ROZDZIAŁ 11

Batalion piechoty posuwał się niespiesznie w stronę lasu. Cała jednostka została przeformowana i składała się teraz z dwóch wzmocnionych kompanii piechoty oraz kompanii specjalnej, złożonej z plutonu sztabu i dwóch plutonów saperów. Trzysta dziewczyn w pancerzach, z mieczami i kuszami, bo piki kazano im zostawić. Przy sztabie był pluton Achai, za nim, w odległości jakichś trzystu kroków, posuwał się batalion kawalerii. Dalej za nimi, na wzgórzu, stały pozostałe dwa bataliony pułku jako odwody i zabezpieczenie.

Okolica przedstawiała ponury widok. Od rana posuwały się przez wypalony teren. Najpierw były jeszcze jakieś pola uprawne, wioski. Potem „las” wypalonych pni, jakieś malutkie krzaczki i trawa, a teraz już tylko suche kikuty drzew. Wszystko wokół pokrywał popiół świeżego pogorzeliska. Chusty, które każda żołnierz musiała założyć na twarz podczas ataku, przydały się już tutaj; wzbudzony nogami popiół dusił nie gorzej od dziwnego „dymu” obcych.

Major piechoty przygalopowała do zwiadu i zasalutowała Achai.

– Wchodzimy z marszu, proszę pani. Jakieś sugestie?

Była wyraźnie wściekła, że musi jeździć na posyłki i pytać oficera równego sobie stopniem tylko dlatego, że tamta była w zwiadzie i była księżniczką.

– Mam jedną. – Achaja sięgnęła do juków i wyciągnęła swój bukłak. – Sugeruję, żeby pani wzięła łyka.

Tamta roześmiała się. Przyjęła naczynie i pociągnęła ostro, ściągnąwszy przedtem chustę z twarzy. Jakieś tam niewielkie lody zostały przełamane.

– Co to za wojsko?

Tamta oddała bukłak.

– Same weteranki. Tak jak było w rozkazie – westchnęła ciężko. – Ale ci w dowództwie… – Zawahała się.

– Proszę się nie krępować w używaniu dowolnych określeń dotyczących naszego dowództwa.

Znowu uśmiech.

– To naprawdę są weteranki. Ale wszystkie zostały wycofane z luańskiego frontu, jak zostały ranne, na urlopy i tak dalej. Nigdy nie walczyły razem, jako jeden oddział.

– O, Bogowie – jęknęła Harmeen. – Napisałyście testamenty, dziewczyny?

– To dobrzy żołnierze – wtrąciła major piechoty. – Jak się rozpierzchną w ucieczce, to naprawdę nie będzie ich wina.

– Świetnie. – Harmeen przejęła bukłak Achai. – Zginę z winy dowództwa. Czyli jak zwykle zresztą.

– A dużo już razy zginęłaś? – spytała Lanni.

– Słuchajcie, szlag! – Achaja odebrała im bukłak i pociągnęła sama. – Spróbujmy wynieść z tego jakoś nasze tyłki. Pani major, czy możemy podciągnąć pluton zwiadu w pobliże dowództwa operacji?

– Myślę, że spotka się to z dużą przychylnością. Wzmocnienie plutonu sztabowego jest w tej sytuacji wysoce wskazane.

– Dobra. Lanni, rusz ludzi do przodu. Shha. Każ napinać kusze. Harmeen, my dwie do sztabu.

Puściły konie w galop, mijając saperów prowadzących muły obciążone beczułkami. Każda z beczułek zawierała smołę, każda była przywiązana do zwierzęcia dość krótkim sznurem. Wystarczyło ją zrzucić z grzbietu, wybić dziurę ciosem siekiery i podpalić. Muł, podgrzewany od tyłu, zaczynał biec rozlewając płonącą smołę i podpalając las. Wredne rozwiązanie, jeśli chodzi o zwierzęta. Wrednie skuteczne rozwiązanie, jeśli chodzi o podpalanie lasu. Przynajmniej na ćwiczeniach.

– Pani pułkownik! – zasalutowała Achaja, zatrzymując konia.

– Pani major, moja księżniczko! – odpowiedziała na salut pułkownik piechoty.

– Wchodzimy z marszu?

– Płytkie rozpoznanie. Chyba że pani woli użyć swojego plutonu.

Achaja stłumiła przekleństwo.

– Podciągnęłam go w pobliże sztabu. Jakby te weteranki z piechoty zaczęły nagle pierzchać…

Błąd. Pani pułkownik zacisnęła szczęki.

– To dobre wojsko, pani major. Ale cieszymy się ze wzmocnienia kompanii waszym plutonem. Daliby Bogowie, będziemy miały czas przynajmniej się pomodlić.

Achaja przymknęła oczy. Czy w każdej armii muszą istnieć animozje pomiędzy poszczególnymi formacjami?

– Pozwoli pani – zwróciła się do Arnne. – Czy pani coś czuje?

– Owszem – odparła czarownica. – Zmęczenie.

– A – wskazała ruchem głowy na las – obecność tam jakichś czarowników?

– Nie wyczuję żadnego czarownika, jeśli ten nie użyje magii. W tej chwili jest tam pusto jak na targowisku w środku nocy.

– Dziękuję paniom – mruknęła pułkownik. – Za wyczerpujące informacje wywiadowcze, jakich dostarczył nam zwiad. Jak zwykle zresztą. Posprząta po was zwykła piechota.

Achaja usiłowała trzymać usta zamknięte na skobel. Harmeen patrzyła gdzieś w bok. Oficerowie wokół uśmiechali się lekko.

– Dobrze. – Pułkownik odezwała się głośniej. – Porucznicy do swoich plutonów! Pani kapitan, pani obejmie dowództwo szpicy. Pani major podciągnie saperów w pobliże. Wchodzimy!

Rozległy się ostre gwizdki chorążych i sierżantów. Pierwsza kompania zagłębiała się w las. Kurwa! Achaja przypomniała sobie atak luańskiej piechoty, podczas kiedy jej oddział był ukryty między drzewami. Podjechała do czarownicy.

– Czy…

– Zechce pani powstrzymać emocje – przerwała jej Arnne w pół słowa. – To mi przeszkadza.

– Chciałam spytać, czy może pani przekazać im jakieś informacje?

– Jakie?

– Że chcemy się dogadać.

– A komu?

– No, mieszkańcom Wielkiego Lasu.

– A w jaki sposób?

– O, kurwa jebana w dupę mać! – Achaja zawróciła konia, wracając do plutonu. – Dziewczyny! Trzymać tyłki ściśnięte, napiąć kusze i wykonywać rozkazy! Wszystko jasne?

Shha skinęła głową z uśmiechem.

– A czemu nie dziś? – spytała. – Czym niby ten dzień różni się od dnia naszej śmierci? A może właśnie to już, co?

– Kocham cię, Shha!

– Nie jestem co prawda chłopcem. Ale doceniam, siostrzyczko.

Uśmiechnęła się. O ile mogła ocenić na oko, pluton był średnio trzeźwy. Zwiad zawsze miał większe możliwości zdobycia wódki w porównaniu z piechotą. Większy żołd, większy spryt, większy strach budzony u pokątnych kupców. A może i dobrze? W końcu nie było prawa, że trzeba umierać będąc trzeźwym. Nawet wredni Bogowie czegoś takiego nie ustanowili. Jakaś tam łaska, choćby szczątkowa, została jednak ludziom dana.

– No, baby! Pokażemy im, że jesteśmy najlepszym plutonem dywizji górskiej! Pieprzyć zwiad! Pokażemy tym głupim gnojom z lasu, że nasza macierzysta jednostka wysłała nas tutaj, żeby im uzmysłowić wreszcie, gdzie ich miejsce! Żeby im pokazać, że lizanie naszych butów ma być odtąd ich głównym zajęciem!

– Aaaaaaaa! – zawył pluton.

– Tak! Nasza Królowa powiedziała mi wyraźnie: Achaja, masz wziąć swój pluton i pokazać tej swołoczy, jak mają lizać nasze buty. Proszę, powiedziała, żeby nie zabić ich wszystkich pierwszego dnia, bo przyjemności nie będzie. Powiedziała to dwa razy. Powiedziała: Achaja, jak ich wszystkich zapierdolicie od razu, to wam kości porachuję!

– Aaaaaaaa! – wrzasnął pluton.

– Ale ja was zwalniam z tego przyrzeczenia. Róbcie co chcecie, dziewczyny! Róbcie co chcecie. Wielki Las leży przed wami. Wasz! Cały wasz! A jakby was ktoś o łaskę prosił, to powiedzcie, że kredyt wczoraj, niestety, cofnęli. Powiedzcie im, że to, co czują w swoich ustach, to nie jest fasola. Ten dziwny smak, to są ostrza waszych mieczy! I nawet jak wyjmiecie, to i tak nic im z dalszego życia nie będzie! Po prostu pokażcie im, że ich kochacie. Że ich kochacie, tak jak śmierć kocha człowieka. Szczerze!

– Aaaaaaaa!

Achaja zawróciła konia i ruszyła ku linii drzew. Harmeen dogoniła ją jednak.

– To była jedna z ciekawszych mów, jakie słyszałam przed bitwą.

– Dzięki. Filozof Theu zawsze twierdził, że do wojska należy mówić w sposób wulgarny.

– Nie wiem jak filozof Theu. Ale te twoje baby trochę wytrzeźwiały. Nie chodzi mi o wódkę, raczej o strach.

– Czas pokaże.

Wjechały pomiędzy pierwsze drzewa. Ogarnął je lekki chłód. Zrobiło się ciszej – po prostu wiatr nie docierał między splątane gałęzie.

– Ale gęstwina. – Achaja podjechała bliżej do oficerskiej świty.

Arnne zrównała z nią konia.

– Przykro mi, ale mam już naprawdę dosyć pani wulgarnych wyzwisk! – warknęła.

– Przepraszam – powiedziała Achaja ugodowo. – Ale proszę zrozumieć, że to jest wojsko. A poza tym zadanie i nerwy…

– Ach – przerwała jej tamta. – Pani się zastanawia, czy przejąć dowodzenie?

Achaja oniemiała.

– Skąd pani wie, że mam ten papier? Czyta pani w moich myślach?

– Owszem – uśmiechnęła się Arnne. – Ale proszę mi wierzyć, nie trzeba do tego ani trochę sztuki czarnoksięskiej.

– Chyba nie rozumiem.

– To proste. Jest pani jedynym oficerem, który jechał dłuższy czas, trzymając palec w ustach. Ja pani nie cierpię, ale muszę uczciwie przyznać, że nie wygląda pani na kogoś, kogo można przestraszyć albo zahukać. Stąd prosty wniosek, że skoro aż tak nie mogła pani opanować odruchów, to była to jakaś bardzo poważna kwestia. A reszta to już wyłącznie czysta kalkulacja. Major zwiadu, a do tego księżniczka, pod rozkazami pułkownika piechoty. Trudno sobie wyobrazić bardziej dziwną hierarchię, chociaż od strony służbowej nie można jej niczego zarzucić. Ci, którzy panią tu wysłali, a konkretnie pan Biafra, to naprawdę inteligentny człowiek. Jeśli akcja się nie uda – to wina piechoty. Jeśli się uda, zwiad przejmie dowodzenie i położy swoje ciężkie łapsko na dalszym rozwoju spraw. – Arnne uśmiechnęła się cynicznie. – Jeśli mogę coś radzić. Niech pani nie przejmuje dowodzenia do samego końca. Jeśli już zamierzacie zrobić to świństwo pani pułkownik, niech to będzie świństwo konsekwentne.

Achaja potrząsnęła głową. Również nie cierpiała czarownicy, ale musiała przyznać, że tamta jest dość trzeźwa w swoich przemyśleniach. Dłuższą chwilę jechały w milczeniu. Potem Arnne zerknęła na nią spod oka.

– Chce pani wiedzieć, co się stanie, prawda?

Achaja nie odpowiedziała. Jeszcze w Troy rozmawiała wielokrotnie z czarownikiem Meredithem o sprawach magii. Wiedziała, że przyszłości nie da się przewidywać. Wielki mag mógł czasem doznawać „błysków”, sięgać w przyszłość nawet o tysiące lat. Ale to nie była „prawdziwa przyszłość” – to były tylko możliwości. Nikt nie znał słów, żeby dokładnie to określić. Sami czarownicy nazywali to „teoretycznie możliwą przyszłością” i sami też śmiali się z tego określenia. Czasem można było porozumieć się z nienarodzonym jeszcze człowiekiem. Nie słowami oczywiście. Można było poczuć jego bliskość, jeśli było się w miejscu, gdzie tamten pojawi się za setki lat i na przykład głęboko zamyśli. Nikt nie wiedział, czy taki człowiek narodzi się rzeczywiście. Ale mógłby się narodzić, a sam fakt kontaktu mógł pokazać pewne konfiguracje, „teoretycznie możliwe”, cha, cha, cha.

Arnne odchyliła się w siodle i przymknęła oczy. Błysk? Ona naprawdę sama potrafi wywołać błysk i nim pokierować? Meredith twierdził, że to niemożliwe. Ale on był mężczyzną. Babska magia wyglądała zupełnie inaczej. Jak to określał: „prowokowała więcej możliwości – aż tyle, że można było zagubić się w ich gąszczu”. Czarownica podrapała się w policzek. Ciekawe, czy to jakiś rytuał, czy zwykły komar? Podrapała się w szyję, potem w brew i w kark. Mrówki ją oblazły? Drgnęła nagle i otworzyła oczy. A potem zrobiła minę, jakby zobaczyła coś obrzydliwego. Spojrzała na Achaję trochę nieprzytomna.

– Zobaczyła pani coś?

– Tak. – Skrzywiła się jeszcze bardziej.

Wyglądała na kompletnie rozbitą.

– Aż tak źle?

– N… nie… Nie wiem, co się stanie – zająknęła się. – Zobaczyłam siebie samą na tej drodze poza lasem. – Wskazała kciukiem kierunek za plecami. – Siebie. Kompletnie nagą!

E… To nie żaden błysk, pomyślała Achaja. Zwykłe fantazje seksualne, a raczej „niezwykłe”, bo chodziło o dziewicę. Kompletnie goła na drodze. Podniecało ją to? Zaraz. Chloe, przynajmniej jak twierdziła Shha, też była dziewicą. Trzeba ją spytać, czy kiedykolwiek wyobrażała sobie siebie samą gołą na publicznym trakcie.

– Przepraszam na moment. – Achaja zawróciła konia. Szybko podjechała do swojego plutonu.

– Shha, załóż mi tę rękawicę.

– Chodź bliżej. – Sierżant wyjęła żelastwo z juków i zaczęła montować na lewej ręce siostry.

Achaja nachyliła się i szepnęła:

– Słuchaj, czy Chloe naprawdę jest dziewicą?

Shha jak stara, doświadczona spiskowiec nachyliła głowę, żeby ukryć usta.

– No! – tchnęła wprost do ucha. – Jest. A co?

– A mogłabyś ją delikatnie wybadać, co ona sobie wyobraża, no wiesz… Czy kiedykolwiek widziała siebie gołą na drodze, co?

– Na drodze, gołą? O, żesz ty. Pani pułkownik o to pytała?

Dziewczyna potrząsnęła głową zdziwiona.

– Nie. Ja chcę wiedzieć.

– Dobra. Sama nie spytam, bo mnie, małpa, nie lubi. Ale poślę Sharkhe. One się coś skumały ostatnio.

– Tylko, kurde, żeby cały pluton o tym nie gadał.

– No. Nie ma sprawy.

– A może lepiej Mayfed wysłać? Ona jest taka rozsądna.

– Nie. Mayfed jest skumana z Zarrakh. A jak Zarrakh się dowie, to zaraz cała armia Arkach będzie o tym gadać. A nawet w Luan, po karczmach, będą o tym śpiewać minstrele. Nawet Król Troy każe to wyryć na kamiennych tablicach. Ona ma język po kolana. A ostry jak dahmeryjski miecz. Jak się Chloe wygada, to ją zabiją potem ozorami.

– Dobra.

Nie dokończyła. Oddział stanął nagle i z przodu rozległ się dźwięk trąby.

– Szlag! Później pogadamy.

Achaja szarpnęła wodzami. Galopowała do sztabu, słysząc jak herold ogłasza mieszkańcom lasu przybycie poselstwa z Arkach. Łgał jak pies. Żadnego posła nie było. Ale pułkownik miała swoje pełnomocnictwa, a Achaja (choć ukryte głęboko w torbie) swoje.

Nastrój, który panował w sztabie, nie przypominał nastroju poselstwa.

– Pani kapitan, skąd wieje wiatr?

W lesie nie można było wyczuć wiatru. Rozległy się trzy ostre, przenikliwe do granic możliwości gwizdki. Spod lasu, od pozostawionych tam oddziałów dobiegł ich inny, modulowany dźwięk gwizdka.

– Z zachodu, pani pułkownik!

– Dobrze. Pani major, muły z beczkami na lewą stronę. Niech saperzy trzymają siekiery w pogotowiu!

– Tak jest!!!

– Niech zbliżą batalion piechoty do samej granicy lasu!

– Tak jest! – Nowy modulowany gwizd.

– Pierwsza kompania, wachlarz! Druga kompania, rygiel!

– Tak jest!

– Okopujemy się?

– Tu? Czy pani śni na jawie?

– No to… – odważyła się major. – To po co nam drugi batalion przy lesie?

– Żeby wyrąbać korytarz w razie czego. Nie będę ściągać ich strzał na siebie, bo i tak przez te gałęzie niewiele przeleci. – Pułkownik odwróciła głowę. – Pani major zwiadu! – zawołała. – Moja, psiamać, księżniczko!

– Tak jest! – zameldowała się Achaja.

– Czy jest pani w stanie zrobić płytkie rozpoznanie?

Kurwa! Ta głupia cipa chce wystawić jej ludzi! Niedoczekanie, krowo!

– To niemożliwe w tych warunkach, pani pułkownik.

– Znam regulamin równie dobrze jak pani. Pytam, czy może pani wysłać kilku żołnierzy do kontroli terenu?

– Tak jest! – ryknęła Achaja. – Sierżant Shha, do mnie!

Sama jednak powodowała wierzchowcem tak, żeby oddalić się od sztabu choć o kilka kroków.

– Tak jest! – wywrzeszczała Shha. – Sierżant Shha melduje się na rozkaz!

– Przekaż Lanni, że rozkaz to lipa. Dwa kroki, nie więcej i chodu nazad – szepnęła. – Rozsypać pluton! – zawyła na użytek oficerów sztabu. – Porucznik Lanni, do mnie!

– Tak jest! – krzyknęła Lanni.

– Płytki zwiad dwójkami w trzech kierunkach. Rozpoznać teren, na sześćdziesiąt kroków!

– Tak jest!

Shha na szczęście zdążyła doskoczyć i szepnąć coś Lanni do ucha. Sześć dziewczyn ze zwiadu ruszyło w krzaki. Sześć trupów mniej. Wszystkie ukryły się jak mogły, odczekały i wróciły, meldując, że teren czysty.

– Ty małpo! – syknęła pułkownik do Achai, tak, żeby inni nie słyszeli. – Jeszcze porachuję się z tobą, dziwko!

Dobrze wiedziała, jak naprawdę wyglądał zwiad. Ale czego chciała? Sześciu niepotrzebnych trupów? Każdy, kto nie był urodzonym idiotą, wiedział, że po zapowiedzi herolda obce siły zaciskały krąg wokół. A ich liczebności dwójkowy zwiad i tak by nie odkrył.

– Saperzy! Dziesięć kroków w przód!

Porucznik pierwszego plutonu saperów pocałowała jakiś amulet i poszła pierwsza ze swoimi ludźmi. Za nią drugi pluton i ubezpieczenie.

– Harmeen.

Kapitan zwiadu podskoczyła natychmiast.

– Jak się zacznie – szepnęła Achaja – przejmiesz mój pluton. Lanni jest fajna, ale za młoda. Poniesie ją, uderzy frontalnie i straci ludzi. Naprawdę wiem, do czego jest zdolne to za bardzo odważne dziecko.

– Dobra, kotku.

– I jeszcze jedno. Jak tylko poczujecie dziwny zapach, wszystkie zsiadajcie z koni.

– Bogowie! To wbrew regulaminowi!

– Zamknij się, Harmeen. To ja czytałam tajne papiery, nie ty. Jak już zsiądziecie, to przyłóżcie koniom mieczami po zadach, niech ruszą w panice i zdezorganizują tamtych. Potem róbcie jak w rozkazach dla piechoty, siadajcie na ziemi, plecami do siebie, kusze i tak dalej. Nie macie tarcz. Wiem. Ale pamiętaj. Będziesz miała za plecami wyrąbany korytarz. Pułkownik się wygadała. Myślę, że są umówione z majorem z drugiego batalionu. Harmeen, pamiętaj. Drugi batalion będzie wyrąbywał korytarz cokolwiek się stanie! Tak se wcześniej piechociarki ustaliły. Więc uratuj te moje siksy z plutonu. Proszę cię.

– Dobra, kotku. Niech mnie potem pod sąd nawet za złamanie regulaminu w obliczu nieprzyjaciela.

– Harmeen. Nikt nie będzie świadczył przeciwko tobie. To są naprawdę fajne dupy. Tylko szepnij słówko Lanni, a… jak się Lanni nie uda, to powiedz sierżantowi. Ona niezbyt inteligentna, więc wytłumacz jej powoli i dokładnie, a potem cały pluton zezna, co będziesz chciała.

– Nie ma sprawy, kotku. A ty?

– Ja muszę być przy tej czarownicy, której się zwiduje własny tyłek wystawiony na drodze. Ale nie bój się, nie zamierzam położyć tu głowy.

– Trzymaj się. – Harmeen zawróciła konia i dołączyła do plutonu.

Achaja pokłusowała znowu do sztabu. Robiło się coraz ciemniej, wieczór zapadał powoli. Drzewa wokół przybierały coraz bardziej fantastyczne kształty. Saperzy rozgrzewały w przenośnych piecykach żelazne pręty, które miały służyć do rozpalenia tych dziwnych świec z magnezu. Herold nawoływał znowu. Nikt w sztabie nie miał jednak wątpliwości co do skuteczności jego krzyków i trąb. Inaczej na sprawy patrzy się, siedząc w pałacu w stolicy, inaczej stojąc w lesie z mieczem w garści naprzeciw nieznanych potworów. Być może dogadanie się i układy były naprawdę jedynym rozsądnym wyjściem według praw logiki stosowanej, którą uprawiał sztab generalny. W lesie, wśród drzew, patrząc zza własnej, trzymanej coraz bardziej spotniałą dłonią tarczy, miało się wrażenie, że sprawy wyglądają jednak inaczej.

Herold umilkł w pół słowa. Zakrztusił się… od strzały tkwiącej w gardle.

– Zaczyna się – powiedziała pani pułkownik spokojnie.

– Nie – mruknęła Achaja – to tylko ich zwiad. Jakiś szczyl odpalił z łuku, bo mu nerwy zagrały.

Pułkownik zerknęła na nią spod oka.

– Może i tak. W każdym razie gadać nie chcą. Pani Arnne – zwróciła się do czarownicy. – Niczego pani nie czuje?

– Kompletnie.

– Dobra. Cofamy się.

– Rygiel w tył! Wachlarz na moją prawą! – ryknęła pani kapitan.

Pułkownik wsadziła dwa palce do ust i gwizdnęła na kapitan saperów.

– Odcinać baryłki! – krzyknęła, a potem dodała ciszej do otaczających ją oficerów. – No, drogie panie, zaraz tu się będzie ślicznie palić.

Saperzy odcięły rzemienie i baryłki ze smołą opadły z grzbietów zwierząt. Teraz łączyły je z mułami jedynie dość krótkie sznury. Siekiery i specjalne piecyki były przygotowane. Żołnierze napinały wielkie kusze z kilkoma bełtami każda, o specjalnych, palnych końcówkach zamiast grotów.

– Co tak śmierdzi? – spytała pułkownik.

– Śmierdzi? Szlag! – Achaja odruchowo pociągnęła nosem, ale niczego nie czuła od czasu, kiedy Krótki załatwił jej nos tym swoim specyfikiem. – Jednak atakują.

– Co? – Pułkownik zawahała się tylko przez króciutki moment. – Odpalać! Odpalać wszystko! – ryknęła. – Pierwsza i druga kompania… Jeż!!!

Saperzy uderzeniami siekier wybiły dziury w beczułkach, a potem zapaliły smołę. Sześćdziesiąt demonów ognia runęło w las, dając początek sześćdziesięciu płonącym potokom. Chwilę potem odpaliły z kusz ognistymi pociskami.

– Siadać, siadać! Formować jeże! – krzyczeli oficerowie do żołnierzy piechoty. – Szmaty na twarz! Spokój! Wszyscy spokój! Nic się wam nie stanie, żołnierze!

Achaja zeskoczyła z konia wraz z resztą sztabowców batalionu. Podczas kiedy adiutanci pętali konie, zawiązywała sobie na twarzy gęsto zwiniętą zmoczoną w wodzie szmatę. Stojąca tuż obok major piechoty dostała strzałą i upadła na wznak, rozkładając ręce.

– Padnij!

Obie z Arnne opadły na kolana i obie naraz zarobiły dwie następne strzały. Arnne dokładnie pomiędzy piersi, a Achaja w tyłek. Obydwie miały jakieś nieprawdopodobne wręcz szczęście. Arnne miała zawieszony na szyi żelazny amulet, tyłek Achai osłoniła skórzana torba, grubo wypchana tajnymi papierami. Chwilę później piechociarki osłoniły je tarczami.

– O, mamusiu! – jęczała Arnne, wyciągając strzałę. – Mamo…

Achaja chwyciła swoją strzałę, która przebiła wypchaną torbę i weszła w pośladek może na głębokość połowy paznokcia raptem.

– Jesteśmy w czepku urodzone – szepnęła.

– Mamo, mamo…

Robiło się coraz ciemniej. Gryzący w oczy, dziwny dym rozprzestrzeniał się coraz bardziej. Achaja usiadła za Arnne i przycisnęła szmatę mocniej do jej ust.

– Nic nie mów teraz! Spokojnie.

Rozpalone w międzyczasie pochodnie zaczęły nagle gasnąć.

– Zapalać magnez! – krzyknęła pułkownik.

Saperzy wyjmowały z piecyków rozżarzone żelazne pręty i wkładały je do specjalnych metalowych tulei. Żadna z magnezjowych pochodni nie chciała jakoś zapłonąć. Widoczność była coraz gorsza. Mrużąc łzawiące oczy, można było dostrzec człowieka, który znajdował się najwyżej kilka kroków dalej. Dym przypominał gęstniejącą mgłę, był chłodny, jakoś dziwnie duszący. Ale to nie było szczególnie przykre uczucie. Tak jakby coś miękkiego stanęło w gardle, albo jakby się dostało lekkiej chrypki. Kilka osób obok rozkaszlało się jednak.

– Opanujcie się! – warknęła pani pułkownik. – Nie wdychać tego świństwa!

Czyjś koń dostał strzałą i zaczął szaleć. Pozory spokoju w sztabie pękły momentalnie.

– Kurwaaaa!!! Niech ktoś go opanuje!

– Dobić!

Krąg tarcz piechociarek rozerwał się momentalnie. Zaświszczały kolejne strzały. Nie widać było już kompletnie niczego. Jeśli się wyciągnęło rękę do przodu, to własna dłoń niknęła w nieprzeniknionych ciemnościach. Każdy znalazł się w indywidualnym, kompletnie nieprzejrzystym kokonie ciemności. Z szalejącym z bólu koniem w pobliżu, ze zrywającymi się pozostałymi, wśród panikujących, duszących się ludzi. Achaja miała nadzieję, że pozostałym kompaniom powodzi się lepiej. Arnne chciała się wyrwać, ale trzymała ją żelaznym chwytem. Teraz właśnie nie wolno było się ruszać.

Pułkownik piechoty pokazała jednak klasę. Usłyszały jej donośny głos:

– Żołnierze, kolby kusz oprzeć o ziemię! Podniesienie na łokieć. Uwagaaa… Strzelaj!

Świst bełtów prujących powietrze zlał się z kilkoma okrzykami trafionych. Achaja domyślała się, skąd to dziwne ustawienie kusz. Tamta nie chciała, żeby dostało się żołnierzom z innych kompanii. Ale jeśli ktoś atakował właśnie i był o kilka kroków, zarobił na pewno. Coś wpadło między i tak szalejące konie. Ktoś strzelił w panice. Achai wydawało się, że strzała przeleciała tuż obok jej twarzy. Wywróciła się, ciągnąc Arnne.

– Czujesz coś? – syknęła.

– Tak! Boli mnie strasznie mostek.

– Czy czujesz jakichś czarowników, krowo?!

– Pieprz się! – Arnne pokazała, że plugawe przekleństwa wbrew pozorom wcale nie są jej obce. – Odwal się, ty suko!

Coś wpadło pomiędzy żołnierzy i zaczęło ich zabijać. Jednak tym razem, w przeciwieństwie do samotnej strażnicy zwiadu, rozległy się ostre gwizdki oficerów.

– Do mnie! Do mnie! Żołnierze, do mnie!

Ktoś płakał głośno. Ktoś jęczał, ktoś wył z bólu. Parę osób kaszlało ciągle, ktoś wzywał pomocy. Czyjaś noga nadepnęła Achaję, świsnął miecz, ale na szczęście obie z czarownicą leżały na ziemi. Właścicielem miecza musiał być żołnierz piechoty, a nie potwór – powtórny cios nie padł, poprawki nie było.

– Tu druga kompania! Tu druga kompania! – rozległy się krzyki w oddali. – Nie strzelać! Wycofujemy się.

Coś świsnęło nad głową Achai. Nie miała pojęcia co. Ściągnęła z ust szmatę i puściła Arnne – to coś, co odurzało w dymie, nie mogło już działać.

– Tu druga kompania! Koleżanki! Nie strzelajcie!!!

Niby kto miał strzelać? Kompania sztabowa stanowiła jedno wielkie kłębowisko wpadających na siebie i przewracających się ciał. Coś mordowało żołnierzy, ale nawet ci, którzy skupili się wokół ocalałych oficerów, nie byli w stanie temu przeciwdziałać. Rzeczywista walka niezbyt przypominała symulację.

– Tutaj! Tutaj! – krzyczała pułkownik. – Wszyscy, co żyją, niech biegną w stronę drugiej kompanii!

– A gdzie to, kurwa, jest? – spytała Achaja.

– Kapitan! Czy jest tu kapitan?

– Jestem… – rozległ się czyjś zduszony głos.

Dziewczyna musiała być ranna.

– Masz jeszcze gwizdek?

– Mam!

– Podaj komendę do drugiego batalionu: Strzelać na mnie!!! Niech strzelają w miejsce skąd gwiżdżesz – Pułkownik kaszlnęła nagle, potem jęknęła. Musiała czymś dostać. – Wszyscy niech… strzelają w moje pozycje! – powiedziała jeszcze zduszonym głosem.

Dźwięk gwizdka nie był tak przenikliwy jak poprzednio. Dym musiał go głuszyć. Był jednak wystarczająco głośny, bo po chwili usłyszały gwizdki batalionu, który został pod lasem.

– Bogowie! Jak to: strzelać w nas? – jęknęła jakaś dziewczyna. – Przecież nie jesteśmy okopane.

– Kryć się pod tarczami! – ryknęła Achaja. – Jak któraś zgubiła tarczę, brać najbliższego trupa na plecy i biegiem do drugiej kompanii!

– Ale, kurwa, gdzie to jest?! – powtórzył ktoś jej poprzedni okrzyk.

Trzysta strzał zaświszczało w powietrzu. Większość zatrzymały gałęzie, ale i tak śmiertelny deszcz opadł na ziemię. Rozległy się okrzyki trafionych, nikt nie miał pojęcia, żołnierzy Arkach czy obcych. Usłyszały z daleka nowe gwizdki. Trzeci batalion dołączał do drugiego. Bogowie! Sześćset strzał naraz!

– Chodu! – ryczała Achaja. – Wychodzić spod ostrzału!

Ktoś wpadł na kogoś tuż obok. Usłyszała charakterystyczny cichy odgłos miecza uderzającego o pancerz. Dym rzednął na szczęście. Wytrzeszczając oczy aż do bólu, można było dostrzec słabe ogniki. To płonął las po lewej. Nie udało się zgasić czarodziejskimi sztuczkami. Przynajmniej taka satysfakcja.

– Oddział! Do drugiej kompanii. Przebijać się!

Sześćset bełtów z kuszy! Już słyszała ich zabójczy świst! Pociągnęła czarownicę i upadła na ziemię, zwijając się w kłębek. Co za upiorny świst. Coraz bliżej! Skuliła się. Znowu większość zatrzymała się na drzewach, ale… Nowy morderczy deszcz opadł na ziemię. Wyraźnie stępił atak mieszkańców lasu. Nikt nie lubi ginąć, nie widząc sprawcy swojej śmierci. Makabryczny atak został spowolniony. Nie było już krzyków mordowanych dziewczyn. Żołnierze ukrywali się za tarczami, pod ciałami koleżanek. One wiedziały skąd strzelają, atakujący nie.

– Teraz! – ryknęła Achaja. Dym rozwiewał się wyraźnie. – Do drugiej kompanii. Biegiem!

Szarpnęła za włosy Arnne i pociągnęła ją za sobą. Ktoś biegł z boku. Słyszała wyraźnie. Atakujący uderzyli z tyłu. Znowu krzyki. Te potwory naprawdę widziały po ciemku! To już po nas… Dym rozszedł się na tyle, że można było zobaczyć pożar w całej okazałości. Już po nas – pomyślała Achaja. Nawet nie wyciągnęła miecza.

– Kurwyyyyy!!!! – rozległo się z tyłu. – Teraz was widzimy.

Odwróciła się. Harmeen na czele nietkniętego plutonu zwiadu szykowała żołnierzy do strzału. Pomysł ze spłoszeniem koni musiał wypalić, poza tym były z tyłu. Trzydzieści pocisków z kusz uderzyło w atakujące cienie! Chwilę później sześćset strzał ze straszliwym świstem przecięło powietrze, większość w drzewa, ale te, które się przedostały… uderzyły w to, co znajdowało się w miejscu, które przed chwilą zajmowały resztki trzeciej kompani. Achaja potrząsnęła głową. Desperacka, zabójcza taktyka piechoty przynosiła jednak efekt. Miały chwilę oddechu, przeciwnik był zdezorientowany.

– Harmeen! Bosko to zrobiłaś, laleczko! – krzyknęła. – Piechota! Do drugiej kompanii. Macie na to tylko moment, siksy!

To co żyło jeszcze i mogło choć jako tako się poruszać, runęło w stronę takiego ślicznego widoku… Stu kobiet w półpancerzach, klęczących za swoimi tarczami, z wystawioną kuszą i lewą nogą, tą w metalowej nagolenicy.

– Tu trzecia kompania! Nie strzelajcie, koleżanki!

Kilkanaście dziewczyn, w większości rannych, wpadło pomiędzy tarcze. Kapitan, dowódca drugiej kompanii, była zszokowana.

– Bogowie! Tylko tyle was zostało?

– A skąd – warknęła Achaja. – Reszta rżnie w karty tam dalej!

– Bogowie…

– Zrób przejście dla zwiadu i wyślij patrol, żeby zebrać rannych, złotko. Albo nie – zmieniła zdanie. – Stracimy patrol.

– A pułkownik?

– Nie wiem.

Przerwały, bo pluton zwiadu z kilkoma ocalałymi saperami dołączył do kompanii.

– Harmeen! Powinni cię mianować Bogiem za to, że utrzymałaś zwartą jednostkę! Lanni! Jesteś najfajniejszą dupką wśród oficerów! Jesteście świetne! Jesteście najlepsze!

– Aaaaaaaaa!!! – zawył pluton.

– Nauczyłyśmy ich czyścić nam buty! – krzyknęła Bei i wyciągnęła rękę, w której trzymała uciętą głowę potwora. Niby człowiek, ale z kłami, wyraźnie wystającymi spomiędzy warg i jakby bez oczu. – Jesteśmy elitarną jednostką! – wrzeszczała. – Jesteśmy najlepsze na rynku!

Piechociarki na widok uciętej głowy zaczęły wyć.

– Brawo zwiad! Fajnie!

– Bei! – krzyknęła Achaja. – Jak mi załatwisz drugą taką głowę, to zostaniesz kapralem!

– Ty mnie, szlag, od razu mianuj generałem. Dostaniesz sto takich głów, mała! Specjalnie dla ciebie.

Nastroje w piechocie zaczęły się poprawiać. To, że nie każdy poddawał się panice, działało kojąco. To, że ktoś potrafił żartować w tym morzu trupów, ustawiało powoli rzeczy na ich właściwych miejscach. I to kto? Mała Bei. Szesnastoletni żołnierz Arkach.

– Pani major – kapitan podeszła z boku – zaraz uderzą.

– Wiem. Spróbujmy przenieść strzały tych dwóch batalionów na nasze pozycje. Niech żołnierze kryją się za tarczami. Potem będzie korytarz.

– Wiem o tym korytarzu – powiedziała kapitan. – Pułkownik się dogadała z major, ale czy wejdą w głąb na tyle, żeby umożliwić nam przejście, to wątpię! Wątpię po tym, co widziałam.

– Co pani widziała?

– Źle się wyraziłam. Raczej słyszałam – Kapitan zaklęła szpetnie. – Słyszałam zagładę całej pierwszej kompanii. Nikt nie został przy życiu. Myśmy były w ryglu i w ruchu, a potem batalion zaczął szyć i nam się udało. Przypadek.

– Zdaję sobie z tego sprawę. W najgorszym razie niech każdy biegnie w stronę korytarza. To trochę jak rzut kością. Ale na miejscu przeciwnika zakleszczyłabym naszą pozycję od strony wyjścia z lasu i uderzyłabym z tyłu, albo z boku. Tyle tylko, że oni nie mają pojęcia o planowanym korytarzu. Oddział zakleszczający dostanie znienacka w plecy. Tego nie przewidzą.

– Myśli pani, że znowu pojawi się ten dym?

– Wątpię. Nie mogą go utrzymywać zbyt długo. A poza tym mają tu bardzo małe siły.

– Bardzo małe? Bogowie!

– A jak pani myśli? Nie mają tylu ludzi, żeby utrzymywać większe oddziały na całej granicy lasu. Dam sobie rękę uciąć, że nie atakuje nas więcej niż stu żołnierzy. Trochę już poszarpanych.

– Stu?

– Może stu trzech? – zażartowała Achaja. – A może tylko pięćdziesięciu.

Podeszła do ocalałych saperów.

– Możecie coś rozpalić?

– Pożar we własnej dupie – mruknęła osmolona porucznik z pierwszego plutonu. Cud, że ocalała.

– A te pochodnie z magnezu?

– Nie rozpaliły się! – Machnęła ręką – Zostały nam trzy.

– No, to…

– Nie mamy już rozżarzonych prętów. Nie mamy pieców. Wszystko zawiodło.

– Ty mi, kurwa, tak nie odpowiadaj, dupo! Rozpal ognisko i spróbuj rozżarzyć miecz albo własny nos, idiotko!

– Bo co? Sąd polowy mi tu zrobisz?

– Nie. – Achaja przystawiła jej metalową rękawicę do twarzy. – Tak ci przyleję w mordę, że się posikasz uszami!

Achaja wróciła do kapitan.

– Dobra. Zaraz naprawdę zaatakują. Niech pani przekaże, żeby dwa bataliony strzelały w nasze pozycje. Potem korytarz.

– Tak jest! – Po chwili rozległ się modulowany dźwięk gwizdka.

– Kryć się pod tarczami, dziewczyny!

Ktoś się przedzierał do stanowisk oficerów. Jakaś porucznik usiłowała zatrzymać intruza.

– Mam tajne materiały wywiadowcze! – krzyknęła Shha, osadzając młodszą oficer. – Rozkaz samej Królowej!

Trudno było jej nie przepuścić. Sierżant przypadła przy Achai.

– No, więc Chloe nigdy nie wyobrażała sobie siebie samej nago na drodze, siostrzyczko.

Achaja o mało nie ryknęła śmiechem. W takiej chwili! Miała ochotę pocałować swoją sierżant.

– Ale wiesz. Śniła raz, że jest w karczmie. I przychodzi taki jeden facet i ją rozbiera przy wszystkich i… no wiesz…

– Dzięki, Shha! Bardzo mi pomogłaś.

– No, nie ma sprawy, siostrzyczko. Po to jestem.

Achaja popatrzyła za odchodzącą sierżant. Szlag! Może była i głupia. Może nie nadawała się na nic więcej niż sierżant w jednostce specjalnej. Ale z całą pewnością była najlepszym człowiekiem, jakiego Achaja spotkała na swojej drodze.

Nie mogła jednak sobie darować pewnej małej satysfakcji. Podeszła do Arnne i szepnęła:

– A wracając do tej pani wizji…

– Do błysku?

– Tak. – Achaja nachyliła się bliżej. – Nie widziała pani samej siebie w karczmie?

– Nie! – przerwała jej tamta.

– Chwila. Siedzi pani w karczmie i w pewnej chwili przychodzi taki strasznie przystojny mężczyzna. I… podchodzi do pani. I… rozbiera panią, tam, na oczach wszystkich. I… No, wie pani.

Z satysfakcją obserwowała rozszerzające się oczy tamtej. Czarownica niczego nie powiedziała. Przełknęła ślinę. Potem oblała się rumieńcem.

– Ty świnio! – szepnęła wreszcie.

Achaja dopiero teraz zdała sobie sprawę, że słucha ich kapitan stojąca tuż obok. Wyraźnie widziała minę oficera piechoty: „Ten zwiad to ma naprawdę porąbane w głowach!”

– Fajnie było? – szepnęła jeszcze do czarownicy.

– Z czym?

– No, z tym facetem w karczmie?

– Ty suko jedna!

Świst nadlatujących strzał przerwał na szczęście dalszą wymianę zdań. Achaja przyskoczyła do żołnierz piechoty, usiłując się ukryć pod jej tarczą. Dziewczyna zrobiła jej trochę miejsca, wystawiając swoją nogę, tę w nagolenicy. Uśmiechnęła się nawet, choć ciągle szczękając ze strachu zębami. Strzały uderzyły w ziemię. Kilkanaście zagrzechotało w nadstawione tarcze.

– Atakują! – krzyknęła kapitan. – Spokój! Spokój!

Tak jak przewidziała Achaja, oddział zakleszczający pojawił się od strony wyjścia z lasu. Atak wyprowadzono z boku. Kilku żołnierzy padło od strzał, ale reszta trzymała się w szyku, kiedy coś rąbnęło o tarcze. Widoczność znowu się pogorszyła, tym razem z powodu „naturalnego” dymu od wznieconego przez wojsko pożaru lasu. Sześćset strzał z ubezpieczających batalionów poszybowało znowu. Te, które przeszły przez gałęzie, tym razem idealnie uderzyły w oddział zakleszczający. Aaaaaaaach! Dwa bataliony, które nawet nie widziały przeciwnika, zrobiły większe spustoszenie niż wszystkie dotychczasowe akcje! Ilość! Ilość! Kurde, tu się nie liczy, który żołnierz lepszy, który ma cudowne zdolności. Ilość, taktyka użycia sprzętu, konsekwencja i regulamin! Śmierć przeszła przez szeregi wroga, robiąc wielkie wyrwy wśród cieni. Tak właśnie stało w instrukcji. To nie czary. To tylko instrukcja użycia sześciuset kusz w taktycznej skali kierowała krokami śmierci. Achaja zerwała się nagle.

– Strzelać!

Piechociarki wypaliły do atakujących cieni. Zza tarcz, celując spokojnie i wstrzymując regulaminowo oddech przy ściąganiu spustu. Aaaaaach! Boli was, potwory? Kompania piechoty wstała nagle, wyciągając miecze.

Gwizdy oficerów powstrzymały ostrzał własnych pozycji z zewnątrz. Krzyki z daleka wskazywały, że dwa bataliony runęły do ataku, usiłując otworzyć korytarz. Operacja, z grubsza przynajmniej (nareszcie!), zaczęła przypominać to, co opisywano w podręczniku piechoty.

– Pluton „A”, klin na czole! Pluton „B”, rygiel wsteczny po lewej! Pluton „C”, rygiel wsteczny po prawej! Pluton zwiadu ubezpiecza lewe skrzydło! – Achaja ruszyła z żołnierzami. Tę taktykę pamiętała jeszcze z Troy, choć tam były inne jednostki.

Dostały strzałami z lewej. Kilku ludzi upadło, ale była przygotowana. O, kurde! Nareszcie jak w podręczniku!

– Pluton „B”, tarcze w górę, siłę uderzeniową zapewnia pluton zwiadu!

Kapitan piechoty też poczuła, że jednak mają jakąś szansę. Krzyki daleko z przodu świadczyły, że korytarz właśnie się tworzył. Trójkąt utworzony przez drugą kompanię piechoty atakował swoim najszerszym bokiem wprost na majaczące w ciemności cienie. Kurde! Taki maleńki momencik… taka krótka chwilka, kiedy wojna wydawała się piękna. Z prawej pożar lasu, z lewej wzmocnienie dodatkowym plutonem, z przodu pierzchające cienie, a przed nimi pierwsze błyski pochodni dwóch batalionów wsparcia.

– Aaaaaa! – zaczęła wrzeszczeć kompania. Żołnierze jeszcze nie tak dawno przestraszeni, zszokowani wrogą akcją i utratą tylu koleżanek, teraz atakowali jak pancerny taran, jak sama wściekłość. Już blisko! Już blisko! Jeszcze kilkadziesiąt kroków i w ramiona całych, calusieńkich, świeżutkich dwóch batalionów. Jeszcze trochę!

Wróg jednak nie był ani głupi, ani pokonany. Dostały taki ostrzał z lewej, że linia zaczęła pękać. Strzały nie mogły co prawda przebić ani tarcz, ani nawet nagolenic, ale obcy strzelcy musieli być Półbogami. Pluton „B” stracił połowę stanu na jakichś dziesięciu krokach.

– Kurwa, zatrzymają! – warknęła kapitan.

– Widzę – syknęła Achaja. – Niech pani weźmie saperów i resztki trzeciej kompanii, proszę sformować pluton i wesprzeć lewe skrzydło.

Jeszcze pięć kroków. Dosłownie pięć. Pluton „B” właściwie nie istniał. Żołnierze zwiadu kładły się na ziemi, strzelając z kusz.

– Całość staaaaać! Lewy zwrot! Tyłem do ognia, przodem do wroga, przyklęk, pozycja powstrzymująca.

Piechociarki mało nie wyły z wściekłości. Tak mało ich dzieliło od dwóch świeżutkich batalionów! Tylko Achaja i kapitan piechoty wiedziały, że rozsmarują ich na dystansie o połowę krótszym.

Rygiel zresztą nie udał się tym razem. Dostały ostrzał z tyłu, plutony zmieszały się fatalnie, stając się jeszcze lepszym celem. Harmeen wyprowadziła zwiad poza linię, dziewczyny odpaliły z kusz, niezbyt celnie, wróciły szybko za porządkowane przez kapitan szeregi. Dosłownie chwile dzieliły je od ataku dobrze już ustawionego wroga. Na twarzach piechociarek, które co chwilę zerkały na oficerów, odbijało się to samo pytanie: dlaczego nie biegniemy? To tylko kilkadziesiąt kroków. Dlaczego nie biegniemy do naszych? Achaja jednak służyła w górskiej dywizji, w lesie. Wiedziała, że kilkadziesiąt kroków biegu wśród drzew może być zagładą oddziału. Pani kapitan nie służyła w lesie. Wiedziała jednak również, że mają cień szansy tylko jako choć w miarę zorganizowana jednostka. Jeśli puszczą dziewczyny do bezwładnego biegu… Może dwóm, trzem się uda. A może i nie. Obie, Achaja i kapitan, usiłowały uporządkować plutony, wiedząc dobrze, że tylko za twardą linią będą mogły doczekać czołówki korytarza. Nie było sensu porównywać poharatanej kompanii z dwoma batalionami. To tamci powinni się ruszać. Dziewczyny jednak, zdyscyplinowane do tej pory, zaczęły dawać odpór oficerom. Strach, szok i wściekłość o to, że nie pozwalano im przebiec tych kilkudziesięciu zbawczych, jak sądziły, kroków sprawiały, że oddział coraz bardziej się rozprzęgał.

– Pluton zwiadu, dziesięć kroków w tył! – warknęła Achaja przez zaciśnięte zęby.

Na szczęście Harmeen nie straciła nerwów. Zrozumiała, co jej dowódca ma na myśli. Cofnęła pluton zwiadu poza własne linie.

– Kuszeeeeee… ładuj!

Trzydzieści strzał wylądowało na łożach.

– Kolbyyyyyyyy… o biodrooooo… oprzyj!

Dziewczyny ze zwiadu zacisnęły zęby. Już wiedziały! Na rozstawionych nogach mierzyły wprost w plecy koleżanek z piechoty. Piechociarki zrozumiały w chwilę później.

– Kurwy! Suki! Tchórze. Nie zrobicie tego, co? Koleżanki! – rozległy się okrzyki.

– Do strzałuuuuuuu… gotuj się! – wrzasnęła Harmeen.

Dziewczyny ze zwiadu patrzyły to na nią, to na Achaję. Piechociarki były o włos od odwrócenia własnych tarcz, ale w przypadku kusz i tak małej odległości, niewiele by im to dało. Zresztą… W plecach miałyby wtedy strzały wrogów z lasu.

Kapitan piechoty wskoczyła między pomieszane szeregi.

– Linię formuj! Równaaaaaj!!!

– Dzięki, Harmeen – szepnęła Achaja, widząc, że zdecydowana, choć tak strasznie wredna akcja zwiadu przynosi jednak efekt. Linię klęczących za tarczami piechociarek udało się sformować. Resztki saperów i trzeciej kompanii, które ciągle tkwiły w środku ich oddziału, usiłowały wesprzeć najbardziej poszarpane lewe skrzydło. Ale nikt ich nie atakował.

Wrzaski, szczęk metalu i gasnące pochodnie powiedziały wszystkim, że oddziały przebijające korytarz zostały właśnie zatrzymane.

– No, to… chyba już po nas. – Kapitan piechoty dołączyła do Achai i Harmeen. – A może rzeczywiście zaczniemy biec?

– Ile pani przebiegnie? Dwadzieścia kroków?

– To róbmy jeża i chodźmy. Kurwa! – Pani oficer naprawdę była doświadczona. Jeż w wykonaniu kompanii mógł mieć szansę… Na równym, bezleśnym polu. – No, to biegnijmy przez ogień z tyłu, co?

– Ile pani przebiegnie w płonącym lesie? – spytała tym razem Harmeen. – Dziesięć kroków?

– Kurwa, zróbmy coś! Przecież szło już tak dobrze. Może niech jazda ruszy?

– Jazdą w lesie tośmy się zajmowały w górskiej dywizji – mruknęła Achaja. – Jeden pluton potrafił powstrzymać atak jazdy na nasz pułk.

– To co? Stoimy i czekamy?

– Możemy się modlić – mruknęła Harmeen.

– Albo tamte bataliony się przebiją, albo nie – dodała Achaja. – Jak nie… To niech każdy robi co chce. Bez znaczenia.

– Nasi wrogowie musieli ściągnąć posiłki – powiedziała Harmeen. – Nawet bez dymu, nawet w lesie, zatrzymanie dwóch batalionów jest przecież niemożliwe.

– Im to powiedz. Skąd wiesz, co tam się dzieje?

– Może, kurde, przybliżymy się do tego pożaru? – wtrąciła oficer piechoty.

– To nam tyłki spłoną. Szlag! Czemu nie atakują?

– Zajęci z przodu. Spoko, spoko, zaraz nas rozwalą. – Achaja otarła twarz z potu. – Pani kapitan. Co przewiduje podręcznik piechoty w takiej sytuacji?

– Jeśli oddział zachował zdolność bojową, należy ruszyć do ataku.

– O, żesz. Kto pisał ten podręcznik?

– Pewnie jakieś krówsko siedzące w zimową noc przy kominku, z dużą wódką w jednej ręce i piórem w drugiej.

– Podręcznik pisali mężczyźni – wtrąciła Harmeen.

– Pan Biafra nakazałby teraz atakoodwrót ze szczególnym uwzględnieniem zdecydowanego natarcia i panicznej ucieczki.

– Mamo, co to znaczy?

– Pewnie nic. Ale każdy facet, jak nie wie, co zrobić, to mówi sprzeczności.

– A kobieta mówi sprzecznościami nawet jak wie, co robić – zakpiła Achaja.

– Ty co? Jesteś chłopak przebrany w kieckę, że trzymasz z nimi?

– Jakbym wiedziała, co zrobić, to bym tu nie sterczała jak dupa wystawiona na kopniak.

Wrzaski i odgłosy bitwy cichły wyraźnie. Ponieważ było raczej nieprawdopodobne, żeby ktoś tak szybko pokonał dwa bataliony, więc znaczyło to, że bitwa oddala się. Piechota była spychana, albo realizowała jakiś manewr. Wychodziło na jedno.

– No, to po nas, koleżanki.

– No – splunęła Achaja i zaklęła. Podskoczyła do swojego plutonu. Szybko odnalazła sierżant. – Słuchaj, Shha, żegnaj siostrzyczko.

– Już żeśmy się żegnały, jak cię Virion chciał zabić. Teraz też nie dadzą rady!

– Teraz dadzą, siostrzyczko – szepnęła. – Pamiętaj, jak się zacznie, trzymaj się największej grupy i biegnij do naszych. Wiesz, jak jest w lesie. Bogowie strzały noszą. Cień szansy masz.

– Nie pójdę bez ciebie, malutka!

– Pójdziesz. Ja też będę biegła, ale jak będziemy na siebie patrzeć, to nas obie skoszą. Daj, małpeczko, z siebie wszystko, co?

– No, nie ma sprawy. Jeszcze się napijemy razem. Na pohybel tym skurwlom.

– No. Cześć, dziewczynko.

– Cześć, malutka. Trzymaj się i nie pękaj.

Achaja wróciła do oficerów.

– I co?

– Jakieś cienie zbierają się chyba. Gówno widać – mruknęła kapitan piechoty.

– Arnne. – Achaja podeszła do czarownicy. Ta jednak siedziała na ziemi z podkulonymi nogami, obejmując rękami własne kolana. Była kompletnie załamana. – Słuchaj, czujesz coś poza ciężarem bytu?

– Nic. Odczep się wreszcie.

Achaja wróciła do oficerów.

– No, to co? Biegniemy?

– Trzeba to było zrobić wcześniej – warknęła kapitan piechoty.

– Wcześniej? Nie. Zaczekamy, aż nas zaatakują. Wtedy żołnierze przeciwnika pomieszają szyki ich łucznikom. Ze dwie, trzy dziewczyny będą miały swoją szansę. Inaczej by nas wymietli strzałami.

– Może i ma pani rację – zreflektowała się kapitan. – Zapowiedzieć ludziom?

– Nie. Po co dezorganizować? Jak pani ryknie „chodu” w odpowiedniej chwili, wszystkie pojmą.

Stały niepewne, obserwując ledwie widoczne pomiędzy drzewami cienie. Pożar za plecami dawał trochę światła, ale bardziej mamił wzrok, niż pozwalał coś dojrzeć wyraźnie. Achaja usłyszała z tyłu cichą uwagę rzuconą przez porucznik saperów:

– No, ładnie. To teraz jesteśmy same, mając za jedyną osłonę tę śliczną dupeczkę ze zwiadu. Niech im powie, kurwa, że jest księżniczką, może przepuszczą.

Achaja potrząsnęła głową. Była odpowiedzialna za tych ludzi? Po raz pierwszy w życiu poczuła ciężar dowództwa. Właściwie nie była, ale… Była. Miała najwyższy stopień. Trochę inaczej to wyglądało naprawdę, niż przy studiowaniu podręczników w pałacu w Troy. Jakie to wtedy było łatwe. Poświęcić setkę dla osłony skrzydła, puścić korpus do frontalnego ataku – przewidywane straty czterdziestu od sta, w tej formie działań. A jak się szło z tymi ludźmi? Co wtedy znaczyło czterdzieści od sta? Albo, jeszcze lepiej, sto od sta? Ile od sta znaczyła Shha, Mayfed, Zarrakh, Lanni, Harmeen, Bei, Sharkhe, Chloe i ta, fajna w sumie, kapitan piechoty? Ile od sta znaczyła ta nieznana piechociarka, która pozwoliła jej się ukryć pod swoją tarczą, wystawiając przy tym własną nogę? Psiamać. Przypomniała sobie Viriona, który śmiał się w jej głowie. Przypomniała sobie Krótkiego. Hekke mówił: „Uczyłem cię tego, co uczyłem… Ja jednak stanąłem naprzeciw Nolaana. Bez żadnych szans”. No dobra, chłopaki. Może i wiem, co chcecie mi powiedzieć. Tym swoim śmiechem, milczeniem i przypomnieniem bezsensownej walki z Nolaanem. Może i wiem!

– No dobra, dziewczyny. – Wyszła na środek małej przestrzeni zajmowanej przez oddział. – Zaraz zaczniecie biec. Rzucać wtedy tarcze. Rzucać kusze. Miecze musicie mieć ze sobą. Walcie do naszych batalionów i powiedzcie, niech podpalają to kurestwo. Nie wiem, ilu się uda. Ale może.

Harmeen podniosła pytający wzrok. Kapitan piechoty zmełła przekleństwo. Uśmiechnęła się nagle.

– No, to teraz… wóz albo przewóz, co?

– Ano, jak mówią, strzały Bogowie noszą. Nie sądzę, żeby Bogom chciało się dzisiaj biegać za szybko po ciemku.

Ktoś się roześmiał. Achaja wyciągnęła swój miecz.

– A pani – zerknęła na usmoloną porucznik saperów – musi biec również. Mając za jedyną osłonę „śliczną dupkę ze zwiadu”.

Odwróciła się na pięcie, roztrąciła szereg i wyszła wprost na rozpędzające się właśnie do ataku cienie.

– No co, kurwa?! – ryknęła. – Co tak po ciemku biegniecie?

Skoczyła do przodu w kompletną ciemność. Walczy tylko ciało, mówił Virion. Cios… uuuuuuu… ładnie! Czyjaś ręka szybowała w powietrzu, zupełnie odłączona od ciała, którego jeszcze przed chwilą była częścią. Upadła na plecy, odbiła się i chlasnęła płasko. Nie trafiła. Walczyła, naprawdę nic nie widząc. Upadła znowu. Odbiła się, nowy cios, w próżnię. Zamach nogą, zwód, cios. Jest! W coś trafiła. I nie było to drzewo – za miękkie. Ktoś skoczył na nią od tyłu, więc poddała się, upadła, przygniatając go własnym ciężarem, uderzyła oboma łokciami w tył, żebra nie mogły być tak wytrzymałe. Na pewno pękły. Odbiła się. Kurwa, żeby widzieć cokolwiek. Przy takim machaniu na oślep nawet jej brakowało już oddechu. Tamci mieli jednak pecha. Ktoś wpadł na nią od przodu. Przytuliła go. Mocno! Pewnie już nie wstał. Dostała mieczem w bok. Syknęła z bólu. Miała jeden skurcz, w łydce – spokojnie. Kucnęła, obrót, zwrot (pamiętaj, to nie balet!), walnęła mieczem w pustkę. Walnęła lewą ręką, trafiła! Ten ktoś miał pecha z powodu żelaznej rękawicy. Dostała w plecy. Ból, szok, ciepło, odwinęła się, nie trafiła, dostała znowu w bok, ciepło, odwinęła się, nie trafiła. Upadła na plecy, płaskie zawinięcie, pustka, tamci naprawdę widzieli w ciemności, ona nie. Wstała, dostała w nogę, lewe udo, o mało nie upadła. Kości jej nie złamali. Odbiła się lekko i ciachnęła płasko. Znowu nic. Sukinkoty uchylały się przed jej horyzontalnymi zamachami. Nie to nie. Zarobiła w tyłek. Szlag! Odwinęła się. Pustka. Rzuciła się w bok, coś walnęła nogą, ale co?

Nagle stał się cud. Porucznik saperów zamiast biec pokazała jednak, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Rozpaliła magnezjową pochodnię! W upiornym, nieprawdopodobnie wręcz białym świetle zobaczyła ich. A właściwie je. Nagie kobiety z mieczami. Bez oczu. To już po was, dziewczyny! Skoczyła do przodu. Były naprawdę niezłe. Wszystkie uskoczyły. Poza tą, oczywiście, którą przebiła Achaja i poza tą drugą, której się wydawało, że można z Achają skrzyżować miecz i wyjść z tego żywym. Zwrot, wyrwała miecz, zarobiła cios w bok, psiamać, trzeci w to samo miejsce! Płaski zamach. Tym razem ofiara nie zdołała go uniknąć. Achaja upadła na plecy, widząc dziesiątki albo setki strzał szybujących na porucznik saperów. Szlag! Odbiła się z pleców, doskoczyła, szybki cios mieczem. Jedna mniej. Szybki cios żelazną rękawicą, trafiła, poprawka mieczem, również trafiła. I chwilę później jeszcze jedną babę, której się zdało, że ranny przeciwnik nic już nie może. To było złudne wrażenie.

Porucznik musiała upaść. Blask zmniejszył się. Potem ktoś musiał zasypać pochodnię ziemią. Znowu kompletna ciemność. Achaja zarobiła w brzuch. Pochyliła się. Potem w plecy. Ale boli! Auuuuuuuuu! Szlag! Odwinęła się, nie trafiła. Dostała w bok, ale drugi. Ale ciepło i miękko…

– Daj im wycisk, siostro! – usłyszała krzyk.

Nad jej głową znowu pojawiło się światło. To Arnne, płacząc jak dziecko, stała z tyłu unosząc ręce. Płakała, była zasmarkana, prawie nieprzytomna ze strachu, ale sprawiła, że Achaja znowu mogła coś dostrzec. Straszny pech… dla dwóch obcych, które straciły życie zanim zrozumiały, co się dzieje.

Ktoś rzucił się na nią z boku. Lekki zakrok. Tylko pięć skurczów. Cios. Trup. Coś eksplodowało w jej głowie. Straciła wzrok! Nie, nie… tylko jedno oko! Wyła z bólu. Usiłowała zetrzeć krew z twarzy, ale zapomniała, że na lewej dłoni ma żelazną rękawicę – tylko powiększyła ból. Znowu dostała w plecy, posikała się. Kurwa! Jednak. Skoczyła do przodu, przewróciła się, podłożyła komuś nogę i gdy padał, nadstawiła miecz. Teraz już wiecie, kto to jest szermierz natchniony?

Usłyszała dalekie krzyki. Dwa bataliony pewnie znowu ruszyły do ataku. Ale ona, nawet gdyby ją puściły, nie mogłaby już nigdzie biec. Nadziała na sztych kolejną napastniczkę. Dostała w lewe udo. Szlag! Aż ją obróciło! Teraz to już na pewno złamana kość. Upadła. Już się nie podniesie. Trudno. Uderzyła kogoś prawą nogą. Nie przewrócił się, świnia. Światło nad jej głową zgasło, ale za to pożar lasu był coraz większy. Płomienie rozświetlały gałęzie, nadając im jakieś zupełnie nieprawdopodobne, fantastyczne barwy. Tak kolorowo! Było tak kolorowo. Dobrze, że nie biegła do tamtych batalionów. I tak nie było szans, a tu jest tak pięknie. Kurde, nie śpij! Nie śpij!!!, łajała się w myślach. Zarobiła znowu w plecy. Ale głęboko! O mało nie zwymiotowała. Usiłowała się przewrócić i dostała znowu w brzuch. Jakoś nisko. Właściwie w podbrzusze. Ale pięknie… Ale ślicznie jest wokół. Jakie wspaniałe kolory, pełgające ogniki. Jaki śliczny jest świat! Jaki śliczny! Dostała w plecy, gdzieś pod łopatkę, płytko. Syknęła z bólu. Co za niesamowite barwy! Żeby tylko tak nie bolało. Dostała cios w lewą rękę. To się przeliczyli, idioci. Tam nic nie czuła. Patrzyła jednym okiem na lejącą się krew. Było jej ciepło. Aż się spociła. Odwróciła się na wznak. Wbili jej miecz w brzuch. I co mogła zrobić? Już była do niczego. Taki piękny ognik pełgał na ostrzu. Tak błyszczał. Ktoś nachylił się nad nią.

– I co? Myślisz, że już po mnie? – szepnęła tak cicho, że nie mogli jej słyszeć. – Że już jestem załatwiona?

Czuła, jak po brodzie cieknie jej krew. Nie śpij! Nie śpij! Nie śpij jeszcze! Musisz się przemóc! Wygięła kręgosłup, nie mogła już unieść miecza, ale wyszarpnęła nóż i wbiła w szyję tego czegoś, co się nad nią nachylało. Dostała w twarz, samym ostrzem, poczuła, jak krew jej własna i jej ofiary zalewa jedyne oko. Usiłowała przekręcić się na brzuch, dostała znowu w plecy. Zwymiotowała gwałtownie. Ktoś uderzył ją w prawy nadgarstek, usłyszała, jak chrupnęło. Ale, kurwa, pięknie, tak czerwono! Dostała w nogę, potem znowu w plecy. Zwymiotowała jeszcze raz, samą krwią i śliną. Rozkaszlała się, zaczęła płakać. Nie wiadomo dlaczego, wcale nie było jej smutno.

Ktoś kucnął tuż obok. Jak przez mgłę widziała czyjeś kolana, stopy, brzuch.

– Ale zabiła naszych – usłyszała czyjś wyraźny podziw.

Ledwie mogła zrozumieć słowa, tak dziwny był akcent.

– Zdechła?

– Nie. Dobij szybko.

– Ty – poprosiła Achaja ledwie słyszalnym głosem. – Obetrzyj mi twarz. Nic nie widzę.

– Jeszcze gada! No, dobijcie ją.

– Po co? Zdycha już.

Nie czuła, jak coś dotyka jej twarzy. Nie czuła już prawie niczego. Zauważyła szmatę, którą ktoś ścierał jej z twarzy krew. Coś jednak widziała. Szkoda, że tylko jednym okiem.

– Powiem wam… – Rozkaszlała się. Pulsowało jej w głowie. – Wiecie, że zwycięża się… nawet… – Zwymiotowała i o mało się nie udusiła. Była cała upaprana, krwią i wszystkim innym. Hekke mówił, że to wolność. No i w dupę jeża. Jeśli tak ma wyglądać wolność, to miał rację. Wolność była fajna. I tak za bardzo to nawet nie bolała. Jakieś archaiczne, nieprawdopodobnie oświetlone miasta sprzed tysięcy lat zwidywały jej się właśnie. Było żółto, ślicznie, szczęśliwie. To już nie drzewa. To antyczne budynki wyrastały wokół. Jakieś legendarne statki mknęły przez czarną pustkę. – Nawet jak… – Usiłowała się zmusić do dokończenia kwestii, ale najbardziej chciało jej się spać. Obojętniała powoli. – Nie można już… niczym ruszyć?

Widziała wszystko jak przez mgłę. Jedynie zarys postaci, która kucała tuż obok. Teraz musiała zebrać wszystkie siły.

– Pomóż mi, siostrzyczko – szepnęła.

– Teraz o łaskę prosisz. Co?

– Nie… Chcę cię zabić… Szczerze mówię, jak jest.

– Zdychasz, obca! Niczym już ruszyć nie możesz!

– Ale ciebie jeszcze zabiję.

– Zesrasz się! To tak.

Nie śpij! Nie śpij! Takie piękne miasta zamiast drzew. Nie zasypiaj jeszcze!, łajała się w myślach. Achaja ugryzła się w język. Z całej siły. Poczuła krew w ustach. Ból otrzeźwił ją trochę. Ale ciepło. Płacząc, wyciągnęła przed siebie lewą rękę i oparła o brzuch tamtej. Na nic więcej nie było jej już stać.

– To najbardziej wulgarny gest u nas – szepnęła.

Tamta usłyszała. Uwierzyła. Z całej siły uderzyła dłonią we wnętrze żelaznej rękawicy, żeby ją odrzucić. Sprężynowy mechanizm zadziałał dobrze, wbijając długie ostrze prosto w jej brzuch.

– No i co, krowy? – Achaja przekręciła ręką jak mogła najszerzej. Jakiś starożytny wojownik stanął przy ścianie lasu i przyzywał ją powolnymi ruchami dłoni.

To był jej ostatni wysiłek. Usłyszała, jak ostrze miecza przebija jej płuco. Nie czuła już niczego. Odpływała gdzieś w ciemność… Daleko!

Загрузка...