ROZDZIAŁ 2

Wzniesienie nie było takie znów wysokie. Koń jednak zgrzał się i spocił. Miała nadzieję, że nie przewieje go zimny wiatr. Uniosła się w strzemionach i rozejrzała wokół. Uśmiechnęła się do siebie. Dolina była piękna. Na jej dnie leżało niewielkie, niesamowicie niebieskie jezioro, otoczone przez las, który ustępował miejsca jedynie wiosce położonej nad rwącym strumieniem. Dalej były już tylko ośnieżone szczyty gór. Ruszyła w dół powoli, żeby zwierzę mogło odpocząć. Wjechała między świerki i sosny, było cicho. Okolica wydawała się zapomniana przez bogów i ludzi. Atmosfera tchnęła spokojem.

Pierwsze zaczęły szczekać psy, na długo zanim wjechała między drewniane zabudowania. Potem rozwrzeszczały się dzieci. Na końcu kilka kobiet pojawiło się w oknach. Widać obcy nie zaglądali tu często. Achaja wybrała największą chałupę, położoną trochę na uboczu, najwyraźniej należącą do jednego z bogatszych gospodarzy. Zsiadła z konia i podeszła do płotu.

– Panie! – krzyknęła.

Drzwi otworzyły się prawie natychmiast. Widać i ta rodzina obserwowała zza okien niecodziennego przybysza. Ukazał się w nich rosły góral w lśniąco białej koszuli i dość upapranych portkach.

– Jakiego pana chcecie tu najść, a?

– No… To pan jest gospodarzem?

– Ja gospodarz. – Skinął energicznie głową. – Ale jaki ze mnie pan? Jeszcze czego.

– A parobka potrzebujecie? – Achaja zmieniła formę.

– Parobczaki zawsze potrzebne. Jeno czy zdatne i co chco za robotę? – Chłop potarł brodę. – A wiela ich masz?

Achaja uśmiechnęła się. Najwyraźniej brał ją za pośrednika.

– Nie zrozumieliście mnie. Ja się chcę do pracy nająć.

– Tu?

– Tu.

– Łoj, żesz ty… A na co mnie dziewka? Córkę mam, żonę mam, to chałupę obrobio. A i zieńciowe pomagajo.

– Silna jestem.

– Że z wojska cie wypuścili? – Popatrzył na jej strój. – Mieczem robić nie to samo, co cepem, mała. Oj, bidne wy, dziewuchy z wojska. Najpierw służyć trza dziesięć lat, a potem dają kuso sakiewkę i radź se jedna z drugo sama. Bidne wy, zaprawdę. Jak domu ni ma, rodzicieli ni ma, to co wy poczniecie? Pracy ni ma, ni ma i zarobku. A jaki kawaler zechce żołnierza brać, żeby mu w łożnicy rozkazywała? I co we wianie wniesiecie? Ot, kapotę wojskowo i pludry… i kunia. Ale wasz kuń do kawaleryji jeno zdatny, w górach zara się zziaja, na nic on tu! Ani do wozu przyprząc, ani do pługa. – Machnął ręką. – Aż tu dojechałaś za praco? Gdzie indziej też cie nie chcieli? Niczym się na służbie nie wyróżniłaś, co? To i morgów odprawy nie dali. Eeeee… Co by i mogli dać, jeno by się spekulanty upasły, toć sama na spłachetku i tak byś nie gospodarzyła, czym? Gołymi rękami?

– Nie byłam w wojsku – przerwała jego przydługą wypowiedź. Nie było sensu tłumaczyć, że tak właściwie to była, ale nie w tym, które chłop miał na myśli. – Silna jestem! Weźcie mnie, co?

– Eeeee… Na co mi baba? Chodź, zjedz coś, przenocuj w stodole i jutro jedź dalej.

Z chałupy wyszła jego żona. Stara już, ale jeszcze silna.

– Ty co? Chora jesteś? – Wskazała na ogoloną głowę Achai. – Mór jakiś?

– Nie.

– A na twarzy co masz? – Przejechała sobie palcem po policzkach w tych miejscach, gdzie dziewczyna miała tatuaż.

Achaja skrzywiła się, zrezygnowana.

– Byłam kurwą! – Odwróciła się i przerzuciła wodze nad głową konia. – A na tyłku mam jeszcze lepsze. Byłam też niewolnicą.

– O, żesz ty… – Chłop złapał się za głowę.

Achaja wskoczyła na konia i już miała ruszać, kiedy baba krzyknęła za nią:

– Stój. A zsiadajże!

Zawahała się. Potem posłusznie zeskoczyła z powrotem na ziemię i podeszła do płotu. Gospodyni otworzyła jej furtkę.

– No chodźże, chodź.

– Tera do uczciwej roboty chce się brać – sarknął chłop. – A przedtem co?

– Cichaj, stary! Nie słyszałeś? Pewnie zmusili, z tymi, co w niewoli wszystko przecie można uczynić.

– Ty ją chcesz pod dach? Ją?

– Cichaj, stary. – Nawet nie patrzyła na męża. – Silna? To drzewa narąb. – Wskazała siekierę zawieszoną na gwoździu i kilka sporych pniaków.

Achaja uwiązała konia i podeszła bliżej. Bez wysiłku zarzuciła sobie na ramię największy bal i swobodnie rzuciła pod ścianę, obok siekiery.

– O, żesz ty – jęknął chłop. – O, żesz ty!

Dziewczyna chwyciła siekierę i zaczęła rąbać. Nie miała o tym pojęcia, ale waliła tak mocno, że wióry latały po całym podwórzu.

– Ty! Stój! Stój! Siekierę złamiesz! – krzyknął chłop. I dodał pod adresem żony: – Nic nie umie.

– Ale silna jak wół. Prawdę gadała.

– Eeeeeee…

– Dobra! Chodźże tu dziecko. – Gospodyni skinęła na nią palcem. – Tu, do chałupy.

Widać stary nie miał nic do gadania. Achaja weszła do niezbyt wielkiego, ale stosunkowo jasnego wnętrza. Wszystkie sprzęty, tkaniny, ba, cały dom przecież, musiały zostać wykonane siłami miejscowych, a pewnie samego gospodarza i jego rodziny. Dziewczyna nigdy nie była w chłopskiej chałupie.

– No – powiedziała gospodyni. – Rozdziewajże się, dziecko, bo mi się zgrzejesz.

– Nie, nie… ja…

– Gór nie znasz, mała. Zara cię niemoc weźmie.

– Nie, ja… Ja nie mam nic pod spodem. – Dotknęła swojej kurtki.

– O, żesz ty! – Gospodarz pacnął się dłonią w czoło. – Widziałaś?

– Cichaj, stary. Co, nawet koszuli nie masz? Zara ci dam coś od córci.

Zaczęła grzebać w skrzyni pod ścianą. Ale nie trwało to długo. Chyba nikt tutaj nie miał wielkiej ilości rzeczy.

– No to rozdziewaj się, dziecko, a ty stary, odwracajże się… aaaaaa… abo i nie. Staryś już, to se patrzaj. Chociaż se pikne rzeczy obaczysz. Tyle twego.

Achaja wzięła głębszy oddech i ściągnęła kurtkę. Stary patrzył, a oczy robiły mu się coraz większe. A niech tam. Przypomniała sobie występ Harmeen w karczmie. Ściągnęła spodnie. Stary o mało nie zemdlał. Włożyła szeroką koszulę do kolan i wzorzystą spódnicę, którą rzuciła jej gospodyni.

– Głodnaś? – Zakrzątnęła się przy kuchni. – Póki ciepło, będziesz spała na sianie, w stodole, potem się obaczy. A bacz na parobczaków, by który nie wychędożył w nocy, po śpicy. Pilnować musisz i… i zawiąż sobie jaką chustkę na głowie. Nie może być, żeby kobieta tak po wsi chodziła. Tfu!

– No. – Achaja, ubrana w spódnicę, nareszcie wydała się gospodarzowi prawdziwą dziewczyną. – Za robotę dwa brązowe co każde dziesięć dni dostaniesz. No i jadło, i spanie, ma się rozumieć. Ale robota to u mnie grunt!

Wieczorem reszta licznej rodziny i parobkowie wrócili z pola. Na nich Achaja, już w miejscowym stroju i w chustce na głowie, nie zrobiła tak piorunującego wrażenia. Najbliższe dni sprawiły, że dość ją polubili. Nie umiała co prawda kompletnie niczego (poza noszeniem wody ze studni), ale jej siła i upór potrafiły zjednać sobie szacunek ludzi od dziecka żyjących wyłącznie z ciężkiej pracy. Jej było wszystko jedno. Każda praca, którą jej przeznaczono, wydawała się lekka w porównaniu z tym, czego doświadczyła przy budowie cesarskiej drogi. „Ty, przynieś drewna – wołano, a zaraz potem: – Bogowie! Nie całe drzewo naraz! Zarwiesz się przecież!” Albo: „Przyprowadź krowę, bo wlazła w szkodę – a zaraz potem: – O matko! Uciekajcie! Uciekaj, kto żyw!”

Wpadka z bykiem, którego przyciągnęła za rogi pod sam płot, nauczyła ją pewnej powściągliwości. Na szczęście byk był jeszcze młody. Posiniaczył ją tylko. W polu natomiast praca była nawet nie tyle ciężka, co nużąca. Ale cokolwiek by to było, w żaden sposób nie dało się porównać z rozłupywaniem litej skały od świtu do nocy. Nie mówiąc o tym, że zawsze w środku dnia córka gospodarza przynosiła im jedzenie. Rano jedli byle co, potem w polu zupę i kaszę, a potem, wieczorem, obfitą i ciepłą kolację. Jak przy takim trybie życia można było stracić choć trochę energii? Achaja po prostu się nie męczyła, wprawiając tym w zdziwienie wszystkich, którzy pracowali razem z nią. Ale najgorsze było to, że po wykonaniu ciężkich prac w polu, kiedy parobkowie wlekli się noga za nogą do domu, Achaja potrafiła na przykład lekko podbiec na szczyt wzgórza przy drodze, tylko po to, żeby zobaczyć, dlaczego jedno drzewo ma jaśniejsze igły od wszystkich wokół. Zdumienie wzrosło jeszcze, kiedy odkryto, że noc w noc, kiedy wszyscy spali, wymykała się gdzieś i nikła. Kradnie? Phe, niby komu i co? Gospodarz, wysłany przez żonę na przeszpiegi, wrócił trochę nieprzytomny.

– I co? Co wyrabia?

– Nie uwierzysz, matka. – Wlazł do łóżka zupełnie zrezygnowany.

– No, mów.

– O, żesz! Bierze do ręki dwa grube kije i biega po… ścianie stodoły.

– Ech ty, stary. Wzrok nie ten. Toż po ścianie nie da się biegać! – sarkała stara. – A może ty gorzałecke próbował, co? Chuchnij!

– Mówiłem. Nie uwierzysz.

Co do chędożenia, gospodyni miała rację. Każdy z parobków próbował po kolei. Jeden był szczególnie nachalny i biedak musiał wykosztować się na objezdnego cyrulika, który wyrwał mu korzenie po wybitym zębie. Pozostali wykpili się mniejszymi stratami.

Tego życia nie dało się właściwie z niczym porównać. Kiedy na początku budziła się jeszcze, zagryzając zęby ze strachu, to potem… poczuła się naprawdę inna. Włosy odrastały jej powoli, a wraz z nimi wracało poczucie bezpieczeństwa i wolności. Stawała się zadziorna i pyskata, miała coraz więcej koleżanek, którym nie przeszkadzał tatuaż na twarzy, parobkowie uśmiechali się do niej. Chodziła na tańce – pół dnia drogi na piechotę. Ale dziewczyny ze wsi zawsze chciały, by koniecznie szła z nimi, bo chłopcy z innych wsi lubili ukryć się w lesie i postraszyć. A kiedy Achaja była w pobliżu, sami często bywali postraszeni. Na zabawach miała powodzenie, choć potrafiła się odciąć, napyskować i zażartować tak, że chłopy czerwienieli ze wstydu. Nauczyła się pić miejscową gorzałkę. Krążyły plotki, że mimo wszystko paru kawalerom udało się ją zaciągnąć na siano i od tej pory wzdychali do niej nieustannie, bo ponoć potrafiła dać to, czego miejscowe dziewki dać nie umiały. Ale kto by tam słuchał plotek parobków.

Pewnego dnia miało miejsce dziwne zdarzenie. Do wsi zawitał handlarz gołębiami. Pytał tu i tam, oferował swój towar, zupełnie tutaj niepokupny. Czegoś szukał. Najwyraźniej.

Spotkał Achaję, kiedy ta szła z pola.

– Panienko, a może gołąbka kupicie? – krzyknął. – Mam tu takie najlepsze na rosół.

– Nie. Dzięki.

– A pomoże mi panienka? – Handlarz podszedł bliżej i wyjął z kieszeni papier. – Kwit dostałem od urzędu. A ja nieczytaty i niepisaty. Nie wiem, o co chodzi.

Achaja ledwie zerknęła.

– To przecież tylko potwierdzenie opłaty myta. To nieważne. Możesz wyrzucić.

Dziękował, kłaniając się nisko.

Kiedy odeszła, opuścił wieś, nikogo już nie nagabując. Głęboko w lesie otworzył klatkę na swoim wozie i wypuścił wszystkie gołębie. Poza dwoma. Pocztowymi.

„Nieczytaty i niepisaty” człowiek bardzo sprawnie napisał dwa listy i przyczepił do nóg gołębi. Potem wypuścił i te. Wóz porzucił. Wsiadł na konia i ruszył gościńcem. Był zdumiewająco dobrym jeźdźcem jak na chłopa.

Zaan, który wracał właśnie do Troy razem z księciem Siriusem, dostał przesyłkę kurierem z punktu kontaktowego. Rozwinął malutką karteczkę.

– Aha – mruknął. – Znalazła się nasza zguba. – Uśmiechnął się i spalił karteczkę. – Bardzo dobrze. Bardzo dobrze.

Potem przyszła jesień, włosy Achai były coraz dłuższe, a potem zima… Nauczyła się jeździć na nartach, które sama sobie (no, z pewną pomocą parobków) wystrugała. Co prawda nigdy do końca nie opanowała tej sztuki, ale też nie złamała sobie przynajmniej nogi czy ręki, co paru chłopakom się przytrafiło. No, ale oni popisywali się przed nią, a ona starała się po prostu utrzymać w pionie. Nauczyła się tkać, choć z reguły, patrząc na jej dzieło, któraś z dziewcząt po pewnym czasie litowała się i mówiła: „Daj, dokończę za ciebie”. Sam gospodarz polubił ją jednak najpóźniej. Dokładnie od chwili, kiedy pokłóciła się z wójtem.

Wójt miał pecha; przyjechał w środku zimy z gminnymi papierami, świadczącymi niezbicie, że nowa stodoła wykracza poza grunt wsi, poza własność gospodarza i… w chałupie zastał jedynie Achaję. Straszny pech. Właściwie przypadkiem wyjaśnił jej cel swojej wizyty, ona zaczęła argumentować, powołując się – w miarę rozwoju dyskusji – nawet na starożytną wykładnię praw, a potem… Wójt sam był sobie winien – gdyby słuchał dziewczyny, a nie powtarzał w kółko jedno i to samo, to może nie musiałby uciekać po śniegu, może nie musiałby smagać konia tak, że sanie o mało nie roztrzaskały się o drzewa.

Achaja przez kilka dni żyła jak na wulkanie. Bała się przyznać, do czego doszło. Niestety, gospodarz właśnie wybierał się do gminy, więc cały dzień jego nieobecności przesiedziała w wymarzniętej stodole. Gdy wrócił późną nocą, zbiegli się wszyscy słuchać wieści ze świata, toć gmina to nie to, co ich zapadła wieś.

– Achaja! – krzyknął od wejścia. – Prawda to, żeś wójta nazwała parszywym knurem?

Opuściła głowę, przerażona, że ją wyrzucą.

– T… Tak… ale…

– A prawda, żeś mu napluła na buty?

– No… trochę tak… Bo on…

– Oj, masz tu dziecko gorzałecki, a napij się. – Gospodarz rozpromienił się nagle, parobkowie rozdziawili gęby.

– A prawda to, żeś go nazwała chujem złamanym?

Dziewczyna poczerwieniała i przymknęła oczy.

– Ttttttt… tak… wyszło z… rozmowy.

– Oj, napijże się jeszcze, dziecko – roześmiał się gospodarz, lejąc pełny kubek. – Patrzajta! Dziewka se z urzędowym chłopem poradziła. Tak z nimi trzeba! Jak mus to mus. Nawet jeśli to tylko wyszło z rozmowy. A powiedz, dziecko, prawda to, żeś go goniła po podwórzu, trzymiąc w ręcach jeno grabie?

– Mmmmmm… Prawda.

Gospodyni podeszła do niej z uśmiechem.

– Ach, żeby wszystkie parobki tak o nasze dobro dbali!

– A prawda to, żeś go, jak wsiadał na sanie, kopnęła w rzyć?

– Łoj – gospodyni załamała ręce. – Chodźże tu, dziecko. Słodkiego ciasta mężowi upiekłam, weźże sobie kawałek. A noga cię aby nie boli? Toż pośliznąć się mogłaś, biedactwo. Chodź tu, moja ty kochana dziewczyno. Pokaż nogę. A siniaka sobie przypadkiem nie zrobiłaś? Może okład z octu ci zrobić, kochaniutka? Nie boli cię? Palca sobie nie złamałaś? – Stara głaskała ją po głowie. – Dawaj, stary, wódki. Przecież się mogła zdenerwować, biedna. Toż nie co dzień kopie się wójta w dupę.

Od tej chwili była już „swoja”. Już nie obcy przybysz, już nie dziewczyna nie wiadomo skąd, już nie „ta, wiesz, co przyjechała zeszłego roku”. Teraz była już „nasza”, dla całej wsi. „Co? Wójt sundem straszą?”, „Nie damy naszej Achai na żaden sund! Pierwej kura czerwonego im zapuścim. Niedoczekanie! Wara!”, „No, jeszcze obaczym czyje na wierzchu!”.

Potem przyszły roztopy. Włosy Achai sięgały już połowy pleców. I przyszedł wieczór, kiedy pewien mężczyzna zapukał do drzwi jej gospodarza. Był prostym parobkiem z sąsiedniej wsi. Miał jednak ze sobą dużą butelkę wódki, rozwinął też ze szmatki spory kawał słoniny. Wedle zwyczaju gospodarz musiał go przyjąć w głównej izbie.

Zaintrygowane dziewczęta pobiegły po Achaję. Przebrały ją szybko w najlepsze rzeczy, jakie mogły zebrać między sobą, uczesały i przyprowadziły do chałupy. Gospodarz zmierzył ją poważnym wzrokiem. Przegląd musiał wypaść zadowalająco, bo uśmiechnął się lekko.

– Siadaj, dziecko. – Nalał sobie porządny kubek wódki, wypił, odkroił słoniny i zaczął żuć.

Gospodyni i dziewczyny, co były przy domu, córka, zięciowe i pomocnice skryły się w drugiej izbie, ale przy uchylonych drzwiach, w których błyszczały ich rozszerzone ciekawością oczy.

– Słuchaj, mała. – Gospodarz przełknął wreszcie słoninę i odzyskał głos. – Rodziców twoich nie znamy. Pewnie ich nie masz. Nie nasza rzecz. Jesteś u mnie w gospodarstwie, tedy – jak nakazuje zwyczaj – ja, najstarszy, będę teraz robił to, co powinien zrobić twój ojciec. No więc… hm… tak. Sprawa jest. Ten oto – wskazał na chłopaka – Kiela niejaki. Parobek. Przyszedł do mnie, jak nakazuje zwyczaj, z wódką i zakąską, o… o ciebie prosić! Tera musisz dumać. Warunki dał takie: silny jest i zdrowy, o czym ja zaświadczam, bo go znam. Ma tak: – zaczął wyliczać na palcach – świniaka, kur z tuzin, i reszty żywioły też. Dom ma na stoku, mały – gospodarz skrzywił się lekko – ale własny. Uczciwie powiedziane: dom jest. Na jego ziemi. I… – nalał sobie drugi kubek, wypił i zakąsił – i najważniejsze – podjął po dłuższej chwili – kunia ma. Porządnego! Nie takiego jak ten twój z kawaleryji, coś go przedała na przednówku, żeby nie zmarniał. Kuń robotny. No! Jego racje przedłożyłem. – I nalał sobie trzeci kubek.

– Tylko się nie spij, stary – dobiegł ich szept z drugiej izby.

Gospodarz zagryzł wargi. Potem wlał w siebie ten trzeci kubek i odstawił z trzaskiem.

– Tera tak. Jego słowo, powiedziałem. Tera ja, wedle zwyczaju, bede za jej ojca. I powiem: mało! Patrzaj tylko, kawalerze. – Skinął na Achaję: – Chodź tu.

Kiedy wstała i podeszła, trzasnął ją z całej siły w tyłek.

– Widzisz? Ledwie drgnęła! Silna jest jak wół. Robotna jak mało. Cacko nie dziewczyna! Z takiej byś miał pociechę. – Gospodarz wstał, odwrócił Achaję tyłem do chłopaka i nachylił, obciągając jednocześnie kieckę tak, żeby oblepiała biodra. – O! Tyłek ma jak widzisz. Dziecka ci urodzi bez bólu. Ile będziesz chciał. – Odwrócił Achaję znowu przodem i rozchylił jej koszulę, odsłaniając piersi. – Patrz! Cycki ma, że hej. Wykarmi ci i tuzin chłopaków. Siadaj. – Posłał dziewczynę z powrotem na ławę, gdzie mogła, lekko skonsternowana, na powrót się zasłonić. – Darmo ci nie oddam. A ty prawie darmo chcesz.

– Mam czterdzieści brązowych! – powiedział Kiela. Po prezentacji obiektu dyskusji oczy błyszczały mu coraz bardziej, mimo że nie pił. – Uskładałem.

– Eeeeee… czterdzieści brązowych. Na zmarnowanie dziewczyny nie oddam. Popatrz na nią, chłopcze. Toż to cacuszko! Silna, robotna, mało gada. Istne cacko. Jedyna taka we wsi.

– A gotować umie?

– No, gotować nie umie. I pewnie się nie nauczy. Węchu nie ma – gospodarz skrzywił się, bo zbyt szczerze powiedział coś, czego nie powinien. – Ale popatrz na jej ręce. Popatrz na jej ręce! – Tu stary uniósł się na chwilę, chwycił ją za dłonie i podetknął chłopakowi pod oczy. – Widzisz? Roboty ona się nie boi. Nie ma w niej tchórzu przed pracą. Chałupę ci oporządzi, pole ci obrobi, drzewa narąbie i w pysk da, jakby cię ktoś w karczmie napadł upitego. To ona samego wójta w dupę kopnęła. To ona! Widzisz? Cacuszko. Nie ma drugiej takiej we wsi. Zwykłemu chłopu to się taka dziewucha może tylko przyśnić. Silna jak wół, mało je i nie gada za dużo. Nie będzie ci trajkotać nad głową. Nie zeżre całej zupy z gara. A na siebie zapracuje. Silna, zdrowa, niezbyt głupia. Czego można jeszcze chcieć od bogów? Czego jeszcze można chcieć?

– Przyszedłem o nią prosić. Ja…

Gospodarz tylko machnął ręką.

– Co jej chcesz dać? Ile masz morgów? Pytam.

– Nie mam morgów. – Chłopak zagryzł wargi. – Ja parobek. Ale dom mam, na własnej ziemi, nie cudzej. Kupiłem se i zrobiłem sam.

– To już rzekłeś. Ale dziewczyna nie krowa, co ją możesz przedać na targu, jak siana nie starczy. Życie ma mieć zapewnione. Jak ma dziecka ci rodzić, to twoja sprawa, by je wykarmić. A jak wykarmisz, kiedy ziemi nie masz, co?

– Ja też robotny jestem. Mam cztery brązowe na dziesięć dni.

– Eeeeeee… – Gospodarz machnął ręką i nalał sobie następny kubek, nie bacząc na cichy syk dochodzący z drugiej izby. – Dziewczyny na zmarnowanie nie oddam. Takie silne cacko mam dać za bezdurno? W życiu!

– Krowę mam – powiedział chłopak. – Obiecaną. Stryjenka mówiła, że jak będę się żenił, krowę da!

– Hm… znam ją. – Gospodarz odkroił sobie słoniny. – Jej słowa nie wiatr. Ale obiecana tylko?

– Da przecie. Mówiła! I wuj mówili, że cielaka mi przeda, jak się bede żenił. Za darmo da, jeśli pomogę przy żniwach.

– No! Krowa i cielak. No. A krowa aby cielna?

– A jakże.

– No! Byka swojego do niej dopuszczę. Niech będzie, że dziewczyna ma wiano.

– O świniaku pamiętaj – rozległo się z izby obok.

– Aaaaa… No! Żeby nie było. My ze starą świniaka dajemy i nie byle to co. Maciorę dostaniecie, jakby do sprawy doszło. I kury też. I psa. I porządnego, łownego kota. A niech mnie. Kocura dostaniecie, nie kotkę. No! Ale… Powiedz mi ty – gospodarz zwrócił się do parobka – a co z pracą zamiarujesz dalej?

– Ano, gospodarzu. Pracę mam przyrzeczoną we młynie, po żęciu. Zarobię więcej niż na polu.

– No – gospodarz pociągnął nosem – dobra. Teraz ty – zwrócił się do dziewczyny. – Żeby jasna sprawa była. Słyszała żeś, co było mówione, tak?

– Tak. – Achaja była tak zaskoczona, że straciła język w gębie. Zupełnie nie znała obyczajów w gminie dotyczących zamążpójścia.

– No! Co on za jeden, wiesz teraz. Co on ma, wiesz. Jak dziecka twoje zamiaruje wykarmić, wiesz. Nic nie zełgał. Znam go. Sprawa prosta, on parobek jeno… no, ale ty też nie ze dwora. Obyczaj u nas taki, żeby dziewczyny nie pokrzywdzić. Jasno i z góry ma wiedzieć, co ją czeka. Rozum swój masz, głupia nie jesteś. – Gospodarz westchnął ciężko. – Butelka stoi na środku stołu – powiedział. – Decyduj.

Jedna z dziewczyn wysunęła się z izby obok i szepnęła jej na ucho:

– Zwyczaj taki: jeśli nalejesz gospodarzowi do kubka i butelkę zbijesz na szczęście, znaczy, chcesz chłopaka i zgodę dajesz. Jeśli wypijesz sama i butelkę nietkniętą odstawisz, znaczy, ma się wynosić.

Dziewka usunęła się szybko.

– Pośpiechu nie ma – dodał głośno gospodarz i zajął się słoniną. – Dumać, wedle zwyczaju, możesz se choćby i do rana.

Achaja, ciągle zaskoczona, wzięła butelkę ze stołu. Chłopak przymknął oczy. Gospodarz jadł spokojnie. Bogowie! Czy mogła przypuszczać? Znała go przelotnie, spotkała na kilku zabawach, parę razy nawet tańczyli. Ale żeby zaraz do żeniaczki? A z drugiej strony… Niby co dalej, królewno? Jeśli zamierza tu zostać, a właściwie nie ma wyboru, to powinna pomyśleć o jakiejś przyszłości. Choćby i skromnej. Szlag! Rodzić dzieci? Jedno po drugim? Ile ich chłopi mają? Kilkoro co najmniej. Kurczę! Czy jak się rodzi, to bardzo boli? Czy wyobrażała sobie samą siebie siedzącą w chłopskiej chałupie, karmiącą jakiegoś brzdąca piersią i opędzającą się od pozostałych? No, ale jeśli nie… To co? Ciągła ucieczka? Zostanie starą panną tutaj? Gospodarz wyraźnie tego nie powiedział, ale czy luańska kurwa mogła liczyć na coś lepszego? Z czymś takim, co ma na twarzy? Do miasta przecież nie pójdzie, bo oplują. Drogo musi płacić za… A może i nie drogo? Chłopak podobał jej się, był zadziorny, nie taki znów głupi. Aaaaa… Wóz albo przewóz, jak mówią we wsi! Chciała spokoju? Nie ma sprawy!

Nalała wódkę do kubka i palnęła butelką w kant stołu tak, że ta rozprysła się na setki kawałków.

– Taaaak! – krzyknął chłopak, uderzając kułakiem we własną dłoń. To była chwila jego szczęścia! Umilkł jednak szybko – obyczaj nie przewidywał takich krzyków.

Gospodarz spokojnie wychylił trunek.

– Wybrałaś – powiedział, ocierając usta. – Ślub będzie po sianokosach – zadecydował. – A do tej pory, żebyś mi się nie ważył jej tknąć – warknął na chłopca. – Pasa mojego popróbujesz pierwej. No. A ty – powiedział do Achai – przepaskę odwiń i połóż na stół. Ty już nie zwykła dziewczyna. Ty już jemu obiecana.

Dziewczyna odwinęła chustę, którą była przepasana i odrzuciła lekko. Uśmiechnęła się do chłopca. Poczerwieniał z radości.

– No! Ażeby nie przestępował z nogi na nogę, pokaż mu, co tam uskładałaś. Wiele nie zarobiłaś, ale kunia przedałaś, choć za psi grosz, bo niezdatny. No, ale coś tam masz uskładane, nie?

Skinęła głową. Pobiegła do stodoły i wydobyła ze schowka swoją sakiewkę. Wróciła, dopiero teraz czując, że jest zadowolona z wyboru. Że jest… Bogowie! Szczęśliwa! Policzki jej płonęły. Kurczę! Będzie rodzić dzieci?

Położyła sakiewkę na stole.

– Pękata! – zdziwił się gospodarz. – Aż tyle brązowych uzbierałaś?

Rozsupłał sznurek i wysypał zawartość na stół.

– O… o, żesz ty! – Jakby piorun trzasnął w chałupę. Przez dłuższy czas panowała idealna cisza. – O, żesz… Toż to złote i srebrne! Dziewczyno! Za taki majątek to można wie… wiel… wielkie gospodarstwo kupić!!! – Gospodarz odruchowo chwycił kubek, choć przecież nie było w nim wódki. Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś, kto ma takie bogactwo, najął się za parobka. – No, szczęście twoje, chłopcze – powiedział, kiedy wreszcie odzyskał głos. – Tera bedo na ciebie wołać „gospodarzu”! Ale wiano.

Chłopak o mało nie zemdlał. Co za noc. Co za noc. Wieczór cudów. Nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu. Nie dość, że dostał kobietę silną jak wół, pracowitą i ładną, to jeszcze… Bogowie obdarzyli go gospodarstwem! Teraz inni parobkowie będą mu się kłaniać w pas. Bogowie! Świat, który stworzyliście, jest taki piękny! Taki czarowny! Chłopak potrząsał głową i nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Taka cudna baba i tyle pieniędzy naraz. Trzeba się uchlać, teraz to już mus.

A potem przyszła wiosna. Nieśmiała zieleń wkradła się na szare dotąd stoki. Odczekała kilka dni, to atakując, to się cofając od nocnych chłodów, by po kilku dniach eksplodować nagle i zwyciężyć wszelkie szarzyzny. Zaczęły się prace w polu, coraz cięższe, ale ludzie weselili się. Nie było czasu być smutnym. Dziewczyny śmiały się wieczorem, choć zmęczone, dowcipkowały, zazdrościły Achai. Jej chłopak przystawał w nocy pod płotem, czasem udało się zamienić z nim kilka słów, częściej gospodarz gonił go, wywijając pasem. Czasem w polu, ale bardzo rzadko, bo też w końcu pracował, widziała jego znaki zza drzew. W przerwie, kiedy inni jedli, a przyjaciółki zajmowały uwagę domowych strażników, czasem mogła się wymknąć za drzewa. Dać sobie ukraść dwa pocałunki, pozwolić włożyć rękę za koszulę albo i pod kieckę. Nic więcej, w sumie pilnowali ich dobrze. Zawsze po czymś takim inne dziewczęta niecierpliwie czekały wieczora, aż będą mogły zapytać o wszystko. Co czuje, co było i… co będzie.

A potem przyszedł dzień, w którym wielki świat przypomniał sobie o Achai i wyrwał ją ze spokojnego snu.

Póki co wielki świat przybrał postać osła, obciążonego dwoma koszami wypełnionymi pociętymi kawałkami drewna. Drzewo wiele lat tkwiło w potoku, znalazł je gospodarz, kazał wyciągnąć i porąbać. Drewno, które długo leżało w górskich wodach, było bezcenne, z niego wyrabiało się rękojeści mieczy i kolby do kusz. Kupiec był już umówiony, cena ustalona, Achaja miała tylko zaprowadzić zwierzę razem z ciężkim ładunkiem do faktorii. Wybrano ją, bo w polu ciągle brakowało rąk do pracy, a wszyscy od dawna wiedzieli, że poradzi sobie sama lepiej niż trzech pachołków, których inaczej trzeba by przydzielić do eskorty cennego ładunku.

I poszła. Wszystko byłoby dobrze, osioł nie sprawiał żadnych kłopotów, kiedy prowadziła go drogą przez wzgórza, wzdłuż połoniny. Uparł się dopiero, gdy zamierzała przekroczyć rzekę. Rzeka rzeczywiście była rwąca i głęboka, szumiała jak szlag, ale przecież nie kazała mu iść przez wodę! Wyżej znajdował się most, a właściwie chybotliwa kładka przewieszona na sznurach ponad nurtem. Tam właśnie osioł zaparł się czterema nogami i zaczął wydawać z siebie dziwne dźwięki. Mimo całej swojej siły nie mogła go pociągnąć za sobą, nie zdołała go również pchnąć. Nie pomagały żadne namowy ani perswazje. Zwierzak najwyraźniej postanowił tu zostać na noc. Zdenerwowała się, bo chciała wrócić przed wyznaczonym czasem, byli umówieni z chłopcem, że będzie czekał na nią przy drodze do wsi. Tam gospodarz nie mógłby interweniować. Zaklęła brzydko, wsunęła się pod osła i chwyciła lewą ręką za jego przednie nogi, a prawą za tylne. Wstała, stękając lekko i unosząc zwierzę wraz z ładunkiem na sobie. Zaczął wierzgać ogłupiały, ale przynajmniej przestał wydawać z siebie te dziwne dźwięki. Zagryzając wargi, weszła na most. Z najwyższym trudem utrzymywała równowagę. Kontrolowała oddech i patrzyła pod nogi, stawiając ostrożnie krok za krokiem. Nie zauważyła, kiedy zza drzew wyłoniło się kilkanaście postaci prowadzących juczne konie. Zrozumiała, że ktoś jest przed nią, dopiero kiedy usłyszała głos należący do jakiejś bardzo zmęczonej i zdenerwowanej dziewczyny:

– Hej, ty! Jazda do tyłu, wsioku! Ale już!

Nie mogła podnieść głowy, żeby zobaczyć, kto woła. Co, szlag, oszalało to nieznane babsko? Nie widzi, że niesie wierzgającego osła razem z ładunkiem po chybotliwej kładce?

– No, jazda, wiejska dziewucho! Nie słyszałaś?

Achaja poczuła, że coś się w niej gotuje.

– Spierdalaj! – warknęła.

– Cooooo?!!! Mówisz do żołnierza Arkach, dupo!

Szlag, wojsko! No nie. Niech nie przesadzają, zostało jej może pięć kroków. Nie mogą zaczekać, zarazy? Przyspieszyła trochę. Słyszała cichy szczęk, ledwie słyszalny przez szum rzeki pod mostem. Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden…

– Ty małpo! Ty wiejska dziwko! Jak ci dałam rozkaz, to…

Ufff! Achaja dotarła na stały ląd. Nagle coś uderzyło ją w twarz z wielką siłą. Po chwili dostała po nogach. To pas, szeroki, nabijany metalowymi ćwiekami, wojskowy pas. Postawiła osła na ziemi i zarobiła w tyłek, z całej siły, potem od dołu znowu w twarz. Klamra walnęła w nos, krew puściła się momentalnie. Achaja, wściekła do granic możliwości, wysunęła się spod zwierzęcia i wyprostowała z bólem przeciążonego karku. Dziewczyna w mundurze zamachnęła się właśnie do kolejnego ciosu. Achaja błyskawicznie zacisnęła pięść i uderzyła ją w głowę. Z całej siły… niestety. Żołnierz poleciała w tył, uderzyła plecami o ziemię i znieruchomiała, a właściwie zwiotczała. Dwie wojowniczki wyszarpnęły swoje miecze, mierząc w napastniczkę, trzy inne rzuciły się cucić koleżankę.

– Bogowie! Kurde! Odezwij się, odezwij!

Ktoś trzasnął dłonią w twarz leżącej. Głowa przechyliła się. Z ust wypłynęła strużka krwi, bardzo ciemnej, prawie czarnej.

– O, mamo! – wyrwało się którejś.

– Oddycha?

Spomiędzy drzew napływali wciąż nowi żołnierze. Coraz więcej mieczy mierzyło w pierś Achai.

– Zabiła ją! Zabiła!

– Stać! – Koń oficera zarył kopytami tuż przy dziewczynach. – Co jest, psiamać?

– Zabiła ją, pani porucznik! Ta dupa zabiła…

– Milczeć. Sierżancie, meldujcie!

– Tak jest! Sierżant Mea melduje, że ta dziewka zabiła żołnierz Goel.

– Co? – Pani porucznik zeskoczyła z konia. Podeszła do ciała obok. Przymknęła oczy, krzywiąc się jednocześnie. Po chwili wróciła i popatrzyła na Achaję, która kawałkiem rękawa własnej koszuli usiłowała zatamować krew lecącą z nosa.

– No dobra, jak było?

– Ta wiejska dziewucha szła przez kładkę, niosąc osła…

– Ciągnąc! Ciągnąc osła! – Porucznik machnęła ręką. – Uspokój się wreszcie!

– Melduję, że osioł był przez nią niesiony na grzbiecie!

Achaja złowiła zdziwione spojrzenie. A, szlag! Dlaczego wszystko kończy się tak głupio? Dlaczego znowu się pieprzy?! Przymknęła oczy. Ciekawe, wbiją na pal? A może tylko powieszą?

– Przecież osioł ma ładunek.

– Niosła z ładunkiem, zaraza. Goel wtedy krzyknęła, żeby tamta się cofnęła, ale ona…

– Jak to: „cofnęła”? Na chybotliwej kładce? Z takim ciężarem?

Sierżant Mea opuściła głowę. Milczała dłuższą chwilę.

– Nooo… Goel była zmęczona. Szłyśmy całą noc i cały dzień, ciągnąc juczne konie. Po tych stratach w ostatniej bitwie… wszystkie są wkurzone.

– No i co dalej? – przerwała jej porucznik.

– No i… tamta nie usłuchała. Goel odpięła pas i przylała jej ze dwa razy… może trzy albo i więcej – Głos Mei zmienił się nagle: – Odbiło jej, czy coś. No, ale żeby zaraz zabić za parę głupich pasów?

– Skąd tamta ma krew na twarzy?

– Nie wiem. Pewnie dostała klamrą, albo co. Ona… – Mea zawahała się -…stawiała właśnie osła na ziemi, a Goel ją biła, no i właśnie wtedy pociekła krew. No i ta odwinęła się i uderzyła ją pięścią w głowę.

– No?

Sierżant Mea nie zrozumiała pytania.

– No, a kiedy ją zabiła?

– No wtedy właśnie.

– Pięścią? Raz w głowę i już? Szlag, na korzeń jakiś upadła, czy na kamień?

– Nie. Raz i już.

Porucznik podeszła do Achai.

– Jak się nazywasz?

– Achaja.

– Skąd masz to na twarzy? Jesteś luańską kurwą?

– No, jestem! – Dziewczyna nie mogła już wytrzymać. Niech ją już powieszą! Niech ją wbijają na pal, czy co tam… – No, jestem! I już!!! – Krew znowu pociekła po brodzie.

– Czemu krzyczysz?

Co za głupie pytanie.

– Ty byś nie krzyczała przed śmiercią? – Achaja powiedziała to dość spokojnie. Jednak podziałało. – Przypomnij sobie o tym, jak w najbliższej bitwie ktoś ci wsadzi miecz w tyłek.

Oczy porucznik zwęziły się lekko. Przekrzywiła głowę na bok.

– Tak nisko nas cenicie? Co tu robisz?

Achaja nie zrozumiała pierwszego pytania. Odpowiedziała więc na drugie:

– Mieszkam w wiosce za tymi wzgórzami. Mieszkałam.

– Tu? Dlaczego?

Achaja tylko westchnęła.

– Bo byłam też niewolnicą! Kurwą i niewolnicą w Luan! I wyobraź sobie, coś mi się ubrdało, że może jednak dosięgnę swojego choćby tak małego kawałka szczęścia. – Pokazała jak małego, zbliżając palec do palca. – I uciekłam aż tutaj!

– No, to się poplątało, co?

Zdała sobie nagle sprawę, że w głosie pani porucznik nie ma nienawiści ani wściekłości, ani nawet niechęci. Było za to coś dziwnego, co sprawiło, że opuściła głowę i odpowiedziała cicho:

– No.

Z góry napływali coraz to nowi żołnierze, przy moście zaczął robić się zator. Skądś spomiędzy drzew przygalopowała grupa oficerów.

– Co jest, do kurwy nędzy! – ryknęła najwyższa szarżą, nie zsiadając z konia. – Kto, psiamać, pozwolił wstrzymać pochód?

– Porucznik Zinna melduje się, pani major! – Dziewczyna, która rozmawiała z Achają, wyprężyła się służbiście. – Straciliśmy żołnierza, pani major!

– Kur… Szlag! – Kobieta o kasztanowych włosach tylko machnęła ręką. – Co? Przez własny kraj, bez wroga, nie potraficie przejść bez strat?

– Ta dziewucha ją zabiła, pani major.

– No to pod sąd, a oddział w drogę! Wszystkie zaraz potracicie swoje stopnie!

– Ale… – porucznik Zinna zawahała się – to był wypadek. Szeregowa Goel zaczęła ją bić, kiedy ta przenosiła osła przez kładkę.

– Co?

Porucznik Zinna opowiedziała wszystko, nie ubarwiając ani nie dodając niczego od siebie. Wskazała osła, który teraz stał wyjątkowo spokojnie, obojętny na wszystko, co działo się wokół. Streściła historię dziewczyny.

Pani major uniosła się w strzemionach.

– Druga i trzecia kompania… sformować szyk i marsz! Ty! – Wskazała kogoś, również na koniu. – Twoja kompania na bok, w las! Jesteś odpowiedzialna za rozładowanie tego burdelu! Jak to zobaczy pułkownik… Wszyscy oficerowie o stopień w dół! A żołnierzom, to się lepiej było nie rodzić!!!

Powoli jaki taki ład zaczął wkraczać w pomieszane szeregi. Zator nie topniał co prawda jeszcze, ale dzielił się wyraźnie na poszczególne grupy. Kilkanaście osób wywrzaskiwało komendy, które, choć z pewnym oporem, wywoływały jednak skutek.

Pani major podjechała do Achai.

– Wypadek? Tak? – Splunęła na ziemię. – Kurwa! Po takich stratach w ostatniej bitwie, po takim wysiłku, tracę kolejnego żołnierza. Rekrutów dostanę co kot napłakał, a za dziesięć dni mamy być z powrotem na froncie. Wypadek, psia wasza mać! – Koń szarpnął się, ale opanowała go jednym ruchem. – Nie będzie żadnego sądu, wcielić ją do oddziału na miejsce Goel.

– Tak jest! – Porucznik Zinna stanęła na baczność.

– Twój pluton spada do ariergardy pułku, połączycie się z kompanią na najbliższym postoju! Niech taborowi zajmą się ciałem. Wykonać!

– Tak jest!

Pani major spięła konia i ruszyła po kładce, mamrocząc do podążającej za nią świty: „Żebyśmy tylko nie napotkali na drodze jakichś myszy czy królików, bo stracimy cały batalion… W wypadku!”

Zinna zagryzła wargi.

– Sierżancie?

– Tak jest!

– Słyszeliście? Wykonać! – Odeszła, wściekła jak osa, odszukać pozostałe plutony kompanii.

Sierżant Mea też miała ostry głos:

– Lanni, Mayfed, Zarrakh, Shha, Chloe! Psia wasza krew! Wyciągać z plecaków, co która ma zapasowego! Musimy skompletować tej kurwie mundur, a nie będziemy czekać na tabory! – Chodziła pomiędzy żołnierzami, które klęły w żywy kamień, grzebiąc w swoich rzeczach. – Ruszać się, suki! Jak major opierdoli kapitana, a kapitan porucznika, wtedy ja wezmę w dupę! Ale potem to już mnie popamiętacie do dnia własnej śmierci!!! Na co może i długo czekać nie będzie trzeba!

Podeszła do Achai, a jej oczy miotały gromy.

– Rozbieraj się! No, już! Nie czas na wstyd, wokół same baby!

Achai nie mieściło się w głowie. To co? Nie zabiją jej? Bogowie… Jakby zwykły chłop zabił żołnierza w Troy, nie miałby czasu się pomodlić. A w Luan? Wolała sobie nie wyobrażać.

– No, jazda! – Mea przemocą zerwała jej z ramion koszulę, kieckę i ze złością odrzuciła w krzaki. Butów Achaja nie miała, przecież była wiosna, wszyscy we wsi chodzili boso.

Sierżant, klnąc i pomstując, obeszła wkoło nagą dziewczynę.

– Kurwa i niewolnica. Co za dno! I to w moim oddziale, psiamać, pewnie i nas zdradzisz, suko. Znam ja takie! Poddasz się za pierwszej bitwy, małpo, niewola ci luba, co? Zamiast się bić, karku ugniesz? Niedoczekanie, szmato jedna!

– Oficerowie nas załatwili – mruknęła.

– Coooo? Jak jeszcze raz powiesz coś o oficerze… co? – Do Mei dotarły nagle jej słowa. – Co powiedziałaś?

– Bitwa była na pustyni. – Achaja ledwie mogła wydobyć z siebie głos, tyle rzeczy przecież zdarzyło się naraz. – Oddziały czołowe dostały wciry. My mieliśmy iść z pomocą, ale oficerowie pojechali do tamtych, dogadali się na wykup, a nas popędzono. Paru chłopaków na eunuchów, resztę do kopalń, czy gdzie tam. Jeśli dziś żyje jeszcze choć jedna osoba z mojego oddziału, to znaczy, że bogowie cud sprawili.

– A – Mea milczała przez chwilę, zaskoczona, ale nie mogła przecież nie opieprzać ludzi. – Więc w wojsku już byłaś? Dryl znasz, co?

– Tak.

– „Tak jest!!!” masz odtąd mówić, suko! I masz się przy tym prężyć, a wyciągać, jakbyś chmury na niebie łyknąć chciała! Trafia do twojego zakutego łba?

– Tak… tak jest!

– Do dupy… a… w jakim wojsku byłaś? – Nawet sierżant nie mogła powstrzymać ciekawości.

– Armia Troy. Piechota. Szeregowy Achaja, druga dziesiątka, skrajnej lewej setki, korpusu…

– Już, już – zgasiła jej meldunek Mea. – Z tak daleka. Hm. U nas inne stopnie, inne formacje, musisz się nauczyć. No, ale dobrze, żeś była żołnierz, przynajmniej mi nogi w marszu nie zmylisz. Ale z drugiej strony… zwykły piechociarz! Uuuuuuu! – Machnęła lekceważąco ręką. – I dałaś se coś takiego na tyłku zrobić. I na twarzy. Nie mogłaś się, dupo, na własny miecz rzucić?

Achaja, mimo że naga, stojąca przed ubraną dziewczyną, podniosła głowę i popatrzyła jej prosto w oczy.

– Gdybym wtedy wiedziała to, co wiem dzisiaj, to bym nie tylko sama się zabiła, ale wysiekłabym cały swój oddział! Ale wtedy nie wiedziałam, co to niewola, nie wiedziałam, co to nabić się na własny miecz. Mój dziesiętnik się zabił, miał trutkę, szczęściarz. Mądry człowiek, wiedział, przygotował się zawczasu. I powiedział mi przed śmiercią: „Myśl, dziewczyno!”. Ale właściwie nie sprawdziła się rada. Bo… kiedy mówiłam, że jednych brali do kopalni, innych jeszcze gdzieś tam, to ja… Ja miałam szczególnego pecha. Nie mów o własnym mieczu, jak nie wiesz, że mówisz o śmierci.

– Ja nie wiem nic o śmierci?! Ja w ostatniej bitwie…

Achaja mówiła cicho, a jednak zdołała przerwać sierżantowi:

– W bitwie masz takie szanse jakby monetą rzucać. Raz życie, a raz śmierć. Z ludźmi, z którymi ja miałam do czynienia, masz takie same szanse jak biedna Goel ze mną. – Strzeliła palcami, jakby zmiatała niewidzialne pyłki z opuszków. – O, takie.

Mea wzruszyła ramionami.

– Gadanie. – Spojrzała na swoich żołnierzy. – No, co jest, suki?! Macie coś? Do dnia okupacji Syrinx będziemy tu siedzieć?

Przeszła się wśród dziewczyn i zaczęła rzucać części munduru. Achaja włożyła porządne buty z grubej skóry, sięgające nad kostkę i świetnie ją usztywniające, sznurowane z przodu – widziała coś takiego po raz pierwszy w życiu. Najpierw wkładało się grube, czarne skarpety, które potem trzeba było zrolować na niskie cholewki. Mea musiała jej pokazać, jak to się robi.

Przez cały czas dogadywała:

– Nie bój się, że nie pasuje. W wojsku są tylko dwa rozmiary mundurów: „za duży” i „za mały”. Innych nie znajdziesz.

Z pewnym trudem wciągnęła obcisłą, skórzaną spódniczkę, tak krótką, że zastanawiała się, jak w czymś takim można kucnąć czy usiąść. Ktoś pomógł jej zawiązać opaskę na piersiach, a właściwie krótki, wygodny gorset. Potem założyła skórzaną, sięgającą do pasa kurtkę. Pas, miecz długości raptem łokcia, wojskowy nóż. Plecaka nie dostała i całe szczęście. Uniknęła dźwigania rzeczy zmarłej wraz z tym, co miała tam prywatnego. Cały mundur, w przeciwieństwie do tego, który nosiła w Troy, był przystosowany do dziewczęcego ciała. Nic jej nie obcierało, nic nie ciążyło tam, gdzie nie trzeba.

– Co będzie z osłem? – spytała.

– Już nadciągają tabory – mruknęła sierżant. – Powie się kanceliście.

– A mogę chociaż napisać list?

– To ty pisać umiesz? A, szlag z tym. Nie lepiej zaczekać i samej powiedzieć, co masz do powiedzenia? Za dziesięć lat zwrócimy cię do wsi, jak nową – zażartowała. – No, dobra. – Machnęła ręką. – Takie twoje prawo. Shha! – Popchnęła dziewczynę usiłującą zawiązać swój plecak. – Biegiem do kancelisty, niech zajmie się osłem, niech weźmie papier, pióro i ten, no… psiamać, inkaust! Biegiem!

– Tak jest!

Achaja musiała się zająć koniem Goel, obciążonym teraz zaopatrzeniem pułku. Kiedy przybiegła wreszcie nieśmiała, jakby zahukana dziewczyna z kancelarii, pośpiesznie skreśliła kilka słów:

#Gospodarzu, armia mnie wzięła. Nie odwołujcie się. Racja, niestety, po ich stronie. Czuję, że już nie wrócę. Prośbę mam. Dajcie całą moją sakiewkę chłopakowi. Niech będzie gospodarzem! Bardzo tego chcę!

Starała się używać jak najprostszych słów, żeby ją zrozumieli.

Niech bierze jakąś śliczną dziewczynę i się żeni. Proszę. I powiedzcie mu, że…

Zaczęła pracowicie skreślać i zamazywać ostatnie, niedokończone zdanie. Potem podjęła znowu:

Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiliście. Za dziesięć dni chyba mam iść na bitwę. Zobaczymy jak będzie. Achaja.

Zwinęła papier i podała go małej kancelistce.

– Wiesz, do której chałupy zanieść i osła odprowadzić?

– Tak.

– No, to na koniec… Jest jeden mały problem. – Złapała uzdę konia i ruszyła za oddalającym się powoli oddziałem. – Osioł sam przez most nie przejdzie.

– O, bogowie! – Dzieweczka o mało się nie rozpłakała. – To co mam zrobić?

– Nie wiem.

Загрузка...