilę wysyłacie poselstwa z prośbą o rozejm.
– Niech pan przestanie śnić, drogi panie. Na granicy z Troy spokój, co nam szkodzi przerzucić dalsze czterdzieści tysięcy tutaj i zakończyć wojnę w trzy lata?
– Po pierwsze: Troy jest nieobliczalne. Jeśli zrobicie jakieś przesunięcie wojsk znad ich granicy, załatwią was szybkim marszem na Syrinx i będą tam, zanim się ktoś w waszej stolicy obudzi.
– Drogi panie. Toż tam jeszcze zostanie naszych wojsk…
– Niech będzie, że i milion – przerwał mu, kpiąc okrutnie, Biafra, bo takiej liczby wojska cały świat nie mógł wystawić. – Znacie Troy lepiej niż ja. Oni zdobywają od was spory kąsek rok w rok.
– Kilkaset kroków terenu! A poza tym rok w rok odbijamy.
– Niech będzie i kilkaset. Po drugie: odbijacie i odbijacie, a oni ciągle bliżej. Nie tacy znowu głupi stratedzy Troy, choć ich możnowładcy robią wszystko, żeby ich powstrzymać. Ale dobrze. Nie obstaję przy tym. Prawdziwej walki między wami, póki co, nie ma, bo ani cesarzowi, ani królowi Troy na tym nie zależy. Wielkie rody obu państw bogacą się na przemycie w spornym pasie i nikt tak naprawdę nie chce tego przerwać. Bo to byłoby tak, jakby sobie ktoś uciął złotą żyłę. Jeszcze moment i mimo wojny na ustach zaczniecie się koligacić dla osiągnięcia jeszcze większych zysków.
– Ależ, co pan mówi!
– Wiem, co mówię. Mieliśmy wszak rozmawiać szczerze. Ale niech ktoś wielmożom z Troy zaświeci w oczy większym bogactwem. Co wtedy będzie? Nie rzucą się na was jak psy?
– Toż ich zgnieciemy. Przewaga po naszej stronie!
– Przewaga, owszem. Tyle że wy, wchodząc na teren Troy, zostaniecie zatrzymani, bo u nich armia z poboru, która dopiero widząc zagrożenie na progu swoich domów, naprawdę zaczyna walczyć. A jak wojska Troy rozleją się na równinie Syrinx, wtedy będzie po was, bo w luańskim wojsku głównie najemnicy, którzy bronią jedynie swoich sakiewek, a po roku im płacić nie będzie z czego.
– Okrutne słowa. Na szczęście, wybaczcie, panie, zupełnie nieprawdziwe.
– Nie poruszyliśmy jeszcze najważniejszego. Co będzie, jeśli Troy znaczną przewagę uzyska?
– Skierujemy tam nawet i sto tysięcy żołnierzy!
– Eeeeee… Stu nie skierujecie. Ale dobrze. Łupniecie w ich armię, oni się okopią, ostrokoły pobudują, zima przyjdzie i przerwa w walkach nastąpi. A co wtedy zrobią Królestwa Północy, ciekawym? Póki co, pies się nie rzuci na pana. Ale jeśli pan zostanie przywiązany do płotu po drugiej stronie podwórza, dlaczegóżby psy nie miały uszczknąć kawałka pieczeni z kuchni? Dasz jakiś powód, panie? A skromniutkie Arkach? Czyż nie uderzy ze wszystkich sił, jedyną swoją szansę w tym widząc? I co?
– Tak to, panie, przedstawiacie, że chociaż jestem sługą największego państwa na świecie, ciarki mnie przechodzą – usiłował zakpić sekretarz, ale nie bardzo mu wyszło. – Arkach do pierwszych przełęczy Negger Bank nie dojdzie.
– Teraz nie, ale jakby cesarstwo musiało wojskiem stąd wziętym północnych granic bronić?
– Was i czterdzieści tysięcy powstrzyma. Drugie czterdzieści na Północ ruszy, bo tam tyle wystarczy.
– Zaraz, przed chwilą mówiliście, że sześćdziesiąt tutaj, to góra. A teraz osiemdziesiąt, wedle mojej pierwszej miary, się zrobiło? Zdecyduj się, panie.
Kpina Biafry sprawiła, że tamten zagryzł wargi.
– Przejęzyczyłem się – warknął. – Ale co innego wam walczyć w lesie. Co innego na naszych równinach. Tam i sto naszej piechoty pięćset waszych bab rozproszy!
– Istotnie, panie sekretarzu posła – zgodził się Biafra z lekkim uśmiechem. – Sam dowiodłeś, że my nie mamy armii agresywnej. Tylko do obrony służącą. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Póki co. Póki co.
– Toż nawet gdybyście te wasze baby w piki uzbroili… i tak nie strzymają naszej jeździe.
Zatrzymali się nagle przed namiotem Królowej, żeby zawrócić, i spojrzenie Biafry przypadkiem zahaczyło o Achaję. Odruchowo odwrócił wzrok. Potem jednak te zimne oczy powróciły znowu! Na maleńką chwilkę, na moment dosłownie, by od razu powrócić do poprzedniej pozycji. Pod dziewczyną ugięły się nogi. Rozpoznał! Skąd ją znał? Z opowieści Zaana? A może tylko zainteresował go tatuaż? Nie, nie ma się co łudzić. Owszem, tatuaż był znakiem rozpoznawczym, ale nie o niego chodziło. Jak długo potrwa, zanim on dowie się wszystkiego? He. Dwie modlitwy, zakładając, że będzie musiał dojść pieszo do swojego źródła informacji. Podała w kancelarii swoje prawdziwe imię, jest wytatuowana, Zaan na pewno wspomniał o wspólnych przygodach, przecież musieli się skumać we dwóch, Zaan nie był człowiekiem, który odbywa taką podróż nadaremno. No tak, wystarczy skojarzyć i powiązać inne informacje, tylko głupiec by nie podołał. A Biafra z całą pewnością nie wyglądał na głupca. Wszystko można mu było wyrzucać, że jest paniczykiem, maminsynkiem, skurwysynem, ale głupiec? Akurat to nie pasowało zupełnie. O, mamo! Co ją w związku z tym czekało?
– Tak – Twarz Biafry nie wyrażała niczego, jakiejkolwiek reakcji na argumenty rozmówcy, ani faktu, że rozpoznał dziewczynę. – Istotnie, same piki niewiele dadzą. Brak pancerzy, nagolennic choćby, brak tradycji walki na równinach. Nie, tego się nie da obronić. Ale zajęcie lub blokadę Negger Bank mógłbym sobie wyobrazić. Na jeden sezon. Troy wali was na wschodzie, Królestwa Północy na… hm… północy właśnie i… Oczywiście. Na drugi rok odbilibyście cały utracony teren wyłącznie własnymi siłami. Tylko czy mielibyście siły, żeby przez rok opłacać własnych najemników?
– Toż to niepodobieństwo, panie.
Z namiotu sztabu wybiegła jedna z księżniczek towarzyszących Królowej. Widok sam w sobie zupełnie nieprawdopodobny. Podbiegła do Biafry, mówiąc, że Jej Wysokość go wzywa natychmiast. Bogowie! Księżniczka na posyłki! To się Achai nie mieściło w głowie. Biafra skłonił głowę przed sekretarzem posła.
– Panie, wybaczcie!
– Ależ oczywiście! – Sekretarz natychmiast oddał ukłon. Przez chwilę patrzył za oddalającą się parą nie mniej zdziwiony niż przedtem Achaja. Księżniczka biega z wiadomością jak zwykły sługa? Nieprawdopodobne. Co za psi kraj.
Potem odwrócił się i podszedł do dwóch nieszczęsnych wartowników.
– No, no. Żołnierz Arkach z kurewskim tatuażem na pysku? Tak mnie to zdziwiło – zakpił. – Wiem, wiem, wartownik nie może z nikim rozmawiać, u nas zresztą też, więc nie denerwuj się, mała – używał sobie w najlepsze. – Ale ladacznica? Aż tak źle z wami? A nawiasem mówiąc, tu też dupy dajesz? Odpłatnie?
Achaja stała nieruchomo, wytrzeszczając regulaminowo oczy. Usiłowała nie zaciskać szczęk, bo mógłby zobaczyć poruszenie mięśni na twarzy i mieć satysfakcję.
– No, kochanie, chyba cię nie uraziłem. Tak nawiasem mówiąc, jak już będziesz po służbie, kotku, zajrzyj do mojego namiotu, mam parę brązowych, które mógłbym ci zapłacić. Jeśli oczywiście okażesz się zręczna w swoim fachu.
– A co? Nie staje ci? – walnęła Shha obok, ani na jotę nie zmieniając pozycji. Sekretarz posła, wściekły, odwrócił się błyskawicznie, ale druga wartowniczka trwała jak posąg. Trudno będzie mu udowodnić, że to ona. W zasięgu (cichego) głosu nie było nikogo, a na Achaję, jako swojego świadka, raczej nie mógł liczyć. Obrzucił je obie stekiem wulgarnych wyzwisk, ale znowu miał pecha, bo zrobił to zbyt głośno, prowokując panią kapitan z gwardii odległej zaledwie o trzydzieści kroków do przebycia tego dystansu. Sekretarz zamilkł więc, potem zaklął i oddalił się pospiesznie.
– Coście mu powiedziały, małpy, że się tak wściekł? – roześmiała się pani kapitan. – A zresztą – zrezygnowała po chwili milczenia. – Cokolwiek by to było, pewnie miałyście rację.
Gwardia zdecydowanie nie była złym wojskiem. Jej kadra na pewno była wyćwiczona w bojach. Kiedy oficer oddaliła się niespiesznie, Achaja szepnęła:
– Dzięki!
– No, nie ma sprawy. – Shha szeptała równie cicho. – Se kutas nie będzie mordy tobą wycierał.
Urwała nagle, widząc, jak unosi się płachta głównego namiotu i wychodzi z niego Królowa. Obie zamarły (jeszcze bardziej) widząc, jak Jej Wysokość kieruje się w ich stronę, ale ONA nie zwracała uwagi na nikogo wokół. Jej oczy ciskały gromy, była blada, wściekła do granic możliwości, wyraz jej twarzy wskazywał, że ludzkie głowy zaraz będą się toczyć po trawie i to w dużej ilości! I Shha, i Achaja przestały oddychać, ale najwyraźniej nie chodziło tu o nie, ani o głupiego sekretarza. Królowa, ignorując wszystkich, wbiegła do swojego namiotu, a za nią Biafra, obojętny jak zwykle.
– I co możemy zrobić?! – usłyszały z wnętrza namiotu jej zduszony wściekłością głos.
– Zrobić? – To był Biafra. – Mnie pytasz, pani?
– A kogo? Nie widzę tu żadnego karalucha, do którego mogłabym mówić!
– Niepotrzebna ironia – Biafra musiał być ulubieńcem władczyni, skoro pozwalał sobie na coś takiego. – Teraz to możemy jedynie pogodzić się ze stratami.
– I ty to mówisz?
– Nie widzę tu żadnego karalucha, który przemawiałby w moim imieniu, pani.
– Każę cię wbić na pal, Biafra!
– Mnie?
– Dobrze. Ją też! Ją też! Niech już ostrzą drzewo!
– Nie, nie, pani. Ona zginie łatwą śmiercią. Wykpi się, śmiem twierdzić, jak zwykle.
– Jeszcze jedno takie słowo i… każę cię naprawdę zabić, Biafra!
– Ja rozumiem złość, rozczarowanie… Ja rozumiem nawet wściekłość. – Był naprawdę odważnym człowiekiem, albo znał Królową i wiedział, na co może sobie pozwolić. – Ale wyżywać się na mnie, skoro nie możemy się wyżyć na niej? To takie sobie rozwiązanie.
Głębokie westchnienia, jakieś ciche, stłumione przekleństwa.
– Mów! Co możemy zrobić.
Biafra, oficjalnie:
– Pogodzić się ze stratami.
Znowu westchnięcie.
– Zabiję się sama! Skoro tak ma to wyglądać!
– To nie jest dobry pomysł.
Odgłos zrzucania jakichś przedmiotów ze stołu. Brzęk tłuczonego szkła.
– Pani?
– Czego?! Co ty mi radzisz, kretynie?
– Pani?
– No, czego chcesz, idioto?!
– Jedźmy stąd.
Jęknięcie. Zupełnie wyraźne.
– Tylko to chcesz mi powiedzieć? Jak ja im w oczy spojrzę? Co mam im niby powiedzieć?
– Dlatego mówię: jedźmy stąd, pani.
– Ty, Biafra, nie bądź za sprytny! Albo mi coś poradzisz, albo naprawdę wbiję na pal.
Roześmiał się. Roześmiał się przy Królowej. Albo naprawdę był jej ulubieńcem, albo był jej absolutnie niezbędny, albo aż tak pewny swego. Możliwości, że był idiotą, albo samobójcą, można było w jego przypadku nie rozpatrywać.
– Pani, ja proszę o jedno. Proszę o zastanowienie się, dlaczego w tej strasznej sytuacji wzięłaś na rozmowę właśnie mnie, mając wszak pod bokiem swój świetny sztab, liniowych oficerów i całe to tałatajstwo.
– Nie kpij, bo…
– Nie kpię, pani. Ale pozwól, że nie będę się przed tobą płaszczył, usiłując cię udobruchać i mówiąc tylko te słowa, które chciałabyś usłyszeć. Nie znam takich słów, moja pani.
Długa, pełna napięcia cisza. Shha i Achaja, obie naraz, modliły się, żeby Bogowie odebrali im słuch! Albo, przynajmniej, żeby można było jakoś zamknąć uszy!
– Mów!
– To Virion, pani.
Achaja o mało nie zemdlała. O, Bogowie! Zrozumiała nagle. Zrozumiała, skąd zna tego człowieka z dużym brzuchem, z łysiną, z obwisłą wargą. Z opowieści Hekkego! To Virion. To szermierz natchniony. Przypomniała sobie, jak wyciął z „synami” do nogi legion Moy. Zrozumiała nagle, o czym mówią dwie osoby w namiocie. No, to koniec! Żegnajcie koleżanki, żegnajcie ptaszki, kwiatki, chmurki… Pa, pa. Zachwiała się na nogach.
– Pani, jeśli ta głupia dupa dała się obrazić i wyzwała go na pojedynek…
– Była pijana!
– Rozumiem, że to ją tłumaczy – zakpił. – W takim razie upijmy się i my. Mamy tu wokół jakieś dwa tysiące żołnierzy. Niech uderzą, bo tamci mają mniej niż dwieście. Wystarczy nam pół modlitwy, żeby rozchlastać poselstwo – efekt będzie ten sam, co w przypadku pojedynku Viriona.
– Nie krzycz – zgasiła go. – To naprawdę taki zły pomysł?
– Mówisz, pani, o zachlastaniu poselstwa?
– Nie udawaj idioty! Skoro już ta kretynka księżniczka dała się obrazić i wyzwała Viriona na pojedynek, to przecież możemy się nie zgodzić! Możemy powiedzieć, że była niespełna rozumu, co zresztą byłoby prawdą!
– Pani… – jęknął Biafra. – Obraza została uczyniona w obecności posłów Luan. To już koniec. Jeśli odmówimy pojedynku, albo zabijemy posłów, rezultat będzie ten sam.
– To znaczy jaki? Wymień wszystkie za i przeciw.
– Nie ma żadnych: „za”, pani. Natomiast „przeciw” to: staniemy się państwem bez honoru. Żaden układ, z tych, które mamy podpisane, nie będzie już miał mocy prawnej. Soloth, Dery, Nimmeth rzucą się na nas, kiedy będą tylko miały na to ochotę, w majestacie prawa.
– No, nie mów, że się na nas dotąd nie rzucają, bo podpisaliśmy układy! Boją się, psiekrwie!
– Akurat. Luan da im złoto i rzucą się jak psy. W majestacie prawa, bo będziemy państwem bez „zdolności honorowej”. Upadnie nasz handel.
– No nie… Nie wmówisz mi, że kupcy handlują z nami nie dla zysku, ale dlatego, że mają jakieś układy!
– Kupcy jak kupcy. Wystarczy, że Soloth, Dery, Nimmeth podwyższą cła na nasze produkty. My retorsyjnie zablokujemy trakt pomiędzy Dery a Nimmeth, i koniec. Już nas nie ma. Wtedy się rzucą, cała trójka, zwabiona luańskim złotem i mirażem Wielkiego Lasu. Będziemy mieli cztery wojny w trzech pasach granicznych i za rok będziemy wspomnieniem. Może i pięknym. Ale tylko wspomnieniem.
– Ty mi nie opowiadaj koncepcji rodem z podręcznika dla uczniów świątynnej szkoły!
– Pani. Oczywiście, że nikt nie powstrzymuje się od wojen, bo wiążą go układy. Oczywiście, że kupcy z nami nie handlują wyłącznie dzięki układom. To jest jasne dla wszystkich. Ale uznanie nas za „państwo bez zdolności honorowej” to mniej więcej tyle, ile napis na mapie wrogich sztabów: „Szarp kto może – Luan pomoże!”. Po nas. Jest już po nas. Abstrahując od wszelkich układów, nasi kupcy będą wygwizdywani na targach – konkurencja nie śpi, każdy powód dobry, a ludowi wszak wystarczy wroga wskazać. Nie będziemy mieli reprezentacji na żadnej z giełd. Nie będziemy mogli zapłacić składowego, targowego, dzierżawnego. To koniec naszego poważnego handlu. Zostanie przemyt, i to dość lukratywny – tyle że to rozwiązanie dla jednostek, bo podatków nie ściągniemy – na przemycie całe królestwo się nie wyżywi. Nie będziemy mogli wysłać posłów dosłownie nigdzie. Ciekawe jak więc utrzymamy pokój na granicy z Dery? Nasze prawo przewozowe przestanie się liczyć. Z czego więc zapłacimy żołd? Jesteśmy odcięci od morza, od spławnych rzek. Z jednej strony mamy nieprzejezdny Wielki Las, z drugiej wrogi Luan. Soloth, Dery, Nimmeth to nasi jedyni partnerzy. A jeśli Nimmeth uzna, że większe zyski od ceł i składowego da im własny eksport?
– A dlaczego do dzisiaj tak nie uznali?
– Bo opłacamy praktycznie wszystkich, którzy tam się liczą.
– I nagle nam się sakiewka zawiąże? Nie będziemy mogli opłacać dalej?
– Będziemy mogli. Tylko jaki oni argument przedstawią swojemu królowi? Handel z państwem bez honoru, bez traktatów, z kimś, z kim nie wypada nawet rozmawiać?
– Ich król już stary…
– Stary, ale jego minister od handlu młody. I coraz silniejszy. Nasza partia w Nimmeth wyraźnie słabnie i to od dawna. A jak utracimy honor? Co będzie? Ano, będą zaporowe cła, albo w ogóle fora ze dwora. A z drugiej strony na szali wagi luańskie złoto. Luańskie koneksje, ich olbrzymie porty. Dotąd Luańczykom było za daleko, ale teraz zaświeciło im w oczy legendarne złoto z Wielkiego Lasu. To idioci, jeśli sądzą, że przejdą Las, by handlować z Chorymi Ludźmi. Ale z legendą nie da się dyskutować. Przekonają się sami… ale dopiero gdy już zajmą całe Arkach w przyszłym roku. Za dwa lata, powiedzmy. Zresztą, dajmy sobie z tym spokój. Naszym głównym odbiorcą towarów jest Troy, księstwo Linnoy i Symm. Oczywiście, przez pośredników ale jednak. Ciekawe, co zrobi władca Troy, jeśli usłyszy, że jesteśmy państwem bez honoru? Nic nam nie zrobi – statki Troy nie zawijają ani do nas – bo to niemożliwe – ani do Nimmeth. Tylko pośrednicy. Żadnych zakazów handlu więc nie będzie, siłą rzeczy. Wystarczy jednak, że podwyższą cła i leżymy. Nasze towary będą za drogie, by je kupować.
– Toż Troy też wojuje z Luan. Staną po ich stronie?
– Bogowie! Troy ma na karku niekończącą się wojnę z Luan, a na drugiej granicy upokorzoną przegraną z Linnoy, Tyranię Symm – dyszącą, żeby komukolwiek pokazać, gdzie jego miejsce i wreszcie przeprowadzić zwycięską wojnę – a z boku wściekłe o niedopuszczanie do morza Królestwa Północy. Coś o tym wiemy, prawda? Myślisz, pani, że Troy zaryzykuje wojnę na dwóch frontach w naszym interesie? Wątpię. Tam władzy naprawdę nie dzierżą sami idioci. Ale to jeszcze nic. Prawie cały z kolei handel Troy przechodzi przez cieśniny we władaniu księstwa Linnoy. Ciekawe, czy Troy z czystej miłości do nas zaryzykuje wojnę handlową z księciem Linnoyem? A stary książę ma fioła na punkcie honoru. Sam przecież wywołał trzydziestoletnią wojnę z Symm tylko dlatego, że ktoś nieopatrznie roześmiał się, kiedy on na oficjalnej uczcie puszczał wiatry. Wybaczcie, pani, prostackie określenie.
– Linnoy to stary piernik. Zaraz umrze.
– Tak? To czekajmy, aż umrze. Ale jeśli się to nie stanie na dniach, to nasz w pewnym sensie „naturalny” sojusznik, Troy, wystawi nas do wiatru tak, że nam buty pospadają z wrażenia. I nie będzie tu chodzić o „wiatry” Linnoya.
– Nie bądź wulgarny!
– Wybacz, Wasza Wysokość. Jestem po prosty szczery, na co, jak widać po naszym sztabie, nie każdy może się zdobyć.
– Toteż nie sztab, a ciebie proszę o radę!
– Idźmy więc dalej. Tu będzie chodzić o przeżycie fizyczne Królestwa Troy. Staną przeciw nam, choć im piana na usta wyskoczy, że muszą poprzeć swojego wroga. Ale nie będzie sentymentów. Troy to wielki kraj. Ich interesy strategiczne to bez mała cały świat. Tylko że tu ich nie mają. Są nawet bardziej trzeźwi niż cesarz Luan i mało ich obchodzi legenda Wielkiego Lasu. Natomiast bardzo ich obchodzi fakt, czy w przyszłym roku będą mieli za co wyposażyć swoją armię. Luan jest większe niż oni wzięci razem do kupy z Symm. Dlaczego mieliby dla nas straszliwie ryzykować? Że wiążemy część armii Luan? To śmieszne. Luan obroni swoją granicę z nami dwudziestotysięczną armią. Mógłby resztę skierować na Troy, ale… tam trochę inne interesy wchodzą w grę. O co innego chodzi w rozgrywce między tymi państwami, a my walczymy o przeżycie. U nich: światowa gra, „krok do przodu i dwa kroki w tył”, kto komu sakiewkę wyczyści, własną kabzę nabijając skuteczniej, jest ważne. A my? Życie lub śmierć. Życie lub śmierć. Wybierz więc, pani, czy chcesz tak strasznie ryzykować, sytuację nakreśliłem. Może nic się nie stanie? Może tylko obśmieją Luan na dworach? A może skorzystają z okazji. Ciekawe, co myślał ten król, któremu Virion wyrżnął legion Moy? Czy też rozważał opłacalność ryzyka? On wybrał. Legionu Moy już nie ma, a Virion przyjechał do nas.
Zapanowała dłuższa cisza.
– A… drugie wyjście? – zapytała w końcu Królowa.
– O jakim wyjściu mówisz, pani?
Biafra potrafił być okrutny nawet wobec własnej władczyni. Oprócz tego, że był maminsynkiem, paniczykiem, skurwysynem jakich mało… był jeszcze dość odważny!
– Nie irytuj mnie.
– Mówisz, pani, o przyjęciu pojedynku? Cóż. Prawo honorowe stanowi, że jeśli wyzwany poprosi o pomoc swoją rodzinę, to cała rodzina wyzywającego również musi stanąć na ubitej ziemi. Dam sobie rękę uciąć, że Virion ma wśród orszaku ze trzydziestu swoich „synów”.
– Trzydziestu???
– Pani… Założę się, że sam cesarz Luan zawczasu podpisał upoważnienie do adopcji tych rębajłów. A przeciw takiemu podpisowi nic nie zdziałamy. To w świetle prawa jego synowie, nawet, myślę, z pełnym prawem do sukcesji. Choć, znając legendę Viriona, on nic nie ma, bo wszystko przechlał lub przepuścił w burdelach. Tak więc nie straszna mu myśl, że „synowie” mu coś zrobią, żeby dziedziczyć. On, na swój sposób, jest sprytny.
– Jest sprytny, skoro zdołał obrazić naszą księżniczkę!
– A to akurat nie sztuka. Wybacz pani, że jestem brutalnie szczery.
– To znaczy, ja jestem głupia, że ją postawiłam na czele dywizji?
– A tego to już nie potwierdzę, bo pal naostrzony mi się zwidział między nogami. – Biafra albo był straceńcem, albo pomiędzy nim a Królową wisiała jakaś niesamowita tajemnica. Coś przedziwnego ich łączyło. Nikt przecież, na całym świecie, nie odezwałby się tak do swojego władcy! – Nie ja, na szczęście, stworzyłem ten kretynizm, gdzie baba w mitrze kieruje wielkim związkiem taktycznym.
– Ty się hamuj!!!
– Oczywiście, pani. Już nic nie mówię.
– Przeciwnie. Mów!
– Służę. Hm… Tak więc, jeśli Virion stanie z „synami”, nasza przemądra księżniczka będzie musiała stanąć ze swoją rodziną. A dla żołnierza jego oddział rodziną. Szkoda, że taki duży i dobry. Wytną psy całą dywizję.
– Jak z rodziną? Prawo znam. Nie możemy przyprowadzić, choćby w kajdanach, jej braci, sióstr, ojca, matki, krewnych… czy co tam jeszcze ma?
– Nie, pani. Prawo, zaraza, „starożytne”, niestety stwierdza to bardzo jasno: „Dla żołnierza jego oddział rodziną”. Nie ma ojca, nie ma matki ani sióstr i braci. Cała dywizja ma stanąć na ubitej ziemi, jeśli księżniczka jest dowódcą dywizji. A jest, niestety.
– Toż trzy tysiące osób rozsieką trzydziestu mistrzów!
– Moja pani… Nie szukaj dziury w całym, to nas nie uratuje. Wyraźnie powiedziane jest: „jeden na jednego”. Jeden nasz żołnierz przeciwko jednemu ich mistrzowi. Ten, który przeżyje, walczy z następnym, chyba że główny pozwany kolejność zechce zmienić. Nie ma tak, żeby się dwóch choćby naraz na jednego rzuciło, bo nasz honor w gruzach legnie momentalnie. Moja pani. Wysieką nam całą dywizję i to dzisiejszej nocy. Bo ta głupia kurwa powiedziała, że pojedynek „tu i teraz”.
– Trzydziestu ludzi wysiecze nam trzy tysiące żołnierzy?
– Pani. Virion nie głupi. On „łaskawie” daruje służbom tyłowym, zaopatrzeniu, woźnicom, kucharzom, kancelistom, pisarzom, koniuszym i gońcom. On nam zabije „jedynie” jakieś dwa tysiące liniowych żołnierzy. Chyba, oczywiście, że ktoś z reszty zgłosi się na ochotnika, ale wątpię, żeby się ktoś zgłosił, jak tylko zobaczy, co się stanie tej nocy.
– Czyli koniec z pierwszą elitarną dywizją górską?!
– Dlaczego koniec? Zostaną nam służby tyłowe, zaopatrzenie, woźnice, kucharze, kanceliści…
– Przestań!
– Wedle rozkazu, Wasza Wysokość.
– Przestań kpić! Jak to: trzydziestu na dwa tysiące?
– Ano, przeprowadźmy obliczenie. Trzydziestu ludzi na dwa tysiące, to by znaczyło, że każdy z nich ma zabić sześćdziesięciu sześciu naszych… Eeeee… Zbyt się zmachają. Więc Virion ma więcej „synów” niż trzydziestu. Może mieć czterdziestu. Wtedy każdy z nich będzie musiał zabić pięćdziesięciu naszych. No… To dość rozsądne, zakładając, że będą się zmieniać w trakcie, ale to przecież główny pozwany ustala kolejność. To mistrzowie, więc jeśli będą zabijać jednym uderzeniem miecza, o co w ich przypadku nietrudno. Do rana powinni skończyć. A co my zrobimy z tymi górami trupów, to już nasza sprawa.
– Przestań! Przestań! Przestań!
– Mogę przestać.
– Przecież wojsko się zbuntuje!
– Nie zbuntuje się. To, niestety, dobre wojsko. Nasze najlepsze.
– Przestań! Nie… Mów.
– Co mam mówić? Dopiekła pewnie pierwsza dywizja panu cesarzowi, więc jej nie będzie. I tyle. No, chyba że Wasza Wysokość zaryzykuje istnieniem całego Królestwa. Wasz wybór, pani.
– Bogowie! Tak nie może być. Co ja mam im powiedzieć? Co ja mam powiedzieć dwóm tysiącom żołnierzy, których wystawię na pewną śmierć? Co ja powiem ich matkom, ich ojcom, ich rodzeństwu?!
– Ano… Na szczęście to nie ja, a wy, pani, jesteście Królową. Nie mnie radzić. Tu raczej każdy wielki filozof, którego spytalibyście o radę, uciekałby zygzakiem przez krzaki.
Rozległ się trzask. Potem brzęk tłuczonego szkła. Pewnie, sądząc po cichym syknięciu z bólu, Biafra oberwał jakimś naczyniem. Ale i na tym się skończyło. Co za tajemnica łączyła tych dwoje? Kto w taki sposób śmiałby mówić do swojej królowej?
Biafra wyszedł z namiotu, trzymając rękę przy czole, które najwyraźniej bolało. Ale… Mówić takie słowa do swojej władczyni? Wykpił się w jakiś niezrozumiały sposób. Potem wyszła Królowa. Achaja mogła obserwować tylko samym kącikiem lewego oka, ale nie myliła się. Królowa płakała.
Dziewczyna spojrzała na kryjące się za drzewami słońce. Jej ostatni w życiu zachód słońca. Czterdziestu mistrzów Viriona! No, trudno. Zawsze w życiu się coś spieprzy. Nie dziś, to jutro. Niby co za różnica, kiedy?
Oficerowie doskoczyli, widząc Królową. Ta jednak powiedziała tylko:
– Zebrać całe wojsko. Zdjąć wszystkie warty i służby. Gwardia wokół mnie.
– Ależ, Wasza Wysokość! Warty? – odważyła się któraś z pań pułkowników.
– Milcz. Wykonać – odrzekła Królowa sucho.
Wszystkie rozbiegły się, by spełnić niecodzienne rozkazy. Królowa wytarła łzy i poszła w kierunku głównego namiotu, gwardzistki ruszyły za nią.
Po długim czasie jakaś chorąży zaledwie, zdjęła Shhę i Achaję z posterunku i kazała dołączyć do oddziału, który wraz z innymi formował linię na placu. Dopiero teraz Shha odważyła się spytać:
– Co to było? Zrozumiałaś coś, czy mamy o wszystkim zapomnieć?
– A co za różnica? Już po nas, siostrzyczko.
– Co? Niewiele zrozumiałam, ale to… to… – Shha miała minę, jakby miała się rozpłakać. – To coś se tam możni ustalili, nie? I to nie będzie tak, jak mówili, prawda?
Achaja podeszła do niej, delikatnie odsunęła jej z twarzy warkoczyki i pocałowała lekko.
– Będzie, siostro! – westchnęła. – Już po nas!
Poprowadziła ją do oddziału. Pluton przywitał ich zdziwionymi spojrzeniami. Shha nigdy nie była w takim stanie, a przynajmniej nikt jej takiej nie widział.
– Coście takie strute, koleżanki? Dałyście ciała tam przy namiocie?
– Cześć, trupy – powiedziała Shha i zwymiotowała. To naprawdę sprawiło piorunujące wrażenie. Nawet te specjalnie dobierane, niskie, dołączone do plutonu w ostatniej chwili, wiedziały, że wszystko może się zdarzyć, ale Shha będzie mimo to w pogodnym nastroju. Jeśli nie jest, to albo się struła, albo nastąpił koniec świata!
– Co się stało?
– Żegnaj, Lanni. Do widzenia, Zarrakh, Chloe, Mayfed i Bei… Fajnie było z wami, siostrzyczki.
– Co ty gadasz? Zabiją nas?
– No!
– Aż tak żeśmy dały dupy przy Królowej? Aż tak?
– Nie. Nasza kochana księżniczka dała dupy za nas.
– O czym ty gadasz?
– Legion Moy – rzuciła, ale nikomu nic to nie powiedziało.
Jako prości żołnierze służyły dziewczyny ze wsi, z małych miasteczek, a czasem i z dużych, ale z biedoty. Żadna nie była przesadnie wykształcona. Ot, przyszli do domu, zapukali, pokazali listę z podpisem kogoś bardzo ważnego i trzeba było iść. Zostawić ciepły domek, jakikolwiek był, zostawić siostrzyczki i braciszków, tatusia i mamusię, przestać roić o terminowaniu u krawcowej na rogu ulicy, o szybkim zamążpójściu, o tym, czy tato zdoła dać jakieś morgi w wianie, czy też trzeba będzie świecić gołym tyłkiem w kontrakcie małżeńskim. To był koniec takich marzeń, w których były najpiękniejszymi dziewczynami w sąsiedztwie, w których miały powodzenie w całej wsi i mogły wybierać. Trzeba było się pożegnać z koleżankami (jeśli doprowadzający sierżant pozwolił, ale oni z reguły się nie wyzwierzęcali, więc można było pożegnać się ze wszystkimi wokół, jeśli tylko nie znikało się takiej z zasięgu wzroku). Zapłakana matka pakowała pospiesznie jakiś tobołek (jeżeli zawierał jedzenie, to w porządku, mogło się przydać, jeżeli ciuchy, to i tak odsyłano je zaraz pocztą z powrotem). Ojciec dawał parę groszy, całował. Bach, bach… Potem się szło ulicą lub drogą, z płaczem często, ale i z ciekawością innego życia, potem był obóz rekrutów. Tam to wiadomo, różne świństwa, jak w każdej armii na świecie, a potem wojska liniowe (niby gdzie mieli kierować te „mniej wykształcone” – toż miejsca w służbach tyłowych zajęte były przez dziewczyny z naprawdę dużych miast, z bogatszych rodzin), trochę szturchania. Ale jeśli się miało szczęście, to potem… Jeśli się przeżyło pierwszą bitwę… to potem zdobywało się koleżanki, które były bliższe niż rodzone siostry. Było się kimś w grupie, kimś, z którego zdaniem wszystkie wokół się liczyły, kimś poważanym w drużynie, kimś, w przeciwieństwie do świeżego mięsa, które podsyłano jako uzupełnienia. Wiedziało się co i jak, co robić, jak tamci nacierają, która z oficerów się przypierdala, a przy której można nawet gwizdać. To było coś! Owszem, coś przerywane durnowatymi związkami między dziewczynami, jakimiś głupimi pocałunkami, albo i czymś więcej… ale co miały robić? Szły do wojska, mając szesnaście lat, wychodziły (jeśli wychodziły) mając dwadzieścia sześć. Z kusą sakiewką, odprawą w gołych morgach, albo dzierżawnym (miastowe miały zawsze szczęście, z dzierżawnego można było skromnie żyć, a z morgów co? Nie mając chałupy, narzędzi ani męża) no i z nową wojskową kurtką, do której wszystkie miały prawo. Czasem koń (dla kawalerzystek), albo jakieś inne dobro, jeśli się odznaczyły. Czasem dodatek, jeśli uzyskały jakiś stopień. Oczywiście, bywały wyjątki. Jeśli któraś została zmobilizowana jako zwykła żołnierz, a wychodziła jako porucznik – to był miód. Pensja do końca życia, możliwość zostania w armii (już nie w linii, jeśli ktoś był zabobonny, albo jak kto woli, rozsądny), albo odprawa, ale porządna, taka, z którą da się jakoś wystartować. Ale Lanni była jedną z niewielu, które mogły mieć takie szczęście. Sierżant miała jeszcze nieźle, ale reszta… Załóżmy, po dziesięciu latach służby dziewczyna wychodzi z wojska w wieku dwudziestu sześciu lat mając: kurtkę, plecak napakowany żarciem, dwadzieścia srebrnych odprawy i (no niech ma szczęście, powiedzmy, że z miasta była) pięć od sta dzierżawnego, licząc od pięćdziesięciu srebrnych, które jej armia złożyła w depozycie, kiedy zaczynała służbę. Na chleb wystarczy. I już. Można sobie przecież siedzieć pod płotem i jeść ten jeden bochenek chleba przez cały dzień. Woda w rzece jest za darmo. A jak się ubranie porwie, to zawsze można wziąć coś ze śmietnika. Dwudziestosześciolatka, bez męża, bez domu (załóżmy tym razem, że ma pecha) i bez rodziny. Co ma zrobić? Zna jakiś fach? Poganianie koni? Rzeźnia miejska? E… Jakby się tak zastanowić, to miejsc jest dużo dla byłych żołnierzy. Sprzątanie ulic od święta (powiedzmy, że jakaś księżniczka do miasta zjedzie), wyprawianie skór (tam zawsze nowych potrzeba, bo dużo ludzi umiera od zwierzęcych chorób), kopalnie (choć dziewczyny niezbyt tam lubią), wycinka lasu, tartaki (robota przy noszeniu drewna, bo lepsze stanowiska już mężczyźni zajęli). Nie, jakoś da się żyć. A na pewno z głodu się nie umrze, bo o to armia dzierżawnym zadbała. A jak dziewczyna ze wsi? No… Ma te swoje morgi. Wiano częstokroć dużo lepsze niż inne dziewczyny miały. Ale dwudziestosześciolatka może już liczyć tylko na tych kawalerów, którzy się przy siedemnasto- i osiemnastolatkach nie załapali. Czyli na kawalerów, hm, drugiego sortu, albo na wdowców (wszak sama jedna z drugą ziemi nie obrobi, bo czym? Gołymi rękami? Zaczynając od ugoru?).
Nie mówimy, oczywiście, o oficerach, które przeszły swoją własną szkołę, za którą zapłaciły ich rodziny, o umiejących pisać, czytać i gładko się wysławiać dziewczynach. One mogły po służbie zostać wszystkim, czym zostać chciały. Umiały świetnie liczyć, raczej ciężko je było zahukać, potrafiły zadbać o swoje, potrafiły udawać, potrafiły się sprzedać jak chciały. Mogły, oczywiście, zostać w armii, mogły służyć na książęcych dworach, mogły obejmować stanowiska urzędowe, wreszcie miały swoje oficerskie pensje lub naprawdę duże odprawy. Nie, nie. Mówimy o prostych żołnierzach.
Ale teraz… Przed żołnierzami plutonu „C” pierwszej kompanii stanęło nagle, że muszą zrezygnować nawet z tej bardzo skromnej przyszłości, którą im zapewniała armia. Pewnie, że każdy żołnierz liczy się z tym, że zginie. Ale to jakoś tam się odsuwa ze świadomości. Może nie ja? Może jeszcze nie tym razem. A tutaj? Zginiemy wszystkie? Naprawdę? To chyba niemożliwe, co? Możliwe? O, kurde… Dziewczyny przyjmowały to różnie. Shha rzygała jak najęta. Mayfed i Zarrakh zaczęły się kłócić o jakiś nieistotny drobiazg i to tak, że o mało się nie pozabijały. Lanni usiadła na ziemi i patrzyła przed siebie tępym wzrokiem. Chloe pokazała (mimo wrodzonego pesymizmu) klasę, uchlała się z ukrytego pod kurtką bukłaka i stała sobie na baczność (prawie) jakby nigdy nic. Dziewczyny (te małe) klęły, że nie mogą być przy swoich macierzystych plutonach, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Reszta kłóciła się z Bei, która jako jedyna argumentowała, że to nie „nowa” Kaisha przyniosła im pecha. Ale kto by ją tak do końca poważnie traktował, młodą, miała raptem szesnaście lat, co ona tam mogła wiedzieć w porównaniu z „doświadczonymi” siedemnastolatkami? Achaja najpierw podeszła do swojej sierżant. Zwymiotowała na sam widok tamtej. Potem do Lanni, ale tu tylko machnęła ręką, potem do Chloe i wypiła jej resztę wódy z bukłaka.
Otrzeźwiło ją dopiero, jak ktoś chwycił jej włosy.
– Ty! – To była pani major, jakby czymś „zmęczona”, w dowództwie widać też był alkohol na podorędziu. – Do szeregu! Zbieraj ludzi! – Popchnęła ją delikatnie. – Lanni! Wstawaj i ustaw swój pluton! Shha! Przestań rzygać, to rozkaz! Zrób coś z tymi swoimi koleżankami, bo ci się rozejdą!
– A niech się rozchodzą! – Shha tkwiła ciągle w tej samej pozycji, na czworakach. – Bogowie z nimi.
– No, wstań, siostro. – Pani major ujęła jej ramię. – No, chodź, mała. Tak trzeba.
– A srał was pies.
– Wiem, wiem, – Major, o dziwo, nie obraziła się śmiertelnie. Zresztą, jakby się obraziła, to niby jaką karę mogła teraz wymierzyć? – Ale trzeba.
– Pierdol się! – Shha zwymiotowała znowu.
Achaja podeszła i odsunęła rękę pani major. Powoli podniosła swoją najbliższą koleżankę.
– Chodź… Wiem, że to głupota. Ale i tak nic nie zrobimy. Niech gnoje wiedzą, że się nie boimy i… że mamy honor.
– Co mamy? – nie dosłyszała Shha.
– Mamy to, że się lubimy. I że jesteśmy razem.
– Jak chcesz, to dla ciebie stanę w szeregu. Tylko dla ciebie. Bo reszta mi zwisa!
Pani major skrzywiła się, ale zasłoniła je obie własnymi plecami, żeby nikt z orszaku nie widział, co tu się dzieje. Bei tymczasem modliła się głośno, Zarrakh i Mayfed, nagle pogodzone, nuciły jakąś piosenkę, te małe z tyłu płakały w większości, reszta kłóciła się, kto gdzie będzie stał, jakby teraz dopiero do nich doszło, że to nie jest normalny apel. Na prawdziwego żołnierza wyglądała jedynie Chloe, pijana w sztok, ale na baczność. Inne plutony nie wiedziały jeszcze, co się dzieje, więc ustawiono je łatwo. Lanni, klnąc i złorzecząc tak strasznie, że gdyby Bogowie byli blisko, powinni ją spalić piorunem, ustawiła jednak swoje wojsko, tak że przynajmniej z daleka przypominało to porządną linię, a potem stanęła tuż przed Achają. W ostatniej chwili.
Królowa pojawiła się dosłownie moment później. Nawet stąd wydawała się o jakieś dwadzieścia lat starsza niż poprzednio. Mówiła… A co się da powiedzieć w tej sytuacji? Mówiła, że wierzy (wiara zawsze pojawia się w podobnych momentach, co?), że wie (uuuuuu… łgała ani chybi), iż sobie poradzą. Nakreśliła, oględnie, sytuację.
Tylne szeregi nie zrozumiały (albo nie usłyszały, bo słowa były dość ciche), przednie chyba zrozumiały, ale nie mogły do końca uwierzyć. Potem pojawił się Virion z kilkudziesięcioma „synami”. Wyznaczono plac do pojedynku. Pierwsza wystąpiła księżniczka, jeszcze zajadła, wywijająca swoim mieczem wykonanym przez najlepszych rzemieślników. Naprzeciw niej sam Virion. Cha, cha, cha… Wykpiła się niczym, jak przewidział Biafra. Szermierz natchniony wyjął swój miecz i zabił ją tym samym ruchem! Nawet nie wiedziała, że ginie!
Jakaś straszliwa cisza zapadła na placu.
Trzeci pułk miał pecha. A właściwie, chyba wielkie szczęście. Stał pierwszy od prawej i od niego się zaczęło. Niby po co dziewczyny miały patrzeć najpierw na śmierć całej dywizji? Virion ustąpił z palcu (to on wszak ustalał kolejność wśród swoich ludzi… tfu! „synów”) i zastąpił go ktoś młodszy. Pani major, ta przed nimi, zaklęła nagle.
– Ach! Jestem wyższym oficerem, mogę sobie wybrać czas. – Odwróciła się na pięcie. – Cześć, dziewczyny! – mruknęła i poszła, wyciągając miecz.
– Teraz to: „dziewczyny” – warknęła Shha. – A jak mnie, kurwa, pierwszy raz na Kupiecki Szlak słała, to krzyczała: „Zapierdalaj, żołnierzu!”
– Daj jej spokój – westchnęła Mayfed. – Poszła pierwsza. Niech jej będzie.
– Pierwsza! Też bym chciała być pierwsza i nie widzieć tego wszystkiego! No, Achajka?
– Co, Shha?
– Przesuń się w lewo. Nie chcę widzieć, jak oni to z tobą będą robić. Chcę być przed tobą. Proszę!
– W życiu! Siostro, wybacz, ale nigdy w życiu! To ja nie chcę widzieć, jak oni to z tobą będą robili!
Pani major została załatwiona jak księżniczka. Jednym ruchem przeciwnika. Jednym zamachem! A to były jako tako przynajmniej wyszkolone szermierki. Jakie szanse mieli więc żołnierze?
– Ale szczęście, żeśmy w pierwszej kompanii – szepnęła Bei. – Pluton „C”, więc przed nami tylko „A” i „B”. Sześćdziesiąt sześć dziewczyn. To se za długo przynajmniej nie popatrzymy.
– Ty, widziałaś – szepnęła któraś z tyłu. – Matematyk u nas.
– Sześćdziesiąt sześć – kontynuowała Bei, niezrażona – a do mnie ile jeszcze zostało? – wychyliła się z szeregu, żeby policzyć na palcach koleżanki, które dzieliły ją od Lanni, czyli początku plutonu. – O, żesz ty. No, ale dobra, te z tyłu mają bardziej przesrane!
Pierwsza z dziewczyn z ich kompanii wyszła na plac. Wyciągnęła swój miecz. Ciach. Gwardyjki odniosły jej ciało. Następna. Ciach! Bogowie! Czy oni naprawdę potrzebują tylko jednego cięcia? Jednego zamachu? Co może zrobić zwykły żołnierz ze wsi czy z miasta w walce z mistrzem szermierki? Ciach! To już trzecia! Kurwa! Kurwa! Kurwa! Niech ktoś coś zrobi! Ciach! Bogowie. Gdzie gwardyjki będą układać ciała przy końcu? To już czwarta. Ciach! Piąta. O kurwa! Ale szybko!
Ktoś tuż za nimi zwymiotował głośno. Reszta trzymała się jednak jakoś.
– Achajka – Shha zagryzła wargi – przesuń się za mnie, proszę!
– Gówno! Nie będę patrzyć, jak cię wynoszą!
– Ale ja będę musiała.
– To zamknij oczy! Nnnnn… nie przejdę za ciebie! Nie zrobię tego!
Bei przerwała im nagle.
– Bogowie! Już po pierwszym plutonie. To tak szybko?
– Nie wzywaj Bogów, dupo! – krzyknęła któraś z tych małych, dołączona do nich na siłę. – Jakby Bogowie byli, to by na to nie pozwolili!
– Gadanie – włączyła się Mayfed. – A pozwalają na wszystkie inne świństwa? Teraz dopiero zwątpiłaś, siostrzyczko? Co? Nie było cię na Kupieckim Szlaku zeszłym razem? Nie widziałaś, co się tam wyrabiało?
– Ale cały pluton tak szybko?
– Szybko, bo nie mieli pełnego składu, a uzupełnienia do nich jeszcze nie dotarły. Na swoje zresztą szczęście.
– Ty, kurwa. Zaraz będziesz mniej gadatliwa!
– Stul pysk, cipo!
Koleżanki z plutonu „B” właśnie się żegnały ze sobą. Ciach! I pierwsza nie żyła. Któraś osłabła w szeregu, gwardyjki ją cuciły. Ciach!
– O, mamo, ja nie chcę! – Jedna z dziewczyn zwątpiła wyraźnie. – Kurde, darujcie mi, co ja wam zrobiłam?
Gwardyjki wypchnęły ją na plac. Szermierz Viriona musiał ją gonić. Ciach! Jedna z tych w gwardyjskim mundurze płakała. Zastąpiono ją inną, bynajmniej nie radosną, ale trzymającą się jeszcze. Ciach! Co za różnica, jak się idzie na śmierć? Odważnie czy tchórzliwie? Przy dwóch tysiącach ofiar raczej nie zapamiętają żadnego imienia. Można się nawet sfajdać, bez różnicy. To se cesarz Luan wymyślił! Jedna z plutonu „B” nawet nie wyciągnęła miecza. Pochyliła głowę i już. Chciała, żeby ją ścięli szybko. Był z tym pewien kłopot i opóźnienie. Kodeks honorowy wyraźnie stwierdzał, że obaj adwersarze mają mieć broń w ręku. Gwardyjki same wyciągnęły jej własny miecz, usiłowały włożyć do ręki, ale ta nie chciała trzymać. No i co dalej? Przywiązać sznurkiem? Przemówić jej do rozumu? Niby co powiedzieć? Bogowie… Jedna z gwardyjek zwymiotowała i sama uciekła w krzaki. Dosłownie chwile dzieliły czekające oddziały od rozprzężenia. Wreszcie ktoś wpadł na pomysł. Wsadzili ogłupiałej, biednej dziewczynie rękę za własny pasek, tam też wsadzili jej miecz. Ciach! Następna. Ta przynajmniej wyciągnęła broń. Nawet wzięła zamach. Ciach!
– Ile jeszcze? – spytała Bei. – Zdążę się pomodlić za tatę i mamę, i za rodzeństwo?
– Módl się za siebie, małpo – usłyszała z tyłu. – Tylko cicho!
Major w gwardyjskim mundurze podeszła do nich, ale jakoś dziwnie, jakby bokiem. Po chwili się okazało, dlaczego. Miała za plecami duży bukłak z gorzałką.
– Chcecie?
– Spadaj – warknęła Achaja, nie bacząc na szarżę. – Jestem już wystarczająco struta.
– Dawaj tu, mała. – Chloe otworzyła szerzej oczy. – Ja jeszcze nie mam dość.
Pani major się nie obraziła. Posłusznie podeszła do Chloe i dała jej się napić. Skorzystało też kilka dziewczyn wokół.
Achaja patrzyła przerażona na gwardyjki układające ciała przy drzewach. Przed chwilą te dziewczyny były żywe! Teraz leżały bezbronne w jakichś dziwacznych pozach. O, kurwa, przecież znała większość z nich, przynajmniej z widzenia. A co tamte „z obsługi” zrobią przy końcu dywizji? Gdzie położą nas wszystkie?
– Jeszcze sześć – mruknęła Lanni, zerkając w bok.
– Uuuuuu… Pięć. No, to żegnajcie siostrzyczki!
– O, żesz.
– Szlag! Mama pisała, że mam nowego braciszka. – Porucznik dyszała ciężko, jak po długim biegu. – Już go nie zobaczę. Już nawet do nich nie napiszę. – Uśmiechnęła się smutno. – No, dobra! Siedemnaście lat i starczy! Co będę umierała ze starości w łóżku, nie?
– Lanni – Achaja przemogła dławienie w gardle – przesuń się za mnie!
– Żeby patrzeć, co oni z tobą będą wyrabiać? I jak cię kładą tam pod drzewami? W życiu!
– Nie, szlag! Napisz ten list!
– Za późno, Achajka. Już tylko dwie przed nami.
– Lanni, błagam, przesuń się. Nie pozabijam ich wszystkich, bo to nie w ludzkiej mocy! Ale dam ci czas na napisanie listu. Podyktuj tej małpie w gwardyjskim mundurze, nawet jak nie ma papieru to zapamięta, oślica!
– W życiu, Achajko! Nie będę patrzyć, co z tobą będą robili!
– Błagam, napisz, że kochasz braciszka, że ich też kochasz, żeby cię pamiętali…
Oficer gwardii podszedł do nich powoli.
– Poruczniku. Teraz pani!
Rzeczywiście. Pluton „B” już nie istniał. Teraz one. Lanni obciągnęła spódniczkę, ale zanim zrobiła choć krok, Achaja wyskoczyła do przodu.
– Proszę pani, ja jestem z plutonu „B”, ustawili mnie przez pomyłkę, bo pasowałam wzrostem!
– Achaja! – krzyknęła Shha. – Ja nie będę na to patrzeć! – Odwróciła się tyłem. – Jesteś strasznie fajna, jesteś… moją siostrą!
Lanni, zaskoczona, chciała coś powiedzieć, ale gwardyjska oficer nie wnikała w szczegóły.
– Dobra – Poprowadziła Achaję. – Chcesz łyka?
Ona też miała ukryty pod kurtką bukłak.
– Nie. Napiję się potem.
Uśmiechnęła się! Gwardyjka naprawdę to doceniła i uśmiechnęła się szeroko. Posłała Achai pocałunek samymi ustami. I to ją choć trochę uspokoiło.
– Hej, dziewczyny! – wrzasnęła do całej dywizji. – Coście takie smutne?! Teraz damy im wpierdol!
Ktoś z tyłu roześmiał się. Pozostałe dziewczyny odwracały głowy, nie chcąc widzieć. Achaja weszła w wyznaczony krąg. Szermierz Viriona przyglądał jej się z pewnym zdziwieniem.
– Ty, coś taka wesoła? – spytał nawet.
– Taka się urodziłam. – Wzruszyła ramionami. – No i wiesz, ustalmy na początku, żebyśmy to mieli potem z głowy.
– Co ustalmy?
– No co mi dasz, jak wygram?
– He! – prychnął ubawiony. – Weź se co chcesz!
Wyszarpnął miecz, ale ona była szybsza. Doskoczyła błyskawicznie i wydłubała mu oczy. Hekke powinien być z niej dumny, słysząc ryk bólu przeciwnika! Po co walczyć? Przecież sam tak mówił. Trzeba tylko wygrać. Nie spiesząc się, wyjęła swój nóż i dobiła go.
– Biorę twój miecz – powiedziała do nieruchomego ciała. – A tak nawiasem mówiąc… Jeśli nasze wojsko wynosi nasze trupy, to kto wynosi wasze?
Gwardyjki na szczęście załapały. Żadna się nie ruszyła. Nawet nie drgnęła. Dwóch szermierzy Viriona musiało odciągnąć ciało. A Achaja miała czas, żeby sobie wyważyć miecz w dłoni. Dywizja zaskoczona milczała, nie wierząc własnym oczom.
Następny jej przeciwnik był bardzo młody. Sam jednak jego widok mógł napawać przerażeniem. Skoczył do kręgu jednym susem, wyćwiczony jak szlag! Duża blizna na prawym policzku, obcięte kiedyś ucho. Mistrz. Ruszył na Achaję składając się do co najmniej trzech różnych ciosów po drodze. „Czy to jest cesarski balet w Syrinx? – spytał Hekke w jej głowie. – A on zaraz gotów tu zatańczyć, do wszystkich Bogów razem wziętych! Uderzy z góry – dodał w jej wnętrzu. – Liczy, że nie jesteś tak silna jak on, pacan jeden”.
Ujęła miecz całą dłonią, nie trzema palcami, jak ją uczył. Chce iść na siłę, kretyn? Nie ma sprawy.
Uderzył z góry. Dzięki, Hekke! Nadstawiła własną klingę. Łomotnęło tak, że jego miecz pękł w połowie, w ruchu nie mógł dobrać odpowiedniego kąta uderzenia, Achaja nieruchomo, miała czas, mogła patrzeć spokojnie i odpowiednio ustawić dłoń. Jej ledwie ręka drgnęła. A on? Bez miecza i ze zwichniętym nadgarstkiem. Co mógł zrobić, kiedy doskoczyła do niego, neutralizując własnym mieczem jego sztylet i przykładając nóż do szyi?!
– Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! – wrzasnęła dywizja, widząc walące się ciało.
Następny przeciwnik wyskoczył jeszcze szybciej, nie chcąc jej dać czasu na odpoczynek. Oni naprawdę nie wiedzieli, co to jest łupanie litej skały przez kilka lat jako niewolnik. Ten był dużo bardziej groźny. Starszy, chudy, sprawny. Podszedł delikatnie na palcach. Patrzył niby gdzieś w bok, ale nie dała się zwieść. Ujęła miecz trzema palcami. Potem uskoczyła lekko, kiedy uderzył. Z grupy Viriona rozległ się czyjś syk. Dopiero teraz zorientowali się, że była szermierzem! Dotąd myśleli, że to bezczelność, siła i szczęście zapewniły jej dwa dotychczasowe zwycięstwa. Mniejsza z tym. Zakrok. Na razie bez żadnego skurczu! Odskok. Świsnął mieczem o jakąś dłoń od jej ramienia, ale nie wychylił się, spryciarz. Ciął lekko, niby po co walić z całej siły, skoro miała na sobie tylko skórzaną kurtkę. Ale to by znaczyło, że on ma na sobie kolczugę. E… Niby po co? Chyba że nie taki znów wielki z niego mistrz? No tak, skąd Virion mógł zebrać aż czterdziestu wielkich w krótkim czasie? No, to zobaczymy. Zakrok, do przodu, odskok. Nawet nie ruszyła mieczem, a on już świsnął swoim. Nie jesteś za dobry, stary. Już po tobie! Co ten Virion, sprawdza przeciwnika, wysyłając najpierw najgorszych, czy chce ją zmęczyć? No dobra, rozluźniła się, jak on taki cwany, to sobie odpocznie w trakcie walki. Cofnęła się kilka kroków.
– Boisz się, suko? – warknął tamten.
– Och tak, tak, tak, panie – zakpiła i ryknęła śmiechem. – Szczam po nogach!
Mrugnęła do Viriona, który stał poza kręgiem i obserwował ją uważnie. Widziała, jak zaklął.
Ten chudy zaczął ją gonić, a ona unikała go drobnymi zwodami. On się męczył, ona nie. Odpoczywała. Żadnych skurczów, to w ogóle nie ten poziom. To nie był przeciwnik dla niej. Mógłby pewnie bez trudu zabić prostego żołnierza czy nawet oficera. Ale ją? Tylko we śnie! Albo w marzeniach.
– Co? – krzyknął wreszcie. – Walcz ze mną, tchórzu!
– Ależ proszę uprzejmie. Jak sobie życzysz.
Doskoczyła i zabiła go jednym precyzyjnym ciosem.
Dywizja zaczęła wyć! Wyć! Dało się rozróżnić zasadniczo dwa okrzyki: „Achaja, Achaja” – mniej liczne, bo mało kto znał ją z imienia, i „Zabij ich, zabij ich wszystkich, siostro!”
„Zabij ich wszystkich”. Cha, cha… Ona sama nie miała złudzeń.
– Lanni? – krzyknęła, ale nie wiedziała, czy ktokolwiek ją słyszy w tym zgiełku. – Piszesz ten list? Pospiesz się!
Podeszła do słupa z flagą, znajdującego się na obrzeżu koła do walki. Oparła o niego głowę. „Rozluźnij kark, kiedy dłuższa robota przed tobą” – mówił Hekke. Jaka dłuższa, Hekke?, odpowiedziała w myślach, zaraz mnie załatwią! „Jeśli tak zaczynasz myśleć, to rzeczywiście już po tobie!” Mam zabić czterdziestu mistrzów? „Już tylko trzydziestu siedmiu, mała.”
– O, żeby cię szlag trafił! – powiedziała głośno.
– Ona z kimś rozmawia! – krzyknął jeden z „synów” Viriona. – To czarownica!
– To załóżcie se, chłopaki, amulety – powiedział Biafra, stojący tuż przy Królowej. – Pożyczyć wam swój?
„Co byś zrobiła na jego miejscu?” – spytał Hekke w jej głowie.
Masz rację, pomyślała. Najpierw wystawiłabym słabszych, żeby zobaczyć, z kim mam do czynienia, żeby zobaczyć co i jak. A teraz dałabym kogoś naprawdę dobrego.
„Ano – mruknął Hekke gdzieś głęboko w jej wnętrzu. – Skoncentruj się, mała, bo teraz to już nie będzie kompletnie zaskoczony facet, jak ten pierwszy, ani pociesznie słaby, jak tych dwóch następnych. Teraz podstawią ci prawdziwego mistrza.”
„Załatw go, zanim zaczniesz walczyć, dziewczyno! – Krótki też chował się w jej głowie. – Po prostu z nim wygraj, głupia babo. Pokaż mu, gdzie jego miejsce! Znaczy, gdybyś nie zrozumiała aluzji, bo wiesz, wszystkie baby są głupie, to chodziło mi o to, że jego miejsce na cmentarzu”
– Zamknij się, Krótki! – warknęła.
– Czarownica! Czarownica! – ktoś krzyknął znowu.
Ten jednak, który wyszedł na plac, wydawał się nie wierzyć w czarownice. Mógł mieć raptem ze dwadzieścia lat, nie miał żadnych blizn. Jednak… Coś dziwnego było z jego lewą ręką, jakby przykurcz czy kalectwo. Nie trzymał w niej sztyletu. Miał ją jakoś tak dziwnie przygiętą z przodu na wysokości pępka. Podszedł do niej zupełnie spokojnie.
– Co? Zaczynamy?
Uch! Doczekała się u nich nawet pewnego rodzaju szacunku. Teraz to nie „Ciach! I już!”, co, chłopaki?
– Moment, głodna jestem.
Z zadowoleniem obserwowała, jak jego brwi wędrują do góry. Rozejrzała się wokół i… podniosła z ziemi wielką, oślizłą gąsienicę. Podniosła wijącego się robala do oczu. Miał jakieś takie malutkie włoski, jakieś cętki, plamki. Włożyła go sobie do ust i rozgryzła powoli. Jej przeciwnik wytrzeszczył oczy. Zerknęła na niego, a potem wysunęła język i spojrzała w dół, żeby zobaczyć, jak wygląda robak po rozgryzieniu. Ktoś z otoczenia Królowej nie wytrzymał i zwymiotował. Achaja przełknęła głośno i oblizała się.
– Wiesz, co ci zaraz zjem? – Uśmiechnęła się do swojego przeciwnika. – Wiesz, co?
Ruszył, robiąc szeroki zamach mieczem, ale nie była aż tak głupia, żeby parować. Nie doprowadził zamachu do końca! Skoczył lekko, leciutko w bok i wyprowadził sztych. Też nie do końca. Powstrzymał swoją rękę, a potem skinął z pewnym nawet podziwem dla dziewczyny, za to, że nie drgnęła. Oboje teraz wiedzieli o sobie, że są dobrzy. Że są siebie warci. Bilety wizytowe zostały wymienione. Teraz to już tylko życie i śmierć. Jedno życie i jedna śmierć.
Skoczyła na niego tak miękko, jakby chciała go przytulić i pocałować. Nie ruszył się, gnój. Wysunął troszeczkę swój miecz i obserwował jej lewą rękę z nożem, czy aby nie rzuci, zaraza! (Niepotrzebnie zresztą, nie umiała rzucać nożem – ale skąd on miał o tym wiedzieć?) Musiała zmienić kierunek, minęli się w odległości kroku może. Żadne z nich nie usiłowało nawet zadać ciosu. Bo niby w co bić? W powietrze? Toż żadnego z nich już dawno nie będzie w miejscu, gdzie stało w chwili, kiedy się zaczynało wyprowadzać cios. Ot, zagwozdka. Obydwoje naraz, jakby na komendę, zrobili krok w tył. On przesunął się w bok, odrobinę podniósł miecz. Ona dotknęła palcem swojej skroni, pokazując mu, że wie, gdzie będzie bił. Wzruszył ramionami, opuszczając broń. Ona niedostrzegalnie ustawiła stopy, on wzrokiem pokazał jej miejsce na trawie, z którego zamierzała się odbić do ostatecznego skoku. I niby co zrobić w takiej sytuacji? Czekać do rana? Rzucać monetą? Sukinsyn! – zaklęła w myślach, ale był dobry! Ona była silniejsza, on za to miał doświadczenie, którego jej brakowało. Jak zmierzyć ze sobą takie atuty? A może… Może ona była ciut… dosłownie ciut szybsza? Może on nie łapał jadowitych węży gołymi rękami?
– Dobra, stary – mruknęła. – Zrobimy coś, czy będziemy tak stali do świtu?
– Niby co? Chcesz, żebyśmy się rzucili na siebie i niech szczęście decyduje?
– No, nie wiem. A ty co proponujesz?
Znowu wzruszył ramionami.
– No to może rzeczywiście, dajmy po dwa kroki do przodu i sytuacja nas zmusi, żeby coś zrobić.
– No. Może i tak. Coś się przynajmniej będzie działo, nie?
Kiwnął głową.
– No. To róbmy.
Postąpili o krok. Jedno i drugie. Chłopak wziął głębszy oddech, dziewczyna zagryzła zęby. Oboje zrobili drugi krok. Jego miecz wystrzelił nagle, ale odbiła bezbłędnie, tnąc nożem. Odskoczył. Przypadł znowu, wyprowadzając cios, uderzyła w bok jego miecza, doskoczyli do siebie, kopnęła go w nogę, ale tylko w bok, bo się usunął, on trzasnął ją głową w czoło. Wcale nie była szybsza!
Znowu znaleźli się o cztery kroki od siebie.
– No wiesz co, zdziro? Kopnęłaś mnie w nogę!
– A ty mnie w czoło walnąłeś! Co to jest, do kurwy nędzy? Wiejska potańcówka po tym, jak już się chłopi schlali?
Roześmiał się.
– Czemu nie ciachnęłaś nożem w zwarciu? – spytał nagle.
– A bo ja wiem, czemu ty tak dziwnie tę rękę trzymasz? I co w niej masz?
– Ty, kurwa, spryciaro! – Odgiął rękę, wcale nie była chora. Ukryty w dłoni miał krótki dahmeryjski sztylet. Nie użył go, bo nie wiedział, co ona zrobi ze swoim nożem. Nie uderzyła, więc nie miał wolnego pola. – Kto cię uczył, suko?
– Nolaan – skłamała.
Docenił dowcip.
– Mnie też – skłamał równie nieudolnie jak ona. Potem uśmiechnął się lekko. – No, to wychodzi na to, że się musimy na siebie rzucić. Nie będziemy przecież tak stać, aż rosa na nas osiądzie, co?
– No! Z rozpędu?
– Mhm – skrzywił się. – Będziemy się musieli wtedy wreszcie dziabnąć, bo inaczej wpadniemy na siebie i oboje się pozabijamy. A na szlag dwa trupy, skoro może być tylko jeden?
– No to… z ilu kroków?
Uśmiechnął się znowu.
– Nie wyglądasz na taką, co się musi długo rozpędzać. Robimy po pięć kroków do tyłu i biegiem na siebie. – Machnął ręką. – Niech szczęście decyduje.
– No, dobra – Cofnęła się o swoje pięć, on też. Każde z nich obmyślało sztuczki i szachrajstwa, jakimi zamierzało oszukać przeciwnika. Ale co tu zrobić? Jakby jedno przestało biec, drugie też to zrobi. Jakby któreś skręciło, drugie też skręci. A jak walną w siebie ciałami, to naprawdę będą dwa trupy. Zadadzą sobie wzajemnie po kilka ciosów, zanim zginą. Więc trzeba będzie walczyć na dystans w ułamkach chwil. W momencie, kiedy jedno ciało uderzy o drugie… tamto musi być już martwe! A w takiej sytuacji naprawdę tylko szczęście decyduje. A, szlag!
Rzucili się na siebie. Achaja w zwodzie runęła na ziemię, odbiła się z pleców, wyprowadzając śmiertelny cios, ale on właśnie nad nią przeskakiwał. Ręką obciążoną mieczem by nie zdążyła, więc puściła nóż i chwyciła go za stopę, wywracając na ziemię. Nie spodziewał się, że jest aż tak silna. Ona nie spodziewała się, że, nawet padając, potrafi rzucić sztyletem. Uchyliła się cudem, ale musiała go puścić. Koniec marzeń o tym, że zdoła zgruchotać mu kostkę. Przewróciła się na plecy, zerwała się i natarła mieczem. Odbił lekko, wstając, ruszył na nią, ale odwinęła się, blokując i… Bogowie! Hurrraaaaa!!! Dokonując cudu, kopnęła go w głowę! Poleciał w tył jak walnięty kafarem wodnego młota! Nigdy tego nie ćwiczyła. Parę lat z kajdanami na nogach. Miała dwa wredne skurcze, jeden w udzie, jeden w pośladku. Coś ją kłuło w brzuchu. Ale on… Ach! Ledwie, ledwie się podniósł, potrząsając głową i tocząc wokół błędnym wzrokiem. Usiłowała doskoczyć, ale on jakoś, chyba instynktownie, wywinął się jeszcze.
„Masz go na widelcu, mała – powiedział Hekke. – I nie walcz ze skurczami, jeśli nie tracisz życia, bo sobie załatwisz nóżkę i pupcię dokumentnie! Zaskocz go czymś.”
– Może krótka przerwa, młody, co? – rzuciła.
Nie mógł uwierzyć, że daruje mu życie. W takiej chwili? Kiedy była górą? Dywizja wyła, napełniając wielką polanę niesamowitym wrzaskiem.
– Zabij go! Zabij go!!! Achaaaaajaaaaaa!!! – Teraz już wszystkie znały jej imię. Poczta pantoflowa działała bez zarzutu. – Zabij ich wszystkich!!!
Pokuśtykała do porzuconego noża, podniosła i wbiła ostrze w tyłek i udo, likwidując skurcze. No. Przynajmniej ich najbardziej groźny objaw. Dalej bolało, ale szlag z tym. Zdjęła swoją kurtkę i odrzuciła daleko. Usiadła na ziemi, rozsznurowała i zdjęła paradne buty od razu ze skarpetami. Wstała, mając na sobie jedynie krótką spódniczkę i opaskę. Podeszła do ciał tych dziewczyn, którym się nie udało, a które leżały teraz pod lasem.
– Cześć, koleżanki – szepnęła. – Zaraz do was przyjdę. Już niedługo położą mnie tutaj i będziemy razem. Ale póki co… pomóżcie mi trochę.
Nachyliła się i dotknęła rękami krwi tej, która leżała najbliżej. Potem posmarowała sobie twarz na czerwono.
Powoli wróciła do człowieka, który czekał na środku kręgu. Już nie był tak strasznie opanowany jak za pierwszym razem. Uśmiechnęła się do niego pokrytą krwią twarzą.
– Zabijałeś, świnio, te bezbronne dupy.
– O, kurde. Z baby zawsze wylezą w końcu sentymenty. A ty niby co robisz?
– Mówisz o tych trzech, co załatwiłam przed tobą? A ktoś ich tu zapraszał? Oni są z Arkach, czy jak?
– Przestań pieprzyć. Już?
– Już.
Rzucił się na nią, odbijając od słupa. Nawet oszołomiony był niesamowicie dobry. Uchyliła się, wyginając kręgosłup, i poczuła, jak zimne ostrze jego miecza, na szczęście na płask, przesuwa się po jej skórze na boku. Sama wyprowadziła cios, ale też się uchylił, gnój. Usiłował ciąć ją w nogi. Wbiegła na słup, odbiła się, robiąc obrót w powietrzu i wylądowała za jego plecami. Chwyciła za ramię, odwróciła go sobie przodem jednym ruchem ręki i wbiła mu miecz w płuca po rękojeść! Zwiotczał. Upadł na ziemię. Znieruchomiał.
Dziewczyny z dywizji krzyczały tak, jakby chciały głosem poprzewracać drzewa wokół. Królowa wstała ze swojego złoconego krzesła, przykładając obie dłonie do ust. Achaja zablokowała leżące ciało bosą stopą i, stękając z wysiłku, wyszarpnęła swój miecz. Odwróciła się przodem w kierunku szermierzy Viriona. Podniosła swoją broń, wysunęła język i samym końcem przesunęła po okrwawionej klindze.
„Już tylko trzydziestu sześciu, dziecko – odezwał się Hekke. – Ale powiedz… co byś na jego miejscu teraz zrobiła?”
Stanęłabym do walki osobiście, odparła w myślach natychmiast i bez wahania. Żegnaj, Hekke.
„Żegnaj, mała.”
Oddychała regularnie, próbując się uspokoić. Zerknęła na te, które leżały pod drzewami. Zerknęła na Lanni, Shhę, Zarrakh, Mayfed, Chloe, i Bei… Cześć, dziewczyny, niektórzy mówią, że niedługo się znowu spotkamy. Że niby tam, po drugiej stronie, po śmierci można się jakoś odnaleźć, nawet cierpiąc, nawet płacząc przez całą wieczność. Popatrzyła na mrugające gwiazdami niebo, na majaczące w ciemności wierzchołki drzew. Kto jak kto, ale ona przecież od dawna liczyła się z tym, że umrze. Tylko dlaczego akurat dzisiaj? Głupia małpa!, zganiła samą siebie w myślach. A niby dlaczego właśnie nie dzisiaj? Osiemnaście lat – powtórzyła za Lanni – i wystarczy! Przecież nie planowała powolnej śmierci we własnym łóżku. Zresztą, niby czym dzień dzisiejszy różnił się od „tego właściwego”, niby jej przeznaczonego, dnia śmierci? Były dokładnie takie same. Srał pies! Czyżby naprawdę chciała żyć wiecznie?
Virion wyszedł, trzymając już miecz w ręku. Gruby, łysy, z obwisłą dolną wargą ukazującą żółte, nierówne zęby. Istny demon śmierci, jak go się przedstawia na rycinach w książkach o Bogach! Cha, cha, cha… Słaby dowcip. Płaski.
Szedł powoli, dość obojętny, ale nie „na pokaz”, bo patrzył na nią uważnie. Przynajmniej tyle. Nie zlekceważył jej zupełnie. Facet, który pijany, obrzygany, obrzucony śmieciami przez kurwy, załatwił w burdelu dwudziestu rycerzy Zakonu. W zamkniętym pomieszczeniu. Najlepszych! Bo, w przeciwieństwie do przypadku Achai (nie mówiąc o liczbie), tamci rycerze spodziewali się, że będą walczyć z szermierzem natchnionym. Człowiek, który załatwił cały legion Moy. No, przecież to się w głowie nie mieści! Jakby opowiedzieć tę historię w lesie, przy ognisku, przygodnym znajomym, to obśmieją jak kłamcę. Człowiek, który nie miał sobie równych. No, może Nolaan, ale nigdy się nie zmierzyli. Bo i po co? Na Nolaana to mogli skakać naiwniacy w rodzaju Hekkego. Nie Virion. Stary pies. O, Bogowie, śmierć idzie. Taka gruba, pyzata, łysa i niepozorna. Kurwa, uklęknąć przed nim, może się zlituje i szybko zetnie? O, żesz ty. A jak walnie w brzuch? Przekręci miecz tkwiący we flakach, potnie wszystko, tam w środku, na strzępy? Toż i dwa dni umierać można. Albo nawet dłużej.
„Ty, mała – mruknął w jej głowie Krótki. – Ja parę lat na dworze Luan udawałem czarodzieja. Może byś tak przynajmniej poudawała choć trochę, że jesteś szermierzem, co? Może jakieś pół modlitwy? Zanim się zsikasz ze strachu i rozpłaczesz nad własnym, obszczanym osobiście losem?”
No, może i tak. Może zetnie szybko, nie wiedząc do końca, że głupia małpa mu nie dorównuje? Ruszyła przed siebie kilka kroków. Potem zatrzymała się i uśmiechnęła.
– Jesteś moim mistrzem – powiedziała szczerze. – To ty zabiłeś dwudziestu rycerzy w burdelu i gdyby to ode mnie zależało, postawiłabym ci za to pomnik! Kocham cię, kocham cię, ty stary, łysy repie. Kocham cię razem z twoją obwisłą wargą i wielkim brzuchem! Ty jesteś dla mnie wolnością, tyś moim szczęściem, tyś legendą, w którą wierzyłam. To ty mi się śniłeś, kiedy marzyłam, żeby ktoś zdjął kajdany z moich nóg! Kocham cię, Virion! Kocham cię!
Był zaskoczony. Trochę. W każdym razie nie atakował. Achaja uśmiechnęła się jeszcze szerzej, zrobiła minę „dziewicy”, a potem… wysunęła język i oblizała się tak, że wszystkich mężczyzn w zasięgu wzroku przeszły ciarki. Ciarki i coś jeszcze.
– Przespałabym się z tobą – mrugnęła do niego. – Krzyczałabym w twoim łóżku. Kocham cię, Virion! Słuchaj, ja umiem to robić!
Dotknęła swojego tatuażu końcem noża i przeciągnęła nim po policzku, zostawiając czerwoną pręgę. Jej własna krew spływała po twarzy, mieszając się z krwią zabitych koleżanek.
– Umiem to robić, stary! Jestem kurwą. Jestem nauczona. Ze mną byłoby ci dobrze. Jak w domu na święta, jak z młodą głupią żoną, jak z czymś bardzo ciepłym, co masz przy boku. Czymś miękkim, ale i ostrym, czymś, co jest głupie, ale przylepiłoby się do ciebie. A potem, po wszystkim, powiedziałbyś: „Achaja, skocz po wino”, a ja bym pobiegła. A ty byś marzył, żeby znowu mieć mnie przy swym boku, coś ciepłego, Virion, coś, czemu nie musisz płacić. Powiedziałbyś „śpiewaj”, to bym ci śpiewała, powiedziałbyś: „stań na rzęsach”, a ja bym stanęła. Ze mną byłoby ci fajnie, Virion! Naprawdę bym krzyczała, nie dlatego, żem nierządnica, po prostu sprawiasz, że dopiero widząc ciebie, wiem, co to mężczyzna. Kocham cię! Virion, ty stary capie! Nie wyglądasz na młodego kochanka, ale wszystkie na świecie, wszystkie takie jak ja… sikałyby po nogach, żeby móc być z tobą! A ja… A ja, niestety, muszę ci wypruć flaki! Niefart, co? – Wzruszyła ramionami. – Tak się z reguły pierniczy w życiu. Spotkasz tego twojego wyśnionego bohatera… I go, psiamać, musisz zabić, albo on zabije ciebie.
Coś tam osiągnęła swoją przemową. Stary alkoholik ze zwiotczałymi mięśniami, wydatnym brzuchem i obwisłą wargą ukazującą żółte zęby, popatrzył na nią, a w jego wzroku było coś dziwnego. On też marzył. On w jakimś tam sensie uwierzył, że są na świecie prawdziwe kobiety, takie, jakimi chcą je widzieć mężczyźni. On poczuł nagle, że świat nie musi być taki brzydki, że nie musi ograniczać się do płatnej miłości (obojętnie, srebrnymi monetami w burdelu, czy ciuchami, wyżerką i pięknym malowanym wozem, zaprzężonym w sześć koni w domu). Płać jak chcesz, monetami czy dobrem, bylebyś wiedział, za co płacisz, palancie. Byle cię było stać, bylebyś był pewny, że dostajesz to, za co płacisz, idioto. Psiamać! Życie czasem płata figle, czasem ta twoja wyśniona baba staje naprzeciw ciebie i mówi, że wypruje z ciebie flaki. Ach! Pokaż jej. Pokaż jej, że się myli! To jej wypruj flaki! Albo daj jej się zabić. Wszystko jedno, draniu. To jest właśnie ta piękna śmierć, o której tyle mówią ci wszyscy, którzy jej nie doświadczyli. No, to zdecyduj się nareszcie! Chcesz walczyć… z nią? Właśnie z nią? Czy chcesz się poddać? A… Może niech to będzie taka babska śmierć. Taka głupia, przypadkowa, która przyszła gdzieś w zupełnie dowolnym miejscu, kretyńsko uśmiechnięta. Bogowie! Jeśli tak jest naprawdę… Jeśli śmierć jest kobietą, taką właśnie głupio uśmiechniętą, paplającą o bzdetach babą, to czemu nie, chłopaki? A niech nas bierze, niech paple nad uchem, przecież to, kurde, nie boli. I tak lepiej, niż miałaby być mężczyzną o zaciśniętych wargach, wyniosłym, perfekcyjnym, nie chybiającym nigdy strzelcem. A, szlag! Śmierć to kobieta – nie potrafi nawet porządnie napiąć cięciwy. Dlatego ciągle żyjemy, choć to na zdrowy rozum niepodobieństwo i idiotyzm. Śmierć to kobieta. Przecież przyjdzie w końcu i powie: „Wiesz, to ja” – z debilnym uśmiechem. To ja ciebie zrozumiem, to ja cię przytulę, to ja ci zaśpiewam tę piękną piosenkę, której słów pewnie sama nie pojmę. To ja, mój miły, to ja. To nareszcie ja. Już koniec twoich zmagań, to już kres, mój mały. Ja ci powiem, że jesteś piękny, ja ci powiem, że jesteś mądry, ja ci powiem, że jesteś odważny, że jesteś wielki, że jesteś strasznie fajny i naprawdę będę w to wierzyć. To ja. Ja jestem Śmiercią, mój miły. Chodź. Chodź, proszę, i nie płacz więcej. Ja cię ukoję, ja jestem twoją żoną, ja jestem kochanką, ja jestem tą pierwszą dziewczyną, którą pocałowałeś ukradkiem, ja jestem Twoją Śmiercią, kochanie, tylko proszę, nie śmiej się przez łzy, i tak nie zrozumiem, bo ja… jestem tak strasznie głupia. No, chodź, pocałuj mnie w usta. Tylko uprzedzam – ja mam strasznie zimne usta, mój miły. Ale nie bój się, teraz będzie ci dobrze, teraz nie musisz się gryźć, nie musisz się bać. Jak ja cię strasznie kocham. No, chodź. To ja. O, Bogowie, jak my dobrze się znamy. Jak brat i siostra, prawda? Jak kochanek i kochanka. Jak mężczyzna i Śmierć, co? Jak Ty i Ja. O, kochanie, jak bardzo Cię pragnę. No, chodź już, głuptasie. Kochanie. Jaki ty jesteś piękny, jaki ty jesteś mądry, jaki ty jesteś odważny. Kocham cię. Kocham cię, mój mężczyzno, no chodź. Coś się kończy, a nic się nie zaczyna. Ale może i dobrze, co? Przecież wiesz… Przecież wiesz, ty dobrze wiesz. Tylko nie płacz, proszę. To ja, twoja stara znajoma. Znamy się dobrze, kochanie. Pamiętasz mnie przecież, pamiętasz mnie dobrze, jesteś mężczyzną. Chodź…
Oczy Viriona zamgliły się lekko. Był stary. Był nawet nie alkoholikiem już, ale opojem. On zaczynał dzień od kąpieli w wódzie. Pił zamiast śniadania, pił zamiast obiadu, wchłaniał gorzałę od wieczora do rana, kiedy znowu spragniony mógł wreszcie wypić coś na śniadanie. A jednak patrząc w jej oczy, poczuł coś, czego nie czuł od wczesnej młodości, kiedy rzuciła go jakaś głupia dziewczyna, bo znalazła bardziej wymownego kawalera, a on po raz pierwszy wziął miecz do ręki i machając nim niewprawnie jeszcze, jak cepem, zachlastał tego mężczyznę, zakłuł ją i wszystkich, którzy stanęli mu na drodze… On znał wszystkie burdele na całym cywilizowanym świecie. Od tych najlepszych w Troy, poprzez przepysznie bogate, ale bezduszne w Luan, aż do tych najtańszych w każdym porcie… Nie, nie, port to coś, gdzie przynajmniej powiewa wielkim światem. On znał nawet te przy traktach w lesie, przy karczmach, gdzie normalny człowiek by nie wszedł, bo do karczmy wchodzi się po to, by coś zjeść, a nie po to, by samemu zostać zjedzonym przez wszy i pchły, które tam panowały.
Poczuł żal. Po raz drugi w swoim życiu. Żal prawdziwy, bo on niczego nie robił na pokaz. Teraz spotkał ją właśnie i… Skurwysyny! (Nigdy nie używał słowa „Bogowie”.) I musiał ją zabić? Patrzył na nią: młodą, ładną, gibką, z takim fajnym tatuażem na twarzy. I przecież nawet całkiem niezłą w mieczu. No… no, no… no powiedzmy, że niezłą, w końcu to kobieta, raz w życiu można skłamać i być szarmanckim wobec dam, nawet jeśli się udaje, że jest niezła w mieczu. Musiał zabić to ciekawe i chętne dziecko. A przecież mógłby ją tyle nauczyć. Kurde, być dla kogoś legendą. I to dla takiej fajnej dupki. I to jeszcze pozbawionej głupich przesądów, skoro miała na twarzy to, co miała. Nie rozpłakał się, bo po pierwsze, był mężczyzną, a po drugie, coś było nie tak z jego oczami, łzy nie pojawiły się dotąd nigdy i pewnie się już nie pojawią. Eeeee… Są na świecie większe kaleki. Brak łez to nie takie straszne, da się żyć.
Achaja zyskała coś swoją przemową. Tylko dlatego, że była szczera. Virion naprawdę nie chciał jej już zabić. Nie chciał, ale musiał. Cóż więc za różnica? Problem w tym, że ona też nie chciała go zabić, nawet jeśli sprawienie tego byłoby w jej mocy. On jej naprawdę imponował. Ćwiczyła z Hekkem na pustyni, myśląc o nim. Myśląc o jego rycerzach zabitych w burdelu. Myślała o jego zwycięstwach, powtarzając sobie jego słowa: „Nie ma przeznaczenia. To nie możni i nie Bogowie ustalają porządek na świecie. Nie ma przeznaczenia! Pamiętaj, nie ma przeznaczenia!”
Zagryzła wargi. Jak się pieprzy, to się pieprzy. Na całego! Nigdy się nie pieprzy w życiu na pół. Albo na trzy czwarte. Zawsze na całość.
„No, to – powiedział w jej wnętrzu Krótki – zabij go, mała. Albo przynajmniej udawaj, że chcesz to zrobić.”
Dobra.
Skoczyła nagle, bez żadnego uprzedzenia, bez żadnego zerkania na przeciwnika, bez żadnego brania głębszego oddechu, bez błysku w oczach. W chwili, o której sama właściwie nie wiedziała, kiedy nastąpi, dopóki nie nastąpiła. Wyprowadziła cios. O, Bogowie! Hekke, byłbyś ze mnie dumny – ale zwód! Co?
Zobaczyła coś, chyba błysk klingi. Ocknęła się po zrobieniu jakichś dziesięciu kroków. O! Skąd ta krew? O, kurwa! Z jej lewej ręki krew waliła jak z cesarskiej fontanny w Syrinx. Mięśnie rozcięte tak, że widać było złamanie kości w dwóch miejscach, rozerwane ścięgna. Nie mogła nią poruszyć. Palce tkwiły w jakimś przedziwnym przykurczu, drgając lekko, zupełnie niezależnie od jej woli. Ale mnie załatwił!, przebiegło jej przez głowę. O, mamo! Straszny skurcz w lewej łydce, skurcze w obu stopach, w boku. Szlag! Czy człowiek ma jakieś mięśnie w boku? Skurcze w barku, szyi, jakoś tak dziwnie, pod prawym łokciem i gdzieś z tyłu, ale na plecach strasznie trudno określić konkretne miejsce, człowiek tam niewiele czuje. Kurwa. Już nie nadawała się do walki. Była załatwiona. Ale boli, skonstatowała nagle, chyba się zrzygam. Była ogłupiała, jak dziecko wystrychnięte na dudka przez starszego kolegę. Już się nie nadawała do walki. Nawet z garbatym studentem poezji, który miałby związane nogi. Kaszlnęła kilka razy. Ale ta krew cieknie.
W kompletnej, niesamowitej wręcz ciszy rozległ się pojedynczy okrzyk:
– Achaja! – To była Shha. – Zabij skurwysyna, albo ja to zrobię!
Nie mogła się nawet roześmiać. W tym stanie udałoby się być może zabić muchę, pod warunkiem, że ktoś by ją trzymał unieruchomioną w palcach. Ale przynajmniej jakiś człowiek w nią wierzył. Ślina ciekła jej z ust, bo nie potrafiła ich zamknąć. No, ale przynajmniej się nie zsikała. Kaszlnęła jeszcze raz, coś jej podchodziło do gardła. Jęknęła cicho i odwróciła się z trudem.
Virion klął. To było dla niej jak szok. Robił to cicho, pod nosem, słyszała tylko ona:
– Kurwa! Taka pierdolona maszynka do zabijania! I ktoś se ją wyhodował gdzieś na boku, w tajemnicy, i ja, psiamać, nic o tym nie wiem. Skurwiele przebrali ją w ten pierdolony mundurek i postawili naprzeciw. – Rzucił złym spojrzeniem i dopiero teraz zrozumiała, że mówi o niej. – Normalnie, babska maszyna do mielenia mięsa! W rzeźni postawić, tam się nada!
Nagle krzyknął głośniej:
– Ty, kurwa, kto cię wyszkolił? – W jego głosie brzmiała złość.
Co on? Nie widział, że jest skończona?
– Hekke – szepnęła.
Niby po co kłamać?
– O, żesz ty, mogłem się domyślić! Była niewolnica. Mięśnie z żelaza, biegnąc, robi małe kroczki. Silna jak wół. Odporna jak pień, na którym się drzewo rąbie. – Splunął na trawę. – Mało jej ręki nie uciąłem, a ta stoi dalej na dwóch nogach i się głupio uśmiecha! Teraz cię powinien ktoś batem po plecach walnąć, jeszcze większą przyjemność ci robiąc, co?
Wziął jej grymas bólu za śmiech? A tak. Na twarzy ma krew, gówno rozpoznał.
– A dlaczego nie uciąłeś? – spytała.
I dla niej, i dla niego było jasne, że to koniec, nie było co udawać.
– Noż, kurwa twoja mać! Ból szarpie jej wnętrznościami i to taki, że dziesięciu facetów by wyło i zwijało się na trawie, a ta nie dość, że stoi, to jeszcze ze mną dyskutuje! No, co ten Hekke z ciebie zrobił? Co? Kamienną rzeźbę, w którą jakiś czarownik tchnął życie? – Splunął jeszcze raz i uspokoił się trochę. – Dobra. Zasługujesz na łaskę – mruknął. – Dehrin, weź sztylet i stań jej za plecami.
– To wbrew przepisom! – ryknął Biafra. – Ma być jeden na jednego!
– Zamknij się – warknął Virion.
– Niech on to zrobi – poprosiła Achaja.
Dehrin, jeden z najlepszych szermierzy wśród „synów”, stanął za jej plecami ze sztyletem w ręku. Wbijając ostrze w jej mięśnie, zlikwidował większość skurczów. Potem zdjął własny pas i przewiązał nim przedramię dziewczyny. To nie był opatrunek; pewnie chciał sprawić, żeby nie oderwało się od reszty przy gwałtowniejszym ruchu.
Virion spojrzał z pewną ciekawością.
– Dobra, teraz daj jej w pysk, z całej siły.
Drugi szermierz podskoczył, żeby podtrzymać Achaję. Dehrin pięścią przywalił jej w twarz, aż głowa odskoczyła, a w oczach ukazały się gwiazdy.
– Jeszcze raz.
Dostała z drugiej strony, jeszcze mocniej. Dywizja zaczęła syczeć.
– Otrzeźwiała? Nie? Przyładuj w splot i ustawcie ją na czworakach.
Achaja dostała pięścią w splot, zaczęła się dusić, szermierze sprawili, że uklękła i pomogli podeprzeć się jedyną choć trochę sprawną ręką. Zwymiotowała. Ale naprawdę otrzeźwiała trochę. Przestało jej się wydawać, że wszystko wokół to sen.
Virion stanął nad nią i pochylił się trochę.
– Odzyskałaś choć trochę świadomości? Dobra. Odpowiadam na twoje pytanie, dupo. Nie obciąłem ci ręki, bo cię musiałem poznać. Musiałem zobaczyć, jak walczysz.
– Prze… – rozkaszlała się znowu – przecież widziałeś…
– Widziały moje oczy. A ja musiałem zapoznać z tobą moje ciało. Nie rozum, nie oczy, nie mnie samego. Wiedziałem, że jesteś dobra, więc musiałem nauczyć ciebie swoje ciało. A tego się nie da zrobić, nie krzyżując mieczy. I teraz już wiem, jesteś nieobliczalna. Jesteś jak wiatr w górach: raz cię popieści, przyniesie ulgę w skwarze, a zaraz zepchnie z turni w przepaść. W tej chwili jesteś już w połowie załatwiona. Ale też… jesteś pierwszym natchnionym szermierzem z jakim się biłem. Pierwszym w moim życiu!
Usiłowała podnieść głowę, ale nie mogła. On… On… naprawdę mówił poważnie!
– Bo wiesz co? My ze sobą nie walczymy. Tych kilku ludzi na świecie nie staje naprzeciw siebie. Tylko Hekke był głupi i dał się podpuścić… za młody. Ale zdradzę ci pewną tajemnicę. Tuż przed tamtą walką przyszedł do mnie Nolaan i poprosił, żebym powściągnął tamtego kretyna, żeby on tego nie robił! Zdziwiona? Sam Nolaan prosił w swojej sprawie. Ale tam już za duże pieniądze wchodziły w grę. Nic nie mogłem zrobić. I stanęli naprzeciw siebie. I Hekkemu się teraz wydaje, że Nolaan to największy mistrz, cha, cha… To przypadek, że wygrał! Równy stanął naprzeciw równego. I jeszcze ci coś powiem, ty moja dziewczynko do mielenia mięsa. Tylko jeden malutki atucik miał Nolaan w walce. Tylko jeden! – Roześmiał się znowu. – To głupszy stanął naprzeciw mądrzejszego. I on to wykorzystał. A nie walczy się rozumem, jak wiesz. Rozum nie bierze udziału w walce na miecze. W karty, w kości, w pićki pod mostem – to są gry, gdzie być może uda się rozum wykorzystać. Tu nie. A jednak Nolaan potrafił to zrobić!
Virion wyprostował się nagle.
– Nie wiem, co Hekke ci zrobił. Nie mam pojęcia. Sprawiasz wrażenie, jakby od dziecka kazali ci łupać skały gołymi rękami. Ale tak nie było, mówisz jak ktoś wykształcony i to wybitnie. Jak więc w swoim krótkim życiu zdołałaś się wykształcić, nauczyć łupać skałę rękami i walczyć. Niewolnictwo? Nie. Byłaś za dobrze odżywiona jak na niewolnika, nie masz żadnych zniekształceń ciała. Wniosek: Hekke cię hodował, jak roślinkę. Nauczył cię, ale to nie wszystko. Nie tylko Hekke zrobił z ciebie szermierza natchnionego. Był ktoś jeszcze, jakiś mistrz nad mistrze! Jakiś Półbóg!
Potrząsnęła głową, nie mogąc go zrozumieć.
– Był ktoś, kto cię nauczył, że ból czujesz tylko w umyśle. Że ciało samo w sobie bólu nie czuje. To tylko rozum! A jest bardzo niewielu ludzi na świecie, którzy dobrze pojęli tę naukę i jeszcze żyją. Ty spójrz na siebie. Klęczysz tutaj, wykrwawiając się na śmierć, i zamiast wyć, skomleć, płakać… słuchasz mnie uważnie. Ty mi powiedz jedną rzecz, dziewczyno. Kto to był? Kto cię tego nauczył?
Zrozumiała nagle. Stęknęła głucho, i zaciskając zęby, wstała na nogi. Odetchnęła głęboko.
– Mistrz Anai.
Tamtemu zwęziły się oczy.
– Aż przez to trzeba przejść? – wyszeptał. – Aż przez to? – Potrząsnął głową. – Czasem myślę, że chciałbym, żeby on mi to zrobił.
– Nie chciałbyś, Virion. Uwierz mi, nie chciałbyś. – Oddychała z trudem. – Chyba że lubisz się budzić, krzycząc w obszczanej pościeli.
Kiwnął głową. Cofnął się poza środek kręgu.
– No, dobra. Uderzaj, kiedy będziesz gotowa. Tylko nie czekaj za długo, bo zaraz się wykrwawisz, stracisz siły, a potem umrzesz. – Uśmiechnął się lekko i wypowiedział słowa, które nią wstrząsnęły: – Żegnaj, siostro!
– Że… żegnaj… braciszku.
Wszyscy wokół słuchali jak skamieniali. To się nikomu w głowie nie mieściło. O czym oni mówili? Bogowie! Co tu się dzieje? Ktoś z armii Arkach naprawdę dorównał Chodzącej Legendzie, Virionowi? I to tak, że on sam nazwał dziewczynę siostrą? O co im chodziło, to jakieś krętactwo, byli wcześniej umówieni, skumali się gdzieś, znali wcześniej?
Owszem, znali się, choć nie widzieli się nigdy. Znali się, choć poznali przed chwilą. Wiadomo. W tym stylu to można mówić godzinami i nie powiedzieć niczego. Ale jak to lepiej wyjaśnić? Powiedzieć, że znali się jak śmierć i… śmierć? A niby co to znaczy? Zgadnijcie sami.
Stała sobie naprzeciw niego, powoli umierając. Powiedział, że ona też jest szermierzem natchnionym. Przynajmniej niech się cieszy, głupia, przed śmiercią, osłabiona, z jedną tylko, częściowo sprawną ręką.
„No i co, mała? – odezwał się w jej głowie Hekke. – Zrobił cię jak chciał? A nie mówiłem? I co teraz? Ty krwawisz jak pies w luańskiej rzeźni, on zdrowy! Ha! Nie udało się! Przegrałaś! To koniec. Już mu nie staniesz. To już koniec, mała. To koniec. Koniec z tobą! Teraz już tylko płakać możesz, krzyczeć i wyć. Ale sił nie starczy na długo, więc płacz po cichu, więcej będzie oddechu. Dno! Taki stary pacan o sflaczałych mięśniach, o refleksie, który dawno temu zastawił w zaplutej karczmie. Taki gnój. Takie nic. I załatwił cię jak chciał, bo on morderca, mężczyzna, a ty głupia baba! Nie lepiej było nabić się na własny miecz? Przynajmniej sromoty byś uniknęła. Nikt by cię nie znał. Pochowaliby cię w zbiorowym grobie, nikt by nie pamiętał twego imienia. A tak? Będą mówić: „Achaja? A tak, tak, ją Virion załatwił w słynnym pojedynku. Bo ją, wiesz, Hekke, uczył. Jedno z drugim to banda nieudańców. A pamiętasz, jak rycerzy Virion załatwiał? W burdelu, kiedy wszyscy byli przeciw niemu? Jak zabił cały legion Moy, jak zachlastał całą elitarną górską dywizję królestwa Arkach? On mistrz, prawdziwy szermierz natchniony. Nie tobie się z nim równać, córko. Jesteś nikim, jesteś zerem, jesteś nic nieważną dupą na jego drodze, jesteś niewarta splunięcia, dziewczyno!”
– Dzięki, Hekke – szepnęła. – Dziękuję ci, że pokazałeś mi, gdzie moje miejsce. A wiesz, że szczerze mówię.
Co miała do przeciwstawienia staremu mistrzowi? Że młoda, szybsza, silniejsza i bardziej zwinna? To sobie spokojnie można między bajki włożyć. Nic nie zrównoważy jego potwornego doświadczenia. Nawet niemowlę mogłoby go pewnie zabić swoją grzechotką, gdyby tylko wcześniej zabiło tak wielu ludzi jak on i wyszło z tego cało. He… Virion to była sama śmierć. Ale nie babska, głupia. To był stary mężczyzna ubrany w białą szatę z kosą. O zimnych, zaciśniętych ustach. To był nie chybiający nigdy strzelec. To była śmierć w wydaniu męskim: sprawna, perfekcyjna, zimna, wydajna jak młyn wodny, nie poddająca się emocjom, skupiona, myśląca, skoncentrowana, obojętna. Ona nie mówiła: „No chodź, kochanie!” Ona mówiła: „Raz, dwa, trzy…” i strzelała palcami! Widząc babską śmierć, Bogowie mówili: „O, patrz, śmierć idzie po kogoś”. Widząc męską śmierć, Bogowie niczego nie mówili, tylko chowali się po kątach. Niby Bogowie nieśmiertelni, ale… „A nuż, zaraza, się pomyli i weźmie Boga zamiast człowieka?” Lepiej jeden z drugim siedź cicho pod stołem! Chociaż, małpa, myliła się raczej rzadko, no ale… Wedle powiedzenia: „Nie stój przy cepie, kiedy młócą”. „Sukinsyn… Przeszedł już?” „Możecie wyjść spod stołu. Zabrał tego, po którego przyszedł.” To był nie chybiający nigdy strzelec. To był snajper z zimnym skrzywieniem warg. Mądry, stary, doświadczony, pozbawiony emocji. On to potrafił robić. On to robił dobrze. On był skuteczny. On był wydajny. Żadnych skarg, żadnych reklamacji. Wart tego, co mu płacą. Nic więcej… ale i nic mniej. Uczciwa praca za uczciwą płacę. To była Śmierć, a nie pośmiewisko w burdelu. „Ilu dzisiaj dostarczyć? Zrobi się. (ziewnięcie) Tylko powyżej dniówki mi zapisz.”
Co mogła mu przeciwstawić? Swoje młode życie, które położy na szalę? Śmieszne. Będzie je miał i tak. Co jeszcze mogła w sobie odnaleźć? Zastanawiała się… Nic? Naprawdę nic? Poczuła się nagle bardziej goła, niż gdyby stanęła bez szat przed tymi wszystkimi ludźmi. Naprawdę niczego nie miała? No… Jakaś straszna krzywda. Parę lat niewolnictwa. Wioska, wojsko. A on? On miał doświadczenie. On spotkał setki takich jak ona. Skrzywdzonych, może i gdzieś wyszkolonych. On im mówił: „Raz, dwa, trzy” i strzelał palcami.
Czy można mieć jakikolwiek argument na… „Raz, dwa, trzy i pach!”? Czy można w ogóle gdzieś w sobie znaleźć argument na „Raz, dwa, trzy”?
„Uuuu… już naprawdę po tobie, dziecko – powiedział w jej głowie Hekke. – Zabij się sama, bo nie ma sensu tego przedłużać”. „Ale jaja, widziałeś? – powiedział Krótki. – Niczego się nie nauczyła. Miałeś rację. Ją tylko do burdelu sprzedać, niech podstawia tyłek temu, kto zapłaci.” „Taaaaaa… Dno!” „Baba, wiadomo!” „Nic, zero, pustka, kupa flaków obciągnięta skórą, którą zresztą zaraz Virion potnie na kawałki.” „Co za upadek.”
Poradźcie mi coś!, chciała krzyknąć, ale głos uwiązł jej w gardle.
„A co tobie radzić? – zapytał Hekke. – Tylko nie waż się powtarzać, że to ja ciebie uczyłem, bo wstyd będzie.” „Radzić? Tobie? A po co? – powiedział Krótki. – Całą radę już ci przedtem dałem: zabij go i już.”
Rozpłakała się nagle. Nie miała w sobie niczego? Niczego ładnego? A może miała, choćby coś strasznie małego?
– Shha! – krzyknęła. – Chodź tu!
Dziewczyna podbiegła pędem z ręką na rękojeści swojego miecza, gdyby któraś z gwardyjek chciała się przeciwstawić.
– Co, dziecko? – spytała przejęta.
– Słuchaj, siostrzyczko, umieram – szepnęła Achaja.
– Nie!
– Ciiiii… Mówmy szeptem, żeby nikt nie słyszał. – Achaja z trudem przełknęła ślinę przez wyschnięte gardło. – Pomóż mi.
– Na kogo mam się rzucić?
– Po… powiedz mi… wybacz, nie jesteś wielkim filozofem, więc może w to jakoś uwierzysz… Bo chcę, żebyś wierzyła.
– Co mam powiedzieć, Achajko?
– Że… że go zabiję.
– Zabijesz go, siostrzyczko! – Shha była naprawdę jedynym człowiekiem na tym wielkim placu, która szczerze w to wierzyła. – Wyprujesz z niego flaki, mała. – Pocałowała ją lekko. – Zrobisz to! Zrobisz!
Achaja spojrzała przez łzy na Viriona.
– Będzie ci przeszkadzało, jak ona mnie popchnie? – spytała głośniej.
Uśmiechnął się lekko i podszedł do nich, bo nie chciał, żeby to, co ma do powiedzenia, słyszał kto inny.
– Co? Strach ci tyłek ścisnął? – W jego głosie nie było jednak kpiny. Tylko współczucie. Pewnie sam to przeżył za młodu i to nie raz. – Słuchaj, niech ona cię nie pcha, bo stracisz rytm. Jeśli mogę coś radzić. Niech cię kopnie w dupę. Wtedy ruszaj z zamkniętymi oczami.
Oddalił się z powrotem na swoje miejsce. Achaja spojrzała na koleżankę.
– Shha, psiamać, umieram, a jednocześnie tak strasznie się boję! Po prostu mnie ze strachu zamurowało i nie mogę się ruszyć. Ale walczy nie umysł tylko ciało. Proszę cię, kopnij mnie w tyłek z całej siły, ale tak, żebym nie wiedziała, kiedy to zrobisz, co?
– Achajko, siostrzyczko moja, będę cię kochała, jak już go zabijesz… – Shha kopnęła ją w tyłek znienacka i mocno jak stary muł.
Achaja wystrzeliła do przodu, zamykając oczy… Aaaaaaaaaa!!! Coś nią szarpnęło, coś świsnęło. Ocknęła się po trzech krokach, na kolanach, patrząc jak z jej własnego brzucha tryska krew.
– Kurwa! Zabił mnie – jęknęła.
Już nie miała miecza w dłoni. Leżał obok. Chwyciła się więc sprawną ręką za brzuch. Jakoś tak strasznie miękko zrobiło jej się w nogach. Jakoś tak strasznie ciepło. Miała skurcze we wszystkich mięśniach swojego ciała. Ale nie czuła bólu. Już unosiła się gdzieś w górę, ku śmierci, czy – jak mówią niektórzy – innemu życiu. Już nie była za bardzo przytomna. Zobojętniała, płakała cicho. Tu jestem. No, gdzie ta pierdolona śmierć, czy i ona musi się spóźniać? Tu jestem. No, chodź!
Ale cisza.
Tak miękko w nogach… Dlaczego się nie przewraca? Ach! To skurcze ją trzymają. Ale cisza. A może to już? Już umarła?
Otworzyła oczy.
Ktoś wrzasnął. A potem cała dywizja zaczęła wyć! To było coś niesamowitego. Parę tysięcy zerwanych strun głosowych, bo które mogłyby to przetrzymać?
Królowa z rękami przy twarzy krzyczała, jakby o pożar w pałacu chodziło. Jakby już ją płomienie lizały.
Achaja z trudem odwróciła głowę. Shha, z oczami jak talerze, klęczała na trawie. A bliżej… leżał Virion z szeroko rozrzuconymi rękami.
– Achajaaaaaaaaaaaaaaa!!! – darła się dywizja i dosłownie brakowało chwil, żeby dziewczyny zabiły wszystkich wokół, albo pozabijały się wzajemnie. To był szał! To był powrót do wieków dzikich! To były normalne dzikuski, które w tej chwili czuły już tylko zew krwi! Nic więcej! To było szaleństwo, za którym już nic nie ma. Tylko pustka.
Ryk wypalił się jednak. Wszyscy patrzyli przed siebie jak ogłupiali, jakby nagle wulkan wyrósł im przed oczami na tej zagubionej między górami polanie. Prosta kapral z plutonu „C” załatwiła Pana Legendę Viriona! To niemożliwe, to niemożliwe, to niemożliwe, czy wszyscy naraz mogą śnić ten sam sen?
Achaja jęknęła w kompletnej ciszy, która zapadła znowu. I usłyszała ten głos:
– No, chodź. Spróbuj dokończyć – To był Virion, nieruchomy, ciachnięty w coś (nie miała pojęcia w co), ale żywy. – Chodź, przecież muszę wygrać to starcie.
– Nie mogę – jęknęła Achaja.
– Możesz! Spróbuj przynajmniej.
– Nie mogę się ruszyć!
– To ja się nie mogę ruszyć. Ty możesz przynajmniej spróbować.
Spróbowała się odwrócić na kolanach. Zrobiło jej się ciemno w oczach.
– Ja mam takie miękkie nogi – jęknęła. Ślina ciekła jej po brodzie. Obsmarkała się dokumentnie.
– No, chodź, małpo.
Zagryzła wargi do krwi. Nie czuła bólu, to nie w bólu była teraz sprawa. Po prostu nie czuła swojego ciała. Krew płynęła jej z ręki i z brzucha. Nie za bardzo mogła oddychać, bo coś ją dusiło, chciało jej się wymiotować, ale też nie mogła. Odwróciła się jakoś, widząc (tak, widząc, a nie czując), że jest cała mokra od potu. Spróbowała przesunąć nogę do przodu, ciągle na kolanach. Miała skurcze wszędzie. Wszędzie! Czy on tego nie widział?
– Mnie kiedyś ktoś pomógł – szepnął. – I ja tobie pomogę. Chodź, kurwo, tutaj, choćbyś miała się posikać!
– Ja już, kurwa, nie żyję! – załkała.
– Póki co, żyjesz, chodź.
Zrobiła jeszcze „krok” na kolanach.
– Miecz, idiotko! Miecz musisz mieć ze sobą, bo nóż zgubiłaś. Co mi niby chcesz zrobić? Napluć w oko?
– Nie mogę wziąć miecza! – rozpłakała się znowu. – Jak puszczę brzuch, to mi flaki wypłyną.
– Tak od razu nie wypłyną. – Nie mógł się za bardzo ruszyć, ale umysł miał jaśniejszy niż ona. – No, już. Uda ci się!
Oderwała rękę od brzucha, przerażona tak, że gdyby ktoś nagle krzyknął, to by umarła ze strachu. Sięgnęła po miecz. Nie mogła go unieść. Był tak strasznie ciężki! Zagryzając wargi, pchnęła go trochę po trawie. Przesunęła się na kolanach, chwytając swój brzuch, potem oderwała rękę i przesunęła miecz znowu.
– To się nie uda – jęknęła.
– Uda się! – westchnął Virion ciężko. – Spróbuj! I nie patrz, że jeszcze przed tobą odległość większa niż dwa normalne kroki. Tak nigdy nie dojdziesz. Musisz myśleć, że już mnie masz.
– Nie dam rady!
– Dasz, kretynko. Skup się!
Posunęła się znowu trochę. Potem przesunęła miecz. Potem znowu chwyciła się za brzuch i znowu trochę do przodu… Jęczała przy każdym poruszeniu. Łzy płynęły jej po twarzy, rozpuszczając krew i żłobiąc dwa potoki w ciemnej czerwieni na policzkach.
– Nie mogę już.
– Możesz, małpo! Skup się!
– Słuchaj… Zaraz się rozpadnę na kawałki.
– Musisz sobie przysiąc, idiotko, że nie zdechniesz, zanim do mnie nie dojdziesz! No! Jeszcze trochę!
Posunęła się kawałek. Przesunęła miecz, jęcząc i płacząc. Jeszcze trochę.
– Nie dam rady! – Zaczęła beczeć głośno, o mało nie upadła. Smarki mieszały się ze śliną.
– Przysięgaj! No! Powtarzaj za mną. Przysięgam…
– P… p… przysięgam… – Posunęła się jeszcze kawałek.
– … że nie zdechnę jak suka.
– Że… nie… zdechnę jak suka – Płakała tak, że ledwie słychać było jej słowa.
– … zanim do niego nie dojdę!
– Zanim… nie dojdę… do tego palanta! Do tego oprawcy pierdolonego!
Przesunęła się znowu.
– No, widzisz? Coś tam jednak z siebie wykrzesałaś.
Jeszcze krok. Przesunęła miecz. Jeszcze trochę. Jeszcze. Bogowie, nie pozwólcie umrzeć w tej chwili. Dajcie jeszcze choć pół modlitwy życia! Jeszcze trochę! Jeszcze trochę! Przesunąć miecz na trawie. Jeszcze trochę! Żeby tylko pamiętać o mieczu. Trzeba go, psiamać, przesuwać, bo zostanie z tyłu i już po niego nie sięgnie. Jeszcze troszeczkę, proszę was, Bogowie, co? Troszeczkę. Tyci, tyci.
– Trzeba ich zdjąć z pola! – krzyknął któryś z luańskich szermierzy. – Walka widać nie rozstrzygnięta, trzeba przełożyć pojedynek, aż oboje wydobrzeją! Ściągnąć ich z pola! Ściągnąć!
W ciszy rozległ się czyjś krzyk.
– Ja ci ściągnę, pacanie! – To Bei wyskoczyła z szeregu, napinając kuszę. – Ja ci ściągnę, sukinsynu! Ściągnę ale… spust tej broni! – Podbiegła i wymierzyła w niego. – No, co? Ściągnąć? Chcesz żeby ściągnąć?! – Coś jej się w rozumie poprzestawiało, ale widać było, że reszta dywizji poprze swoją żołnierz i w każdej chwili mogło to się skończyć fatalnie. – No mów, tchórzu! – krzyczała Bei. – Mam ściągnąć spust? Mam ściągnąć?!
Żadna z gwardyjek nie poruszyła się choćby o palec. Żadna nie chciała umierać na tej polanie. I było naprawdę bez znaczenia, czy Bei strzela dobrze, czy źle. Z tyłu, za jej plecami znajdowało się jakieś dwa tysiące kusz, w każdej chwili gotowych do użycia jak jasna zaraza.
– Już nie mogę – jęknęła Achaja, posuwając się jeszcze trochę. – Już naprawdę nie mogę. Wszystko mi wysiadło. – Wskazała na swoje ciało: – Już nic nie działa.
Virion zerknął na nią spod oka. Nie mógł odwrócić głowy.
– No, dobra. Może starczy – mruknął. – Podnieś miecz.
– Jak?
– Ręką – wyjaśnił.
– Kurwa twoja mać! – Rozpłakała się znowu Achaja. – Czy ty myślisz, że jestem Bogiem?
– Myślę, że dasz radę. No, już! I przestanę cię męczyć. Zrób to jakoś.
– On jest za ciężki! On jest za ciężki, gnoju!
– Złap go tak jak nóż, od kciuka w dół. Wiem, że na więcej cię nie stać, ale to akurat zrobisz, a ja ci pokażę, jak się wygrywa. Pomogę ci, tak jak mnie ktoś swego czasu pomógł.
– Nie mogę.
– Możesz, głupia dupo! Zrób to!
Ujęła rękojeść, ale żadną mocą nie mogła jej unieść z ziemi. Miała wrażenie, że coś ją rozrywa od środka. U niej naprawdę nic już nie działało jak należy! Była wrakiem. Czy on tego nie widział? Czego on chciał, psiamać? Śmierci? Ona tego nie sprawi.
– No – szepnął – jeszcze trochę i ci pokażę.
Szarpnęła rękojeść, o mało nie wypuszczając jej ze zmartwiałych palców. Jęknęła, mocno, to płynęło gdzieś z jej trzewi, i… uniosła miecz.
– Jestem teraz w twojej mocy, dziewczyno? – spytał.
– No… jesteś… – szepnęła z trudem, bo robiło jej się ciemno w oczach.
– To patrz. Tylko najpierw muszę się pożegnać z moim dwuletnim dzieckiem. – Teraz on zagryzł wargi, z najwyższym trudem sięgając do kieszeni. – Mam takiego brzdąca, dziewczynkę… Jest strasznie fajna, dopiero ona pokazała mi, co to miłość. I mam ze sobą jej – spojrzał jakoś tak smutno – jej mały szaliczek i czapeczkę.
Wyjął z kieszeni kłębek kolorowej wełny, którą jakaś biedna, niczemu nie winna jego dziewczyna zamieniła w taki mały… malutki szaliczek i czapeczkę dla swojego dziecka.
O, Bogowie. Oczy Achai wywróciły się i straciła przytomność. Upadła tuż przy jego twarzy.
– Prawdziwy mistrz, dziecko – szepnął, choć nie mogła go słyszeć – zwycięża nawet wtedy, kiedy nie może ruszyć ręką ani nogą. Ktoś ci kiedyś wyjaśni, o co chodzi. Pomogłem ci. Tylko musisz to zrozumieć.
Sam stracił przytomność chwilę później.
Biafra podszedł do skonsternowanych szermierzy cesarstwa Luan.
– No co, panowie? – roześmiał się. – Ruszamy dalej?
– Ty, kur… – Dehrin powstrzymał się jednak, protokół dyplomatyczny nie przewidywał słów zaczynających się na „kur…”. Chyba, że chodziło o „kurę”, ale kur raczej nie jadało się na dyplomatycznych przyjęciach. – Ty se myślisz, że bez Viriona nie poradzimy sobie z resztą tych bab?
Biafra uśmiechnął się promiennie.
– Ależ poradzicie! – Klepnął tamtego po ramieniu. – Ale najpierw przed wami pluton „C”. O, przepraszam. Tak zwany pluton „C”. – Roześmiał się znowu. – Będzie się o was mówiło: „zrobieni w pluton C”, panowie!
– O co ci, pacan… O co, znaczy, panu chodzi? Co?
– Nie widzicie ich mundurów?
Mundury plutonu „C” rzeczywiście różniły się od reszty, jak jedwab różni się od płótna. Żadna tajemnica, one miały po prostu wystąpić przed Królową, ale Luańczycy o tym nie wiedzieli.
– Ot, baby – kontynuował Biafra. – Zebraliśmy je z całego świata, płaciliśmy złotem, niektórym to nawet tyle, ile same ważą. Na przykład tej, co Viriona załatwiła. – Uśmiechnął się, ale tym razem zimno. – Sporo ważyła, małpa, ale zapłaciliśmy. W końcu opłaciło się. Co? – Westchnął ciężko, wskazując na leżącego Viriona. – Powiedziała, że załatwi i słowa dotrzymała. No, ale wracając do tematu. To kobiety. Nie chciały się wszystkie ubrać w zwykłe skórzane mundury i musieliśmy uszyć specjalne, śliczne. One przyzwyczajone do przepięknych sukien. No, baby, normalnie, nie nam mężczyznom to zrozumieć.
– O czym ty mówisz?
– Ano powiem. Już się nie wycofacie, bo nie możecie, więc powiem. Wiedziałem, co cesarz zamierza, znacie mnie, wiecie, czym się zajmuję. Królowa mówiła, żeby poselstwa nie przyjmować w ogóle. Ale miałem inny plan. Moi ludzie zebrali te dziewczyny po całym świecie. To szermierki. Świetne. I Królowa osobiście podpisem zaświadczyła, że to nasi żołnierze, możecie sobie sprawdzić w kancelarii. Zapłaciłem tym dziewczynom złotem, jak mówię… Dużo! Tylko po to, żeby was, gnoje, załatwić wszystkich. Tu na miejscu. Żeby was złapać we własne sidła i pokazać cesarzowi, gdzie mam jego głupie pomysły.
– Łżesz, Biafra! – krzyknął Dehrin. – Nie ma na świecie tylu szermierzy natchnionych!
– No, co ty, Dehrin? Oczadziałeś? Po co mi natchnione na was? Ta jedna – Biafra wskazał na Achaję – była natchniona. Ona tylko Viriona miała zabić. I suce trzeba było zapłacić naprawdę tyle w złocie, ile ważyła. A ważyła, jak mówię, zaraza, sporo. Ty słyszałeś kiedyś o takich pieniądzach, Dehrin? Dostałeś kiedyś aż tyle? A może Virion dostał, co? Ale opłaciło się… Bo kto tam teraz leży na trawie? – Biafra wskazał na Viriona. Achaję właśnie królewski medyk z pomocnikami odnosili na bok. – Mówiła, że gada sposobem załatwi i słowa dotrzymała, jak mówię. I co teraz, kochanie ty moje? Ano, teraz te zwykłe mistrzynie wyprują z was flaki.
– Gadanie – Dehrin nie był jednak już tak pewny siebie.
– Tak? Załóżmy więc, że zwyciężycie. Że na przykład dwóch z was zostanie. I będzie miało już „tylko” naprzeciw siebie dwa tysiące zwykłych dziewczyn z tej dywizji. Kto żywy do rana doczeka? Co? Czemu tak milczysz, Dehrin? Zatkało cię?
– Ty łżesz, normalnie, ty…
– Ja łżę? Ja poświęciłem dwa plutony, żeby się za wcześnie nie wydało! A widzisz te małe z tyłu? – Biafra wskazał na szczególnie niskie dziewczyny wybrane z całej dywizji tylko po to, żeby mogły stanąć w drugim szeregu przy wizytacji Królowej. – To Dahmeryjki! Ich mężowie to mistrzowie w kuszy. A one… Te malutkie właśnie, przyuczone specjalnie, żeby przeciwnikowi obciąć jaja jednym pociągnięciem.
Dehrin przełknął ślinę.
– No, chyba nie zwątpiłeś nagle? – kpił dalej Biafra. – I tak nie możesz się już wycofać. A widzisz tę tutaj? – Wskazał Bei, która ciągle stała w pobliżu. – Podobała ci się jej akcja z kuszą? Co? Czemu milczysz, Dehrin? Szkoda, że nie kichnąłeś wtedy, bo miałbyś już dziurę w płucach. A ta druga? – Wskazał Shhę. – Widziałeś, jak podbiegła i poradziła koleżance, jak ma Viriona załatwić? Tej suce też musieliśmy zapłacić takie pieniądze, że normalnemu człowiekowi mogłyby się one jedynie przyśnić. – Biafra klasnął w dłonie. – Następna walka! – krzyknął. – No, chłopaki – uśmiechnął się do szermierzy. – Dalej, dalej!
– Akurat! – warknął Dehrin. – My w każdej chwili możemy zrezygnować!
– Dobra, dobra. Teraz ty, kolego. Ta dupa, która na ciebie czeka, nazywa się Shha. Zapamiętaj sobie, bo dzięki temu, co ona ci zrobi, będziesz opisany w kronikach. Ona była następna, jakby ta pierwsza Viriona nie zabiła. Ale trudno. Zadowoli się tobą. Słyszałeś wszak, jak krzyczała do koleżanki: „Zabij Viriona, a jak nie – ja to zrobię?” Słyszałeś przecież, głuchy nie jesteś. Teraz ty i ona!
– A gówno! My się możemy wycofać i nici z twojego planu, Biafra!
– He. Niby jak?
– My jesteśmy pozwani i my też możemy obrazę darować. Ot co!
– Człowieku… Tu cała moja dywizja stoi. Jak daleko ujedziesz cały?
– Ty, kurwa, mi grozisz, normalnie! A ja jestem członkiem poselstwa Luan, durniu!
– Tak? To rusz się dziesięć kroków. Zobaczymy, co będzie, tchórzu!
Dehrin zawył nagle:
– Poseł! Poseł! Mordować nas chcą! Mordować członków poselstwa!
– Ty tchórzu! Nie wstyd ci?
– A gówno mi możesz zrobić, palancie! Możesz mi dupę polizać, bo ja wam łaskawie obrazę daruję! Ot co!
Szermierze zaczęli się cofać w kierunku swoich koni. Żaden, po tym co usłyszeli, nie był skłonny stanąć do walki. To byli normalni, wynajęci ludzie.
– Wy gnoje jedne! – ryczał Biafra. – Jak daleko, ciekawym, ujedziecie, zanim was moi żołnierze dopadną?
Poseł Luan zbliżył się, patrząc z pewną pogardą na adwersarza.
– Panie generale Biafra – powiedział spokojnie. – Pan grozisz godności posła! Opamiętaj się pan, bo Arkach zdolność honorową utraci.
– Co?
– Nie godzi się poselstw atakować, o czym pan wiesz równie dobrze jak ja. Przegrałeś pan, wasza mistyfikacja się nie udała. Trudno. Teraz już tylko zęby zagryźć można, boś się pan za wcześnie wygadał. – Poseł uśmiechnął się z wyższością. – Bywaj! – Skinął na swojego woźnicę. – Przykro mi, że w takich okolicznościach się rozstajemy.
– Zaraz. Ubić was nie mogę… Ale krzyczeć chyba wolno?
– Krzyczeć wolno – odparł wyniośle poseł, wsiadając do wozu. – Jak i szczekać psom zawsze dozwolone, mój panie.
– A to mi w zupełności wystarczy. – Biafra uśmiechnął się skromnie. Odwrócił się i ryknął do zgromadzonego na placu wojska: – Dywizjaaaaaaaa… Na moją komendęęęęęę, krzyczeć: „Tchórze”! Wykonać!
Dywizji nie trzeba było powtarzać. Wykonała ten niezbyt regulaminowy rozkaz z wielkim poświęceniem, początkowo niezbornie, potem w większym ładzie. Skandowanie: „Tchó-rze!!! Tchó-rze!!! Tchó-rze!!!” za odjeżdżającym poselstwem Luan niosło się echem wśród drzew.
Królowa podeszła do medyka.
– Będzie żyć? – spytała, nachylając się nad Achają.
– To już w woli Bogów, Wasza Wysokość – skłonił się medyk. – Rana brzucha, nie wiem jak głęboka, ręka rozcięta do złamanej kości i… w życiu nie widziałem tego, pani. Ona ma skurcze chyba we wszystkich mięśniach swojego ciała.
– Zrób, co możesz. Szlachectwem nagrodzę, jak ci się uda!
– Zrobię co w mojej mocy, Wasza Wysokość. – Medyk ukląkł, jeszcze niżej skłaniając głowę. – Ale jej życie w rękach Bogów teraz. Ja niczego nie zaniedbam. Niczego nie pominę. Ale jej życie w rękach Bogów.
Księżniczki otaczające władczynię patrzyły przerażone, jak medyk rozbiera Achaję. Wszystkie zobaczyły niewolnicze piętno na jej pośladku.
– Muszę ją nagrodzić, jeśli przeżyje – powiedziała Królowa. – Jeśli ktoś odznaczy się jak ona. Honor Królestwa uratuje. Powinnam ją księżniczką uczynić.
– Pani! – Jedna z księżniczek przypadła do nóg władczyni. – Toż to prostytutka i niewolnica!
– Pani! – pochyliła się w ukłonie druga. – Jak będą mówić o honorze Arkach, jeśli księżniczką zostanie… – Zawahała się. – Ja już nie mówię, że niewolnica, która może nas zdradzić. Co będzie, jeśli księżniczką zostanie ladacznica?! Co powiedzą inni władcy? Że w Arkach prostytutki są księżniczkami?
Królowa zawahała się, ale tylko przez chwilę.
– Wolę prostytutkę, która mi całą dywizję uratowała, swoim życiem płacąc, niż księżniczkę, która mi tę dywizję straciła.
– Będzie jak rozkażesz, pani – powiedziała trzecia. – Ale czy godzi się wystawiać honor Arkach na śmieszność? Co powie król Dery, jeśli jego poselstwo przyjmie prostytutka w barwach książęcych i suknię zadrze, żeby się przypodobać? Czy to się godzi, pani?
– A godzi się całą dywizję na śmierć wystawić tylko dlatego, że się ktoś schlał, miał tytuł i był za głupi, żeby knowania nieprzyjaciół rozeznać?
– To się nie godzi, pani – odparła ta na kolanach. – Ale to była księżniczka, o honor walczyła.
– Czyj? – krzyknęła Królowa. – Całą dywizję mogli rozsiec! To głupie, małe dziecko, które tu leży, i Biafra, który jedyny ma głowę na karku, uratowali razem trzy tysiące ludzi! Gdyby nie oni, mielibyśmy tu trzy tysiące trupów! Co ja bym powiedziała ich rodzinom? Że co? Że bitwa była? Musiałabym się zabić albo abdykować!
– Pani, ja…
– Milcz! Oznajmiam wszystkim, że jeśli dziewczyna przeżyje, będzie księżniczką Arkach i być może po raz pierwszy w dziejach ten tytuł zabrzmi dumnie.
Królowa, wściekła, nagle odwróciła się i odeszła szybko. Biafra czekał już jednak w pobliżu.
– Pani?
– Ach, to ty – Zatrzymała się. – Dziękuję ci, Biafra.
– Za cóż, pani?
– Słuchaj… Jesteś ostatnim gnojem, jesteś taką swołoczą, że ziemia nie powinna cię nosić! Ale za to, że uratowałeś te moje biedne dziewczyny… Za to Bogowie może odpuszczą ci choć część świństw, jakie uczyniłeś.
Biafra uśmiechnął się i przestąpił z nogi na nogę.
– Pani, Bogowie Bogami. Ja rozumiem, darowanie, te sprawy. Ale ja konkretnej nagrody wyglądam.
Królowa żachnęła się tylko.
– Czego chcesz? Książęcego tytułu? Tyś mężczyzna przecież, księżniczką nie zostaniesz nigdy.
– E… Wszystkie wakujące tytuły książęce prostytutki teraz biorą, jak słyszałem. Ja, jak rzekliście, mężczyzna, tyłka nikomu nie nadstawię, więc to nie dla mnie.
Coś łączyło Królową i Biafrę. Coś bardzo silnego. On był chyba naprawdę jej strasznie potrzebny. Ktokolwiek inny, kto powiedziałby te słowa w obecności władczyni, zostałby skrócony o głowę, zanim mógłby zorientować się, co zaszło.
– Czego chcesz? – warknęła.
– Jej – powiedział Biafra rzeczowo, wskazując na Achaję leżącą w namiocie medyka. – Na własność!
– Toż ona ledwie żywa! – żachnęła się Królowa. – Zaraz… Co ty chcesz z nią robić, świntuchu?
– Chcę ją mieć na własność – powtórzył. – Do wyłącznego rozporządzania.
– Co tobie? U nas niewolnictwa nie ma.
– Nie zrozumieliście mnie, pani. Ona księżniczka, nie moja niewolnica. Chcę ją mieć w służbach zaopatrzenia i rozpoznania.
– Toż jako księżniczka będzie tobą rządzić! Takie jej prawo.
– Poradzę sobie. – Uśmiechnął się lekko. – Naprawdę sobie z nią poradzę. Niech mną rządzi, jeśli tak trzeba. Ma być u mnie. Zrób ją, pani, majorem wojsk zaopatrzenia i rozpoznania, wyżej i tak nie podskoczy z kaprala, nawet jako księżniczka, tylko ty to możesz sprawić. Ja będę nad nią miał władzę służbową jako generał, ona nade mną administracyjną, jako księżniczka. Zupełnie mi to wystarczy.
– Dobra. Masz ją – mruknęła. – Nie zrób jej krzywdy, świnio!
– Nie wygląda na taką, co sobie da zrobić krzywdę – uśmiechnął się zimno. – Nawet Virion nie za bardzo potrafił to sprawić.