ROZDZIAŁ 10

Achai dopiero po dłuższym błądzeniu w plątaninie korytarzy królewskiego pałacu udało się opuścić mroczne wnętrze. Z przyjemnością wciągnęła do płuc przenikliwie chłodne, jesienne powietrze. Miała na sobie wspaniałą balową suknię i szybko zrobiło jej się zimno w odsłonięte ramiona. Mimo to poczuła sporą ulgę. Obecne na przyjęciu księżniczki miały nadzieję, że „nowa” się skompromituje, wykona jakiś prostacki ukłon, zrobi coś, z czego będzie można kpić przez resztę wieczoru. Ale ona… potrafiła powiedzieć trzy słowa, robiąc przy tym aż cztery przydechy! Ciekawe, czy ktoś w tym zapadłym Arkach wykonał kiedykolwiek coś takiego? Ukłonów uczył jej mistrz na dworze w Troy. Miała wrażenie, że nikt tutaj nie potrafi powtórzyć nawet tych średnio skomplikowanych. Księżniczki były wyraźnie zawiedzione. Niektóre wręcz zszokowane. Jaki cud sprawił, że była kurwa i prosta żołnierz potrafiła się zachowywać lepiej niż one? Władczyni przeciwnie. Nadzieje na wykorzystanie jakiegoś kruczka w etykiecie, którym można by ją pognębić, rozwiewały się szybko w głowach jej nowych „sióstr”. Oficjalne przyjęcie na dworze było więc nudne jak każde inne, potencjalnie największa atrakcja okazała się jakimś cudem perfekcyjnie wychowana, jeśli chodzi o sprawy światowe. Zdobyła kilka nowych koleżanek (no, powiedzmy…), w każdym razie znajomych, a przynajmniej „nie wrogów”. Po raz pierwszy od wielu lat miała na sobie tak wspaniałą suknię, ale nie czuła się dobrze. To już nie był jej świat. Intrygi, „mówienie obok”, pałacowe układy, zostały gdzieś za nią – umiała to robić, miała we krwi, ale… Miała też wielką ochotę usiąść przy którymś ze stołów i najeść się po prostu, nie lawirując w gąszczu konwenansów. Zmieniła się. Dopiero teraz, dopiero dzisiaj odczuła to z taką mocą. Owszem, mogła świetnie udawać księżniczkę (może nawet i lepiej niż większość tych tutaj), ale jako prawdziwa księżniczka czuła jedynie pustkę. Jako niewolnica marzyła o powrocie do takiego życia. Dzisiejszy dzień, niestety, wydawał się jej po prostu nudny.

A, szlag. Z ulgą przyjęła gońca, który ją wywołał.

– No i jak tam? – Biafra uśmiechnął się promiennie, wychodząc z cienia rzucanego przez okap, nad którym płonęły pochodnie.

– Ujdzie. – Uśmiechnęła się również. – Zasnęłabym z nudów, gdybyś po mnie nie przysłał.

– Musiałem.

– Dzięki. Co się stało?

Uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale wiedziała już, że używał swojej twarzy tak jak inni ludzie języka. To, co ktoś mówił, nie miało przecież żadnego związku z tym, co ten ktoś później zrobi. To, jak wyglądała twarz Biafry, nie miało żadnego związku z tym, co znajdowało się w jego głowie.

– Trzy fakty – powiedział. – Po pierwsze: przejęliśmy dużą łódź Chorych Ludzi, nasi agenci odkupili ją od piratów razem z resztką załogi, po drugie: zdobyłem jedną z najlepszych czarownic, jakie mogły istnieć w tym zapomnianym przez Bogów królestwie, po trzecie: mamy chyba najbardziej suchą jesień, poprzedzoną najbardziej suchym latem w naszej historii. Rozumiesz?

– Nic nie rozumiem – przyznała się szczerze. – Ni w ząb. Wiem jednak, że muszę się przebrać, prawda?

Nie wymagało to wielkiego talentu strategicznego. Po prostu widziała, że miał jej mundur przewieszony przez ramię.

– Mhm – mruknął. – Chodźmy do stajni.

– Aż tak źle?

Z trudem unosząc dół sukni jedną ręką, ruszyła w stronę wspaniałego budynku ze złoconego drewna. Widok Biafry wywiał wszystkich służących bardziej skutecznie niż najazd stu rycerzy Zakonu tnących wszystko, co żyje. Otworzył przed nią drzwi, unosząc pochodnię. Kilka koni zarżało gwałtownie od nadmiaru światła. Któryś strzelił kopytami w drzwi boksu. Nie trzymano tu wałachów.

Biafra przewiesił jej mundur przez najbliższy pałąk, zapalił lampkę i odwrócił się demonstracyjnie.

Achaja zaklęła szpetnie.

– Słuchaj – przygryzła wargę. – Nie zdejmę tej sukni jedną ręką. Musisz mi pomóc, więc przestań się głupio odwracać.

Poczuła na plecach jego delikatne dłonie rozsznurowujące gorset.

– Z kurtką sobie poradzę sama – dodała. – Ale musisz mi włożyć spódniczkę i zasznurować buty.

Zdjął jej wspaniałą suknię jednym ruchem.

– Przepraszam – powiedział cicho.

– Za co?

– Za to, że patrzę tam, gdzie patrzę… – Przełknął ślinę.

– Dzięki – uśmiechnęła się. – Ale ubierz mnie, zanim zamarznę.

Pomógł jej włożyć opaskę, ciepłą kurtkę podbitą białym barankiem, a potem…

– No, dobra – mruknęła. – Teraz odwrócę się do ciebie przodem. I opuść wzrok, małpo!

Wzięła głębszy oddech i odwróciła się. Założył jej spódniczkę i zapiął szeroki pas z mieczem. Nie wiedziała, gdzie zerkał, bo sama usiłowała patrzeć gdzieś w bok. Kiedy jednak włożył jej i zasznurował buty, a potem się podniósł, ich oczy spotkały się na chwilę. Wiedziała już, że nie odwracał wzroku.

– Ty świnio! – szepnęła.

– Tak na mnie mówią – przytaknął.

– Żeby cię… – Machnęła zdrową ręką, zmieniając temat. – No, dobra. Co się dzieje?

– Eeeeee… – Zaskoczyła go, bo chyba się rozmarzył. Nie mógł tak od razu powrócić do tematu. – Mam dla ciebie rękawiczki. – Pomógł jej wsunąć na lewą dłoń skórzaną, specjalnie usztywnioną rękawicę. Kiedy za pomocą zębów włożyła podobną na prawą dłoń, uznała, że to świetny pomysł. Przynajmniej z daleka nie widać było jej kalectwa.

– Mam jeszcze coś. – Wyjął z sakwy kolejną rękawicę. Tym razem żelazną. – Pokazać ci?

Skinęła głową. Założył niesamowicie ciężkie urządzenie na jej lewą rękę.

– Niezłe, co?

– Myślisz, że jak palnę tym kogoś w głowę, to umrze?

– To też… ale najpierw spróbuj uderzyć się sama wnętrzem dłoni w bok.

Rąbnęła się w biodro i syknęła zaskoczona. Spomiędzy jej nieruchomych palców wyskoczyło ostrze dłuższe niż w normalnym sztylecie.

– I jak?

– Niezłe! – roześmiała się. – Kosztowało majątek, prawda?

Uśmiechnął się.

– Tanie nie było.

– A jak to się chowa?

– No, niestety, ktoś ci musi pomóc. – Majstrował przy żelaznej rękawicy. – Powtórne napięcie mechanizmu wymaga osoby oburęcznej. Ale… ty też już masz w pewnym sensie obie rączki.

– Sprawne do zabijania? – zakpiła.

– Owszem.

Niepotrzebnie kpiła. Pomysł ze skórzanymi rękawiczkami był naprawdę świetny. Przynajmniej nikt nie będzie się gapił na jej przygięte wiecznie palce. Wiedziała, że szlachta z gór też nosi takie, jeśli jest mróz. Naprawdę była mu wdzięczna. Bo faktu, że jedna z nich jest usztywniona metalowymi listwami, żaden postronny obserwator nie mógł odkryć od razu.

– No a co z tymi trzema faktami?

– Gromadzę właśnie dokumenty – mruknął. – Podeślę ci wszystko po drodze, bo chciałbym, żebyś już jechała.

– Gdzie?

– W stronę Wielkiego Lasu. – Podał jej małą kartkę. – To są miejsca, gdzie się zatrzymasz. Będą czekały na ciebie wszystkie papiery i… – Popatrzył na nią uważnie. – Podejmij decyzję.

– Kurde! Jaką?

– Właściwą. – Znowu uśmiechnął się promiennie. – Ja muszę tu zostać, bo poseł Dery nadciągnie lada dzień. A dobrze byłoby nie wszczynać nowej wojny handlowej na tej granicy.

– Jak dobrze znać człowieka, który sam jeden powstrzyma wojnę handlową – zakpiła.

– Gówno mogę sam powstrzymać. Ale twoja Starsza Siostra chce, żebym był przy niej, bo ważniejsze dla nich wszystkich jest to, co się stanie jutro, od tego, co się stanie za dziesięć dni. Nawet jeśli jutro grozi nam najwyżej wzięcie kijem w mordę, a za dziesięć dni wszyscy zginiemy w powodzi. – Odkaszlnął lekko. – Słuchaj, nie żebym cię poganiał, ale…

– Tak, tak, sprawa gardłowa. – Znała go już na tyle, by wiedzieć, że rozmowę z kobietą uważa za stratę czasu. Ale tym razem się myliła.

– Odprowadzę cię kawałek. Porozmawiamy na koniach.

– Aż tak źle? – powtórzyła.

– Może: aż tak dobrze? – Poprowadził ją w stronę głównej bramy w murze okalającym pałac. – Słuchaj, mamy jakąś małą… bardzo małą szansę. Być może po raz pierwszy.

– Znowu handel?

– Znowu wojna! – Pchnął ciężkie skrzydło bramy własnymi rękami. Wartownicy wokół nie mogli się ruszyć ze swoich stanowisk, a resztę obsługi sam pewnie przedtem porozstawiał po kątach. – Przygotowałem wszystko.

Jej pluton przyboczny, wszystkie trzydzieści trzy dziewczyny, czekały już na gościńcu na koniach.

– Oddziaaaaaał!… Salut! – ryknęła Lanni.

Będąc w siodle, trudno jest stanąć na baczność. Twórcy regulaminu wymyślili więc salut wierzchowców – rzecz trudną do wykonania nawet dla doświadczonych kawalerzystów. Wszystkie jej dziewczyny, choć były doświadczonymi żołnierzami, od niedawna dopiero były ćwiczone w jeździe na prawdziwych wierzchowcach (wszak kuców, których dosiadały wcześniej, końmi w pełnym tego słowa znaczeniu nazwać nie było można). No i stało się to, co się stało. Linia zmieszała się, pękła w kilku miejscach, Mayfed wpadła na Zarrakh, Shha o mało nie zleciała. Kilka dziewczyn pogubiło juki, jakiś ogier, korzystając z zamieszania, ugryzł kolegę, do którego musiał mieć żal, i biedna Bei wylądowała na ziemi. Malutka i piegowata Sharkhe palnęła z całej siły koleżankę, która najwyraźniej zamierzała ją stratować.

– Ty nie rób „salutu” po nocy, bo całe miasto obudzisz! – ochrzanił panią porucznik Biafra. – Ale masz wojsko, księżniczko!

– To nie głupia kawaleria! – odcięła się Achaja, wskakując na siodło własnego wierzchowca. – One potrafią coś więcej.

– Jasne. – Obserwował pechowe dziewczyny, które właśnie wstały z ziemi i goniły konie. – Kawaleria to aby się zwalić z siodła i już. A te tutaj wyczyściły tyłkami pół gościńca!

– Lanni, nie przejmuj się! Pan generał dzisiaj w wyjątkowo złym humorze.

– Jakbym był w złym humorze – podchwycił – to te baby zatrzymałyby się dopiero w Syrinx. Jedziemy. I niech pani skompletuje oddział na powrót, pani porucznik.

– Tak jest! – Gdyby Lanni była czarownicą, to sądząc po jej spojrzeniu, ze dwadzieścia dziewczyn straciłoby życie w jednej chwili. – Shha, zbieraj ludzi!

Biafra dosiadł swojego konia i dogonił Achaję, która ruszyła, nie chcąc patrzeć na desperackie wysiłki koleżanek.

– Powiem ci, co z tą łodzią. Chorzy Ludzie mają jakąś nową broń. Takie rury, czy jak to zwał, prawie równie skuteczne jak kusza.

– Ach, wiem. Muszkiety do zwalania powały.

– Co? – Był szczerze zdziwiony.

Achaja roześmiała się. Przypomniała sobie opowieść Mereditha, którą słyszała jeszcze na dworze ojca w Troy, o Chorych Ludziach sprowadzonych przez Tyrana Symm, by zrobili huk na uczcie. Zrobili i zwalili powałę na zebranych gości.

– Mniejsza z tym. Jeśli są prawie jak kusze, to dlaczego ci kusze nie wystarczą?

Uśmiechnął się.

– Największymi mistrzami w strzelaniu są Dahmeryjczycy. Najlepsze ich formacje to łucznicy, ci z długimi łukami. A wiesz, jak długo trzeba ćwiczyć takiego łucznika? Dziesięć lat! – odpowiedział sam sobie. – Dokładnie tyle, ile trwa cała służba w wojsku Arkach.

– Kusznicy też są nieźli.

– A ile trzeba ćwiczyć kusznika, żeby dorównał Dahmeryjczykom? Dwa lata? Trzy? I tak szybkością nie dorówna „długim łukom”. A wiesz, ile trzeba ćwiczyć żołnierza, który strzela z tej rury czy… muszkietu?

– Ile?

– Dwadzieścia dni. Może trzydzieści. – Uśmiechnął się szeroko. – Oni sami twierdzą, że trzy dni, ale im nie wierzę.

– No, coś ty? A siła ramion, a wyważanie, a oddech?

– Nie ma siły, nie ma wyważania, nie ma oddechu. Oddech to naprawdę wystarczy tylko wstrzymać. Dziecko zastrzeli rycerza.

– Wybacz… Śnisz?

– Tak – roześmiał się. – Ale to piękny sen.

Dojechali do bram miasta. Strażniczki, widząc zbrojnych, wybiegły z wieży. Nie wiadomo, co tam było pite dla rozgrzewki, ale wszystkie dziewczyny wytrzeźwiały momentalnie na widok Biafry.

– Otwierać bramę! – ryknęła ta, która nimi dowodziła, choć był to najbardziej nieregulaminowy rozkaz w armii Arkach. Bram miasta nie otwierało się po nocy nigdy. No, chyba że w zasięgu wzroku był Biafra.

Cały pluton przedostał się nad fosą po opuszczonym pośpiesznie moście. Strażniczki modliły się z wdzięczności do wszystkich Bogów, że jakimś cudem żadnej z nich nie wysłano na front. Żadna nie miała już ochoty na wódkę. Prawdę powiedziawszy, coś dziwnego stało się z ich ciałami. Wszystkie czuły, że nawet gdyby piły na umór przez resztę nocy, to żadna nie zdoła się upić.

– Wiesz – podjął Biafra – powiedziałem ci, że może… znowu wojna.

– Tak, trochę dziwne.

– Wiem. Przecież walczymy cały czas. – Opanował swojego konia i znowu się do niej zbliżył. – Ale chodzi mi o inną wojnę. Taką, którą będą prowadzili wszyscy.

– Grabiami i widłami? – przypomniała mu własne słowa.

Potrząsnął głową.

– Nie w tym problem. Powiedz… – zastanawiał się dłuższą chwilę -…jak sprawić, by wszyscy ujęli się za własnym królestwem? Potrzebuję jakiejś nowej idei. Jakiegoś zwrotu, słowa czy sformułowania, które pociągnęłoby wszystkich.

– Kurde, jakiego?

– No, właśnie nie wiem. O co można walczyć?

– No… bo tamci atakują, co?

– A co obchodzi chłopa spod Wielkiego Lasu, że jest wojna na granicy z Luan? Nic!

– No, to… – Sama nie wiedziała, co wymyślić. – Niech walczy w obronie swojego Królestwa.

– Czyli w obronie Królowej i księżniczek? A co go to obchodzi? Słuchaj, ja potrzebuję jakiegoś nowego słowa.

Myślała intensywnie, marszcząc brwi.

– Kraj? W obronie kraju?

– A co to jest kraj? Czym to się różni od królestwa? No… Kraj to chyba ziemie należące do królestwa w literackim znaczeniu, tak?

Skinęła głową.

– Jakoś tak.

– No i kto stanie w obronie ziemi? Skoro granice wszędzie zmieniają się z każdym rokiem. Zresztą, czego ma jeden z drugim bronić? Pola należącego do innych chłopów? Lasu? Jakiejś drogi leżącej Bogowie wiedzą gdzie?

– Nic innego się nie da wymyślić.

– Ja nie chcę wymyślania. Chcę tylko nowego słowa.

Dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Achaja wysilała pamięć, usiłując sobie przypomnieć wykłady filozofów na dworze ojca w Troy.

– Czekaj, było takie nowe słowo… – Nie mogła sobie przypomnieć. – Naród?… Tak. Naród!

Spojrzał na nią, szczerze zdziwiony. Najwyraźniej poziom filozofii w Troy był znacznie wyższy niż w Arkach.

– A co to jest ten naród?

– No… – zawahała się. – To było w słowniku Liebera. Nie pamiętam dokładnie.

Syknął, zagryzając wargi. Potem obejrzał się do tyłu na podążający za nimi pluton.

– Nie mogę kazać im przynieść Liebera, bo pewnie wrócą do miasta i przyprowadzą w pętach ze dwudziestu ludzi, których imię zaczyna się na „L”. Nie przypomnisz sobie?

– No… Naród, to… – Chciała podrapać się w czoło i palnęła się w głowę żelazną rękawicą. Zapomniała o dwóch rzeczach: że ma rękawicę i że nawet bez niej nie podrapałaby się w czoło lewą ręką. Za to przypomniała sobie w miarę dokładne znaczenie: – Naród to są ludzie.

– Jacy ludzie, do kroćset?

– No, ludzie, którzy zamieszkują w danym królestwie, poddani, ale bez znaczenia jest tu kraj, czyli ziemia i królowa jako suweren.

Spojrzał na nią z pewnym zainteresowaniem.

– No, ludzie – powtórzyła. – Jeżeli się zmienią granice i część wsi przejdzie pod obce panowanie, to są już poddanymi innego króla. Ale są częścią swojego starego narodu. Na przykład są dalej Arkachczykami… Kurde! Arkachczycy? Dobrze powiedziałam?

– Nie wiem, jak to się odmienia, bo takiego słowa się nie używa. – Był wyraźnie zamyślony. – Naród… naród… Brzmi nieźle, krótkie słowo, łatwe do zapamiętania – Spojrzał na nią nagle. – A jak się królowa zmieni, to naród jest dalej ten sam?

– Tak.

– No, ale przecież ludzie umierają. To co? Jest nowy naród?

– Szlag! To pojęcie z wyższej filozofii! Theu by mnie zabił za to, że nie pamiętam dokładnie, wtłaczał mi te i podobne bzdury do głowy, nie żałując rózeg. – Usiłowała wyrzucić z pamięci niezbyt przyjemne wspomnienia. Miała serdecznie dość rozważań na temat odległości gwiazd i wyliczeń, według których kamień zrzucony z gwiazdy powinien dotrzeć po stu z górą latach, a człowiek podróżujący z szybkością dwudziestu pięciu tysięcy kroków dziennie, mógłby dotrzeć do gwiazd po 7157 latach… Ziewała z nudów podczas wykładów, gdzie odpowiadano na pytania w rodzaju: co się dzieje z ogniem, kiedy wygasa, dlaczego promienie słońca zabarwiają ludzką skórę na ciemno, a wybielają płótno, co jest przyczyną szaleństwa, dlaczego Bogowie dopuszczają zło, nędzę, chorobę i występek. Jakim językiem posługuje się w głębi swego umysłu człowiek głuchoniemy od urodzenia, dlaczego woda tym lepiej gasi pragnienie, im bardziej jest zimna, jeśli jednak jest za zimna, to niczego nie gasi, bo zamienia się w kamień… Potrząsnęła głową. – Naród jest jeden. Naród się nie zmienia. Nie jest ważny król ani urzędy, ani granice. Naród to ludzie, którzy czują, że należą do jednej wspólnoty. Bracia, siostry, ci sami – Wzruszyła ramionami. – I jak niby wytłumaczysz to chłopu? – roześmiała się. – Zorganizujesz objazdowe wykłady filozofów?

– Ty się nie martw chłopami. – Uśmiechnął się do siebie. – Naród, naród – powtarzał nowe słowo. – To znaczy, że my to jeden naród, a oni to inny naród?

– Chyba tak. – Nie pamiętała dokładnie.

– I to mi wystarczy. Dobre, krótkie słowo, łatwe do wymówienia! My, a nie oni. Rewelacja! – Wstrzymał konia – Niech filozof Theu żyje wiecznie! – krzyknął, bo się spóźniła w szarpnięciu wodzami i odjechała trochę. – Niedługo usłyszysz słowo naród na ustach wszystkich! I Wielki Theu też usłyszy!

– Biafra. Przecież ci tłumaczę, że to pojęcie z zakresu filozofii wyższej. I niby co ty chcesz z tym zrobić?

– Słowa „my” i „oni” nie są wyższą filozofią. – Uśmiechnął się do siebie. – No, nieźle… No to mamy właśnie narodziny narodu!

– I myślisz, że ktoś z tych, co się nazywają „my”, skoczy na tamtych tylko dlatego, że oni są „oni”? Upiłeś się? Chłop na chłopa, sam z siebie? Bez bata?

– Słuchaj, Achajko – uśmiechnął się ciepło. – Brakowało mi tylko słowa. Resztę mam już wymyśloną. – I nagle powtórzył: – Narodziny narodu. Dobre.

Potrząsnęła głową. Nie mogła sobie wyobrazić, na co komu takie słowo. Równie dobrze można było podrywać ciżbę określeniami w rodzaju: „Do boju, żołnierze, którzy wierzycie w idealistyczną estetykę!” Chociaż… Słowo „naród” rzeczywiście było krótkie i łatwe do wypowiedzenia.

– Chciałem ci powiedzieć jeszcze o kilku sprawach – mruknął. – Ale muszę już wracać. Papiery dostaniesz na kolejnych przystankach. – Skinął jej głową. – Powodzenia. I dzięki za Theu!

Wzruszyła ramionami. Nie do końca mogła go zrozumieć. Obserwowała, jak zawraca i zmusza konia do galopu na piaszczystej drodze. Potrząsnęła głową.

– Lanni!

Dziewczyna podjechała, usiłując opanować narowistego wierzchowca.

– Słuchaj, wiesz gdzie się po drodze mamy zatrzymać?

– Tak.

– Daleko? Napiłabym się czegoś.

– Jakieś pół kroku – uśmiechnęła się Lanni.

– Co?

Dziewczyna wyjęła z juków mały bukłak i podała go Achai. Ta również się roześmiała. Wyszarpnęła zębami korek i wypiła kilka łyków.

– To prowadź, co? – Oddała jej bukłak. – I strzel sobie łyka, wyższych szarż nie ma chyba w okolicy.

Pani porucznik nie trzeba było powtarzać. Potem jednak ustawiła pluton, wywrzaskując komendy, i ruszyły w noc wijącą się leniwie wśród drzew drogą. Shha podjechała do Achai, zrównując konie.

– Daj rękę, siostro.

Nie zrozumiała początkowo. Shha jednak sama sięgnęła po jej lewą dłoń i, szarpiąc z powodu trudności w dostosowaniu tempa swojego konia, ściągnęła jej żelazną rękawicę.

– Wszyscy mężczyźni to idioci – wyjaśniła.

– Kurde, czemu?

– No, nałożyć ci, siostrzyczko, coś takiego i kazać jechać przez chłodną noc – Schowała urządzenie do własnych juków. – To tak, jakbyś miała trzymać rękę w przerębli. Toż żelazo zimne jak szlag.

– Ale ja nic nie czuję.

– No, właśnie. Potrzymaj sobie rękę w przerębli przez pół nocy, nawet jak nic nie czujesz. Niemoc zaraz cię chwyci.

Lanni skinęła głową, popierając swoją sierżant.

– Taaaa… Mężczyźni to durnie – mruknęła. – Ale ten Biafra jest fajny. Wyjdziesz za niego?

– No, co wyście? Powariowały jedna z drugą?

Shha uśmiechnęła się szeroko.

– Pamiętaj, co ci już wcześniej mówiłam. Daj mu tyłka i się pobierzcie!

– Odczep się!

– Ma rację – powiedziała Lanni. – Masz szansę teraz, to nie czekaj na królewicza z bajki.

– Wy w ogóle macie coś popieprzone w głowach, dziewczyny. To straszny sukinsyn.

– Lepiej mieć męża sukinsyna niż niedorajdę – skomentowała Shha.

– Oż, kurde, co za wojsko! Porucznik z sierżantem swatają majora. No nie, nazwijmy się od razu plutonem weselnym i kupę pieniędzy zarobimy, swatając naszych żołnierzy.

– Też niegłupia myśl – roześmiała się Lanni. – Fajne dupki mamy do przehandlowania.

Achaja machnęła ręką. Jechały w milczeniu przez coraz bardziej chłodną noc. Bezchmurne niebo sprawiało, że gwiazdy świeciły jasno, umożliwiając utrzymanie dużej szybkości nawet na krętym gościńcu. Wypoczęte konie rwały do przodu, jakby chciały udowodnić, że w żyłach mają prawdziwą krew, a nie jej wałachowate popłuczyny. Oddział jakimś cudem utrzymywał nawet równy szyk. Wyglądał bojowo. Jak stado wilków pędzących przez noc za swoją ofiarą.

– Tam! – krzyknęła nagle Shha, wyciągając rękę.

Dopiero po dłuższej chwili dostrzegły nikłe światełko.

– Karczma. – Shha miała naprawdę niesamowity wzrok.

– Mamy się w niej zatrzymać. – Lanni uniosła się w strzemionach, kiedy podjechały bliżej. – Kurde, ale zwierzaków wokół.

Rzeczywiście, wokół kilku niewielkich budynków stało ze dwieście koni przykrytych derkami. Co najmniej dwie kompanie kawalerii musiały tu popasać.

– Sierżancie – zakomenderowała Lanni. – Nasze konie do stajni. Żołnierzy ulokuj w stodole i zamelduj.

– Tak jest! – Shha miała jednak wątpliwości. – Stodoła pewnie pełna jak szlag. Tyle wojska…

– To ich wywal na zbity pysk. – Lanni zeskoczyła z konia. – Stajnię też opróżnij, jak zajdzie potrzeba.

– Tak jest!

– Nie za ostro? – spytała Achaja, rzucając sierżantowi swoje wodze.

– Tak nas uczyli na szkoleniu. – Lanni mrugnęła porozumiewawczo. – Teraz jesteśmy Służba Rozpoznania i Zaopatrzenia. Nie będą nasi żołnierze po krzakach nocować, jeśli to nie jest konieczne.

Achaja roześmiała się, otwierając ciężkie drzwi. W karczmie mimo późnej pory było pełno gości. Oprócz chłopów i okolicznej szlachty zauważyły kilku oficerów kawalerii przy jednym ze stołów. Zasalutowały obie, bo była tam nawet pani pułkownik. Usiłowały nie słyszeć cichych, rzucanych półgębkiem uwag:

– O, żesz ty. Pierdolony zwiad! Wywalą nam żołnierzy ze stodoły, jeśli ich więcej.

– Widzisz, co ta młoda major ma na twarzy? Zwiad łóżkowy, czy jak?

– A widziałaś porucznik? Siksa nie ma nawet osiemnastu lat.

– A sama major? Nie ma nawet dziewiętnastu. Co oni w tym zasranym zwiadzie?

– Ciiii… To księżniczka.

– No to co? Idąc dalej tym tropem w hierarchii, to ich żołnierze mają pewnie po dwanaście.

Obie usiadły z dala od oficerów kawalerii. Ospały gospodarz postawił przed nimi talerz z nieśmiertelną baraniną i garniec gorzałki.

– Pokroisz mi? – Achaja zerknęła na Lanni.

– O, żesz ty – usłyszały od stołu zajmowanego przez oficerów kawalerii. – Jaśnie pani nawet nie raczy wziąć noża do ręki.

Lanni rzuciła im wściekłe spojrzenie, ale Achaja była szybsza.

– Jak wam nie pasuje, drogie panie, pokroję sobie sama.

Wstała lekko, prawą ręką wyszarpnęła nóż, wskoczyła na ławę, postawiła prawą nogę na stole, tak żeby but wylądował w środku misy przytrzymując mięso, i powoli odkroiła sobie kawałek. Pułkownik zerwała się ze swojego miejsca.

– Pani major! Chyba pani przesadza!

– To proszę napisać raport!

Sięgnęły do swoich mieczy. Wszystkie kawalerzystki jak na komendę. Księżniczka nie księżniczka, ale honor armii był naprawdę narażony na śmieszność.

– Nie radzę – osadziła je Lanni cichym głosem. – Ona załatwiła Viriona.

Zwątpiły. Wszystkie. Dopiero teraz, kiedy przyszło otrzeźwienie, zauważyły, że z lewą ręką pani major jest coś nie tak. Że trzyma ją przy boku jak przysznurowaną. Zrobiło się jakoś głupio. Na szczęście do karczmy weszła Shha, kierując całą złość na siebie. Zasalutowała tamtym tak niedbale i lekceważąco, że właściwie można było z tego wyciągnąć konsekwencje. Ale… Była sierżantem tej, która załatwiła samego Viriona. I niby co zrobić? Kawalerzystki usiadły na powrót za swoim stołem.

– Co, dziewczyny? – Shha zwaliła się z hukiem na ławę. – Zamówiłyście gorzałeczkę? – Wzięła sobie kubek i nalała wszystkim. – Achajka, czemu stoisz na stole?

Księżniczka zeskoczyła zgrabnie, zajmując swoje miejsce. Kawalerzystkom nie mieściło się w głowie, że sierżant może siedzieć przy jednym stole z oficerami, ani tym bardziej, że mówi do nich na „ty”.

– Tak sobie stałam.

Lanni uśmiechnęła się do sierżant.

– Z wojskiem… Udało się?

– Co się miało nie udać? – Sierżant nachyliła się nad misą. – No, kto tu, kurde, butem naciapał?

– Tak wyszło z rozmowy.

– Achaja, co ty? W baraninie tańczysz?

Wypiły następną kolejkę, z przyzwyczajenia zamykając oczy. Dwie chłopki przy innym stoliku uśmiechnęły się. Przepiły do zwiadowców kolejkę również „po ciemku”. Swoje znaczy. Weteranki. Zrobiło się cieplej. Shha posłała im całusa ustami. Kilku chłopów roześmiało się cicho.

– Wasze zdrowie, panie oficyjerowie! – Jeden ośmielił się nawet podnieść swój kubek. – Z pań żołnierzy to najlepsze żoneczki! Że nie gadam o morgowym, co we wianie wnoszą.

– Kurde! Kocham ten kraj! – Achaja odpowiedziała mu swoim kubkiem.

Zignorowały ciche uwagi kawalerzystek. Chłopi natomiast nie zignorowali. Księżniczka, wyrażająca się po ludzku i odpowiadająca na toast chłopa, wyraźnie im się spodobała. Sarkające jaśnie panie oficyery z kawaleryi natomiast nie przypadły im do gustu. Zaczęli sykać i z pogardą lać resztę wódki z kubków na podłogę. Wybuchowi burdy na szczęście zapobiegło wejście kolejnego gościa.

Śliczna dziewczyna w mundurze zwiadu zrobiła kilka kroków i zasalutowała sprężyście.

– Pani! Kapitan Hermeen melduje się na rozkaz!

Achaja odsalutowała, unosząc się trochę.

– To ty? – Oczy jej się zaśmiały.

Harmeen rozpoznała ją również. Uśmiechnęła się, potem padły sobie w objęcia, co spowodowało kolejne nieprzychylne komentarze ze strony dowództwa kawalerii. Znały się od czasu, kiedy Sirius z poselstwem dotarł do Arkach. To Harmeen dała Achai kurtkę i spodnie. Nie wspominając o drobnym fakcie moralnego rozsieczenia obcego księcia.

– Awansowałaś. Wtedy byłaś chyba porucznikiem.

– Ty też. – Harmeen usiadła naprzeciw.

– Miałaś rację co do tego kraju.

Harmeen uśmiechnęła się na wspomnienie tamtej rozmowy.

– Słyszałam, że zabiłaś Viriona. Podobno załatwiłaś też stu jego najlepszych szermierzy. Tak?

Shha wybałuszyła oczy. Lanni tylko machnęła ręką.

– Sześciuset! – mruknęła. – Nasza księżniczka załatwiła sześciuset mistrzów Viriona!

– O, kurde! Naprawdę?

Achaja ryknęła śmiechem.

– Zabiłam czterech. – Nie mogła pohamować chichotu. – A Viron mnie okaleczył. – Podniosła lewą dłoń i strzeliła się prawą w swoje nieruchome palce.

– Wszyscy mówią, że stu! I że Virion całował cię po stopach, błagając o łaskę.

Tym razem nawet Shha nie wytrzymała. Zaczęła się śmiać, potem zakryła usta, nie mogąc się powstrzymać.

– Się pani napije, pani kapitan – mruknęła. – Łatwiej będzie uwierzyć.

– Czterech, Harmeen, czterech. – Achaja napełniła jej kubek. – Napiszą o nas w kronikach, jeśli aż takie cuda krążą w plotkach. I kto po pięciuset latach uwierzy w te brednie?

Harmeen strzeliła kolejkę, potem nachyliła się nad misą.

– O, kurczę, kto wam rozdeptał baraninę? Jest wyraźny odcisk buta.

– Nie powracajmy do tego tematu, co?

Wzruszyła ramionami. Odcięła sobie najmniej sponiewierany kawałek i włożyła do ust.

– Przywiozłam papiery. – Położyła na stole skórzaną teczkę, którą odpięła od paska. – I przywiozłam też czarownicę.

– Mmmm? Gdzie jest?

– Myje się przy studni. A to trochę potrwa – Harmeen zrobiła minę, jakby nie chciała, żeby ją o to więcej pytać. Widocznie temat był drażliwy. – Chodźcie spać, dziewczyny, co? – mruknęła. – Jutro musimy wstać skoro świt, niewiele czasu zostało.

– No. – Achaja wzięła skórzaną torbę i uniosła się lekko. – Gospodarz! Dwa pokoje i daj coś na ząb na górę.

Podskoczył, chcąc tłumaczyć, że wszystkie pokoje zajęte, ale zwątpił, widząc dystynkcje majora, te wszystkie świecące metalicznie gwiazdki i belki na jej rękawie, i… dodatkowo… cieniutki złoty wężyk znamionujący księżniczkę.

– Proszę. – Poprowadził je wszystkie na górę schodami przyklejonymi do ściany głównej izby. – Służę uprzejmie. – Zastanawiał się, jak wytłumaczyć pozostałym gościom, że ich pokoje nie są już wolne. – Tutaj, proszę. – Otworzył wąskie drzwi do klitki, która mogła pomieścić najwyżej dwie osoby. – Pozostałe panie tu obok, proszę.

Achaja wsunęła się przez wąskie drzwi. Miała spać z czarownicą, bo Harmeen i Lanni poszły do drugiego pokoju. Na wąskim podeście stanęła Shha, rozkraczona lekko, z lekceważącym wszystkich wyrazem twarzy i napiętą kuszą w ręku. Zwiad rzeczywiście różnił się od innych formacji. Tu naprawdę czuło się coś szczególnego. Nie przy każdej kwaterze oficera stała wartownik z bronią, a na pewno, żadna nie robiła tego tak demonstracyjnie jak jej własna sierżant.

– Shha – szepnęła. – Jak skończysz wartę… wpadnij na chwilę, co?

– No! – Shha uśmiechnęła się szeroko, ani na moment nie odwracając wzroku od zasypiających powoli gości w sali poniżej. – Dobra!

Pomocnik gospodarza postawił na małym koślawym stoliku tacę z mięsem, owocami i mały garnek z gorzałką. Achaja rzuciła się na łóżko. Oparła jedną nogę o ścianę drugą podciągnęła pod siebie, by oprzeć na niej teczkę z papierami. Wypiła kubek wódki, zagryzła jabłkiem i zaczęła przeglądać zawartość teczki.

Pierwszy raport był po prostu zestawieniem dostępnych w piśmiennictwie opisów Wielkiego Lasu. Z reguły określano go jako niezmierzoną knieję położoną w nieprzebytej, ogromnej dolinie pomiędzy górami. W dolinie zawsze panowała mgła, było wilgotno i chłodno. Nikt nie wiedział, jak wielki jest Wielki Las. Wiedziano natomiast, że po drugiej stronie istniało królestwo Chorych Ludzi. Żadnej z kupieckich ekspedycji nie udało się przebyć kniei. Żadna nie wróciła. Chorzy Ludzie również usiłowali się przedostać od swojej strony, z równie niezadowalającym skutkiem. W lesie mieszkały potwory. Opisywano je jako wielkie smoki, olbrzymy, demony, karły z rogami i ogonami, wielkie owady, malutkie mrówki atakujące zewsząd odważnych podróżnych i zjadających całe ciało w czasie krótszym niż oddech… Autorzy nie mieli więc pojęcia o charakterze potworów z Lasu.

Drugi raport stanowił analizę ekonomiczną królestwa Chorych Ludzi. Był to kraj otoczony górami, pozbawiony dostępu do morza i, tak jak Arkach, bez dostępu do spławnych rzek. Chorzy Ludzie produkowali jednak wspaniałe wyroby, abstrahując nawet od ich broni, poznali sztukę wytwarzania niesamowicie odpornej stali, niezwykle dokładnych zegarów, maszyn do nawadniania pól, dźwigów i kołowrotów, których użycie wymagało tylko połowy normalnie potrzebnej siły, rozciągliwych lin, narzędzi. Achaja przebiegła wzrokiem całą listę. Imponujące osiągnięcia. Jednak ceny towarów były wprost niebotyczne. Główną przyczyną był transport. Kraina Chorych Ludzi była praktycznie niedostępna. Z tyłu Góry Bogów, z boku góry dużo mniejsze, ale również nie do przebycia dla ekspedycji handlowych, z przodu Wielki Las. Pozostawała droga do najbliższego morza, wiodąca najpierw przez (najniższe z opisanych dotąd) góry, potem (w miarę obniżania się terenu) przez coraz bardziej tropikalną puszczę zamieszkaną przez dzikie plemiona, aż do pierwszej spławnej rzeki. Koszty i straty ponoszone przy takiej drodze siłą rzeczy windowały ceny towarów do nieprawdopodobnych wręcz wartości. Chorzy Ludzie parokrotnie podejmowali agresywne wojny (choćby zajęcie Hem) ale na dłuższą metę kończyły się one fatalnie z braku jakiejkolwiek realnej łączności z własnym państwem, z braku porządnej floty – jedyne łodzie, którymi dysponowali, musieli każdorazowo sami zbudować po dotarciu do spławnych rzek. Utrzymanie faktorii w puszczy kończyło się źle z powodu zabójczego klimatu i ciągłych ataków piratów, którzy władali morzem i ujściami rzek w tym rejonie. Królestwo najprawdopodobniej dusiło się ekonomicznie i uzyskanie lądowego połączenia z partnerami handlowymi było dla nich priorytetem. Niestety, jedyna możliwa droga lądowa musiałaby biec przez Wielki Las.

Kolejny raport był rzeczową analizą możliwego wyglądu potworów z Wielkiego Lasu. Tym razem nie były to już fantazje autorów kronik. Poszczególne części zawierały opis składu i wyposażenia kolejnych wypraw, z których żadna nie powróciła. Analiza mało warta, ponieważ z powyższych przyczyn nie można było wyciągnąć racjonalnych wniosków co do skuteczności danych formacji. Trudno było się w ten sposób zorientować w taktyce zamieszkujących Las istot. Niemniej kolejne wypalania drzew, które prowadzono intensywnie, aczkolwiek z miernym skutkiem z powodu panującej tam wilgotnej mgły, doprowadziły do pewnego rodzaju konfrontacji. Potwory kilkakrotnie zaatakowały osiedla położone poza Lasem. Achaja przeglądała spisane zeznania nielicznych ocalałych świadków:

„…słyszałem, jak Hene usiłuje skrzesać ogień. Krzesiwo, choć dobre przecie, nie dawało iskier. Słychać było okrzyki i wrzaski mordowanych ludzi. Ktoś strzelił z łuku, ale w kompletnych ciemnościach nie mógł trafić. Wyjrzałem przez okno. Nigdzie, w całej wsi, nie widać było żadnych świateł, nie widziałem nawet światła gwiazd, myślałem, że oślepłem, tak czarno było wokół. Słyszałem, jak Hene wysypywał węgle z pieca, ale te, mimo że chwilę przedtem przecie się paliły, teraz nie miały już żaru. Dusiłem się. Nie mogłem prawie oddychać, czułem jednak jakiś dziwny zapach. Wyskoczyłem z chałupy i zacząłem biec na oślep… Hene też. Biegł, płacząc głośno, potem usłyszałem, że w coś uderzył. Może w ścianę innego domu. Sam też płakałem ze strachu. Wpadłem do strumienia i porwał mnie nurt. Dlatego pewnie żyję. Ocalałem jako jedyny.”

Achaja odłożyła na chwilę papiery. Wypiła trochę wódki i nadgryzła kolejne jabłko. Potem wróciła do lektury.

„…wedle rozkazu strażnica była cały czas zamknięta. Pani porucznik właśnie miała zmienić warty, kiedy poczułyśmy jakiś dziwny zapach. Pochodnie zaczęły gasnąć. Trudno było zaczerpnąć oddech. Ktoś kaszlał, jedna z koleżanek zaczęła się nawet dusić. Nie udało się na powrót rozpalić ognia. Krzesiwa nie dawały iskier. Zajęłyśmy stanowiska przy strzelnicach, ale na zewnątrz było tak ciemno, że nie widziałam nawet światła gwiazd. Koleżanki zaczęły ginąć. Słyszałam, jak ktoś zabija je, wsuwając coś przez otwory strzelnic. Zaczęłyśmy strzelać z kusz na oślep, ale nie wiem, czy w coś trafiłyśmy. Słyszałam, jak pani porucznik wyrzuca węgle z pieca, ale one… przecież się paliły chwilę przedtem… ale teraz były zupełnie bez ognia. Dusiłam się. Ktoś chyba nie mógł wytrzymać. Po omacku otworzył drzwi strażnicy. Coś wpadło do środka. Zapadnia z kolczastą kratą nie zadziałała, a tam były przecież trzy liny, nie sposób przejść po ciemku jak się nie wiedziało, gdzie są. Uruchomiłam kratę ręcznie. Kolce w coś trafiły, słyszałam wyraźnie. Potem ktoś na mnie wpadł. Strzeliłam z kuszy. Nie wiem, czy zabiłam potwora, czy koleżankę. Pani porucznik krzyczała, żeby atakować. Wyjęłam miecz i ciachnęłam na oślep. Trafiłam, ale tym razem na pewno była to koleżanka, bo usłyszałam jej krzyk. Zaczęłam płakać. Kiedy coś zabiło panią porucznik, odrzuciłam miecz. Po omacku odnalazłam sznur od alarmowego dzwonu i wspięłam się po nim na dach – jego dźwięk był przy tym dziwnie zduszony, zupełnie jakbym słyszała go z dużej odległości. Potknęłam się i spadłam z dachu, wprost do zagrody, pomiędzy konie. Mało mnie nie stratowały, ale dzięki temu zamieszaniu potwory mnie nie dopadły. Zdołałam przeskoczyć płot i pobiegłam przed siebie na oślep. Miałam szczęście, bo złamałam nogę dopiero po kilkuset krokach. Żywa doczekałam ranka w krzakach.”

Achaja, patrząc w sufit, dokończyła jabłko. Potem podniosła do oczu kolejny dokument, zatytułowany „Analiza”.

„Mieszkańcy Wielkiego Lasu przeprowadzili trzydzieści siedem ataków na nasze osady, zabijając w sumie pięćset trzydzieści dwie osoby, w tym sześćdziesięciu trzech żołnierzy. Dwie osoby przeżyły: pisarz gminny Fane i chorąży Thenna (ich zeznania w załączeniu). Na podstawie ich słów atak obcych można podzielić na następujące fazy:

1. Pojawia się nienaturalny dym lub mgła o intensywnym, trudnym do określenia zapachu.

2. Nie można skrzesać ognia, gasną pochodnie, wypalają się lub gasną nawet węgle w piecu.

3. Pojawia się silne uczucie duszności, na zewnątrz pomieszczeń nie widać już nawet światła gwiazd.

4. Następuje atak właściwy. Ofiary zabijane są przy użyciu długich, dość tępych narzędzi (najprawdopodobniej mieczy) oraz strzał z utwardzonego drewna z ostrzami niemetalowymi (albo nieznany rodzaj drewna, albo nieznany rodzaj żywicy).

5. Następuje szybka degradacja dowodzenia w atakowanych oddziałach, wybucha panika, nikt nie podejmuje jakichkolwiek skoordynowanych działań obronnych. Przypominamy, że oddział atakowany w strażnicy nie był zwykłą piechotą, ale elitarną jednostką zwiadu. Daje się jednak mimo to wyróżnić:

a) brak jakichkolwiek rozsądnych rozkazów wydawanych przez dowódców (porucznik nie podjęła żadnej próby skupienia ludzi wokół siebie, przecież żołnierze nawet po ciemku mogliby kierować się jej głosem, wydała natomiast bezsensowny rozkaz ataku. Podobnie chorąży Thenna nie podjęła takiej próby, podczas całej akcji nie wydała żadnego rozkazu).

b) brak jakichkolwiek rozsądnych prób wyprowadzenia choć części ludzi spod ostrza ataku.

6. Agresorzy dobijają ostatnie ofiary i podejmują poszukiwania uciekinierów w promieniu jakichś pięćdziesięciu kroków od atakowanych (tam znajdowano ciała ofiar). Jeśli uda się pozostać niezauważonym, to przebiegnięcie kilkuset kroków (Thenna) lub przepłynięcie niecałych stu kroków (Fane) wystarczy, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo, pod warunkiem, że pewien czas leży się nieruchomo w jakiejś kryjówce (krzaki lub zagłębienie koryta potoku).

7. Atakujący przeszukują bardzo pobieżnie zabudowania. Nie zabierają niczego cennego, nie zabierają żadnych przedmiotów, nie zabierają żywności (choć pewne ślady zdają się sugerować, że kuchnie i spiżarnie są dokładnie badane i znika z nich sól).

8. Następuje szybkie wycofanie oddziału biorącego udział w ataku, poprzedzone zatarciem śladów. Zbierają nawet własne strzały – we wszystkich miejscach ataku znaleziono jedynie pięć obcych strzał, wszystkie pięć złamanych.

Wnioski:

– Dym (przypominający mgłę) jest wywoływany sztucznie. Jego podstawowym zadaniem jest zmniejszenie widoczności (aż do zupełnego zaniku) i dezorientacja przeciwnika. Dym najprawdopodobniej ma jakieś działanie odurzające lub oszałamiające. Jednak działanie oszałamiające mija bardzo szybko. Thenna nie była w stanie wydać żadnego rozkazu, jej działanie w pierwszej fazie ataku przypominało działanie dziecka, potem jednak podjęła bardzo rozsądną i udaną próbę ucieczki – warto zwrócić uwagę, że nawet po szoku walki, po upadku z dachu zdołała przedsięwziąć racjonalne i skuteczne działania dla zmylenia pogoni, wywołując panikę wśród koni w zagrodzie.

– Dym nie jest powodem gaśnięcia pochodni, niemożności skrzesania ognia, ani wygasania węgli w piecach. Przeprowadzono doświadczenia, które pozwalają jasno stwierdzić, że można co prawda osiągnąć takie natężenie dymu, które zgasi pochodnie, ale znacznie wcześniej ludzie uduszą się na śmierć. Żaden dym nie powstrzyma iskier z krzesiwa. Żaden też dym nie sprawi, że węgle natychmiast stracą żar (zgasną, owszem, ale nie staną się zimne). Komisji badającej opisywane wypadki udało się tylko w przybliżeniu odtworzyć taki efekt – zrobił to wynajęty czarownik. Jednak nasuwają się w związku z tym następujące uwagi:

– czarownik musi widzieć obiekt swych czarów, nie jest w stanie zgasić pochodni w zamkniętym pomieszczeniu, do którego nie ma dostępu wzrokowego

– czarownik może zgasić pochodnię, nawet jej nie widząc, musi jednak znać jej przybliżone położenie. Siedząc z zasłoniętą głową w pokoju, gdzie w pobliżu niego rozpalono nie znaną mu ilość pochodni, nie był w stanie zgasić ani jednej.

Reasumując powyższe należy stwierdzić, że wśród atakujących oddziałów było wielu czarowników, albo wręcz każdy obcy żołnierz jest czarownikiem. Obydwie możliwości są raczej niepodobieństwem. Nikt o zdrowych zmysłach nie ryzykowałby życia takiej liczby czarowników (nawet gdyby miał tylu) do wyrżnięcia, na przykład, wioski ze śpiącymi chłopami. Przecież da się to zrobić przy pomocy plutonu pijanej piechoty, którego to użycie nie prowokuje praktycznie żadnych kosztów.

Żeby wyjaśnić, co się właściwie stało, komisja zorganizowała symulowany atak na strażnicę zwiadu, w której zamknięto dwa plutony żołnierzy. Atak przeprowadzono w dzień (by atakujący mogli wszystko widzieć) natomiast żołnierzom broniącym się zawiązano szczelnie oczy. By symulacja była zbliżona do rzeczywistych zajść (chodzi o efekt odurzenia wywołany przez dym), oficerów w strażnicy upito prawie do nieprzytomności alkoholem. Jedną ze stron uzbrojono w kije umoczone w farbie żółtej, druga miała kije z farbą czerwoną.

Atak w tych warunkach, oczywiście, powiódł się i strażnica została szybko zajęta. Jednak należy stwierdzić, że oficerowie, nawet pijani w sztok i nawet z zawiązanymi oczami, wydawali rozkazy do końca (prawdę powiedziawszy stan upojenia w niewielkim tylko stopniu zmniejszył ich wartości bojowe). Żołnierze nawet na oślep wykonywali rozkazy dość sprawnie. Doszło do kilku „zabić” koleżanek, ogólnie jednak po sforsowaniu drzwi przez atakujących, dziewczyny broniły się, skupione wokół oficerów, dość skutecznie. „Zabito” dziewięciu agresorów, „raniono” dwudziestu jeden. Żołnierzom przed symulacją zapowiedziano, że kiedy uznają za stosowne, mogą uciekać ze strażnicy. Ucieczka udała się aż sześciu żołnierzom. Nic nie spowodowało więc, jak w rzeczywistości, ani załamania się dowodzenia, ani totalnej klęski elitarnego oddziału, ani braku (poza jedną) prób ucieczek, kiedy sytuacja w strażnicy stała się beznadziejna. O sromotnej klęsce podczas nocnego ataku (tego prawdziwego) musiał decydować więc jeszcze jakiś, nieznany komisji, czynnik.

Przypuszczalny opis istot:

Agresorzy z Wielkiego Lasu nie są demonami – to istoty z krwi i kości, które można zabić. Przypuszczalnie podczas ataku na strażnicę zabito dwie lub trzy takie istoty (zginęła na pewno jedna – pozostałe dwie mogły zostać ranne). Komisja udała się na teren bitwy w związku z rozkazem generała Biafry, po tym jak oddział luzujący (zgodnie z wcześniejszymi postanowieniami) zabezpieczył ślady.

Zgodnie z zeznaniem chorąży Thanne przystąpiono do demontażu kraty-pułapki najeżonej kolcami przy wejściu do strażnicy. Ślady krwi na kolcach świadczyły o tym, że ręcznie uruchomiona przez chorąży krata przyszpiliła kogoś, a ponieważ żadne z ciał żołnierzy nie miało śladów głębokich nakłuć, komisja zyskała pewność, że życie straciła jedna z atakujących istot, której zwłoki zostały zabrane. Na dużej płachcie papieru narysowano kratą i zaznaczono farbą miejsca tych kołków, które były zakrwawione. Ukazał się rysunek istoty o ludzkim wyglądzie, wzroście średnim ludzkim, z lekko odchyloną na bok głową, o rozstawionych rękach. Analizując głębokość zakrwawienia kołków stwierdzono, że te z nich, które znajdowały się na wysokości dwóch trzecich klatki piersiowej, są zakrwawione na większej długości niż pozostałe – stąd wniosek, że była to kobieta. Ofiara w prawej ręce najprawdopodobniej trzymała miecz, dość długi, wykonany z bardzo lichego metalu – nawet żeliwne kołki zdołały go nadkruszyć (dwa małe odłamki znaleziono na podłodze). Ilość krwi pod kratą wskazywała na ewidentny zgon przyszpilonej osoby, a także na to, że ktoś w nieumiejętny sposób usiłował ją zdjąć z kraty.

Każdy z żołnierzy zmasakrowanego oddziału miał trzydzieści regulaminowych bełtów do kuszy. Przeszukano więc kołczany, wnętrze strażnicy i cały teren wokół w promieniu równającym się strzałowi z tej broni. Dwóch strzał nie udało się odnaleźć – stąd wniosek, że dwóch napastników zostało trafionych.

Tutaj w śledztwie pomógł przypadek. Thenna opisuje jak „coś na nią wpadło”. Chorąży wystrzeliła wtedy z kuszy, czując, że w to coś trafiła. Chorąży pochodzi z bardzo dobrej, bogatej rodziny i miała w związku z tym własną, niestandardową kuszę (znacznie lepszą od ogólnowojskowych), którą kupiła sobie sama. Kusza (pochodzenia dahmeryjskiego), którą odnaleziono na miejscu bitwy, miała trochę krótsze bełty niż standardowy wojskowy model. Wśród brakujących dwóch nie było właśnie bełtu Thenny. A każdy medyk opatrujący rannych, w pierwszej kolejności usunąłby wszak grot z ciała. Nie zrobiłby tego w dwóch przypadkach: kiedy ofiara byłaby ciężko ranna (wyjęcie pocisku mogłoby ją rychlej zabić), lub kiedy ofiara byłaby już martwa (wyjęcie pocisku jest wtedy niepotrzebne). Stąd nasz wniosek, że zginęło co najmniej dwóch agresorów (krata i kusza – obie „obsłużone” przez chorąży) oraz, być może, ktoś trzeci (jeszcze jedna brakująca strzała), ale ten przypadek mógł się zakończyć również inaczej (strzał w jakąś część wyposażenia obcego żołnierza, a nawet, choć to mało prawdopodobne, w jakieś przypadkowe zwierzę, które ranne uciekło daleko poza obszar badań).

Komisja stwierdza więc z całą odpowiedzialnością, że agresorzy są ludźmi, których można zabić jak każdego innego człowieka. Mają jednak szereg niezwykłych zdolności.

Na pewno są zdolni widzieć w nocy, w kompletnych ciemnościach, powiększonych jeszcze przez dym. Poruszają się bezszelestnie. Żaden z dwóch ocalałych świadków nie przypomina sobie jakiejkolwiek komendy rzuconej przez wrogich oficerów – pozostaje więc niejasną sprawa, jak oni się porozumiewają. Ogląd zwłok nie przyniósł wiele nowego, jednak stwierdzono dwa fakty: na ramionach kilku ofiar stwierdzono ślady ukąszeń (albo więc agresorzy mają jakieś szczególnie wielkie psy szkolone do walki po ciemku i bez szczekania, albo wytresowali jakieś wielkie koty – tygrysy? lwy? – mało prawdopodobne, skoro u nas takie zwierzęta nie występują). U kilku ofiar stwierdzono złamania kości łopatek. Być może jest to efektem stosowania broni w rodzaju ciężarka na rzemieniu – wtedy cios sprawiłby, że sznurek zawijałby się na ramieniu, o ciężarek łamałby łopatkę (skąd jednak taka prymitywna broń przy wyrafinowanych technikach sprowadzania dymu? – rozstrzygnąć nie sposób).

Pozostaje ostatnia kwestia: dziwna taktyka. Przepytaliśmy wielu naszych oficerów, co może skłonić napastnika do poszukiwania uciekinierów w promieniu akurat pięćdziesięciu kroków od miejsca ataku. Nikt nie udzielił nam zadowalającej odpowiedzi. Bowiem jeśli otrzymuje się rozkaz bezwzględnej eksterminacji na przykład jakiejś wioski czy strażnicy, to albo zabija się wszystkich w pierwszym ataku i uchodzi czym prędzej, albo (jeśli padł rozkaz wyłapania wszystkich) najpierw otacza się miejsce ataku kordonem, a potem prowadzi długotrwałe poszukiwania w celu odnalezienia wszystkich kryjówek ewentualnych uciekinierów (wtedy oczywiście ani pisarz gminny, ani chorąży nie mieliby szans na udaną ucieczkę).

Ponieważ komisja ma się zajmować faktami, nie fantazjami ani czczymi wymysłami, nie będziemy formułować dalszych wniosków, ograniczając się do zadania kilku pytań: jakiego zagrożenia z naszej strony spodziewał się nieprzyjaciel? Kto mógł na tyle szybko przyjść z odsieczą na masakrowany odcinek? Konnica? Czy oni wyobrażają sobie, że kawaleria mogłaby atakować po omacku, w gęstym dymie, w nocy? Czy przypuszczają, że zastawiamy na nich pułapki? Ale jeśli tak, to dlaczego w ogóle prowadzą te dziwne akcje pacyfikacyjne? Czego więc się boją?

Nie odpowiemy na te pytania. Wydaje się jednak, że oni za wszelką cenę nie chcą nam pokazać… jak wyglądają. A czy to może nam nasunąć jakiś pomysł?”

Achaja potrząsnęła głową, odkładając papier. Była pod wrażeniem nieprawdopodobnej wręcz fachowości ludzi, którzy sporządzili ten raport. Z dwóch króciutkich zeznań, z paru wizji lokalnych ktoś wyciągnął takie wnioski, jakby był osobiście świadkiem wydarzeń. Symulacja ataku, żeby się dowiedzieć, co zawiodło. Pierwszy raz słyszała o czymś takim. Badanie, co potrafi czarownik, a czego nie potrafi, mając zawiązane oczy. Przeszukanie Bogowie wiedzą jak wielkiego terenu, stopa za stopą, w poszukiwaniu jednej strzały! Stwierdzenie, że z kuchni ginie sól? Ktoś nawet wykoncypował, że kratą została przyszpilona kobieta, której przebiło piersi, ponieważ w przypadku mężczyzny wszystkie kołki trafiające w klatkę piersiową powinny być zakrwawione na tę samą głębokość… Wiedziała, że wywiad to gnoje i sukinsyny, ale… teraz wiedziała również, że wywiad to wyjątkowo inteligentne gnoje i sukinsyny.

„Założenia taktyczno-strategiczne.

Najpewniejszą metodą walki z mieszkańcami Lasu są jak dotąd sukcesywne wypalenia. Należy je bezwzględnie kontynuować w coraz bardziej zmasowanej formie. Taktyka mieszkańców lasu wskazuje, że nie są w stanie podjąć przeciwko nam żadnej zorganizowanej akcji na większą skalę. To raczej błazeńskie, śmieszne odwety, a nie operacja o charakterze militarnym, w naszym rozumieniu tego słowa. Wypalania, choć skuteczne, są dość długotrwałe (wilgotność), proponujemy więc dokonywać ich w całym pasie granicznym przy pomocy dużych oddziałów, osłanianych wielkimi związkami kawalerii w drugiej linii i wspartych jednostkami uniwersalnymi (w rodzaju dywizji górskich)…”

Achaja przerwała czytanie i wsunęła z powrotem papiery do teczki, ponieważ ktoś zapukał energicznie. Nie mogła sobie poradzić jedną ręką, grzebała się jeszcze, kiedy drzwi otworzyły się, przepuszczając wysoką, dość ładną nawet dziewczynę w długiej, jasnej sukience. Shha za jej plecami zrobiła minę w rodzaju: „Kurde, lepiej chodu!” i przeciągnęła sobie palcem po szyi.

– Dzień dobry. – Dziewczyna dygnęła, unosząc dół sukni.

Achaja wybałuszyła oczy. Tamta była jej rówieśnicą, miała co najmniej osiemnaście, może dziewiętnaście lat i dygała jak małe dziecko.

– Jestem Arnne – przedstawiła się. – Jestem czarownicą.

– Witaj. – Achaja wreszcie uporała się ze swoimi papierami.

– Czy mogłaby pani przyjąć bardziej skromną pozycję? – wypaliła czarownica, wskazując wzrokiem jej nogi, jedną na ścianie, jedną podciągniętą pod siebie. – Nie chcę być wulgarna, ale takiego bezwstydu jeszcze nie widziałam.

Shha zagryzła wargi i zrezygnowana domknęła drzwi.

– Nie ma w tym nic wulgarnego. – Achaja, zdziwiona, usiadła skromnie na łóżku, przyciskając kolano do kolana. – Jesteśmy tu same dziewczyny.

– I proszę obciągnąć na sobie spódniczkę, proszę pani! – Arnne podeszła do swojego łóżka, krzywiąc się na widok nieporządnie ułożonej pościeli. – Tylko mężczyźni mogli wymyślić tak krótkie spódniczki dla kobiet!

Achaja westchnęła ciężko.

– Przy dłuższych ciężko byłoby dosiąść konia – mruknęła.

– W całym pomieszczeniu śmierdzi alkoholem! – zaatakowała czarownica. Nachyliła się nad stołem, sprawdzając naczynia. – Bogowie! Pani sama wypiła to wszystko?

– Przepraszam. Ale dla ciebie jeszcze zostało. Jakby było mało, to Shha wezwie gospodarza.

– Po pierwsze, nie jesteśmy na ty! – Oczy czarownicy miotały gromy. – Po drugie, nie tykam tego świństwa! I bardzo proszę, żeby pani, przynajmniej w mojej obecności, nie doprowadzała się do tego stanu!

– Do jakiego?… – Achai wydawało się, że jest zupełnie trzeźwa. Wypiła raptem ze trzy małe kubki.

– Jest pani… – Arnne szukała w głowie odpowiedniego słowa -…upita do nieprzytomności!

– O, kurwa – wyrwało się Achai.

– I proszę nie kląć wulgarnie w mojej obecności!

– Toż to wojsko, nie szkółka świątynna. Jeśli się pani wydaje, że w bitwie można…

– Na szczęście nie ma tu żadnej bitwy – przerwała jej Arnne. – Widzę tu tylko księżniczkę i czarownicę. Miałam nadzieję, że obie należymy do kręgu ludzi kulturalnych.

Drzwi otworzyły się z trzaskiem.

– Jakby co, to ja tu stoję z kuszą, siostrzyczko. Pamiętaj!

Shha zaklęła bezgłośnie i powróciła na posterunek, domykając drzwi.

– A co to było za chamstwo? – Arnne, krzywiąc się z obrzydzenia, zajęła miejsce na swoim łóżku.

– Ty, słuchaj – syknęła Achaja. – To jest moja siostra! Jeszcze raz coś powiesz o niej nie tak, to…

– Wiem, wiem. – Czarownica wydęła pogardliwie wargi. – Pani zaszlachtowała Viriona i kilkuset jego ludzi. Wspaniałe rzeźnickie osiągnięcie. Ale musimy jakoś spędzić razem tę noc, więc proszę, zachowujmy się jak ludzie kulturalni. Możemy przynajmniej udawać, prawda?

Achaja zrezygnowana machnęła ręką. Wzięła ze stołu i rzuciła jej ostatnie jabłko.

– Zechce się pani posilić przed spoczynkiem?

Czarownica chwyciła je, krzywiąc się odruchowo. Musiała być jednak głodna. Ze swej małej torby wyjęła jedwabną szmatkę i zaczęła wycierać dokładnie owoc. Potem w jej ręce pojawiła się lniana szmatka i zabieg został wykonany od początku. Wyjęła mały nożyk i zaczęła obierać skórkę. Odkroiła malutki kawałek i włożyła sobie do ust. Nagle, zupełnie irracjonalnie, Achai zrobiło się jej żal. Ona miała… swoją własną chorobę. Ale Achaja chyba zamieniłaby swój porąbany umysł na również porąbany tamtej dziewczyny. Może z tamtym, mimo wszystko, było łatwiej żyć? Choć trochę?

– Smakuje pani?

Arnne skinęła lekko głową. Jej wzrok ani trochę nie wyzbył się podejrzliwości.

– Czy udamy się teraz na spoczynek? – zakpiła leciutko Achaja.

Nowe skinienie, nowy kęs jabłka, tak mały, że można byłoby karmić tym niemowlę.

– Aaaaa… jak się rozbierzemy razem? – Achaja prowokowała teraz specjalnie.

Kawałek jabłka musiał być jednak za duży. Wyraźnie utkwił w gardle czarownicy. Wybałuszyła oczy.

– Zzzz… zgaśmy światło i…

– O, Bogowie! – zakpiła Achaja, tym razem wyraźnie. – I co? Obie do goła naraz?

– Proszę przestać!

Achaja westchnęła i choć z jej strony był to nieprawdopodobny wręcz wyczyn z powodu jednej czynnej ręki, ukryła się pod kołdrą, z wielkim trudem zdjęła kurtkę, opaskę, potem spódniczkę i buty. Arnne była odwrócona plecami, ale jadła to swoje jabłko. Była kompletnie popieprzona. Biafra jak zwykle miał rację. Musiała być naprawdę dobra w swoim fachu, choć taka młoda. To się czuło.

Obserwowała spod oka, jak tamta kończy jeść, a trwało to długo. Potem wyjmuje z tej swojej torby nocną koszulę i ukrywa ją wstydliwie pod kołdrą.

– Niech pani się odwróci, proszę. – Zdmuchnęła lampkę.

Achaja w kompletnych ciemnościach odwróciła się posłusznie twarzą do ściany. Słyszała szelest tkanin, odgłosy szarpania, potem skrzyp łóżka. Kiedy położyła się z powrotem na wznak, tamta była już zakryta kołdrą po nos.

– Ile masz lat? – spytała.

– Dziewiętnaście i pół.

„I pół”. Jak dziecko akcentowała połówki.

– A pani?

– Coś koło tego. Może pół mniej, a może nie. Nie wiem.

– Jak można tego nie wiedzieć?

– Straciłam rachubę.

– Przecież wystarczy porównać rok urodzenia z dzisiejszą datą.

– Nie chcę wiedzieć, jaki mamy rok. Nic mnie to nie obchodzi.

Zapadła cisza. Arnne jednak nie zamierzała zasypiać. Coś nurtowało jej umysł.

– A… skąd pani ma ten tatuaż? – spytała nieśmiało.

– Byłam kur… o przepraszam. Byłam prostytutką. Chociaż dość krótko, prawdę mówiąc.

Znowu cisza.

– A pani spała już kiedyś z mężczyzną?

Przedłużająca się cisza. Potem ciche, cichutkie, prawie na granicy słyszalności:

– Nie.

Achaja przewróciła oczami. Właściwie trochę zazdrościła tamtej jej nad wyraz higienicznego sposobu życia.

– Czy… proszę wybaczyć śmiałość… czy pani jest naprawdę goła pod kołdrą? – szepnęła czarownica.

– Może pani sama sprawdzić. – Achaja z trudem opanowała śmiech. Biafra powinien ją wysłać na dziesięć dni do wojska, zanim zlecił jej tajną misję. – Spałam już z dziewczyną, jeśli o to pani chodzi.

– Proszę tak nie mówić!

– Jeśli pani woli mojego sierżanta…

– Proszę natychmiast przestać!

– Dobranoc. – Achaja przewróciła się na bok i nakryła kołdrą razem z głową.

Nie było jej jednak dane zasnąć. Może w jakieś pół modlitwy później czarownica zaczęła ryczeć.

– Tu się coś rusza! Ratunku!

Shha o mało nie wywaliła z zawiasów drzwi nagłym kopnięciem. Mierzyła z kuszy w okno, stojąc na rozkraczonych nogach. Lanni i Harmeen musiały się zderzyć głowami. Obie, półgołe, trzymały się za obolałe czoła, kiedy w kilka oddechów później stanęły w drzwiach z obnażonymi mieczami. Mayfed o mało nie stratowała ich wszystkich, biegnąc z dołu z pochodnią.

– Kurwa, gdzie? Skąd zaatakowali?!

– Pewnie szczur – mruknęła Achaja.

– O, żesz ty! Jaja se robicie? – warknęła Shha. – O mało nie odpaliłam z tego urządzenia! – Potrząsnęła kuszą.

– Ratunku! – wrzeszczała czarownica.

– Proszę pani – zaczęła Lanni, zwracając się do Arnne, ale Harmeen chwyciła ją za ramię wzruszając ramionami. Była doświadczona, bo eskortowała ją od samej południowej granicy.

– Chodź – szepnęła do porucznik. – Mam jeszcze kilka łyków w bukłaku.

– Zróbcie coś z tym szczurem!

– Niby co? – warknęła Mayfed.

– Ty, słuchaj – zdenerwowała się Shha. – Jak następnym razem krzykniesz, to pamiętaj… mam w rękach napiętą kuszę! Ty się hamuj, zanim odpalę gdzie nie trzeba!

Zamknęła drzwi z głośnym trzaskiem.

– No… co… coo… co za chamstwo! Niech pani zareaguje jakoś!

– Proszę pani! – Achaja również zdenerwowała się naprawdę. – One mają za sobą kilka prawdziwych bitew. Jeśli ktoś krzyczy, że coś się rusza, to one mają na myśli wroga, który chce je zabić. I niech pani więcej nie krzyczy. Bo ta za drzwiami naprawdę następnym razem strzeli.

– Ale szczur…

– Nie zje nas. Dobranoc.

– Pobudka, dziewczyny! Pobudka, pani oficer! – Chloe oparła kuszę na ramieniu i ściągnęła kołdrę z Achai.

Ta przecierała oczy sprawną ręką.

– Cześć – ziewnęła.

– Cześć, koleżanko. Wstawaj, małpeczko, pomogę ci się ubrać.

– Proszę stąd natychmiast wyjść! – krzyknęła ledwie obudzona Arnne. – Co pani wyprawia?!

Chloe spojrzała szczerze zdziwiona.

– O co jej, kurwa, chodzi?

– Ja sobie wypraszam! – zawyła czarownica. – Proszę stąd natychmiast wyjść!

Chloe patrzyła ogłupiała. Miała ostatnią, poranną wartę i przez moment wydawało jej się, że śni. Achaja machnęła ręką.

– Ja sobie wypraszam! Proszę stąd natychmiast wyjść, albo poskarżę się generałowi!

Chloe, skonfundowana, wzruszyła ramionami i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Achaja, wściekła, nagle wyskoczyła z łóżka. Chwyciła swój mundur i zarzuciła sobie na ramię. Wzięła do ręki buty i teczkę, zębami chwyciła pas z mieczem. Złośliwie pokręciła tamtej przed twarzą gołym tyłkiem, bo była naprawdę zła.

– Co pani wyrabia? – Arnne zasłoniła sobie oczy dłońmi.

Achaja chciała coś odpowiedzieć, ale z pasem w ustach mogła nie zostać zrozumiana. Potrząsnęła tylko głową i wyszła do Chloe, kopiąc w drzwi bosą stopą.

– Pomożesz mi? – wymamrotała.

– Pewnie. – Dziewczyna odrzuciła z twarzy rude warkoczyki i wyjęła koleżance pas z ust. Pomogła jej się szybko ubrać. Potem zbliżyła usta wprost do ucha Achai. – Co jej odpierdoliło? – szepnęła.

– Wiesz… całe życie w pałacu, w odcięciu od ludzi. Chyba kiedyś też taka byłam.

– E… Ty? Ty jesteś normalna, a nie popierdolona.

– Ludzie się zmieniają. – Achaja mrugnęła do Chloe. – Chodź, może zdążymy coś zjeść.

Zeszły na dół. Harmeen i Lanni siedziały już skupione nad misą z czymś ciepłym. Mógł to być gulasz, ale zapach wskazywał, że w środku mogły też pływać resztki różnych posiłków z ostatnich dziesięciu dni.

– Co, Achajka? – uśmiechnęła się Lanni. – Atakowały was jakieś mrówki, chrząszcze, pajączki czy zabójcze ćmy? Bo my z panią kapitan czuwałyśmy nad waszym bezpieczeństwem całą noc.

– Słyszałam, słyszałam. Jakiś płyn przelewał się u was nieustannie.

Harmeen roześmiała się głośno.

– Nie ma tak dobrego słuchu, jak mówiłaś. – Zerknęła na Lanni.

Achaja też się roześmiała.

– Powtórzę za swoją koleżanką: „Co to za wojsko, żeby kapitan z porucznikiem?”.

– Słyszała! – Harmeen potrząsnęła głową.

– Mówiłam – dodała Lanni. – W nocy się nie da strzelić palcami w odległości stu kroków, żeby nie słyszała.

– Ale szczur was zaatakował. Dlaczego nie wezwałaś całego plutonu?

– Słuchaj – Lanni machnęła ręką. – Mayfed tylko groziła, że go zje. A ona jedna jedyna z nas wszystkich – wskazała na Achaję – naprawdę zjadłaby szczura.

– E… zalewacie, poruczniku.

– W życiu! Widziałam, jak zjadła oślizłego robala!

Harmeen spojrzała na major.

– Poważnie?

– Mhm. – Achaja schyliła się, szukając pod stołem.

Po chwili znalazła sporego karalucha. Wrzuciła go sobie na łyżkę z gulaszem i podniosła do ust.

– Ty! Przestań! – Harmeen chwyciła ją za rękę w ostatniej chwili i zmusiła do wyrzucenia zawartości na podłogę. – Jeszcze nie skończyłam jeść! – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Naprawdę byś to zrobiła. Bogowie! Naprawdę.

– Pewnie.

Kapitan roześmiała się znowu.

– Ot, wyrafinowane oficerskie zabawy. To mi się najbardziej podoba w wojsku.

– Myślisz o karaluchu czy o Lanni? – odpaliła Achaja.

Ryknęły śmiechem. Spoważniały jednak, kiedy na schodach ukazała się Arnne, w zapiętej pod szyję sukni.

– Drogie panie! – syknęła. – Czy to wypada, żeby oficerowie ryczeli tak, że aż gospodę roznosi?

Oniemiały wszystkie. Czarownica podeszła do stołu.

– A w ogóle to… dzień dobry paniom.

Lanni i Harmeen musiały się wcześniej umówić. Wstały obydwie, równocześnie chwyciły za swoje krótkie spódniczki i dygnęły jak na komendę.

– Dzień dobry pani! – powiedziały chórem.

Achaja zasłoniła usta dłonią. Dwóch chłopów, którzy mimo wczesnej pory byli już w karczmie, o mało nie spadło z ławy na widok dygających liniowych oficerów zwiadu.

Arnne usiadła, rzucając oczami gromy, ale nie był to koniec.

– Pani porucznik – Harmeen spojrzała na Lanni – czy zechce pani skosztować jeszcze gulaszu?

– Dziękuję uprzejmie. Jednak odmówię sobie. – Lanni ukłoniła się z gracją. – A pani, pani major, moja księżniczko – wyrecytowała pełną regulaminową formułę – czy mogłabym czymś służyć?

– Skoro już pani taka uprzejma – podchwyciła Achaja. – Poprosiłabym o ten – wskazała na środek misy – smakowity kąsek.

– Ależ proszę bardzo! – Lanni wsadziła do misy rękę aż po nadgarstek i palcami podniosła kawałek mięsa. Potem włożyła go Achai do ust. – Aby smaczny wybrałam?

– Dziękuję serdecznie. – Achaja nie zważała na sos cieknący po brodzie. – Mam wrażenie, że troszkę chłodny, ale…

Chłopi wybałuszyli oczy i tak już zostali. Gospodarz stał przy kuchni z otwartymi ustami. Arnne jednak nie udało się załatwić. Wyjęła z torby jedną ze swoich szmatek.

– Pozwoli pani? – Wytarła Achai brodę. – Gospodarzu!

– Eeeee… Słucham, jasna panienko! – ocknął się dopiero po dłuższej chwili.

– Poproszę o dwa jajka sadzone. Tylko bez tego świństwa, które gmin nazywa chlebem. Poproszę.

Gospodarz przełknął ślinę.

– Znaczy… jajecznicę?

– Jajka sadzone poproszę – powtórzyła czarownica. – Dwa. – Pokazała na palcach, ile to jest dwa.

Podrapał się w brodę, potem za uchem, potem w kark.

– Znaczy… surowe mam podać?

Achaja zlitowała się, bo w ten sposób mogli nie ruszyć aż do południa.

– Weź dwa jajka, rozbij skorupki, wrzuć na płytę i nie ruszaj przez jakiś czas – wyjaśniła.

– Na jaką płytę? – obruszyła się Arnne. – Nie masz nowej, czystej patelni? Zapłacę.

Gospodarz spojrzał na nią skonfundowany.

– To co ma być, jasna panienko? Jajka czy palatelnia? – Poskrobał się znowu w głowę. – Ale palatelni nie ma – wyjaśnił. – Myśliwi już nie dostawiają tyle dziczyzny co dawniej. Żadnej palatelni nie upolowali.

Arnne westchnęła, Achaja natomiast straciła cierpliwość. W końcu to ona mogła dostać w dupę za spóźnienie.

– Mogą być na miękko? – zwróciła się do czarownicy. Zerwała się lekko z ławy i podeszła do kuchni. – Masz jakiś czysty garnek?

– Mam! – uśmiechnął się, bo nareszcie coś zrozumiał. – Pewnie, że mam!

Achaja zerknęła na to coś, co podawał i dodała:

– Niech pachołek wyczyści piaskiem, ale migiem. – Wcisnęła mu do ręki złotą monetę. – Potem niech wymyje w wódce, a na koniec spłucze wodą.

Znowu nie zrozumiał, ale monetę przyjął. Pachołek albo musiał być krótko trzymany, albo mu dobrze płacono, bo uwinął się migiem. Achaja nalała do kociołka świeżej wody, wrzuciła jajka i klnąc w duchu tak wulgarnie, jak tylko potrafiła, ugotowała je sama. Zdobyła się nawet, żeby je ochłodzić w zimnej wodzie, potem przyniosła do stołu.

– W imieniu gospodarza życzę smacznego – mruknęła.

– Dziękuję. Jest pani nawet uprzejma.

Harmeen zagryzła wargi. Lanni spojrzała pod stół i tak już została.

Arnne rozścieliła sobie na stole wyjętą z torby śnieżnobiałą serwetkę. Wyjęła srebrną łyżeczkę, kryształową solniczkę, jakieś słoiczki z ziołami. Jedną chustę rozścieliła sobie na kolanach, drugą zawiązała pod szyją… Chłopi zaczęli mrugać niepewni, czy dobrze widzą. Harmeen zrezygnowana oparła się o ścianę, z Achai uszło całe powietrze, Lanni siedziała ze wzrokiem utkwionym ciągle pod stołem.

Czarownica wysuszyła oba jajka jedną szmatką, potem wytarła je dokładnie drugą. Używając trzeciej zdjęła część skorupki. Chłopi popatrzyli na siebie. Gospodarz załamał ręce i wyszedł z izby. Pewnie szukać w lesie palatelni, albo wieszać się w stodole.

Na szczęście każdy posiłek ma swój koniec. Nawet taki, do którego potrzebna jest srebrna łyżeczka, kryształowa solniczka i słoiczki z ziołami.

Opuściły gospodę w grobowych nastrojach. Pluton, wściekły, czekał od dawna na koniach.

– Salut! – krzyknęła Shha, widząc swoich oficerów.

– Nie! – ryknęły Achaja i Lanni jednocześnie. Konny salut udało się powstrzymać w ostatniej chwili.

Wszystkie trzy wskoczyły na siodła, ale Arnne nie zamierzała jeszcze ruszać.

– Muszę się umyć. – Podeszła do studni.

– Kur…!

Harmeen na szczęście zakryła Achai usta. Kawalerzystki budziły się właśnie. I tak już słychać było wokół ciche docinki i kąśliwe uwagi na temat plutonu zwiadu sterczącego na koniach.

– Ciiii… Powiemy, że po drodze musiałyśmy oddać komuś ważne papiery. Ja zaświadczę, że spóźnienie nie z naszej winy.

– Papiery? Komu?

– Nie będą wnikać. Spokojnie.

Zagryzając zęby, obserwowały, jak czarownica nalewa sobie wodę do specjalnego naczynia (miała w swojej torbie nawet naczynie do mycia), powoli płucze twarz i dłonie, wyciera dokładnie, a potem… suszy szmatki!

Kawalerzystki używały sobie w najlepsze. Pluton zaciskał szczęki. Arnne czesała swoje włosy. Większego ubawu żołnierzom z konnicy nie mogły dostarczyć. Wokół stawiano coraz wyższe kwoty, robiąc zakłady, czy uda im się ruszyć przed południem.

Ruszyły. Ale nie od razu. Czarownica podeszła do swojego konia, z damskim siodłem oczywiście.

– Czy mógłby mi ktoś pomóc?

– Kur…!

Harmeen znowu zatkała usta Achai. Tym razem poświęciła się Lanni. Zeskoczyła szybko i splotła dłonie, pomagając czarownicy dosiąść swojego wierzchowca. Z dużą ulgą powróciła na siodło i krzyknęła:

– Oddziaaaał! Za mnąąąąą…

– O, Bogowie! Nie tak głośno – przerwała jej Arnne. – Głowa mi pęknie.

– Kurwa! – Lanni była szybsza, albo po prostu była za daleko, żeby Harmeen zdołała zareagować.

– W konie! – warknęła Achaja, usiłując wycofać oddział sprzed wrogich oczu. Kawalerzystki o mało się nie posikały ze śmiechu. Radosne wycie i gwizdy goniły je jeszcze długo po tym, kiedy sama karczma znikła już za drzewami.

Nie udało się jednak utrzymać dużego tempa. Achaja zwolniła więc jeszcze bardziej.

– Mayfed, Zarrakh! Wy jesteście najbardziej rozsądne w tym plutonie. – Nachyliła się do koleżanek: – Czy możecie jechać po obu stronach tej czarownicy? Tuż obok. Jakby zaczynała spadać z siodła, to ją złapcie, co?

– Dobra.

– Nie ma sprawy.

– No. I pilnujcie jej, bo musimy naprawdę przyspieszyć.

Obie skinęły głowami. Achaja ruszyła ostrzej.

– Shha!

– Co, siostro?

– Sformuj jakąś szpicę, żeby przynajmniej jakiś przygodny generał nas nie obsobaczył, gdyby pech nam takiego zesłał.

– Się robi, mała.

Achaja powróciła na swoje miejsce w szyku, przy oficerach.

– Dotąd miałam wrażenie, że w wojsku obowiązuje regulamin – odezwała się Arnne. – Czy ze wszystkimi szeregowymi jest pani na „ty”, pani major?

Achaja rzuciła jej złe spojrzenie.

– Proszę zachować dla siebie uwagi w tej kwestii, proszę pani.

– Zachować, oczywiście, mogę. Jednak jeśli sierżant mówi do majora per „mała”, to mam prawo podejrzewać, że autorytet oficera tu nie istnieje. A to z kolei daje podstawę do przypuszczeń, że w razie czego nie będzie pani w stanie zapewnić mi prawidłowej ochrony.

Achaja stłumiła przekleństwo.

– Sierżant mówi do mnie per „mała”, bo sierżant jest ode mnie wyższa o pół głowy. Sierżant mówi do mnie też per „stara”, bo sierżant jest ode mnie młodsza o jakiś rok. I to wszystko, co mam do powiedzenia w tej sprawie, proszę pani.

– A który z szeregowych mówi do pani per „głupia”?

Harmeen z wrażenia o mało nie władowała się w przydrożne drzewo. Mayfed i Zarrakh zupełnie jawnie oparły dłonie na rękojeściach mieczy. Shha kilka kroków z przodu, za szpicą, wyjęła swoją kuszę i niby przypadkiem odchyliła ładującą dźwignię.

Bei oczywiście nie mogła, jadąc z tyłu, słyszeć rozmowy oficerów, ale widząc Mayfed i Zarrakh z rękami na rękojeściach mieczy i Shhę z kuszą, rozerwała szyk i podjechała bliżej, bawiąc się nożem. Za nią Chloe, Sharkhe i jeszcze kilka dziewczyn. Nie wyglądały na takie, które ulękną się czarów.

– Czyżbym nie mówiła właśnie, że tu regulamin nie istnieje? – mruknęła Arnne.

– Ale fajnie jest mieć siostrzyczki – uśmiechnęła się Achaja. – Nawet jak nazywają cię „mała”, „stara” czy „głupia”. – Uniosła się w strzemionach i odwróciła. – Zróbmy jakiś porządny szyk, dupki – mrugnęła do tyłu.

Dziewczyny wróciły na swoje miejsca. Harmeen uśmiechnęła się, odwracając głowę. Arnne załatwiła sobie jedno. Jeśli rzeczywiście miałaby spaść z siodła, Mayfed i Zarrakh na pewno jej nie chwycą, a potem będą się tłumaczyć, że naprawdę nie mogły.

Na szczęście dalsza podróż minęła bez kolejnych bezsensownych dyskusji. W górach nie mogły jechać zbyt szybko. Ale potem, na obniżającym się, pagórkowatym terenie przyspieszyły i udało się jakoś, jeszcze przed zmrokiem, dotrzeć do obozu warownego.

Warty przepuściły je bez większych problemów. Usłyszały jedynie cichą uwagę oficer operacyjnej:

– O, kurwa! Pluton zwiadu, księżniczka w stopniu majora i czarownica! No, to już po nas, koleżanki. Wymyślili jakieś makabryczne zadanie.

Nie wnikały, co tamte mają na myśli. Pułkownik piechoty przydzieliła im kwatery w namiotach i nieludzko zmęczone mogły nareszcie zsiąść z siodeł.

– Zapłaciłabym złotem za możliwość kąpieli – stęknęła Harmeen, przeciągając się.

– No – Lanni ziewnęła szeroko. – Kąpiel i spać! Marzenie.

– Widziałam coś jakby balię przy namiocie dowództwa – włączyła się czarownica. – Zapłaćmy komuś, żeby nagrzał wody i wniósł balię do namiotu.

– To jest wojsko, proszę pani – usiłowała ją zgasić Lanni. – Nie sądzę, żeby komukolwiek udało się zapłacić.

– Brednie. – Arnne zatrzymała dwie dziewczyny w tunikach piechoty i pełnym oporządzeniu. – Hej, wy tam! Skoczcie po wodę, zagrzejcie i…

– Jesteśmy wartownikami – powiedziała w miarę jeszcze spokojnie ta z naszywkami kaprala.

– No właśnie. To teraz skoczcie po wodę i…

– Nam nawet rozmawiać z nikim nie wolno. – Dziewczyny odwróciły się i, klnąc w duchu, ruszyły w dalszy obchód.

– Dobra – szepnęła Achaja. – Niech ona się dalej żołądkuje, a my skombinujmy jakieś wiadra, to się przynajmniej polejemy.

– Spokojnie. – Lanni mrugnęła do koleżanek. – Załatwię nam prawdziwą kąpiel. – Uśmiechnęła się złośliwie. – Bo wiem jak. W przeciwieństwie do niej.

Harmeen roześmiała się cicho.

– Zwiad jest najlepszy w całej armii!

– Pewnie – mruknęła Achaja. – Rozśrodkowujemy się, dziewczyny, żeby nas nie wyśledziła. Zbiórka za trzy modlitwy przy balii.

– Rozkaz! – Lanni i Harmeen zasalutowały ukradkiem.

Rozeszły się nagle, każda w swoją stronę. Achaja poszła do wielkiego namiotu zajmowanego przez pluton. W wejściu o mało nie została stratowana przez malutką Sharkhe, która właśnie skądś wracała.

– O, kurde! – krzyknęła. – Spotkałam dwie dziewczyny z mojego miasteczka! Z tej samej ulicy! Szlag. Zawsze ze mnie kpiły, że jestem taka niska. Poszły do woja rok przede mną. Tak się chwaliły, że mi buty spadały. A teraz podeszłam do nich w tym swoim ślicznym mundurze zwiadu. Żołnierz elitarnej jednostki! Z odznaką pułku z prawdziwego srebra. I z trzema baretkami za kampanie, w których brałam udział. Z rozetą za służbę w górskiej dywizji. Aaaaaaaaaach!!! A one w tych zwykłych płóciennych tunikach. Trzeci rok tu kwitną wśród pagórków.

Dziewczyny zaczęły się śmiać.

– Macie jakąś wódkę? Napiłabym się z nimi.

Znalazł się spory bukłak. Achaja przejęła go szybko.

– Co? Pić nie wolno?

– Wolno. Ale lepiej dobijmy naszą kochaną piechotę.

Wyjaśniła swój plan.

Sharkhe, śmiejąc się, poszła przodem. Achaja i Shha odczekały chwilę, potem ruszyły jej śladem. Odnalazły ją pod jakimś namiotem siedzącą z koleżankami.

– Achaja – zawołała i mrugnęła tak, żeby tamte nie widziały.

– Co?

Obie piechociarki zerwały się i stanęły na baczność.

– Masz coś do picia?

– Pewnie. – Rzuciła jej bukłak.

Shha wyjęła z torby kawałek wędzonego mięsa zawinięty w szmatę.

– Chcesz mieć czymś zagryźć? – Podała jej zawiniątko. – Picie bez zakąski to potem zgaga.

– Dzięki.

– No – wtrąciła się Achaja – i uważaj na wszystko wokół. Bo wiesz… Tej piechocie to nie można ufać.

Obie dziewczyny z piechoty o mało nie skamieniały z szoku. Ich koleżanka ze zwiadu była… na „ty” ze swoją księżniczką w stopniu majora! A sierżant sam dawał jej zakąskę?! To niemożliwe. To niemożliwe. To niemożliwe. To tylko sen. Maślanym wzrokiem odprowadzały odchodzące major i sierżant, a Sharkhe rosła tak, że była już prawie normalnego wzrostu.

– Pani major – Shha klepnęła siostrę w tyłek, kiedy znalazły się poza zasięgiem wzroku tamtych – twój pluton cię kocha.

– Zwiad jest najlepszą formacją w tej armii.

– Najlepszą na świecie!

– Nawet nie wiesz, jak bardzo masz rację. Nic nie mów, chodź ze mną, to się wykąpiesz w prawdziwej gorącej wodzie.

– Nie!?

– Tak!

– Słuchaj, my w takim razie naprawdę jesteśmy najlepsze na świecie.

– Masz – Achaja rozłożyła ręce. – A na dodatek powiem Harmeen, żeby skombinowała gorącą kolację.

– O, kurde! Niech Bogom będą dzięki za to, że jestem w zwiadzie.

– Ty Bogów lepiej nie wzywaj. – Dobrze zapamiętała naukę Mistrza Anai, Krótkiego, Hekkego, Viriona i innych. – Bo jak przyjdą naprawdę, to cię zaraz załatwią, nie wiesz, co to za banda.

Shha wzruszyła ramionami i znowu strzeliła siostrze klapsa.

– Ty się tak nie przejmuj, mała – roześmiała się. – Jak mówią: nie łam się, bo cię życie szybciej złamie.

– Słuszna racja, siostrzyczko.

Przy balii już napełnionej ciepłą wodą czekała na nie porucznik zwiadu, tak zakurzona, że ledwie mogły rozpoznać rysy twarzy.

– Pani major Achaja, księżniczka moja?

– To ja.

– Mam dla pani pisma i rozkazy. – Podała jej skórzaną teczkę.

– Od kogo?

– Nie wiem. – Porucznik wzruszyła ramionami. – Ze stolicy jadę, zmieniając konie – Nie mogła się oprzeć, żeby nie zerknąć na olbrzymią, pełną balię. – Przepraszam, ale… Nie zostawiłybyście mi, panie, trochę wody?

– Wskakuj z nami. Zmieścimy się.

– Nie mogę. – Dziewczyna zmrużyła zmęczone oczy. – Muszę przekazać rozkazy dowództwu obozu. Ale dzięki.

– Nie bój się. Zostawimy coś.

– Dziękuję, pani major! – Dziewczyna zasalutowała sprężyście.

Harmeen siedziała już w środku.

– Chodźcie, dziewczyny. Szybko stygnie.

Lanni rozbierała się błyskawicznie. Achaja i Shha poszły w jej ślady. Wszystkie wskoczyły do ogromnej balii tak szybko, jak tylko mogły.

– Kurde, dawno nie było mi tak dobrze – mruknęła Lanni.

– Szlag. Ta teczka – Achaja wskazała na dokumenty i rozkazy, które dopiero co otrzymała – może tak leżeć na ziemi?

– A co się przejmujesz? – Harmeen wsadziła dwa palce do ust i gwizdnęła głośno. Wartownik z piechoty pojawiła się prawie natychmiast. – Pilnuj teczki! Żebyś mi jej nawet na chwilę z oka nie spuściła!

– Tak jest!

– Fajnie jest być w zwiadzie – mruknęła Lanni.

Harmeen przygryzła wargę.

– A… to już zależy od tego, co jest w tej teczce. – Zamyśliła się na moment. – Nie?

– E… co tam może być?

– Mam nadzieję, że nie atak na Dery.

– Cicho! Wartownik słucha.

– Tam jest coś znacznie gorszego – mruknęła Achaja, która jedyna z nich coś wiedziała. – Znacznie gorszego. Ale nie przejmujcie się dziewczyny.

Tylko Harmeen się domyśliła. Jęknęła cicho i zerknęła w stronę, gdzie leżał Wielki Las. Potem zaklęła, wychyliła się z balii, sięgając do swoich rzeczy. Podniosła płaski, specjalnie wyprofilowany bukłak.

– Po łyku, koleżanki? – Wyszarpnęła korek zębami i wypluła na dłoń. – Tylko się nie upijcie na smutno.

W dłuższy czas potem Achaja, rozgrzana kąpielą i ciepłym posiłkiem, leżała pod kocem w swoim namiocie studiując papiery. „Założenia strategiczno-taktyczne”, których nie dokończyła poprzednio, zawierały niewiele ciekawego. Podstawową sugestią było, by oddziały zasłoniły twarze szmatami, grubo wiązanymi, nasączonymi wodą. Autorzy przyznawali, że takie rozwiązanie jest skuteczne raczej w przypadku pyłu niż dymu, ale lepsze to niż nic. Ważniejszą informacją było to, że proponowali, by w momencie pojawienia się odurzającego dymu żołnierze usiedli plecami do siebie z napiętymi kuszami i nie wykonywali żadnych niepotrzebnych ruchów. Wtedy trucizna w ich krwi będzie krążyć wolniej i spowoduje mniejsze skutki. Z tym się akurat zgadzała. Wiedziała, jak łatwo się upić w sztok, śmiejąc się z koleżankami, tańcząc. Natomiast kiedy się siedzi nieruchomo na krześle w samotności, można wypić ze trzy razy więcej bez żadnego widocznego skutku. To coś, co odurzało w dymie, działało bardzo krótko i autorzy założeń twierdzili, że wystarczy przeczekać pierwszy moment, nie oddychając zbyt gwałtownie. Ciekawe, jak oni wyobrażają sobie spokojny oddech w trakcie bitwy? Mniejsza z tym.

Następny dokument stanowił analizę ekonomiczną stosunków produkcji żywności wśród mieszkańców Wielkiego Lasu. Achaja przeczytała tytuł kilka razy, nie rozumiejąc go zbytnio. Sam dokument był jednak ciekawy. Autor dowodził, że jest niezwykle mało prawdopodobne, by w głębi lasu istniały pola uprawne lub jakaś hodowla. Dlatego też mieszkańcy muszą się utrzymywać z polowania i zbieractwa. Pozwala to jednak na utrzymanie z jednego kwadratu o boku tysiąca kroków pięćdziesięciokrotnie mniejszej liczby ludności niż w Arkach. Zaklęła cicho. Stąd wniosek, że gdyby do lasu wkroczyło nagle pięć dywizji, to każdej z nich, na danym odcinku, przeciwnik będzie mógł w pierwszej chwili przeciwstawić najwyżej siłę będącą odpowiednikiem batalionu (a i to wydaje się wygórowaną liczbą – najprawdopodobniej będzie to odpowiednik wzmocnionej kompanii).

Achaja tylko pokręciła głową. Ciekawe, czy potwory z lasu wiedzą, że mogą utrzymać pięćdziesiątkroć mniej ludzi niż my? Ale… Kamyk do kamyka – mozaika zaczynała się układać w jakiś choć trochę widoczny wzór.

Analiza produkcyjna. Autor stwierdzał, że tamtym brakuje rud żelaza. Nowe gatunki drzewa lub żywice wystarczają do produkcji wspaniałych strzał, jednak produkcja mieczy może odbywać się wyłącznie na bezwęglowym lub małowęglowym żelazie (niczego nie zrozumiała). Tamci nie mają utwardzanej stali! To zrozumiała. Jakby rąbnąć mocno w ich miecz, to taki powinien się po prostu złamać. Cenna uwaga, narzucająca taktykę przełamującą.

Analiza medyczna. Achaja zwątpiła. Jak ktoś mógł wiedzieć cokolwiek o potworach, skoro nikt ich nie widział. A jak widział, to nie przeżył. Jednak… Autor zajmował się głównie solą. Uczeni z Arkach nie wiedzieli co prawda, czy sól jest absolutnie konieczna do życia, zwrócono się jednak z prośbą o ekspertyzę do uczonych medyków z Troy. Oni też nie wiedzieli. Napisali jednak, że skoro nadmiar soli jest zabójczy, to być może niedomiar również. Sól uważana jest powszechnie za przyprawę. Teoretycznie można smarować mięso popiołem z ogniska i też będzie smaczne. Niemniej w klimatach ciepłych brak soli jest bardzo groźny. Być może też w klimatach chłodnych długotrwały brak soli również może być groźny.

To by zgadzało się z odcięciem przez Nimmeth Wielkiego Lasu od morza wiele dziesiątków lat temu. Brak soli.

Kurwa mać, zaklęła Achaja. Czy naprawdę można wykończyć kogoś zwykłą kuchenną solą? Co oni w tym wywiadzie… Oszaleli?

Wyjęła kolejny dokument. To był list od Biafry:

„Achajko, pani major, księżniczko moja. Problemy masz trzy: po pierwsze zadanie do wykonania, po drugie piechotę i konnicę, która będzie z Tobą oraz po trzecie czarownicę Arnne – pewnie już ją poznałaś. Zadanie jest takie: spróbuj się z nimi dogadać. Wiem, że potrzebują okrutnie soli i stali. Damy im sól. Damy im stal. Nawet narzędziową, jeśli otworzą trakt do Chorych Ludzi. Pewnie potrzebują całej masy innych produktów. Dostaną wszystko! Jeśli tylko zgodzą się na otworzenie traktu handlowego. Na dowolnych warunkach. Niech sami decydują, co będzie wolno, a co nie, jakie cła, myta, opłaty. Musimy mieć ten szlak, to dla nas być albo nie być! Jeśli nie… Spalimy skurwysynów. Być może dokończy wypaleń już Luan, który nas zajmie, ale dla nich to bez różnicy, prawda? Chorzy Ludzie też fajczą te śliczne drzewka po swojej stronie.

Zrób co możesz, żeby się dogadać. Jak nie… Każ palić i wracaj. Mamy nóż na gardle, więc, gdyby jednak doszło do rozmów, musisz im uzmysłowić, że skierujemy na nich wszystko, co mamy, nawet pięć dywizji wycofamy z luańskiego frontu, żeby przeprowadzić koncentryczny atak i spopielić im te ukochane knieje. To już ich koniec, jeśli nie będą chcieli gadać. Musisz im to uzmysłowić. Kupiliśmy w Luan nowy metal zwany magnezem, który płonie tak, że czarownik nie zdoła go zgasić. Jeśli chcą mieć tysiąc pochodni z magnezu wetkniętych w dupę, to są na najlepszej do tego drodze.

I jeszcze jedno. W załączeniu masz papier podpisany przez… wiesz kogo… który pozwala ci na przejęcie dowodzenia w razie czego. Użyj tylko w ostateczności, żeby w razie wpadki nie było na nas. W załączeniu masz też wyszczególnienie wszystkich rozkazów dla dowództwa obozu warownego – przeczytaj i spal, żeby potem armia nie pyskowała znowu, że zwiad zna z góry ich tajne rozporządzenia.

Nie ryzykuj. Wracaj szybko.

Powodzenia – Biafra”

Achaja zerknęła na listę rozkazów i jęknęła cicho. Schowała wszystkie papiery do teczki i przewróciła się na wznak. Kiedy zdmuchnęła lampkę, nikłe światło gwiazd zaczęło przebijać przez płachtę namiotu. Jej myśli płynęły coraz bardziej leniwie. Ciekawe, co się czuje, jak ogarnia człowieka tamten dziwny dym? Ciekawe, co się czuje, jak się umiera…?

Загрузка...