ROZDZIAŁ 5

Kucyk był naprawdę wytrzymały. Szedł, nie czując, zdaje się, w ogóle zmęczenia, mimo wijącej się coraz bardziej górskiej drogi, prowadzącej wśród sosnowych lasów porastających strome zbocza wokół. Miał grzywę splecioną w warkocze, spuszczone po lewej stronie, dokładnie tak jak Achaja. Jego chód przypominał jazdę wozem – był równy, o dokładnie wymierzonej długości kroku, spokojny, ciągle w tym samym tempie. Ci, którzy go tresowali, byli mistrzami w swoim fachu. Dopiero teraz tak naprawdę dowiedziała się, dlaczego dla szeregowców górskiej dywizji wybrano kuce. Owszem, nie miała żadnych szans, żeby dogonić porucznik Zinnę, kiedy ta przyspieszała lekko, żeby dowiedzieć się, co na przedzie kolumny. Ale też oficerski rumak potknął się już kilka razy, a nawet o mało nie złamał nogi w pokrytym kamieniami korycie strumienia, którym musiały się poruszać. Kucom kamienie nie przeszkadzały. Najlepszym dowodem była Lanni, która jakiś czas temu została w tyle, a teraz dogoniła ich, jadąc stromym zboczem.

– Wiem już – mruknęła, oglądając się na wszystkie strony, czy nie ma w pobliżu oficer.

– Od tej twojej koleżanki? – spytała Shha. – Tej z…

– Cicho, głupia!

– Ta jak coś powie. – Mayfed wzruszyła ramionami. – Dobra, kto przed nami?

– Starzy znajomi. – Lanni ściszyła głos. – Drugi mieszany korpus gwardyjski Luan.

Zarrakh roześmiała się, ale nie był to wesoły śmiech.

– Pewnie, że znajomi. Tyle razy już się biliśmy – powiedziała. – Shha na pewno już przygruchała tam kilku chłopaków.

– No, co ty? Co ty?!

Dziewczyny roześmiały się. Shha była lubiana, zawsze pogodna, wesoła, zaradna, nie stwarzała problemów. Ale inteligencja kwalifikowała ją raczej do kawalerii.

– No, a o co nam tym razem biega? – spytała Chloe.

– O Kupiecki Szlak.

– O, żesz… Kurwa! Bogowie! No, ładnie! – Pozostałe skrzywiły się, klnąc pod nosem wszystkie naraz.

– Co to jest Kupiecki Szlak? – spytała Achaja.

– Taka droga – mruknęła Lanni. – Połączenie pomiędzy Strath a przystanią w Korrneth na rzece. My musimy ją mieć, bo kupcy by nadpłacali, ciągnąc przez lasy, a oni ją przerywają, bo chcą nam zrobić kuku.

– Chyba gówno zrozumiałam.

– Nie przejmuj się, ja też niewiele rozumiem. – Machnęła ręką Lanni. – Tyle wiem, że to jedna z ostatnich dróg kupieckich, jakie łączą nas z rzekami, którymi nasze towary mogą spływać do morza. Inaczej kupcy musieliby ekspediować towary lasami i by ceny wzrosły wtedy, a to z kolei coś tam źle zrobi na nasz handel… Eeeee… Z grubsza chodzi o to, żeby pieniądza więcej było.

– Nie – mruknęła Chloe. – Słyszałam, że jak padnie handel, to po nas.

– Niby, że co? Nie możemy se sami zjeść własnego zboża?

– Akurat. My zboże wysyłamy… – Zarrakh postukała się ręką w czoło. – Raczej kupujemy.

– Cicho – warknęła milcząca dotąd Mea. – Porucznik nadjeżdża, wkurwiona czymś jak ostatnia zaraza.

Miała rację. Zinna o mało nie zajechała swojego wierzchowca na kamienistej drodze. Jej oczy miotały gromy, szarpnęła uzdą, tak jakby chciała swojemu rumakowi skręcić kark.

– Plutooooon! – ryknęła, zarywając w miejscu. – Z koniiiii!!!

Wykonały rozkaz jak na ćwiczeniach, zeskakując z siodeł i chwytając w locie plecaki, kusze, kołczany i dziryty.

– Konie… Pęęęętaaaaaaać!!!

– O, kurwa! – wyrwało się którejś. Achaja nie mogła się obejrzeć. Ledwie umiała pętać nogi swojego kuca i przez cały czas miała wrażenie, że zostanie kopnięta dokładnie w sam środek czoła.

– Ładnie. – To była Shha. Tuż obok.

– Co?

– Zwykle co piąta dziewczyna zostaje do pilnowania zwierzaków – szepnęła Shha. – Jak jest bardzo źle, to co dziesiąta. A jak, kurwa, pętać… – splunęła na ziemię, pomagając Achai z powrozem, wyraźnie drżały jej ręce -… znaczy, już tu nie wrócimy.

– Żywe – dodała Lanni.

– Stulić pyski! – warknęła Mea.

– Plutooooon! – Zinna szarpnęła wodzami, wprowadzając swojego wierzchowca na strome zbocze. – Za mnąąąąąą… Marsz!

Ruszyły biegiem za panią porucznik. Wszystkie trzy drużyny plutonu „C” pierwszej kompanii batalionu Zulu w trzecim pułku pierwszej dywizji górskiej. Trzydzieści kilka dziewczyn w pełnym oporządzeniu. Achaja dopiero teraz doceniła sznurowane buty. W sandałach złamałaby nogę już kilka razy, biegnąc po kamienistym zboczu.

Ale te sznurki trzymały kostki, usztywniając je przy każdym niepewnym stąpnięciu. „Starzy żołnierze” i ona sama dobiegli do linii drzew w jakiej takiej kondycji. „Młodzi”, czyli te, które przyszły jako uzupełnienia z obozu, dyszały tak, jakby odbyły właśnie marsz do Syrinx i z powrotem. A nie był to koniec biegu. Drużyny podzieliły się i ruszyły dalej osobno, utrzymując kontakt wzrokowy. Tu w lesie, na miękkim podłożu, trudno było dotrzymać kroku wierzchowcowi Zinny. Po zrobieniu kilkuset kroków przypadły na grzbiecie zalesionego wzgórza.

Tuż obok Achai upadła rekrut Bei. Była tak spocona, że roje komarów dosłownie rzuciły się na nią, tnąc to, co nie było osłonięte mundurem. Owady miały wielkie pole do popisu, poza twarzą mogły wybierać między jej kształtnymi udami, łydkami i dłońmi.

– Ty – szepnęła Achaja – jak masz miecz z przodu, nie padaj na twarz, idiotko! Zranisz se nogę i…

– Nie ucz jej – przerwała wykład Lanni. – Już i tak za późno.

– Jak mam… – Bei usiłowała coś powiedzieć, ale kapral przerwała jej brutalnie:

– Melduj się, głupia cipo!

– Dupa Bei melduje się na rozkaz!

– Ciszej, kretynko!

Na szczęście nikt nie zwracał na nie uwagi. Zinna kłusowała, usiłując nawiązać kontakt z innymi plutonami, sierżant Mea ustalała, gdzie są pozostałe drużyny.

– No, baby – Mayfed przysunęła się cicho. – Po łyczku?

Wyjęła z plecaka mały bukłak i przełknęła wielki haust.

– Oż, kurde… dawaj! Dawaj!

Każda ze starych dostała przynajmniej po łyku. Shha miętoliła coś w dłoni, potem założyła sznurek na szyję.

– Ty… Co to jest, do kurwy nędzy?

– Amulet. – Dziewczyna spłoszyła się wyraźnie.

– Ta jak coś powie… – Mayfed wzruszyła ramionami. – Toż amulet tylko przeciw czarom, idiotko!

– Nic się nie bój – mruknęła Lanni. – Już ją zaraz jakiś luański chłopak będzie chciał czarować. Patrz, jaka śliczna dupa.

Roześmiały się cicho.

– Choć głupia jak but – dodała Mayfed. – Ale chłopakom to nie przeszkadza.

– A ty co masz?

Chloe otworzyła dłoń, którą dotykała właśnie własnego czoła.

– Kurzą łapkę. Na szczęście.

– O, żesz ty! – Mayfed tylko pokręciła głową. – Przytułek dla głupich dup, a nie armia, normalnie.

– Ty – pociągnęła nosem Zarrakh – możesz mnie też tym dotknąć?

Chloe wyciągnęła rękę.

– I mnie – mruknęła Lanni, jakby wbrew sobie.

– I mnie – szepnęła Achaja, usiłując uniknąć wzroku Mayfed.

Usłyszały tętent pojedynczego konia.

– No dobra, dziewczyny. – Lanni spojrzała na cztery rekrutki. – Kaisha, Hommerth, Bei, Menne… Trzymać teraz tyłki ściśnięte jak szlag! Jak która popuści ze strachu, to nas koleżanki z innych plutonów zabiją śmiechem. Ale wcześniej spiorę was po ryjach, że rodzona matka nie pozna!

Zinna zatrzymała konia tuż przed nimi. Nie widać było już nawet śladu zdenerwowania, które odbijało się na jej twarzy wcześniej. I to chyba było jeszcze gorsze.

– Dobra, żołnierze – powiedziała spokojnie. – Przerwali szlak w kilku miejscach, obok siebie, więc nie taki znowu problem. Tyle że zajęli faktorię przy grobli. I my… – zająknęła się – mamy ją odzyskać. Ale póki co… Służba rozpoznania i zaopatrzenia twierdzi, że wali na nas drugi mieszany gwardyjski korpus cesarskich sił Luan. – Zinna zacięła się na chwilę. – Szlak już nie jest nasz. Ale też nie będzie ich. Tam za nami – wskazała kierunek skąd przyszły – korytem strumienia posuwa się nasze wojsko zmierzające do faktorii. Nie możemy przepuścić jakichkolwiek zagonów przeciwnika, które mogłyby przerwać nasz marsz. No – Zinna obejrzała się za siebie. – Gdyby doszło do rozproszenia… Koncentracja przy faktorii, a jak nie, to walcie na Strath, po drodze coś znajdziecie. I trzymać się swoich plutonów, żołnierze!

Zinna uderzyła piętami boki konia, ruszając do następnej drużyny. Mea tylko pokręciła głową. Za to Lanni nie mogła sobie darować.

– Widziałyście, jak pognała? – Uniosła głowę, usiłując dojrzeć coś między drzewami. – Są jakieś sto kroków stąd.

– Kto? – wyrwało się Kaishy.

– Luańczycy – odpowiedziała Lanni odruchowo, potem dopiero zdała sobie sprawę, że mówi do rekruta. – Stul pysk, dupo!

– Kurde, nieźle – mruknęła Shha. – Widziałyście, jak szeroko rozstawili drużyny? Rzucili nas na pożarcie.

– Na opóźnienie. Ma któraś jeszcze wódę?

– O, żesz, szlag! – Mayfed przysunęła się do Chloe. – Masz jeszcze tę kurzą łapkę? Dotknij mnie! No, dotknij mnie szybko!

– Zamknijcie się wreszcie! – warknęła wściekle sierżant Mea. – Kusze ładuj!

Wszystkie wyjęły swoją broń. Achaja oglądała się trwożliwie na cztery nowe dziewczyny, czy przypadkiem nie wsadzą jej od razu strzały w tyłek, ale radziły sobie lepiej od niej. Sama załadowała, napinając sznur ręką, starała się trzymać broń skierowaną do góry, pamiętając przynajmniej to, czego w przeciągu jednego dnia nauczyła ją Zinna.

– Dupa Kaisha melduje się z zapytaniem – szepnęła jedna z rekrutek.

– Stul pysk. – Mea rozglądała się uważnie. Słychać było jedynie cichy szum wiatru. Jeśli przeciwnik był blisko, krył swoje zamiary. – Dobra, chować się za drzewami. Jak się pokażą, strzelać na trzydzieści kroków, póki możecie, potem dzirytami. Jasne?

Wszystkie skinęły głowami. Cztery młode nie bardzo wiedziały, o co chodzi.

– I… – Mea potrząsnęła głową – jak mi się która cofnie… W rodzinnym grobowcu odnajdę!

Rozeszły się, usiłując wyszukać jakiejś kryjówki w promieniu kilkunastu kroków. Achaja przypadła za rozłożystym drzewem. Oparła się o konar, obserwując pole przed sobą. Wiosenne słońce wędrowało coraz wyżej, opromieniając swym ciepłem cały las. Słychać było odgłosy ptaków, jakiegoś dzięcioła, kukułkę, brzęczenie owadów. Komary, mimo tak wczesnej pory cięły dość mocno, wokół rzeki niby mokro, niemniej to było dziwne. W górach podobno nigdy nie pojawiały się przed pierwszym zmrokiem. Może wojna je podniecała? Aaaaa… Kilka kroków po lewej stała Shha, dalej Lanni. Po prawej miała Kaishę i sierżant Meę. Innych nie mogła dostrzec. Napotkała wzrok rekruta stojącego najbliżej, uśmiechnęła się lekko. Lanni miała rację. Tamta nie otrzymała od losu swojej szansy. Stała ukryta za drzewem dużo grubszym niż to, za którym przypadła Achaja, ale… Jej drzewo, strzeliste jak szlag, nie miało żadnych konarów. A niby co w takim razie miało zatrzymać konnych? Silna wola przetrwania? Lekki wiatr wzmógł się nagle, a potem przycichł znowu.

Dopiero wtedy usłyszała stłumiony ściółką odgłos kopyt. Są! Poczuła, jak dreszcze przebiegają przez plecy. No, ładnie. Stała jak idiotka z kuszą, z której nie potrafiła za bardzo strzelać, z dzirytem, który kilka dni temu miała po raz pierwszy w ręku, i z mieczem w pochwie, tak krótkim, że równie dobrze mogłaby się posługiwać rzeźnickim nożem.

Pierwszego konnego zauważyła w chwilę później. Miał wspaniałego konia, hełm z pióropuszem, błyszczące nagolenice. Olbrzymia kusza piechoty, którą trzymał w ręku, zdawała się potwierdzać słowa Zinny, że oni niczego nie zrozumieli. Chłopak był bardzo przystojny, o ile mogła zauważyć z tej odległości. Jechał powoli, rozglądając się, ale niezbyt uważnie. Za nim pojawili się inni. Kilku miało lance, kilku kusze. Naprawdę niczego nie zrozumieli, ale… Usłyszała miarowy krok pieszych. Kurwa!!! To znaczyło więc słowo „mieszany” w nazwie wrogiego korpusu? Piechota? No, to żegnajcie ptaszki, kwiatki, drzewka i inna żywioło, która znajduje się wokół. Szlag, szlag, szlag! Bogowie! Ile to jest trzydzieści kroków? Jak to zmierzyć na oko? Postanowiła strzelać dopiero, kiedy zrobią to inne, bardziej doświadczone dziewczyny.

Pierwsza posłała swoją strzałę Kaisha, zaraz potem Achaja, bo była nastawiona, żeby rąbnąć jako druga. Obydwie nie trafiły. Shha za to strzeliła precyzyjnie, zwalając z konia chłopca, który tak spodobał się Achai. Lanni zastrzeliła drugiego. Mea trafiła w jakiegoś konia. Rozgardiasz w szeregach przeciwnika trwał krótką chwilę. Jazda zawahała się, nie wiedząc: cofnąć się czy szarżować. Ktoś krzyczał głośno. Achaja przeładowała swoją kuszę, znowu napinając ręką. Strzeliła. Nie trafiła. Luańczycy zaczęli szarżować. Pod górę, bez rozpędu. Szło im powoli. Stracili pięciu jeźdźców na jakichś piętnastu krokach. Bogowie, dziewczyny strzelały świetnie. Achaja napięła po raz trzeci i po raz trzeci nie trafiła. Kaisha napięła po raz drugi i, szczęściara, trafiła faceta, który jechał wprost na nią, wywijając mieczem. Zwalił się z konia, powodując bałagan w linii przeciwnika. Choć właściwie trudno było mówić o linii. Jeźdźcy manewrowali między drzewami, wielu z nich od razu odrzuciło lance i kusze, wyciągając miecze. Jakiś kawalerzysta zawisł na gałęzi drzewa, za którym kryła się Mea. Ta podskoczyła, by dobić, dostała mieczem w ramię, skórzana kurtka zaczerwieniła się nagle. Dziewczyna upadła, zwijając się jak trafiony dzik. Jeden z tych, którzy mieli jeszcze długą broń, przyszpilił ją lancą do ziemi.

Achaja odrzuciła swoją kuszę i kołczan. Zsunęła z ramion plecak i chwyciła dziryt. Luańczycy atakowali małymi grupami. Psiamać! Za dużo jak na jednego żołnierza Arkach! Wysunęła się zza pnia i wbiła dziryt w bok przejeżdżającego konia. Cofnęła się, słysząc chrapanie, zmylony krok i upadek jeźdźca. Inny zaatakował ją mieczem, ale nie miał szans wśród gałęzi. Ukryła się za konarem i dźgnęła go mocno, czując, jak drzewce drży w jej dłoni. Runął na ziemię, łamiąc jej broń… Kurwa! Gdzie ta piechota? Słyszała jakieś krzyki, komendy… Jak blisko? Kątem oka zobaczyła, jak dwóch jeźdźców atakuje Kaishę. Jeden naparł na nią koniem, a kiedy wyciągnęła dziryt w jego kierunku, wstrzymał się, dając drugiemu okazję do zarąbania jej mieczem. Dziewczyna nawet nie jęknęła. Nie wiedziała, że ginie. Naprawdę szczęściara.

Achaja wyszarpnęła miecz i schowała się pod najgrubszym konarem. W samą porę. Ostrze następnego kawalerzysty wbiło się weń i uwięzło. I tak nie miała możliwości, żeby go sięgnąć. Czym? Z boku podjechał drugi, też nie miał lancy na szczęście. Wywijał mieczem jak pacan, licząc na to, że dziewczyna straci nerwy i zacznie uciekać. Siedząc na koniu, mógł jej najwyżej napluć na buty w tej gęstwinie. Nie mógł mieć pojęcia, że nadzieja na utratę nerwów przez Achaję była raczej bezprzedmiotowa.

Zobaczyła, jak Hommerth biegnie w jej kierunku, uciekając przed kawalerzystą uzbrojonym w lancę. Tamten nie mógł jechać szybko, nie mógł manewrować skutecznie między drzewami tak, żeby nie zawadzać drzewcem o gałęzie. Dziewczyna, choć w strachu, biegła dość sprytnie, klucząc, przez co traciła dystans, ale też nie pozwalała mu na nagły skok. Widząc koleżankę pod drzewem, zatrzymała się jednak. Wymierzyła z kuszy i strzeliła, by chwilę później paść przebita lancą na wylot. O kurwa! Żeby tylko tak nie krzyczała!… Pocisk z kuszy wbił się w nogę idioty machającego mieczem i zwalił go z konia. Achaja zaryzykowała trochę, wysunęła się spod gałęzi i dobiła go prostym sztychem. Gdzie ta pierdolona piechota? Ile ma jeszcze czasu? Zerknęła na klęczącą Hommerth, która wyjąc, zaciskała dłonie na sterczącej jej z brzucha lancy. Głupia dupa! Myślała, że ratuje jej życie, czy co? Poświęciła się? Czy odpaliła ze strachu, bezmyślnie, tak jak ją nauczono, widząc dwóch nowych wrogów przed sobą?

Usłyszała tętent kopyt, krzyki i… wyraźny tupot nóg. Piechota! No szlag, za dużo tego! Achaja przeturlała się dosłownie pod kopytami konia i runęła do ucieczki. Biegła tak szybko, że wiatr w uszach głuszył wszelkie odgłosy. Po chwili jednak zaczęła kluczyć. Dwóch jeźdźców wypadło na nią z boku. Rzuciła się na ziemię, odbiła, dwa kroki, wbiegła na pień drzewa, salto, na ziemię, na plecy i leżąc, szerokim płaskim zamachem walnęła mieczem w nogę konia. Jeździec przefrunął nad szyją padającego wierzchowca. Drugi zgłupiał na chwilę. Achaja lewą ręką wyszarpnęła nóż i rozorała mu udo, odbijając jednocześnie mieczem jego cios. Przeturlała się znowu. On już nie liczył się jako przeciwnik, zaczęła więc biec znowu, byleby tylko uciec przed piechotą. Zobaczyła jakichś ludzi, skręciła odruchowo, ale to tylko pluton „B” cofał się pod naporem jazdy. Chwila, i została od nich oddzielona przez kilku kawalerzystów. Na szczęście pognali w tamtą stronę, widząc przed sobą jeszcze jakieś zorganizowane wojsko. Miała więc czas wybrać najbardziej gęste drzewo i wspiąć się na nie, na sam chwiejący się wierzchołek, zanim nie dotarła tu pierwsza fala luańskiej piechoty.

Z góry widziała niewiele. Sama zasłonięta, nie mogła też patrzeć. Słyszała za to wszystko bardzo wyraźnie. Komendy, krzyki, wrzask jakiejś mordowanej dziewczyny. Potem znowu odgłosy przegrupowania, marsz, miażdżenie suchych gałęzi, tętent jazdy. Coraz ciszej i ciszej. A potem znowu wrzaski, tyle że już odległe, od strony koryta wyschniętego strumienia, którędy posuwały się główne siły Arkach. Doszli! Ale chyba nikt nie podejrzewał, że kompania czy dwie zatrzymają taką siłę. A szlag z nimi! Achaja ostrożnie zsunęła się z drzewa. I gdzie ma iść teraz? W stronę odgłosów bitwy? Jeśli pojawi się za plecami przeciwnika, to po niej… tak czy tak. Więc w lewo czy w prawo? Przecież druga fala piechoty nie będzie się posuwała śladami poprzedniej, nie miałoby to sensu.

Ruszyła w stronę stanowisk swojej drużyny, w stronę, skąd uciekała przed chwilą. To wydało jej się najbardziej rozsądne. Oczywiście mogła napotkać jakichś maruderów, czy hieny wojenne, ale miała nadzieję, że sobie z nimi poradzi, w przeciwieństwie do drugiej fali piechoty, która mogła w każdej chwili nadciągnąć z boku.

Napotkała kilka koni bez jeźdźców, pałętających się po lesie. Kilka trupów kawalerzystów, a potem dwie martwe dziewczyny, których nie znała, martwego oficerskiego wierzchowca Arkach i… ranną Zinnę.

Kucnęła przy pani porucznik, patrząc w jej coraz bardziej błyszczące, niezbyt przytomne oczy. Dostała w brzuch, ale mieczem, nie lancą, nic nie utkwiło w środku, nic się nie wywaliło na wierzch. Rozpięła jej kurtkę; nie miała własnego plecaka, więc wyjęła opatrunek z juków martwego konia.

– Co… co się… stało? – Zinna odzyskała przynajmniej część przytomności.

– Jadłaś coś? – Achaja opatrywała ją niezbyt umiejętnie.

– Nic… nic nie jadłam… – Zinna nie mogła zogniskować wzroku.

– To masz szansę.

– Pi… Piłam wódkę.

– No, to masz wielką szansę. – Uśmiechnęła się lekko. – Jesteś mądrą dziewczynką.

Skończyła mocowanie opaski. Podniosła Zinnę bez wysiłku i zarzuciła sobie na plecy. Ruszyła szybko, chcąc oddalić się z niebezpiecznego rejonu. Napotykała coraz więcej trupów. Luańskich i nie tylko. Usiłowała rozpoznać twarze, ale nie chciała się zatrzymywać i odwracać leżących. Zatrzymał ją dopiero głośny okrzyk.

– Hej, patrz! Achajka też żyje! – To była Lanni.

– No. – Shha siedziała pod drzewem, nerwowo bawiąc się nożem. – Nawet porucznik przyniosła.

Obok siedziały jeszcze Mayfed, Zarrakh, Chloe, jakaś skulona dziewczyna z twarzą wtuloną we własne kolana i jeszcze dwóch żołnierzy z ich plutonu, ale z innej drużyny. Achaja położyła Zinnę pod drzewem.

– Jak wam się udało? – Uśmiechnęła się do Lanni. Myślała przecież, że wszystkie nie żyją.

– To nie było „wymiatanie”, tylko luańska czołówka. Kto miał rozum, to wdrapał się na drzewo, zanim nadciągnęła piechota.

– Na ich oczach?

– A czemu nie – roześmiała się Shha. – Trupy niewiele widzą.

Lanni uciszyła ją ruchem ręki.

– To ty miałaś pecha, bo się kilku naraz skupiło przy tobie. Jak uciekałaś, my już wszystkie siedziałyśmy na drzewach. Ale ich jazda, wiesz, byle się przebić i popędzić dalej. Jak przyszła piechota, już wszystkie byłyśmy ukryte wysoko, wysoko. Ale… Widziałam cię z góry. Już myślałam, że po tobie.

– Też wlazłam na drzewo. Tylko dalej.

– A tych dwóch, co cię goniło?

– Pojęcia nie mam. Jednego raniłam nożem, drugi spadł z konia, jak mu złamałam nogę. Dalej nie wiem, bo zwiewałam.

– Mówiłam, że z niej żołnierz – mruknęła Shha.

– A co z resztą?

– Mea zginęła na samym początku.

– Wiem, widziałam.

– Tak samo Kaisha, Hommerth i Menne. Mówiłam, nie miały szans.

– A Bei?

– Jest tutaj. – Shha chwyciła za włosy dziewczynę, która siedziała obok, i uniosła jej głowę. Zobaczyły zapłakaną i pokrwawioną twarz Bei. – Żywa oślica. Choć trochę poryczana.

– Przestań – włączyła się Mayfed. – Wlazłam na drzewo i widziałam wszystko jak na dłoni. Ta głupia dupa została na dole, a jak przyszła piechota zarobiła w mordę, ale niczym ostrym. Rękojeścią, czy jak? A oni szybciej, szybciej. Przeszli. Tylko dwóch zostało, żeby dobić, cha, cha, „dobić”. Ocknęła się, jak już ją rozkraczyli, wokół pełno ścierwograbców, maruderzy z piechoty jeszcze się pałętają, myślę: już po niej. A ta zamiast tradycyjnie wierzgać i krzyczeć, zadarła kiecę i sama zaprasza. Oczy mi wyszły na wierzch. Jednemu odgryzła, co miał najcenniejszego, a drugiemu odciachała nożem! Myślałam, że spadnę z gałęzi z wrażenia!

– A maruderzy i hieny?

– Shha była szybsza niż resztki maruderów. Potem Lanni się zsunęła z drzewa i przyszły te dwie. – Wskazała na dziewczyny z innej drużyny. – Maruderzy teraz tam leżą. Możesz se zobaczyć.

– No – potrząsnęła głową Chloe. – Jatka. Szkoda żeście tak z jazdą nie walczyły, koleżanki.

– Zamknij się, kurde! – warknęła Lanni. – Co miałyśmy zrobić? Dać się wysiec? A ty sama to co? Tak waliłaś po pniu do góry, że się bałam, że do nieba wleziesz. Na szczęście drzewo się skończyło w samą porę.

– No! – przytaknęła Shha. – A Achajka to co? Szkolona w armii Troy, przyłożyła całemu plutonowi w namiocie zanim jej deską nie uciszyłam. A też spierniczała, aż się kurzyło. Bo inaczej śmierć, kurza twarz. I w dodatku niepotrzebna.

– To ty mi deską przywaliłaś? – spytała Achaja.

– Noooo… Eeeeeee… – Shha obejrzała się, czy ma zabezpieczoną drogę ucieczki.

– Kapralu! – Zinna ocknęła się nagle i popatrzyła trochę przytomniejszym wzrokiem. – Raport!

– Tak jest, pani porucznik! – Lanni wyprężyła się nagle na baczność. – Kapral Lanni melduje drużynę… eeeee… pluton „C” pierwszej kompanii batalionu Zulu w trzecim pułku pierwszej dywizji górskiej! Stan trzydzieści trzy! Obecnych… – wzrokiem szybko przeliczyła dziewczyny – dziewięć!

– Co… co z resztą?

– Melduję, że drużyna po naszej prawej wycofała się z plutonem „B”. Stan nieznany! Drużyna po naszej lewej dostała wciry. Znaczy… Melduję, że poniosła straty na pewno w liczbie trzech, dwie są, los pozostałych nieznany – uznane za zaginione w akcji! Drużyna sierżant Me… Mmmm… Stan mojej drużyny: siedem! Cztery zabite, w tym sierżant Mea! Melduję, że zgodnie z regulaminem objęłam dowództwo!

Zinna nie zwróciła uwagi na ten nie do końca przepisowy raport. Chciała unieść się na łokciach, ale zaraz opadła z jękiem.

– D… dobrze… – wysapała wreszcie. – Spróbujcie odnaleźć… punkt koncentracji… Do faktorii… albo… spróbujcie szkodzić przeciwnikowi… – umilkła, dysząc ciężko. – Albo… zróbcie cokolwiek… – Czuła, że zaraz znowu straci przytomność. – Mianuję was sierżantem! – Oczy wywróciły jej się, ukazując białka.

– Tak jest! – krzyknęła Lanni, potem nachyliła się nad Zinną. – O, żesz ty… Martwa?

– Nie – mruknęła Achaja. – Ma szansę z tego wyjść, ale trzeba by ją donieść gdzieś… no… do kogoś… ja wiem?…

– No – Lanni odwróciła się do dziewczyn z innej drużyny. – Wy dwie! Odniesiecie panią porucznik do… no… musi być gdzieś jakiś medyk. Tam ją zaniesiecie!

– Niby, kurde, gdzie?

– Do miejsca, gdzie jest medyk.

– Ale gdzie? – Obie wstały, wkurzone coraz bardziej.

– Macie go znaleźć! To rozkaz. – Lanni, marszcząc brwi, szukała jeszcze innych argumentów. Wreszcie wymyśliła. – No! I mianuję cię kapralem! – ryknęła do wyższej z dziewczyn.

– O, żesz ty… Lanni, dupa ci się z głową pomyliła? Dlaczego, psiamać, właśnie my?

– Bo nie będę rozbijać własnej drużyny! Dostałam rozkaz.

– Kurde, jaki?

– Sama nie wiem – wyrwało się świeżo upieczonej sierżant. – No, brać ją i marsz! – ryknęła nagle, przypominając sobie metody Mei. – Reszta zbierać się, dupy, ja wam pokażę!

Shha patrzyła zszokowana. Zarrakh, Mayfed i Chloe podniosły się co prawda, ale zerkały na siebie i pukały się w czoła. Bei płakała jak przedtem, skulona pod drzewem. Achaja stała z tyłu, więc nie musiała niczego robić. Lanni opanowała się jednak. Patrząc jak te dwie, klnąc do żywego, podnoszą panią porucznik, straciła rezon i zapytała potulnie:

– Kurde, co robimy?

– Toż masz rozkazy – warknęła Shha.

– No, szlag, jakie?

– No… Do faktorii, albo szkodzić, albo… mamy robić cokolwiek.

Achaja podeszła do trupa kawalerzysty leżącego pod drzewem. Podniosła jego długi miecz i zawinęła nim lekko. Obszukała ciało, ale nie miał przy sobie sztyletu. Trudno, musiał jej wystarczyć szeroki, wojskowy nóż.

– No to… – powiedziała, wracając do żołnierzy – chodźmy na Kupiecki Szlak.

– Po co?

– No, albo dojdziemy do faktorii, albo im zaszkodzimy, przecież tam całe ich wojsko musi się poruszać, albo no… zrobimy cokolwiek.

– Chcesz walczyć z całym ich wojskiem? – spytała Lanni.

– Toż wojsko po lasach się ugania. Tam tabory, służby. Zobaczymy.

Lanni wzruszyła ramionami. Patrzyła na pozostałe dziewczyny, ale żadna nie miała lepszego pomysłu. Prawdę powiedziawszy, nie miały żadnego pomysłu.

– No to… dobra. Tylko, szlag, nie hałasować.

Shha podniosła Bei. Nawet otarła jej twarz jakąś szmatką. Mayfed ruszyła pierwsza. Zarrakh z kpiącym uśmiechem wskazała drogę Lanni, że niby jej miejsce za szarżą. Chloe klęła wulgarnie. Jej rude warkoczyki podskakiwały przy każdym kroku, co zdawało się wprawiać ją w jeszcze większą wściekłość. Potok słów płynący nieprzerwanie z jej ust nie oszczędzał nikogo – dostało się kretynom z dowództwa, Bei, za to, że się potykała, królowej, która była głupsza niż osioł, kupcom, za to, że ośmielili się pożądać Kupieckiego Szlaku, Luańczykom za to, że byli Luańczykami, Achai za to, że chciała iść do drogi, Lanni za to, że nie wiedziała czego chce, Zarrakh za to, że miała na imię Zarrakh… Jedynie Shhy się nie dostało. Dziewczyna może i była głupia, ale dzierżyła w dłoni gruby kij i po jej zmrużonych oczach widać było, że przyłoży Chloe, jeśli ta ośmieli się tylko ją tknąć.

Słońce stało wysoko, wiatr ucichł zupełnie. W lesie zaczynało się robić gorąco. Na szczęście nie był to ten duszny upał, którego Achaja doświadczała na drogach Luan. Górskie powietrze zawsze zachowywało choć jakiś cień rześkości. Miała wrażenie, że czuje zapach róż rosnących pod jej oknem pałacu w Troy. Ale nie, to tylko kępki trawy, podściółka, jakieś zioła i skąpe krzewy. O mało nie wypadła na drogę, kiedy drzewa rozstąpiły się nagle.

– Stój – syknęła Shha. Sama upadła na ziemię i podpełzła do ostatnich przed szlakiem krzewów. – Chyba spokój.

– Chyba?!!! – Lanni splunęła na ziemię. – To ma być raport?

– Nic, psiamać, nie widzę!

Wybiegły na drogę, rozglądając się wokół.

– Pusto.

– A gdzie faktoria?

– Tam. – Lanni podniosła rękę, wskazując w prawo. – Idziemy?

– To rozkaz czy pytanie? – Chloe wyjęła swój miecz i ruszyła we wskazanym kierunku. Po chwili jednak przypadła do najbliższego drzewa. – Coś jedzie!

Achaja przyskoczyła do niej. Istotnie, słychać było turkot kół ciężkich wozów podskakujących na kamieniach.

– Widzicie te skały przy drodze? – szepnęła. – Tam na nich zaczekamy.

Podbiegły kilkadziesiąt kroków. Bei została w tyle, ale otrząsnęła się jakoś i mimo ciągle załzawionych oczu dogoniła je, kiedy kryły się w cieniu wielkich kamieni zwężających drogę w tym miejscu.

– Trzy. – Shha wychyliła się i zaraz schowała. – Bez eskorty.

– No, tośmy w czepku urodzone – mruknęła Mayfed.

– Będzie bez strachu, rozkaz wykonamy i jeszcze się zasłużymy.

Roześmiały się cicho. „Wielkie” zwycięstwo armii Arkach! Trzy, psiamać, wozy z zaopatrzeniem. Wyskoczyły z kryjówki, kiedy pierwszy wóz wjeżdżał między skały. Shha zabiła woźnicę, Mayfed strzeliła do tego na drugim wozie. Strzała utkwiła mu w piersi, odchyliła do tyłu, ale tak, że nie puścił lejców. Konie wrąbały się w pierwszy wóz, tworząc zator. Trzeci woźnica zeskoczył z kozła i, wrzeszcząc ze strachu, pobiegł w las. Nie goniły go, bo i po co.

– Aleśmy dały popalić armii Luan! – mruknęła Chloe.

– Teraz to chyba cesarz sam się ubije ze sromoty.

– Co na wozach? – warknęła Lanni.

– Owies dla koni. – Zarrakh, która wskoczyła na osłoniętą płótnem pakę, przebijała mieczem worki. – Podpalimy?

– Po co podpalać? – spytała Achaja. – Zróbmy zator przy skałach, to się nie przedostaną przez jakieś trzy modlitwy.

– No!

Zatoru jednak nie udało się zrobić. Konie nie chciały ciągnąć, mając zatarasowaną drogę, a po ich wypięciu, same dziewczyny nie były w stanie nasunąć na siebie ciężkich wozów. Przewróciły więc jeden i usiłowały podpalić, ale owies, choć suchy, płonąć nie chciał. Miały właśnie znosić gałęzie na podpałkę dla wozu, kiedy znowu rozległ się tętent.

– Chodu!

– Spokojnie – Achaja narzuciła na siebie płaszcz woźnicy, kryjąc swój mundur. Szybko zawiązała na głowie chustę, żeby nie było widać jej regulaminowej fryzury. – Najwyżej dziesięciu – oceniła na słuch.

– I dziesięciu wystarczy na drodze.

– Ukryjcie się pod płótnem na wozie. I kusze w pogotowiu. – Przeciągnęła palcem po swoim tatuażu na policzkach. – Przecież nikt z nich nie będzie podejrzewał, że żołnierz Arkach może mieć coś takiego na twarzy.

Posłuchały jej. W ostatniej chwili. Achaja natomiast, widząc obcych kawalerzystów, zaczęła krzyczeć:

– Panie! Panie dowódco, ratunku! Ratunkuuuuuu!!!

– Co? – Czternastoosobowy oddział zatrzymał się przy nieudolnie zrobionej barykadzie z wozów. Dowódca, ledwie dziesiętnik, nie wyglądał na mędrca. – Co tu? Gadaj, ladacznico!

– Napadły nas! Napadły! Panie, ratuj! Nie daj zginąć biednej kurwie!

Prostytutki musiały być częstym i zwykłym widokiem w armii Luan. Nikt nie okazał zdziwienia. Dowódca spytał tylko:

– A czemu ciebie nie zasiekły suki, co?

– Taka babska solidarność. Napluły jeno, ale już sobie twarz wytarłam.

– A gdzie one teraz? Co?

Achaja tylko na to czekała.

– Tam! – krzyknęła, wyciągając rękę. – Tam, za wami stoją!

Wszyscy odwrócili głowy. Wszyscy jak jeden mąż. Lanni, Mayfed, Zarrakh, Shha i Chloe wystrzeliły, zabijając z tej odległości po jednym żołnierzu każda. Bei nie trafiła, albo nie strzelała w ogóle. Dziewczyny wypadły z wozu, ale Achaja miała już w ręku swój zdobyczny, kawaleryjski miecz i zasiekła dwóch, zanim reszta przyszła jej z pomocą. Kawalerzyści dopiero teraz zaczęli zbierać się do walki. Achaja załatwiła następnego. Shha palnęła konia mieczem i dźgnęła nożem wyrzuconego z siodła jeźdźca. Lanni i Mayfed dopadły po jednym. Zarrakh rzuciła nożem, trafiając w szyję następnego. Achaja doskoczyła, tnąc tego, który zawracał swojego wierzchowca. Bei, chwiejąc się na nogach, dopiero teraz zlazła z wozu, uklękła i wymierzyła z kuszy. Strzeliła, zagryzając wargi do krwi, jej strzała trafiła ostatniego w ramię, zachwiał się, Shha runęła do przodu, chwytając uzdę, Mayfed dokończyła go mieczem. Bei tymczasem podpełzła na pobocze i zwymiotowała, opierając się na rękach.

– Nooo… – Chloe potrząsnęła głową. – Żesz wasze macie takie…

– No, co? – Lanni otarła pot z czoła. – Zeszczała się któraś?

– Z Bei chyba wylatuje i z tyłu, i z przodu – roześmiała się Shha.

– Fajnie, co? – Zarrakh rozmasowała nadgarstek. – Już myślałam, że nas zobaczą.

– No. – Mayfed przeciągnęła się, szczękając jednak lekko zębami. – Teraz nasz sierżant to chyba chorążym zostanie. Albo i porucznikiem.

– Żesz ty… A kto tak drżał na wozie, aż się wszystko trzęsło? Myślałam, że spudłuję!

– Fakt – mruknęła Shha. – Kurde! – Nadstawiła ucha.

– No, ale teraz to chyba piechota!

Pozostałe bezskutecznie usiłowały dosłyszeć cokolwiek. Dopiero po dłuższej chwili dotarł do nich stłumiony odgłos wielu stóp. Shha musiała mieć niesamowity słuch.

– Chodu! – szepnęła Lanni.

Nikomu nie trzeba było powtarzać dwa razy. Dziewczyny runęły do lasu, kryjąc się za drzewami. Nawet Bei podniosła się szybko. Pośliznęła na własnych rzygowinach i runęła w skąpą trawę. Potem na czworakach dotarła do najbliższego krzaka.

– Powinnyśmy się cofnąć bardziej? – szepnęła Mayfed.

– Zostawimy Bei? – Lanni nie wiedziała, co zrobić. – Jest zupełnie z przodu.

– Może Achajka znowu zrobi ten numer? – spytała Shha.

– Kurde, płaszcz tam został – szepnęła Achaja. – A poza tym… to piechota. Kilkudziesięciu!

– No to w tył… Czekaj! – Lanni zauważyła oddział majaczący między drzewami. – To jeńcy!

Wszystkie teraz mogły widzieć to, co ona zobaczyła pierwsza. Drogą prowadzono dziewczęta z ich dywizji, widać gdzieś dostały tęgie lanie. Może czterdzieści, półnagich lub całkiem nagich dziewczyn ze związanymi rękami pędzono przed siebie, nie żałując batów. Któraś upadła, „podniesiono” ją kopniakami. Potem przewróciła się inna, ranna w udo. Strażnik dobił ją sztychem miecza. Cały oddział zatrzymał się przy barykadzie z wozów. Słyszeli krzyki strażników oglądających trupy kawalerzystów.

– O, żesz… Ilu ich?

Shha nieostrożnie wystawiła głowę.

– Widzę jakichś ośmiu… dziesięciu… po tej stronie. Nie wiem, ilu idzie za naszymi.

– Schowaj łeb! – Wbrew własnemu rozkazowi Lanni sama uniosła się ze swej kryjówki. – Kurwa! Co robimy?

– Jak wyskoczymy, rozsieką – szepnęła Zarrakh. – Nie będzie zaskoczenia!

– Zostawimy je?

– A co? Kurwa, co mamy zrobić?

– Pójdą w niewolę – mruknęła Achaja. – Zabijmy tyle naszych, ile zdążymy, i chodu.

Zaniemówiły. Dopiero teraz zdały sobie sprawę, że Achaja jedna wie, o czym mówi. Jakoś nikt nie kwapił się do otwarcia ust. Strażnicy na drodze usiłowali przesunąć przewrócony wóz. Ich przekleństwa docierały aż tutaj. W każdej chwili mogli odkryć Bei skuloną za najbliższym drogi krzakiem.

– Dobra. – Achaja zagryzła wargi. – Tych z przodu wezmę na siebie. Ale załatwcie tych z tyłu.

– Co chcesz zrobić?

– Iść na chama. – Zdjęła kurtkę i zerwała opaskę z piersi. Wzięła głęboki oddech, zarzuciła kurtkę na głowę, tak jakby nieporadnie usiłowała poradzić sobie z rękawem, i ruszyła do przodu.

– Ratunku! Ratunku! – wrzeszczała. – Pomocy!

Strażnicy i żołnierze nastawili miecze. Widok był rzeczywiście niesamowity. Ladacznica, w obcym mundurze, mocująca się z rękawem tak, że aż se kurtkę narzuciła na głowę… Taaaak. Kobiety, głupie jak buty, prawdę ojciec gadali.

– Napadli nas! Napadli i wyrżnęli!

– Ty kto? – Dziesiętnik zastąpił jej drogę z obnażonym mieczem.

– Co, nie widać? – Szarpała się z kurtką na głowie, żeby nie pokazać wojskowych warkoczyków, a jednocześnie pokazać twarz. – Wyrżnęły nas baby! Nasi załatwili dwie, ja się w lesie ukryłam. Myślę sobie, że się za ichniego żołnierza przebiorę. Ściągnęłam mundur z trupa, no ale, szlag, z czymś takim na twarzy… – Wolną ręką dotknęła swojego tatuażu. – Toż mnie nikt z nich za swojego nie weźmie.

Żołnierze zaczęli się śmiać.

– Co za suki! – wrzeszczała Achaja. – Wiecie, co woźnicom zrobiły? Co im ucięły? A jedna to… – Potknęła się niby to przypadkowo, co pozwoliło jej przedłużyć szarpaninę z kurtką na głowie. – Szlag! Dajcie mi napluć na te suki! Ze strachu na nogi se narobiłam!

Nowy ryk śmiechu.

– A pluj se! Pluj, ladacznico! Zrób im, co chcesz.

Achaja podeszła do jeńców. Patrzyły na nią ogłupiałe.

– Znacie mnie, suki?

Co najmniej kilka ją rozpoznało. Toż z niej właśnie szydziły w obozie.

– No to… – Poradziła sobie z kurtką, wkładając ją jak należy. – Oddział! Padnij!

Przynajmniej większość rzuciła się na ziemię. Pięć strzał zaświszczało w powietrzu, trafiając w swoje cele. Achaja rzuciła się na dziesiętnika, łamiąc mu kark gołymi rękami. Wyrwała mu miecz i tym samym ruchem ścięła głowę strażnikowi, który stał najbliżej. Kolejne pięć strzał poszybowało w powietrzu. Dwóch jeńców ze związanymi rękami rzuciło się na strażnika. Obie zostały zasieczone. Achaja wpadła między żołnierzy, zabiła dwóch, upadła na ziemię, unikając świszczącego ostrza, dwóch innych rzuciło się na nią, chcąc przyszpilić do ziemi, ale Bei wypadła zza krzaka i runęła na jednego z nich, zwalając z nóg własnym ciężarem. Achaja zabiła drugiego. Podniosła się, wpadając na Mayfed, która szarżowała właśnie z uniesionym mieczem. Skotłowały się na drodze. Achaja odruchowo pchnęła, odwracając cios w ostatniej chwili i kalecząc koleżankę w udo. Shha uratowała je, odbijając miecz strażnika. Lanni i Chloe cięły żołnierzy po drugiej stronie drogi, ale właśnie zaczęły się cofać. Bei napięła swoją kuszę i osadziła dowódcę strażników w pół kroku. Achaja i Shha doskoczyły, kończąc tych, którzy zagrażali Lanni. Mayfed klęła wulgarnie, kulejąc, dopadła jakiegoś żołnierza i wbiła mu miecz, padając, od dołu, w miejsce, w które na pewno nie chciał dostać.

Ktoś uciekał przez las. Ktoś usiłował się czołgać z przebitym brzuchem. Dziewczyny rozglądały się niepewnie. Mayfed klęła, nie przebierając w słowach. Shha dokończyła jakiegoś strażnika, który udawał trupa. Lanni osłabła nagle i usiadła na środku drogi, Bei wymiotowała znowu, nie wiadomo skąd brała na to siły, Chloe kręciła się w miejscu, bo ciągle wydawało jej się, że ktoś czyha za jej plecami. Jedynie Zarrakh podeszła do Achai spokojnie.

– Siadaj – powiedziała. – Masz taki skurcz w łydce, że nie wiem, czy zdołam rozmasować. Nie boli cię, czy co?

Prawie siłą przewróciła ją na drogę, ujęła jej nogę i naciągnęła stopę, likwidując najgorszy objaw. Potem zaczęła masować mięsień.

Mayfed usiłowała zatamować krew wyciągniętą z plecaka szmatką.

– Ty oślico! – warknęła na Achaję, siedzącą dwa kroki dalej. – Nie widziałaś, że to ja?

– Widziałam. – Achai też zbierało się na wymioty. – Dlatego żyjesz.

– Zamknij się, Mayfed – krzyknęła Zarrakh. – Gdyby nie ona, to byśmy tu leżały oprawione jak wieprze!

– Stul pysk, Zarrakh – ocknęła się Lanni. – Niech ktoś podniesie te głupie dupy, co się dały złapać!

Nikt z jeńców rzeczywiście nie podniósł się jeszcze. Shha chodziła między leżącymi na drodze dziewczynami i komentowała żywo:

– O! Pluton „A” z naszej kompanii. Co, siostro? Strach dupę ścisnął, że się poddałaś? Patrz tam, druga kompania. Aż trzy dziewczyny. Czego was tam nauczyli? Druga kompania to znaczy „druga” do boju, ale za to pierwsza do niewoli? Czy jak?

Jedna z dziewczyn podniosła się wreszcie. Miała na sobie tylko krótką spódniczkę i jeden but.

– Przestań kpić, siostro – poprosiła. – Rozetnij to lepiej. – Wyciągnęła w jej kierunku skrępowane ręce.

– Akurat! – Shha wzięła się pod boki. – Dalej, zapierniczaj do Syrinx, za niewolnicę robić! Achajka, powiedz jej, jak to jest! Sama chciała, to niech idzie!

– Wyciągnęli mnie spod drewnianych bali – mruknęła dziewczyna, opuszczając głowę. – Co mogłam zrobić?

– Nieprzytomna byłaś?

– Przytomna… szlag. Ogłupiałam czy co? Pomóż.

– Sama se pomóż! Idiotka!

Dziewczyna westchnęła ciężko.

– Zgwałcili mnie. Ze czterech naraz. Masz ochotę na mnie napluć, to pluj. Ale… Chcę powiedzieć, że ci strasznie dziękuję, że mnie z tego wyciągnęłaś.

Shha zagryzła wargi. Tamta wytrąciła jej wszystkie argumenty. Wyszarpnęła nóż i, klnąc, rozcięła jej więzy.

– Ciebie też zgwałcili? – Podeszła do następnej.

Dziewczyna w prawie pełnym umundurowaniu podniosła się ociężale.

– Nie. Mnie się udało. Tylko… połamali mi ręce. – Wyciągnęła nadgarstki opuchnięte pod więzami tak, że Shha nie mogła dobrać się nożem do sznura.

– O, kurwa – Shha usiłowała nie patrzeć w oczy następnym żołnierzom. Rozcinała więzy, nie podnosząc głowy. Ktoś ją jednak zaskoczył.

– A mnie się nic nie stało – uśmiechnęła się piegowata, pucułowata i strasznie niska, właściwie maluteńka dziewczyna, podając skrępowane dłonie.

– Nie zgwałcili cię?

– Eeeeee… Dopadł mnie jeden. Nie pierwszy w moim życiu, choć pierwszy nie po dobrej woli. Niezły był w tym, co robił, dawno mu wybaczyłam – roześmiała się. – Może list mu poślę?

Lanni roześmiała się głośno. Achaja, Zarrakh i Chloe, nawet Bei, uśmiechnęły się. Jedynie Mayfed szturchnęła Achaję pięścią w ramię, mamrocząc:

– Po co nam Luańczycy? Mnie, kurde, załatwi moja własna armia!

Achaja przysunęła się bliżej.

– Daj, małpo, bo jakiejś choroby dostaniesz od tej ścierki.

Schyliła się i dokładnie wylizała jej ranę. Potem założyła opatrunek i zawiązała mocno. Podeszło do nich kilka dopiero co uwolnionych żołnierzy.

– Ty. Achaja.

– No?

– My… Wiesz… To głupio teraz… Ale… chciałyśmy cię przeprosić za to, co o tobie mówiłyśmy w obozie. Ale wiesz…

– Wiem – roześmiała się. – Fajnie!

– No i… chciałyśmy wam wszystkim…

– Bo się tu, kurwa, zaraz wszystkie popłaczemy! – przerwała im Lanni. – Dalej! Zbierać broń, suki! Myślicie, że ktoś was zwolnił z przysięgi?!

– Ty, patrz – szepnęła któraś z tyłu, niewidoczna za plecami koleżanek. – Lanni chyba została sierżantem.

– A żebyś wiedziała, oślico!

Sierżantowi udało się jednak zaprowadzić jaki taki ład. Uwolnione dziewczyny, przynajmniej te, które nie były ranne, zebrały miecze żołnierzy, strażników i kawalerzystów. Nie było to to, co przewidywał regulamin, rzadko która miała na sobie pełne umundurowanie, ale i tak zaczęły po chwili przypominać choć trochę oddział regularnego wojska.

– Co przy faktorii? Która tam była ostatnia?

– Pewnie ja – odezwała się ta niska, piegowata. Miała na imię, zdaje się, Sharkhe. – A tam jest kiepsko. Odbiłyśmy faktorię, a potem nas zepchnęli. Chyba teraz jest ciężko, jeśli w ogóle jest.

Lanni rozejrzała się odruchowo w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby jej wydać rozkaz. Ale niestety. Była najwyższa stopniem. Zerknęła na Achaję, bo dziewczyna jako księżniczka powinna przynajmniej liznąć taktyki, ale ta przewidująco odwróciła wzrok.

– No, żesz, szlag! No to na faktorię, dupy! Zobaczymy co i jak. – Zaklęła wulgarnie. – Do lasu! Bo inaczej nas chwycą.

Poganiała swój nowy oddział, aż wszystkie dziewczyny skryły się między drzewami. Nie była to jednak zwarta jednostka, dobrze uzbrojona, część żołnierzy była ranna, część, mówiąc delikatnie, w nie najlepszym stanie z innych przyczyn. Przedzierały się przez las powoli, z pewnym trudem, torując drogę słabszym koleżankom. Na szczęście nie musiały iść daleko. Odgłosy bitwy, stłumione jeszcze przez drzewa i rodzący się znowu wiatr, były wyraźne. Lanni wysłała zawiadowców, potem zrobiła przegląd oddziału i ze skwaszoną miną wróciła do swojej drużyny.

– Łącznie z nami prawie pięćdziesiąt osób – mruknęła. – A siła mniejsza niż normalny pluton.

– Nie gadaj tyle – wzruszyła ramionami Chloe. – I tak po nas. A po co masz umierać zdyszana?

– Co?

– Spokojnie – mruknęła Shha. – Chloe wylewa na nas swoje jady. Po tym, jak ją ten chłopak rzucił zeszłej zimy.

– Stul pysk!

– Co? Nie wychędożył cię, zanim armia przygarnęła? Twój pech.

– Ty zdziro!

– Patrz, jeszcze się rumieni! Ja swojemu dałam na czas. – Shha prychnęła jak kocica. – I przynajmniej wiem, jak to jest.

– Przestańcie! – Lanni w porę odepchnęła dziewczyny od siebie, zanim doszło do bijatyki.

– Dziewica! – syknęła jeszcze Shha. – Normalnie, dziewica, no.

Na szczęście powrót zwiadowców powstrzymał dalszą kłótnię. Obie dziewczyny były zgonione, jakby przebiegły dłuższy dystans.

– Jest bitwa! – wydyszała starsza. – Odepchnęli naszych od faktorii. Cały pułk się cofa od Kupieckiego Szlaku do strumienia. Tam jest przecinka, ale… już zajęta przez luańską jazdę. Wezmą w kleszcze i do wieczora będzie koniec.

– A, psiamać, bardziej dokładnie? – warknęła Lanni.

– Bardziej dokładnie? – Piegowata podrapała się w sam czubek nosa. – No… Będzie z naszymi koniec za jakieś… sześćdziesiąt modlitw.

Lanni załamała ręce. Rozejrzała się wokół, ale znikąd nie przyszła pomoc.

– Ty, Achaja! Księżniczka, psiamać, strategię znasz! Co niby mamy robić?

– Nie wiem.

– No, żesz ty. Nie wygłupiaj się.

– Nie wiem. Do kurwy nędzy, nie wiem!

Lanni zagryzła wargi, żeby nie kląć głośno. Po raz któryś z kolei rozejrzała się wokół, jakby spośród gęstych drzew miało przyjść natchnienie. Napięcie umysłowe musiało być duże, bo odruchowo włożyła palec do ust i przygryzła lekko. Rozwiązanie jednak nie chciało pojawić się samo. Na szczęście Shha nie pozwoliła im tu spędzić reszty dnia.

– E! Sierżant, kurza twoja twarz! Ja sobie życzę, żeby nareszcie zaczęto mną dowodzić!

– Noooo…

– Melduję, że nie zrozumiałam rozkazu! – Shha wyprężyła się służbiście.

– No, tego… – Lanni wyjęła palec z ust i zmarszczyła brwi. – No! Do przodu idziemy. O!

– Tak jest! Oddziaaaaaaał… Naprzód marsz!

– Tylko cicho – jęknęła Achaja.

Żołnierze zaczęły przedzierać się przez gęste zarośla. Teren obniżał się, schodziły z grzbietu zalesionego wzgórza. Poniżej powinna być przecinka, która łączyła bardziej płaski teren wokół faktorii z korytem wyschniętego strumienia, tamtędy pułk posuwał się rano. Ale nie. Wcześniej natknęły się na szeroką polanę o brzegach ocienionych gęstymi krzewami. Polana dotykała przesieki; poniżej, od strony faktorii, dochodziły wyraźnie odgłosy bitwy. Tuż przed nimi jednak stała luańska jazda, sądząc po gorączkowych rozkazach oficerów, gotująca się do ataku.

– Szlag! – Lanni przypadła w kępie gęstego listowia. – Zaraz nas zobaczą.

– Nie o nas teraz myślą. – Machnęła ręką Mayfed.

– Trzeba by zejść lasem do faktorii, jeśli mamy pomóc naszym.

Achaja potrząsnęła głową.

– Naszym nie pomożemy, a oddział rozsmarują nam na jakichś pięćdziesięciu krokach otwartej przestrzeni.

Znalazła nieoczekiwanego sojusznika. Chloe położyła jej rękę na ramieniu i warknęła na Lanni:

– Przynajmniej raz jej posłuchaj, oślico!

– Ty co? Żeby nic nie robić?

– Czy ja mówię, że nic? – Achaja potrząsnęła głową. – Ta jazda zaraz wejdzie w naszych jak w masło. Ich zatrzymajmy.

– O, żesz ty. Pluton piechoty na jazdę? Głowa ci się z dupą pomyliła???

Achaja zaklęła brzydko.

– No pewnie, że ich nie zwyciężymy. I nie ma potrzeby. Oni zaraz ruszą, a póki co, przed atakiem byle gówno pomiesza im szyki. Ile jeszcze mamy kusz? – Zerknęła po koleżankach. Miały wszystkie z jej drużyny poza nią samą; zrobiło jej się wstyd, że porzuciła swoją wtedy pod drzewem, teraz przydałaby się komuś, kto lepiej strzela. Lanni, Shha, Chloe, Zarrakh, Mayfed, nawet Bei – sześć kusz.

– Dobra, robimy tak. Wy strzelicie naraz, wszystkie do jednego człowieka.

– Co? Co ty bredzisz?

– Załatwcie setnika. Wiem, że daleko jak szlag, ale któraś z sześciu może trafi. Niech zgłupieją. Wyślą patrol, albo uderzą większą siłą. Ale tu wokół to nie wzgórze, gdzieśmy poprzednio walczyły. Same wykroty, krzaki i niskie drzewa – konnica skapieje na dwudziestu krokach.

– A jak na nas nie uderzą?

– Nie puszczą natarcia, nie wiedząc, jakie siły mają pod swoim bokiem. W najgorszym wypadku zrobimy zamieszanie i opóźnimy ich choć trochę.

Lanni tym razem nie wahała się długo.

– Dobra! Skąd mamy strzelać?

– A wyjdźcie nawet na polanę. Przecież nic wam nie zrobią, bo zanim się zorientują, już będziecie z powrotem w krzakach.

– No to jazda. – Lanni wyjęła swoją kuszę ze specjalnych uchwytów pasa przerzuconego przez plecy i, opierając o ziemię, nacisnęła dźwignię napinającą cięciwę. – Shha, Chloe, Zarrakh, Mayfed, Bei, psie wasze matki, słyszałyście?

Sześć dziewczyn szybko uporało się ze swoją bronią. Chwilę później ruszyły do przodu, wyłaniając się z krzaków na brzegu polany. Setnik siedział nieruchomo na koniu jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kroków dalej. Wrednie trudny strzał dla lekkiej broni Arkach… Ale nie dla sześciu strzelców naraz. Tu zadziałał odkryty wiele set lat później rachunek prawdopodobieństwa. Z sześciu bełtów dwa ugodziły oficera: jeden w nogę (lub w konia tuż przy nodze – z tej odległości trudno było dostrzec), drugi pod pachę i ten zwalił go z siodła, pozbawiając oddział dowództwa. Z czterech pozostałych strzał jedna wbiła się w szyję wierzchowca stojącego z tyłu chorążego, sprawiając, że wspaniały sztandar runął na ziemię; trzy inne, jak to mówią, „wzięli Bogowie”. Dziewczyny cofnęły się szybko. Mistrzowie w strzelaniu, Dahmeryjczycy, zabiliby je pewnie śmiechem, widząc tę partaninę. Ale cel został osiągnięty. Jeźdźcy zaczęli krzyczeć, konie skłębiły się, rozrywając szyk, kilkunastu kawalerzystów, niewiele myśląc, pognało w zarośla, chcąc zarąbać wrogów, zanim uciekną głębiej w las. Kiedy ich konie ugrzęzły w krzakach, nie mogąc się ruszyć ni w przód, ni w tył, dziewczyny z oddziału zabiły jeźdźców. Większość z nich nie odrzuciła nawet swoich lanc – broni, która w gąszczu gałęzi sprawiała tylko tyle, że żołnierz, który ją trzymał, od razu sam wyłączał sobie z walki prawą dłoń – po prostu nie mógł nią ruszyć, kiedy długie drzewce więzło w gęstych chaszczach. Piorunujące, łatwe zwycięstwo. Tyle tylko, że reszta kawalerzystów nie była jednak tak głupia, jak wydawało się Achai.

Na rozległej polanie rozległy się ostre gwizdy dziesiętników, wprowadzające jaki taki ład w pomieszane szeregi. Było pewne, że jazda nie uderzy teraz na pułk walczący przy faktorii (cel ataku został więc częściowo osiągnięty), ale też było pewne i to, że kawalerzyści nie rzucą się do samobójczego ataku na dziewczyny ukryte w „nieprzejezdnym” terenie. Gwizdom dziesiętników odpowiedziały inne gwizdy od strony przecinki i na polanie pojawiła się luańska ciężka piechota. Niewielki oddział… Setka zaledwie.

– O, kurwa! – jęknęła Lanni. – Spieprzamy?

– Nieeeee – potrząsnęła głową Achaja. – Niby co ci fachowcy od długich pik i tarcz mogą nam tu zrobić? A póki tu jesteśmy, jazda nie ruszy na nasz pułk.

– Podpalą las!

– Eeeeeeee… Zanim się porządnie zajmie, miną całe lata. Tyle że… Jeśli ich dowódca jest mądry i potrafi ryzykować, to ustawi swoich ludzi w linię i pod ich osłoną jazda ruszy na naszych. A nas wytłuką w trzy modlitwy lekkie posiłki. Jeśli to kretyn z regulaminem zamiast umysłu, albo taki, co chce się odznaczyć, mordując głupie baby, to zrobi rozpoznanie bojem i uderzy na nas w lesie.

– O, bogowie! – jęknęła Chloe. – Mądry się trafił!

Piechota ustawiała się w linię, równając wielkie tarcze jedna do drugiej. Bezużyteczne piki położono na trawie – wszak żadna wroga jazda im tu nie zagrażała. A potem… Piechota wyjęła miecze i ruszyła do przodu.

– Kretyn! Kretyn! – wrzasnęła Lanni. – Hurraaaaaaa! Idiota!

Achaja klęknęła na ziemi.

– Dzięki wam, Bogowie, za to, że nie wszyscy mężczyźni są inteligentni. Dzięki wam za ich miłość własną. Dzięki za to, że kochają sławę i ordery. Dzięki wam, Bogowie, za regulamin armii Luan, który pisaliście pewnie sami dla pognębienia naszych wrogów. Dzięki stukrotne za to, że zesłaliście ciężką piechotę do walki w lesie…

Kilkanaście dziewczyn uklękło również. Szept wielu modlitw zlał się w jedno.

– Dobra, suki! – przerwała im Lanni. – Która może, niech się drapie na najbliższe drzewo! Reszta w tył, oślice!

Jej wzrok spotkał się na chwilę ze wzrokiem Achai. Dwie pary oczu śmiały się do siebie w okrutnej radości. Dwie wilczyce wyszczerzyły do siebie kły. Będziemy szarpać! Będziemy pić ich krew! Dzięki wam, Bogowie, że choć na chwilę użyczacie nam swej mocy!

Piechota zbliżała się szybko do ściany lasu. Wlazła pomiędzy pierwsze drzewa, grzęznąc w gęstych krzakach, przez które ciężko było przenieść wielkie tarcze. Szereg rozerwał się, zmieszał, rozpadając na małe grupki. Rozległy się przekleństwa, nawoływania, rozkazy, potem okrzyki wściekłości, kiedy doszli do zabitych kawalerzystów.

– Juuuuuuuuuuuuuuuuż!!! – ryknęła Lanni.

Dziewczyny zeskakiwały z drzew, chlastając mieczami plecy piechociarzy. Te, które się cofnęły, nacierały z furią, przeskakując wykroty i krzaki. Co mógł zrobić Luańczyk w pancerzu, z ciężką tarczą? Wystarczyło raz odbić mu miecz i rzucić się na tarczę całym ciężarem swojego ciała! I już był pod tobą! Wychędożyć, od nadmiaru dzielącego dwa ciała metalu, się nie da… Ale dziabnąć mieczem? Proszę bardzo. Wybierz sobie miejsce. I wal gdzie chcesz. W co chcesz. Gdzie masz ochotę.

Dziewczyny położyły trzecią część oddziału, zanim tamci zorientowali się w ogóle, że giną. Potem zaczęła ważyć ich przewaga liczebna. Żołnierze rzucali tarcze i siekli mieczami, ale… w co? Mieli na sobie pancerze (świetne na bezleśnej równinie), a dziewczyny tylko lekkie skórzane kurtki i krótkie spódniczki. Odskoczyć? Tylko głupia nie zdąży. Miecze tej samej długości (czyli krótkie), choć w obu przypadkach wypływało to z innych przyczyn. Piechota Luan walczyła z reguły w szeregu, ramię przy ramieniu. Gdyby mieli długie miecze, to robiąc zamach, jeden żołnierz mógł ściąć dwóch kolegów. Dla armii Arkach z kolei długi miecz był zbędnym ciężarem – główna broń to kusza i dziryt. Szanse były więc równe, tyle tylko, że… dziewczyny z Arkach były szkolone do walki w lesie. Luańczycy nie. U nich tylko gołe równiny i pustynia. Żołnierze zaczęli się cofać.

– Do ataku, dziwki jedne! – wrzeszczała Lanni. – Do ataku, ladacznice!

Achaja wzięła to do siebie i doskoczyła do dziesiętnika, wywracając go swoim ciężarem. Pchnęła silnie, rozwalając mu szyję. Wstała, zanim umarł, i skoczyła znowu. Potknęła się na jakimś korzeniu, upadła, przewracając w locie na plecy i parując cios miecza. Shha dokończyła luańskiego żołnierza, wbijając mu nóż w gardło.

– No i co, koleżanko? – sapnęła. – Starość nie radość, no nie?

– Ty małpo! – Achaja poderwała się jednym susem. – Jesteś raptem może o rok młodsza, suko!

Runęła na następnego żołnierza, wytrąciła mu miecz i w momencie kiedy już, już miała go zabić, potknęła się znowu. Naprawdę nie potrafiła walczyć w lesie. Shha dokończyła go, uśmiechając się promiennie.

– Oczy nie te, szybkość nie ta… – mruknęła.

– Ty zarazo jedna! – Achaja gramoliła się z wykrotu, klnąc wulgarnie.

– Spoko! Przespałabym się z tobą, Achajko, gdyby było choć trochę czasu. Wiesz. Między nami, dziewczynami… Słyszałaś, co mówią o babskiej armii? To prawda.

Jej radosny uśmiech sprawił, że Achaja przypomniała sobie w jednej chwili wszystkie sztuczki, których uczył ją Hekke. Ale nie było już na kim ich zastosować. Luańczycy, może w połowie swojego początkowego stanu, wycofali się na polanę.

– Stać! Stać! – ryczała Lanni. – Do tyłu, krowy! Tam jazda na was czeka.

Dziewczyny cofnęły się w ostatniej chwili. Kawalerzyści już uspokajali konie.

– Jaki stan, oślice?

– Pizda jedna wie, jaki stan – wydyszała ta piegowata, którą uratowały na drodze, spocona, jakby wyszła z łaźni. – Policz se sama.

– Straty, kurwa, meldować!!! – zawyła Lanni, ale nikt nie był w stanie jej odpowiedzieć.

– Z dychę straciliśmy – wzruszyła ramionami Zarrakh, ale swoje obliczenia opierała wyłącznie na, nie odkrytym jeszcze, rachunku prawdopodobieństwa. Wokół leżało kilka dziewczyn, którym się nie udało, ale oddział zajmował linię długą na jakieś pięćdziesiąt kroków, nie sposób było w krzakach objąć jej wzrokiem.

– Plutooooooon! Sześć kroków w tył!

– Dlaczego, psiamać, akurat sześć? – spytał ktoś z tyłu.

– Pewnie magiczna liczba – skomentował ktoś z boku.

– O, żesz wy – odezwała się jakaś zwolenniczka ścisłego wykonywania rozkazów. – A jakby powiedziała „jedenaście”, też byście się czepiały.

– Mordy w kubeł! – wrzasnęła Achaja, popierając szarżę. Shha przechodziła w pobliżu, więc pokazała jej język. Ta jednak nie przejęła się, również wysunęła swój i oblizała się dwuznacznie, mrugając do koleżanki. – W tył, małpy!

– A co to „małpa”? – spytała któraś, pewnie ze wsi.

– Małpa to ty! – krzyknęła Lanni. – Starczy na ciebie spojrzeć.

– Ja się cofnęłam siedem kroków. Może być?

– Stul pysk, dupo!

Kawalerzyści na polanie nie zamierzali szarżować, nie znając sytuacji, sił wroga, ani terenu. Atak na oddziały Arkach przy faktorii udało się jednak opóźnić. Piechota tymczasem zwierała szyki.

– No, teraz nas gnoje załatwią – szepnęła któraś.

– Cicho! Zajmować pozycje!

– Jakie pozycje, małpo zielona?

– Co to jest „małpa zielona”? – wtrąciła swoje trzy grosze żądna wiedzy wieśniaczka.

– Ja zwariuję z tym oddziałem! Za co mnie Bogowie pokarali tymi głupimi siksami?

Luańska piechota przegrupowała się z podziwu godną sprawnością. Żołnierze odrzucili niepotrzebne tarcze, sformowali klin i ruszyli do ataku z powrotem na zarośla, gdzie przed chwilą ponieśli klęskę. Podziwu godna wytrwałość. Nie tak znowu długo po opisywanych wydarzeniach oddział, który stracił trzydzieści procent stanu, według strategów uznany by został za oddział „obezwładniony”. A ci znowu szli do ataku z raptem połową początkowego stanu. Po prostu nie znali wyników obliczeń przyszłych pokoleń strategów.

– No, dziewczyny – mruknęła Lanni – która tam wierzy w Bogów, armię Arkach i nie ma akurat okresu… Stawać w linii!

– O, żeby cię – szepnęła któraś z tyłu. – Wolałabym okrzyk: „Chodu!”.

– Albo: „Spierniczajcie, która może” – dodała jakaś żołnierz z boku. – Może jednak zmienisz zdanie, co?

– W dupę! – warknęła Lanni. – Stać w szeregu!

– No, to… żegnajcie koleżanki! Oni teraz już wiedzą, co ich czeka i jak se z tym radzić.

– Stul pysk!

– A szłam se spokojnie do niewoli… Zaraza! No, co? Najwyżej wydupczyłoby mnie kilku gości, ładna jestem, bym se poradziła. To mnie uwolniły, psiekrwie! A teraz wrogowie zarezają jak świnię.

Lanni rozejrzała się gwałtownie, ale zwolenniczka systemu niewolniczego wolała się ukryć za plecami koleżanek. Strach przed własnymi podoficerami musiał być jednak silniejszy od strachu przed nadzorcami i strażnikami cesarstwa Luan.

– Dobrze dotąd… aż ci, kurwa, łapy połamią na wstępie! – syknęła ta, która doświadczyła już choć przedsmaku niewoli. Nie mogła niczego zrobić, ale stała z innymi w szeregu, zaciskając zęby. Achaja klepnęła ją w plecy.

– Masz rację, siostro! Ja tam byłam. Jak się której wydaje, że u nich da się żyć, to niech se brzuch rozetnie i zobaczy, jaka ładna jest w środku. Po prostu śliczna. Na pewno docenią.

– Zamknąć ryje! – Lanni zagryzała wargi do krwi. – Nie szczekać już!

Klin luańskiej piechoty, dużo bardziej groźny niż za pierwszym razem, dotarł do skraju zarośli. Żołnierze przegrupowali się, usiłując dublować tych, którzy zajmowali kluczowe pozycje. Teraz jednak nie mieli już miażdżącej, podwójnej przewagi liczebnej. Wkroczyli między krzaki, tracąc impet i równy krok.

– Teraz! – wrzasnęła Lanni. – Do ataku!!!

Dziewczyny ruszyły do przodu. Luańczycy przewidzieli to jednak, zatrzymali się i zwarli szyk. Szczęk metalu, ktoś się przewrócił, ktoś krzyczał ranny. Kobiety Arkach uderzyły z impetem w pancerny taran, ale teraz nie było już tak łatwo. Krzaki krzakami, ale Luańczycy nie byli w ruchu tak jak poprzednio. Zwykła szermierka, w której żołnierze w pancerzach powoli zdobywali przewagę.

Achai mignęła Bei tuż obok. Złapała ją za kołnierz kurtki.

– Wyjmij kuszę i strzelaj! – krzyknęła.

Kiedy tamta załadowała broń, podsadziła ją na konar najbliższego drzewa.

– Już!

Bei strzeliła, zabijając żołnierza. Nie mogła nie trafić, dzieliło ich może dziesięć kroków. Achaja wskoczyła na konar obok, wyrwała jej kuszę i naciągnęła cięciwę rękami, opierając kolbę o brzuch.

– Masz, strzelaj! Będę ci ładować!

– Ty? – Bei, zaskoczona, zakładała bełt na leże. – Stary żołnierz młodemu?

– Bo celuję jak każda kurwa z burdelu. Ale silna jestem.

Bei strzeliła, zabijając następnego, i podała kuszę Achai. Ta naciągnęła ją z lekkim stęknięciem.

– Masz.

Świst. Trzeci żołnierz upadł, robiąc wyrwę w szeregu. Chloe i Shha widząc, co się dzieje, cofnęły się, wyjmując swoje kusze. Achaja przeładowała po raz trzeci. Potem jeszcze raz.

– Słuchaj – Bei wytrzeszczyła oczy – regulamin zabrania ładowania o brzuch więcej niż trzy razy! A i trzy tylko w wyjątkowych wypadkach.

– Bo jego twórcy nie rozbijali skał gołymi rękami przez parę lat. – Achaja podała jej naciągniętą broń. – No już, spokojnie.

Kolejny żołnierz upadł ze strzałą w szyi, Chloe i Shha również zaczęły strzelać, choć wolniej. Luańczycy widząc, że walka przedłuża się i może być rozstrzygnięta na ich niekorzyść, ruszyli do ataku. Tym razem powoli, precyzyjnie wybierając miejsca, gdzie koncentrowali większe grupy.

– Spieprzamy! – Achaja kopnęła Bei, zrzucając ją z drzewa. Sama zeskoczyła lekko, podniosła tamtą za kołnierz i pociągnęła do tyłu. Reszta dziewczyn również zaczęła się cofać. Coraz szybciej.

– No, kurwa – Lanni po raz setny chyba tego dnia rozejrzała się wokół. – Bo zaraz to się przerodzi w paniczną ucieczkę.

Shha zatrzymała się, ładując kuszę z powrotem na plecy.

– Stać, dupy! – wrzasnęła. – Kontratak, świnie! – Zaczęła łapać uciekające dziewczyny i zawracać, kopiąc i klnąc. – Inaczej do ojca i matki pójdzie list, że was usiekli jak żeście zwiewały! Kontratak!

Udało jej się zgromadzić wokół siebie kilka żołnierzy. Klnąc, sama rzuciła się do przodu. Achaja skoczyła za nią, parując cios luańskiego piechociarza. Tuż za nią, o dziwo, była Bei. Wywijała mieczem jak cepem, obsypując ich uciętymi gałązkami.

– Au! – wrzasnęła Shha.

Achaja kopnęła w kolano atakującego ją żołnierza, wytrąciła mu miecz i dziabnęła od dołu, błyskawicznie zmieniając kierunek ciosu.

– Dzięki! – Shha macała swój brzuch i wyżej. – Widziałaś, co chciał mi zrobić?

– Dobra, tylko kurtkę ci rozciął. – Achaja sparowała następny cios i ostro ruszyła do przodu. – Piersi masz całe.

Luańczycy zaczęli się cofać. Dziewczyny skoczyły na nich, odepchnęły kilkanaście kroków, aż do miejsca, gdzie krzaki przed polaną były rzadsze.

– Atak! Atak! – wył jakiś podoficer. Musiał być bardzo odważnym człowiekiem. Ruszył sam, znowu w gęstwinę, ciągnąc za sobą kolegów. Nowy impet wrogów stępił, a chwilę później rozsypał kontratak dziewczyn. Shha doskoczyła do podoficera, mimo że był od niej wyższy o głowę i stał na pewnym, równym miejscu. Achaja podłożyła jej nogę i przewróciła, ratując przed ucięciem głowy. Sama odbiła jego miecz, chwyciła koleżankę za kołnierz i pociągnęła w tył, bo zostały już same. Dopadło ją kilku żołnierzy, ale Zarrakh, Mayfed i Bei osadziły ich, strzelając z kusz.

– Zbierać się, dupy! Stać! – wrzeszczała z tyłu Lanni. – Kontratak! Kontratak!

– Kurwa, co za bezsensowna wojna! – Jakaś dziewczyna, skulona pod drzewem, płakała obejmując głowę rękami.

Achaja, Shha, Zarrakh, Mayfed i Bei cofały się pod naporem mających przewagę liczebną Luańczyków. Na szczęście Lanni udało się zebrać kilka dziewczyn i uderzyła z boku, odciążając im skrzydło. Shha chwyciła nagle leżącą na ziemi grubą gałąź.

– No, to niech ojciec wie, że ma fajną córkę! – Trzymając gałąź w poprzek, rzuciła się z rozpędu na żołnierzy, przewracając kilku z nich. Już, już mieli ją zarąbać, ale Achaja skoczyła parując ciosy, a Mayfed zdarła z siebie kurtkę i zarzuciła na głowę tego, który atakował z drugiej strony.

– Ty głupia cipo! – wrzasnęła, cudem unikając ciosu świszczącego miecza.

Shha, zdziwiona faktem, że jeszcze żyje, gramoliła się powoli, a Lanni wykorzystała szansę, jaką dało jej zamieszanie w szeregu przeciwnika.

– Do przodu! Do przodu, suki! Atakować!

Rozerwały ich szyk, z rozpędu wypadły na polanę wśród uciekających żołnierzy wrogiej piechoty.

– Bogowie! – Zarrakh upadła na kolana. Paniczna ucieczka nielicznych Luańczyków nie mogła zdezorganizować ich jazdy, która szykowała się właśnie do krótkiej szarży, widząc wreszcie przeciwnika jak na dłoni. Z tyłu, daleko za nimi, w lesie rozległy się gwizdki luańskiej lekkiej piechoty, która spieszyła na ratunek kolegom.

Achaja spojrzała w bok. Kilkanaście zziajanych dziewczyn stało na skraju polany. Z przodu jazda, z tyłu świeża piechota.

– O mamo, jak ja się strasznie boję! – wyrwało się którejś.

– No, dziewczyny, fajnie było.

– Kurde, będą znowu gwałcić, czy zabiją od razu?

– Dobra. Zna któraś jakąś modlitwę, czy co?

– Mógłby mnie ktoś zabić? – spytała ta z połamanymi rękami. – No szybciej, siostry, zaraz ruszą!

Achaja zagryzła wargi, Bei znowu beczała, Chloe wyjęła (cwana suka) schowany pod kurtką mały bukłak i uchlewała się tak szybko, jak tylko mogła, Mayfed miała minę w stylu „a nie mówiłam”, Lanni stała z otwartymi ustami. A potem…

Potem z tyłu rozległy się wrzaski i… najpiękniejsze słowa, jakie słyszały w życiu:

– Psiekrwie! Do przodu, suki! Pluton „A” drugiej kompanii, korkować drogę! Pluton „B” na flankę, oślice! Batalioooon… Naprzód marsz!

– Drugi pułk. – Lanni zamknęła wreszcie usta. – Drugi pułk, dziewczyny. Cały batalion na nas wali!

– Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! – zaczęła wyć Bei. – Chodźcie! Pomożemy im!

– Siedź na dupie! – Achaja zgasiła jej zapał.

Za plecami jazdy spośród drzew wyłonił się inny batalion. Dziewczyny w idealnych liniach atakujące z dzirytami na sztorc. Luańska jazda skłębiła się, a kiedy trzeci batalion wychynął zza drzew ocieniających przesiekę po ich lewej, zaczęła się wycofywać.

– Kurwa, kurwa, kurwa… Ale jaja! – Zarrakh potrząsała głową. – Niech mnie któraś uszczypnie i powie głośno, że ciągle żyję!

– Żyjesz, Zarrakh – mruknęła Mayfed.

Chloe oderwała na chwilę bukłak od ust, ale zaraz zaczęła pić znowu. Potem przewróciła się na plecy. Bei nie wytrzymała napięcia i runęła do lasu, skąd dochodziły krzyki, kiedy batalion drugiego pułku wykańczał lekkie luańskie posiłki.

Nie musiały długo czekać. Za ich plecami dosłownie kilka modlitw później pokazały się pierwsze dziewczyny z dzirytami. Potem oficerska świta na koniach z panią pułkownik i panią major na czele.

– Naprzód, do przecinki! Kapitanie, psiakrew, niech pani kompania zablokuje dostęp od lewej!

Pani major, którą Achaja poznała wtedy przy pechowym moście, gdzie przenosiła osła, podjechała do nich i zeskoczyła z konia.

– To wyście powstrzymały jazdę?

– Nieeeee… to nie my… – Lanni z wrażenia zapomniała o regulaminowym meldowaniu.

– Nie o to pytam. Czy dzięki wam jazda nie uderzyła na naszych? Zresztą… – machnęła ręką. – Kto tu dowodzi?

– Melduje się sierżant Lanni, pani major! – przypomniała sobie formułę dziewczyna.

– Dlaczego twoi żołnierze są… hm… tylko częściowo ubrani? – Wskazała na te stojące z tyłu. Przy okazji spojrzała na naszywki kaprala u żołnierz, która przedstawiła się jako „sierżant”, ale była doświadczona i wiedziała, co może się zdarzyć w bitwie.

– Melduję, że moja drużyna odbiła czterdziestu jeńców i sformowałyśmy pluton!

– Klęknij przede mną, mała. – Major wyjęła miecz.

Lanni uklękła posłusznie.

– Mianuję cię chorążym… A, gówno! – Pani oficer nagle zmieniła zdanie. – Mianuję cię porucznikiem armii Arkach! Służ dzielnie!

– Tak jest!!! – Lanni zaszkliły się oczy.

– Wstań, dziecko. Młoda jeszcze jesteś, ale wiem, że sobie poradzisz. Dziękuję ci. To była wspaniała akcja.

– Pani major – Lanni przełknęła ślinę. – Koleżanki pomogły.

– I to właśnie cechuje dobrego oficera. Ludzie mają ci pomagać, a nie szkodzić. Jeśli dalej będziesz potrafiła tak postępować, żeby koleżanki ci pomagały, to szybko zostaniesz kapitanem. Ile masz lat, dziecko?

– Siedemnaście, proszę pani!

– No to będziesz, być może, najmłodszym kapitanem w naszej armii – roześmiała się nagle. – A na pewno jesteś najmłodszym porucznikiem, dziecko… O, przepraszam, za to „dziecko”, pani porucznik.

– Tak jest!

– No. A które się wyróżniły? – Pani major spojrzała na dziewczyny wokół.

– Wszystkie!

Roześmiała się znowu.

– A które najbardziej?

Lanni zagryzła wargi. Nie mogła powstrzymać łez, które spływały jej po policzkach.

– Mhm. Achaja i Shha? – Zabrzmiało to jak pytanie. – Shha!

– Słucham, pani major. – Żołnierz wyprężyła się służbiście.

– Ile masz lat?

– Też siedemnaście, proszę pani!

– Achaja, a ty?

– Chyba osiemnaście, proszę pani, ale to nie jest za dokładne wyliczenie! – Dziewczyna, w przeciwieństwie do koleżanek, wiedziała, że w takiej sytuacji może sobie pozwolić na odstępstwo od regulaminu. – Stara ze mnie baba i ona – wskazała palcem Shhę – ze mnie kpi z tego powodu – naskarżyła.

Pani major pokiwała głową.

– Ach, to ty. – Musiała również przypomnieć sobie spotkanie przy moście. Podeszła bliżej i objęła dziewczynę ramieniem. – Widzę, służysz wiernie… naszemu wspólnemu krajowi.

– Dziękuję, że pani powiedziała „naszemu wspólnemu”, proszę pani.

Uśmiechnęły się do siebie. Czas, niestety, wzywał. Pani oficer wskoczyła na konia.

– Fajne masz dziewczyny, Lanni – powiedziała. – Mianuj jedną sierżantem, drugą kapralem. Sama wiesz najlepiej, co której dać. Potem zbierzcie swoich rannych i idźcie do wyschniętego strumienia. Tam nasza jazda. Jakby kto szedł za wami, to ich kawaleria rozsmaruje na drodze. Raptem z pięćset kroków was dzieli. Poruczniku…

– Tak jest!!!

– Wykonać.

– Rozkaz!

Uderzyła konia piętami i pogalopowała do swojego oddziału. Lanni siadła na trawie i zaczęła płakać. Chloe ocknęła się właśnie z pijackiego snu i wyszeptała:

– O, bogowie, jak mi dobrze. – Spojrzała nieprzytomnie wokół. – Czemu płaczesz, Lanni? Też nie żyjesz?

– Płaczę, bo mój tata będzie teraz najważniejszy w miasteczku! – chlipnęła. – Pewnie radnym zostanie, mając córkę porucznika i dodatek dzierżawny za mój stopień.

– Ty – przerwała jej Shha – mianuj nas szybko, zarazo! Ja też chcę, żeby mój tato płakał, że taką fajną córcię wychował, i żeby miał dodatek morgowy za mnie!

Lanni wytarła nos rękawem. Nie bardzo wiedziała, jak postąpić.

– Ale… której co mam dać?

– Jej daj sierżanta – mruknęła Achaja. – Nie róbmy pośmiewiska z tej armii, żeby sierżant miała taki tatuaż na twarzy jak ja.

– Ty, przestań wreszcie chrzanić o tym, co masz na twarzy! – krzyknęła Shha. – Jesteś śliczną dupeczką, lalko. I naszą siostrą!

Achaja uśmiechnęła się i mrugnęła do niej.

– Dobra… Ale ja nie potrzebuję dodatku, a twojemu staremu się przyda. Jako ojciec sierżanta będzie miał wyższy.

– No, niby tak… Ale w mieczu jesteś lepsza i to tak, że…

– A ty lepiej potrafisz zorganizować ludzi. A poza tym podobało mi się, jak runęłaś na tych pacanów z gałęzią.

– Dobra. – Lanni wstała, choć z trudem. – Shha, mianuję cię sierżantem armii Arkach! Achaja, mianuję cię kapralem!

– O, żesz ty… – Shha zagryzła wargi, a potem skoczyła do góry, jakby chciała złapać chmurę za ogon. – Łaaaaaaaaaa!!! W tej mojej malutkiej wioseczce tato zostanie pewnie sołtysem! Albo wójtem!

– Słusznie, słusznie – niespodziewanie poparła decyzję Mayfed. – Nie, żebym miała coś przeciwko tobie – zwróciła się do Achai – ale sierżant musi być wyjątkowo głupi. Tradycja taka. Najlepiej głupi jak but. I koniecznie ze wsi.

Roześmiała się głośno, Zarrakh jej zawtórowała i uderzyła łokciem koleżankę w żebra.

– Tak, tak. Bo jak choć do trzech umie zliczyć… To już generał!

Obie zawyły z okrutnej uciechy. Reszta dziewczyn wokół może mniej znała Shhę, ale te, które znały, również chichotały w najlepsze.

– Brawo! Hurrraaaa! Za wzór sierżanta powinni ją wystawić! I miarę z niej brać dla innych – krzyczały. – Achajka, świetnie to załatwiłaś! Ty pewnie do dziesięciu umiesz policzyć, więc sierżant byłby z ciebie jak z filozofa generał!

– Co wy, kurde! – Shha zdenerwowała się nagle. – W szeregu mi zaraz stawać! Już ja wam pokażę!

– Aaaaaaaaaaaaaaaa… – Zbiorowy ryk ostudził trochę jej armijne zapędy. Dziewczyny tarzały się, wyjąc ze śmiechu. – Widzisz? Widzisz? Tak trzeba. Ty se spójrz na Lanni! Porucznik teraz, a się nie wymądrza!

– O, żesz wy dupy jedne! Zaraz… A gdzie Bei?

– Idę! – rozległo się z lasu.

Wszystkie odwróciły głowy. Mała Bei, szesnastolatka, tuż z poboru, przyniosła okrwawiony miecz i odciętą głowę jakiegoś piechociarza. Rzuciła obie rzeczy na ziemię.

– Jak… – zawahała się – jak to zrobiłam, to… strasznie wyłam – powiedziała cicho. – Wyłam i wyłam, myślałam, że gardło pęknie. Ale coś mi kazało. No, po prostu musiałam krzyczeć. – Otrząsnęła się nagle. – Dupa Bei melduje się na rozkaz! – wypaliła.

Shha podeszła do niej. Wokół zrobiło się cicho.

– Zapomnij o tej dupie. – Shha pokazała nagle, że może nie jest jakoś tam straszliwie mądra, ale na pewno jest człowiekiem. Uśmiechnęła się nagle. – Jesteś naszą koleżanką, teraz. Wilczycą, żołnierzu.

Pocałowała ją w okrwawione usta i wcale nie wydawało się to nie na miejscu.

Загрузка...