Dzień niczym nie różnił się od innych. To samo słońce oświetlało te same budowle publiczne na głównym forum. Poniżej były monstrualne, niesamowicie szerokie schody z białego piaskowca prowadzące w dół, jak zwykle zapełnione tłumem przekupniów i naganiaczy z okolicznych karczm po bokach. Przechodnie przemierzali schody w górę i w dół, goniąc za swoimi zawiłymi sprawami, czasem wręcz spacerując, czy też biegnąc do któregoś z licznych urzędów stolicy, które mieściły się gdzieś daleko na dole. Daleko od miejsca na samym szczycie, gdzie stali Wielki Książę Orion, Sirius i Zaan w otoczeniu kuzynów. Nikt niczego nie mówił. Napięcie kumulowało się coraz bardziej, choć nikt z zewnątrz nie mógł tego zauważyć.
Zaan odwracał myśli od tego, co ma nastąpić, od całego swojego strachu i przerażenia, obserwując ludzi wokół. Ich normalne twarze, normalne sprawy, normalne rozmowy wokół sprowadzały na jego umysł choć cień ukojenia. Po prostu rejestrował poszczególne obrazy.
Jakiś marynarz bez nóg usiłował zejść ze schodów mając przywiązaną do kikutów deskę z przyczepionymi pod spodem małymi kółkami. Dwóch drobnych lichwiarzy kłóciło się o to, kto wymieni przyjezdnemu pieniądze. Jakaś kobieta z dziwną, miniaturową karocą rozmawiała z koleżanką.
– Wiesz, to jest wózek. – Uszy Zaana łowiły ciche głosy. – Taki malutki wóz z rączką do trzymania. Patrz. Cztery kółka, wkładasz dziecko do środka i nie musisz go nosić. Jakiś nowy wynalazek. Ale jaka wygoda.
– No, jak to może być, żeby matka sama nie nosiła dziecka na rękach? Bogowie to wyklną!
– A jak masz dwójkę małych dzieci? To co? Nie lepiej je tu włożyć?
Dalszą obserwację przerwało mu nadejście Wielkiej Księżnej Nauzei wraz z doradcą Zyrionem i orszakiem. Oprócz zwyczajowych kuzynów towarzyszyło jej dwudziestu dahmeryjskich kuszników, co było jawnym złamaniem reguł. Orion aż syknął z wściekłości. Zyrion ukradkiem rozłożył ręce w geście „robiłem co mogłem, ale…”.
Nauzea, gruba dziewczyna, która mogłaby być piękna, gdyby nie żarła tylu słodyczy, złożyła pełny ukłon przed Orionem i Siriusem.
– Wielki Panie.
Orion oddał ukłon.
– Wielka Pani.
– Książę.
Sirius już wiedział, dzięki sumiennym nauczycielom, mniej więcej przynajmniej, jak się kłania, więc wykonał przedziwną ewolucję wszystkimi częściami swojego ciała.
– Wielka Pani.
Na szczęście rytuał nie był zbyt długi. Książęta oraz Zyrion i Zaan zbliżyli się do siebie. Zaczęły się szepty i osłanianie ust dłonią.
– Moi ludzie uderzą, jak tylko w mieście zaczną się rozruchy. – Nauzea niby to podziwiała wspaniałą kolumnadę świątyni obok.
Zyrion ukradkiem potwierdził dyskretnym ruchem głowy.
– „Służby tyłowe” Armii Zachód uderzą w tej samej chwili – szeptał Orion, patrząc na przekupniów – ale są poza murami. Zaprowadzimy porządek tylko wtedy, kiedy upadnie Rada Królewska.
– Czekamy na prowokatorów Miki. – Zaan, zasłaniając usta, udawał, że sprawdza, czy nie ma przypadkiem brudnego nosa. – Najęci filozofowie już buntują lud w stoach i na forach.
– Znowu czekanie – westchnęła Nauzea, obserwując, czy przypadkiem na błękitnym niebie nie ma jakiejś chmurki. Intrygi miała we krwi, wyssała je z mlekiem matki, i kumulujące się napięcie wyraźnie ją podniecało. Zaraza, byłaby prześliczną dziewczyną, gdyby nie żarła tylu słodyczy.
– Czekamy na akcję prowokatorów. – Orion zerknął w dół monstrualnych, rozświetlonych słońcem schodów poniżej, wprost na budynek Rady Królewskiej, który znajdował się u ich stóp.
Jedynie Zaan nie mógł wytrzymać napięcia. Przygryzając wargi, odszedł od dyskutującej szeptem grupy. Cały dygotał. Szlag! Przewrót, obalenie Rady. Tego jeszcze nie było nigdy w historii Troy. Nikt nigdy w całej historii nie podniósł ręki tak wysoko. Czuł, że cały drży, a strach dławi coraz bardziej, wpijając się w gardło. Musiał odwrócić myśli. Musiał.
Podszedł wprost do dowódcy dahmeryjskich kuszników, wysokiej dziewczyny z krótkimi, przeraźliwie jasnymi włosami. Miała w ustach jakąś dziwną brązową tutkę, z której dymiło. Czasem także wypuszczała dym z płuc.
– Od kiedy to się trzyma kadzidło w buzi? – spytał, usiłując jakoś zacząć rozmowę.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
– To tytoń. – Wzruszyła ramionami. – Przywieźli skądś. Z bardzo, bardzo daleka.
Patrzył, jak dziewczyna wciąga dym do płuc i po chwili wypuszcza ustami.
– Chcesz? – Wyciągnęła do niego rękę z dymiącą tutką.
– Nie, nie, dziękuję. – Odskoczył o krok, czując, jak wzbiera w nim kaszel od samego zapachu. – Po co to robisz?
– Bo fajne.
Zobaczył jej niesamowity uśmiech, bezczelny, prowokujący, piękny. Popatrzył w jej głębokie oczy, w połowie przykryte nieprawdopodobnie długimi rzęsami. Zmieszał się przez moment.
– A ten kolor? – wskazał na jej prawie białe, króciutkie włosy. – Jaką farbą można coś takiego sprawić?
– Żadną. Są naturalne. – Roześmiała się w taki sposób, żeby zobaczył jej lśniące zęby w całej okazałości. – To blond – wyjaśniła. – Jestem blondynką.
– Ach – domyślił się. – Pochodzisz z kraju Chorych Ludzi?
– Mhm. Zawędrowałam aż do Dahmerii za chlebem. – Zerknęła w lewo, w górę, żeby jeszcze raz podkreślić, jakie ma piękne oczy, a potem spojrzała mu prosto w twarz. – Jestem Kasme. – Wyciągnęła rękę w jego kierunku.
Nie bardzo wiedział, co zrobić. Jakoś tak dziwnie… Naturalną rzeczą wydawało się wyciągnięcie własnej ręki i uściśnięcie jej dłoni. Zrobił to. I chyba tego właśnie oczekiwała.
Bogowie. Świat się zmieniał. Ten dzień, pierwszy przewrót w historii Troy, ta dziewczyna o blond włosach. Dymiąca tutka w jej ustach, ten wózek, w którym inna kobieta woziła dziecko, marynarz bez nóg z doczepionymi kółkami, to podawanie ręki na wyciągnięcie. Świat się właśnie zmieniał. Nowe wynalazki, nowe obyczaje. To teraz ludzie będą się witać, podając sobie dłonie? Nie kłaniając w pas? On jeden widział, że nadchodzi nowa epoka. Był dobrym obserwatorem.
– Słuchaj, Kasme – powiedział po chwili. – Dlaczego nie nosisz żadnej broni?
Znowu to spojrzenie w lewo, w górę, żeby pokazać jak śliczne ma oczy.
– Mam broń. Nawet dwadzieścia sztuk. – Wskazała na swoich dahmeryjskich kuszników.
– Wiesz… musi minąć pewien czas, żeby ponownie naładować kuszę.
– Coś ci powiem – uśmiechnęła się znowu. Znowu bezczelnie i prowokująco. I był to śliczny uśmiech. – Skoro nie jesteś moim wrogiem i… gdyby doszło co do czego… Trzymaj się moich pleców. Trzymaj się moich pleców, Zaan, bo nie chciałabym, żebyś zginął.
Tym razem on się roześmiał. Była właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Tak jak Sirius, nie mnożyła trudności. Raczej je niwelowała. Nie widziała przed sobą każdego dnia wysokich gór niemożliwych do przebycia. Była z tych, którzy chwytają życie za pysk, kiełznają, kulbaczą, ujeżdżają. Twardo i do skutku.
Przerwało im przybycie gońca. Tak zdyszanego i spoconego, że ledwie mógł mówić.
– Panie!
Zaan chwycił go za rękę i poprowadził do Oriona.
– Mów szeptem, durniu!
Goniec ledwie mógł złapać oddech.
– Mika mówi… ktoś… wyłapuje naszych prowokatorów… wielu agentów aresztowano. Była próba ataku na… Biuro Handlowe… i…
– No, mówże wreszcie – syknął Orion.
– Siły Nauzei ochroniły Biuro, ale nie zrobią nic więcej. Armia Zachód nie wkroczy przywracać spokoju na ulicach, jeśli nie wybuchną zamieszki. Nie mamy łączności.
Zaan zakrył twarz obiema rękami.
– Mieli u nas kogoś. Szlag! Jednak mieli u nas jakiegoś człowieka!
– Czekaj – przerwał mu szeptem Wielki Książę. – Czy to znaczy, że nic nie możemy zrobić?
– Załatwili nas. Szlag! Jasny szlag! Załatwili, wiedzieli!
– No, domyślić się, co zrobimy, nie było trudno odgadnąć.
– Wielki Panie! – przerwał im nowy goniec. Zupełnie nie zdyszany, spokojny i znający pałacową etykietę. Złożył idealny ukłon. Dużo lepszy niż ten Siriusa przez chwilą. – Mistrz zakonny ośmiela się prosić o chwilę rozmowy.
Orion, nie on jeden zresztą, zerknął na stojącego dwadzieścia kroków dalej człowieka z czerwoną opaską mistrza na głowie. On też, choć na odległość, złożył ukłon. Wielki Książę zerknął na Zaana, ale tu, po raz pierwszy bodaj, nie otrzymał pomocy.
– Dobrze. – Orion ruszył w kierunku zakonnego rycerza wraz z orszakiem swoich „kuzynów”.
Zaan dygotał z napięcia. Sirius przełknął ślinę. Zyrion chyba po raz pierwszy w swoim życiu zaczął się modlić. Jedynie Nauzea niczego nie rozumiała.
Wielki Książę niespiesznie przemierzył te kilkadziesiąt kroków. W ogóle czas jakby zwolnił nagle. Jakby przestał płynąć swym normalnym nurtem. Zdawało się, że wszystko wokół zamiera.
– Wielki Panie. – Mistrz wykonał jeszcze jeden ukłon.
– Czemu zawdzięczam przyjemność rozmowy z tobą?
– Przybyłem, niosąc smutną wiadomość – oświadczył mistrz zakonny.
– Słucham.
– Sirius nie jest twoim synem, Wielki Panie. To zbiegły galernik Tyranii Symm. Oszust Zaan, który zabił naszego rycerza w Keddelwah.
Orion nie słuchał. Coś go ukłuło w brzuchu, przygięło do przodu tak, że nie mógł się wyprostować. Natłok myśli. To nie mój syn? To naprawdę nie jest mój syn? Z trudem odwrócił się, żeby zerknąć do tyłu. Kiedy Sirius i Zaan zobaczyli na jego twarzy wyraz kompletnej przegranej i wymienili się spojrzeniami… zrozumiał, że mistrz ma rację. I że oni wiedzą, co właśnie usłyszał.
Orion powstrzymał rycerza, który właśnie wyjmował jakieś papiery z dowodami na prawdziwość swoich słów. Czuł przejmujący ból w brzuchu, ból głowy, nie mógł się skupić. Oszukano go. Wystrychnięto na dudka jak małe dziecko.
– Panie – podjął rycerz. – Domyślamy się, co zamierzacie zrobić. Ale propozycja Rady jest niezwykle łaskawa. Wydaj nam Siriusa i Zaana, ukorz się przed Królem, przyznaj do knucia przeciwko Radzie, a my w zamian nie podejmiemy żadnych kroków wobec ciebie.
Orion jakby się otrząsnął. Podniósł głowę. Zaczął myśleć. Nic mu nie zrobią, poza tym, że okryje się wstydem. Historia zapamięta go jako głupiego starca, którego byle kto, jakiś tam galernik, oszukał. W kronikach będą pisać: „Szlachetny Orion dał się oszukać świątynnemu skrybie, uznał zbiegłego galernika za swojego syna…” Lud, widząc oszustwo na targu, przez wieki będzie mówił: „ten kupiec dał się oszukać jak Orion”. Jego los stanie się przysłowiowy, będą o nim śpiewać wesołe piosenki, stanie się synonimem głupca, z którym wszystko można zrobić, bo nie jest w stanie odróżnić pięknych słówek od rzeczywistości.
Wielki Książę uniósł głowę. Ból w brzuchu ustał. Już nie był skrzywdzonym ojcem. Był politykiem. Z kabury ukrytej w rękawie wyjął sztylet.
– Ależ panie – obruszył się rycerz Zakonu. – Nie sztyletem, nie ty osobiście, nie teraz. Dla tych dwóch oszustów sprowadzimy z Luan nawet samego mistrza Anai.
– Ty głupcze – powiedział Orion spokojnie.
Ujął sztylet mocniej i rozciął sobie lewe przedramię na całej długości. Kropelki krwi momentalnie zaczęły kapać na kamienne płyty. Z pewną satysfakcją obserwował, jak mistrz zakonny otwiera usta ze zdziwienia. Chlasnął się przez pierś, barwiąc kaftan na czerwono. Oczy rycerza przypominały wielkością dwa spodki. Orion zagryzł wargi i rozciął sobie policzek.
– Wielki Panie! – Rycerz runął do przodu, chcąc wyrwać księciu sztylet.
I o to chodziło. Orion dał sobie wyrwać sztylet momentalnie. Następnie chwycił rycerza i wrzasnął:
– Ratunkuuuuuu!!!! To zamach!!! Mordują Wielkiego Księcia na ulicy!!!
– Ale panie…
– Ratunku! Mordują Wielkiego Księcia Królestwa Troy!
Jego „kuzynowie”, którzy stali z tyłu, by nie słyszeć słów nie dla nich przeznaczonych, runęli do przodu jak burza. Co najmniej kilkanaście noży dosłownie rozdarło rycerza na strzępy w czasie krótszym niż wzięcie oddechu. Dwóch mężczyzn z długimi mieczami chlastało sługi w poczcie. Nie wiadomo, kto ściął gońca. „Kuzynowie” chcieli otoczyć księcia, ale ten wyrwał się i podbiegł do zszokowanych ludzi przy straganach.
– Zakon i Rada Królewska zabija Wielkiego Księcia na ulicy!!!! – wrzeszczał, brocząc krwią. – Ratunku!!! Jesteście świadkami, jak zabija się Królestwo Troy na waszych oczach!
Ludzie stali tak przerażeni, że gdyby ktoś w kompletnej ciszy, jaka nastała, choćby kichnął, to co najmniej kilka osób umarłoby ze strachu.
– Tu tworzy się historia! – ryczał Orion. – Właśnie tu, na waszych oczach! Po raz pierwszy w dziejach Rada kazała zamordować Wielkiego Księcia wprost na ulicy.
Przerażone kobiety klękały w szoku, kryjąc w dłoniach twarze.
– Tak właśnie zabija się wieczne Królestwo Troy! Jego zasady i odwieczne prawa! Tak właśnie zabija się… nas.
Mężczyźni wyrywali właśnie drewniane podpory okolicznych straganów, żeby natłuc jeszcze trupa rycerza, a jak się nie dopchają z powodu tłoku, to przynajmniej przylać zwłokom sług z jego pocztu.
– Historia właśnie się tworzy. – Orion zaczął się wycofywać, zadowolony. – Tu. Na waszych oczach! Zapamiętajcie ten dzień do końca życia. Dziś rodzi się historia!
Już nie był „oszukanym starcem”. Obojętne: uda się czy nie. Teraz w kronikach opiszą go jako tego, który podniósł rękę na Zakon i Radę. Po raz pierwszy w dziejach. Już lud nie będzie mówił w przysłowiach: „głupi jak Orion”. Teraz będą mówić: „odważny jak Orion, który porwał się na niemożliwe”. Po prostu nie był zwykłym człowiekiem. Był politykiem. Tak go wychowano. Teraz jak dziecko rzuci się z grzechotką na dziesięciu rycerzy, lud będzie mówił: „odważne jak Orion”. Po wieki wieków.
Podszedł do grupy skupionej u szczytu schodów. Patrzył uważnie na wyraz ich twarzy wyrażających taki sam szok jak u tłumu wokół. Zaan rozdygotany, dosłownie zamroczony przez strach, niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Były galernik podający się za jego syna, z zimnym, zdawałoby się pogardliwym skrzywieniem warg. Ten się przynajmniej nie bał. Nauzea, tkwiąca nieruchomo po środku z otwartymi ustami, jakby ją ktoś zamienił w posąg głupca. Zyrion, szepczący pod nosem niezrozumiałe słowa.
– Synu. – Orion podszedł do Siriusa. – Jak sytuacja?
Z zadowoleniem obserwował, jak oczy byłego galernika rozszerzają się dokładnie tak samo, jak oczy zakonnego mistrza przed chwilą. Szok. Przecież on wiedział. On już wiedział. I mówi… „synu”? Zaan zaczął przeraźliwie kaszleć. Istniała obawa, że nie doczeka nocy.
Sirius przełknął ślinę.
– O… o… ojcze – wydukał nareszcie. – Rada Królewska właśnie opuściła swoją siedzibę i zmierza w naszym kierunku. – Wskazał palcem kilkanaście osób w purpurowych płaszczach, które właśnie wstępowały na wielkie schody w dolnym biegu. Myślę, że…
– Nie myśl. Zrób coś.
– A… a… ale czym? Nie mamy łączności, nie mamy ludzi. Prowokatorów Miki wyłapują Królewscy Donosiciele.
– Ale, jak widać, nie mają pojęcia o wynajętych przez naszego matematyka filozofach, którzy ciągle sieją ferment. Nie myśl. Zrób coś, bo Rada właśnie idzie do nas, żeby powiedzieć nam parę ciepłych słów o rozstaniu się z życiem.
Sirius potrząsnął głową. Ale akurat jemu nie trzeba było niczego powtarzać. Zawsze marzył, żeby go nareszcie mianowano dowódcą wojska i żeby mógł się wykazać. A poza tym on nigdy nie mnożył trudności. Zerknął tylko na Zaana, jakby szukając pomocy, ale widząc sparaliżowanego strachem człowieka, niezdolnego do podjęcia jakiejkolwiek decyzji, podjął ją sam.
– Hej, ty! – wrzasnął do krótko ostrzyżonej blondynki stojącej opodal. – Nie chcę, żeby Rada istniała dalej, a za to chcę rozruchów w mieście. Da się zrobić?
– Jak się da, to się zrobi – zażartowała, ale on wziął to poważnie. Momentalnie wyszarpnął sakiewkę Zyrionowi i rzucił jej. Złapała w locie. Potrząsnęła, żeby sprawdzić ciężar. Uśmiechnęła się.
– Dajcie mi wszystkich „kuzynów” – powiedziała, rozdając zawartość sakiewki wśród swoich ludzi. Dla siebie nie zachowała niczego.
– Ależ, Wielki Panie, a kto będzie was ochraniał? – krzyknął ktoś z tyłu.
– Dać jej, czego chce! – wrzasnął Orion.
Kasme podeszła przekrzywiając głowę.
– Umiecie ładować kusze?
„Kuzyni” poczuli się obrażeni.
– Jasne.
– No pewnie.
– Jak śmiesz pytać?
Przerwała im, niezrażona.
– Dobra, to kopnijcie się po zapasową broń. – Wskazała porozkładane pod murkiem bagaże swoich ludzi. – Będziecie szli za nimi i ładowali.
– Pani! My jesteśmy najlepsi w mieczu, jesteśmy… My do ładowania???
Podeszła jeszcze bliżej, sama, bez jakiejkolwiek broni i popatrzyła na mówiącego swoimi oczami głębokimi jak ocean.
– Nie lubię, jak się ze mną dyskutuje. Ja nie filozof – powiedziała spokojnie. – Wykonać rozkaz.
Odwróciła się na pięcie i zaczęła ustawiać swoich dwudziestu kuszników u szczytu monstrualnych schodów. Rada Królewska dochodziła właśnie do ich połowy, budząc paraliżujący strach wśród wszystkich ludzi wokół. Kasme jednak nawet nie patrzyła w dół.
– Ci tam – wskazała na „kuzynów” – będą wam ładować kusze. Więc puste będziecie oddawać w tył lewą ręką. Prawą będziecie przyjmować naładowane. Strzelać z biodra. I równym krokiem idziemy na dół.
– Pani! – odważył się jej przerwać jeden z Dahmeryjczyków. – Jak to, z biodra? Toż będziemy szyć po wszystkich, jak leci, bez celowania!
Podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu.
– Nie lubię, jak się ze mną dyskutuje – powtórzyła słodkim głosem. – Nie jestem filozofem.
Dahmeryjczyk opuścił wzrok. Nikt inny nie odważył się już odezwać. Jakaś nagła cisza zapadła wokół. Wszyscy milczeli. Ci na dole zamykali usta, bo tuż obok szła Rada Królewska. Ci na górze dlatego, że obok stała Kasme. I, zaraza jasna, właśnie zaciskała wargi. Wszystko co żyło, i na dole i na górze schodów, choć z dwóch różnych powodów, zamarło ze strachu.
„Kuzynowie” ustawili się jakoś. Trzymali w rękach zapasową broń Dahmeryjczyków i bełty. Zaan kaszlał potwornie. Wydawało się, że wypluwa płuca. Nauzea ciągle z otwartymi ustami. Zyrion, stary lichwiarz, po raz pierwszy w życiu nawet nie zauważył, że ktoś pozbawił go sakiewki. Orion broczący krwią. Sirius, nagle zadowolony z życia.
Młody książę podszedł do Kasme. Wyjął swoje ciemne okulary, których używał w zaśnieżonych górach, żeby uniknąć ślepoty. To była jego pamiątka po poprzednim życiu.
– Chciałbym, żebyś coś ode mnie miała – szepnął, podając je Kasme. – Masz.
Uśmiechnęła się. Wzięła. Założyła na czoło i palcem przesunęła w górę. Czarne szkła świetnie kontrastowały z jej króciutkimi blond włosami.
– Dzięki. Rzeczywiście, ostre słońce.
– Zaczynaj. Dobrze?
Skinęła głową. Podeszła do swoich kuszników.
Rada Królewska była już o jakieś trzydzieści kroków. Już przewodniczący szykował się, by „powiedzieć im kilka ciepłych słów o rozstaniu się z życiem”.
Kasme czekała do ostatniej chwili. Potem palcem zsunęła sobie ciemne okulary z czoła na oczy. Nie miała żadnej broni. Poza tymi dwudziestoma mężczyznami ustawionymi w równą linię. Świat kończył się właśnie.
– Naaaaprzóóóóód maaaaarsz! – ryknęła dziewczyna o krótko ostrzyżonych włosach.
Dwudziestu Dahmeryjczyków idealnie zrobiło pierwszy krok, zstępując z pierwszego stopnia. Wszyscy zrobili to tą samą nogą. Wszyscy idealnie równo. Drugi krok. Od członków Rady dzieliły ich może trzy długości przeciętnej ławy w karczmie.
– Strzelać! – wrzasnęła Kasme.
Dwadzieścia strzał poszybowało do przodu dokładnie w tym samym momencie, powodując kłębowisko poniżej. Następny, idealnie równy krok dwudziestu nóg. Dwadzieścia lewych rąk oddało puste kusze do tyłu. Krok. Dwadzieścia rąk przyjęło naładowane. Krok. Oparcie kolb o biodra. Krok. Dwadzieścia strzał poszybowało do przodu. Lewe ręce w tył. Krok. Przyjęcie ciężaru do prawych rąk. Krok. Oparcie broni o biodra. Strzał. Krok. I jeszcze raz.
Ludzie wyli. To nie były krzyki, to nie były ryki, to było wycie. Wycie dobywające się skądś z głębi trzewi, skądś, gdzie nie istniały już żadne pokłady człowieczeństwa. Kłębowisko ciał poniżej zaczęło się powoli dzielić na tych, którzy leżą we krwi i tych, co mogli się jeszcze ruszać. Ci drudzy, czyli przytłaczająca większość, runęli w dół schodów, tratując się wzajemnie. Nikomu z tych poniżej nie przyszła do głowy myśl, że przecież mają okropną przewagę liczebną. Że mogliby rozerwać kuszników gołymi rękami przy minimalnych stratach. Nikomu nie przyszło do głowy, że nawet Dahmeryjczycy, choć potrafią utrzymać idealnie równą linię, to nie potrafią strzelać z biodra, celując w coś konkretnego. Na dole już nikt nie myślał. Tam była panika.
– Strzelać! – komenderowała Kasme, poprawiając okulary na nosie.
Dwadzieścia strzał w przód. Następny krok złożonej z dwudziestu żołnierzy linii. Następny stopień. Dwadzieścia lewych rąk w tył. Krok. Stopień. Dwadzieścia prawych rąk przyjęło naładowane kusze. Krok. Stopień. Miazga poniżej mordowała się sama własnymi nogami. Krok. Stopień. Oparcie dwudziestu kolb o biodro. Krok. Stopień. Dwadzieścia strzał. Wycie na dole.
Marynarz bez nóg usiłował pełznąć po schodach. Wózek z dzieckiem zjeżdżał sam, podskakując na stopniach. Jakiś mały chłopczyk tkwił ukryty w konarach drzewa obok. Obserwował dahmeryjską linię, posuwającą się w dół równym krokiem, grupki „kuzynów”, którzy, klnąc, ładowali kusze z tyłu, zszokowanych książąt posuwających się niepewnie jeszcze bardziej z tyłu i… bezkształtny, skotłowany tłum poniżej, który gdyby tylko był dowodzony i zorganizowany, mógłby wszystko przerwać nawet w tej chwili, bo miał miażdżącą przewagę liczebną.
Dahmeryjska linia zaczęła się rwać. Zbyt wiele ciał trzeba było przekroczyć. Schody spływały krwią, choć nie należy przesadzać z jej ilością, wbrew chłopczykowi na drzewie, który kiedyś opisze to zupełnie inaczej. „Kuzyni” już się nie wyrabiali z ładowaniem. Cała organizacja zaczęła siadać i rozprzęgać się coraz bardziej. Ale na dole nie było nikogo, kto mógłby stawić jakikolwiek opór. Dahmeryjczycy dotarli tam już w małych grupkach. Kasme jednak szybko wprowadziła porządek i pociągnęła ich dalej.
Orion, broczący krwią, został z tyłu razem ze świtą. Sirius usiłował go podtrzymywać z jednej strony, a Nauzea z drugiej. Ledwie zauważył gońca, który dysząc dotarł do samotnej grupki na schodach, usiłując nie patrzeć na ciała wokół.
– Wielki Panie – goniec z trudem łapał oddech – Blondyna melduje: „Na dole już w porządku. Tłum się kłębi, ale potrzebujemy czegoś jeszcze. Blondyna chce wsparcia logistycznego.”
– Na dół! – zakomenderował Orion.
Był prawie niesiony przez Siriusa, Nauzeę i Zyriona. Zaan ledwie szedł z tyłu, zanosząc się kaszlem. Dotarli do placu u podnóża schodów. Tu było pustawo. Dopiero kiedy przekroczyli wąską uliczkę, zobaczyli na placu targowym gestykulujących ludzi. Na dachach kamienic wokół tkwili Dahmeryjczycy z kolbami kusz opartymi o biodra. A Kasme, w otoczeniu „kuzynów”, stała wśród ludzi, do których jeszcze przed chwilą strzelała.
Wynajęci przez pałacowego matematyka młodzi filozofowie właśnie nadbiegali. Ustawiali się na straganach, żeby można było ich zobaczyć i usłyszeć.
– Ludzie!!! – wyli. – Rada Królewska podniosła rękę na najważniejsze świętości Troy. Kazała zamordować Wielkiego Księcia! Kazała strzelać do niewinnych ludzi! Kazała…
Teoretycznie każdy mógł spojrzeć w górę i zobaczyć ciała członków Rady na szczycie wielkich schodów. Teoretycznie każdy mógł spytać tych, którzy przeżyli masakrę na schodach (a parę osób, których panika nie pognała dalej, jeszcze kręciło się wokół). Teoretycznie każdy widział Kasme i jej kuszników poustawianych na dachach. Teoretycznie…
– Co robić?! – wrzasnął ktoś z tłumu.
Filozofowie chętnie udzielali szczegółowych wyjaśnień. Kosztowali dużo, ale byli znakomici w swoim fachu. Potrafili przemawiać do ludu, więc nie były to wyrzucone pieniądze. A poza tym potrafili przekrzyczeć i odeprzeć, wręcz zmiażdżyć argumenty resztek ofiar z wielkich schodów, które były na placu. Wykształcono ich bardzo dobrze. No i… dużo mówili, nie dopuszczając nikogo innego do głosu.
– Co robimy? – spytał Orion. – Zdaje się, że w dalszym ciągu nie mamy żadnych sił pod ręką.
Z boku podeszła Kasme.
– Teraz to już wystarczy zaatakować jakikolwiek budynek należący do Króla – powiedziała.
– Czym? – spytał Orion.
Wzruszyła ramionami.
– Niech „lud” to zrobi.
– „Lud” już próbował szturmować pałac królewski podczas zarazy. Tam nawet garnizon nie poradzi.
– Nikt nie mówi o szturmowaniu pałacu. Ale Król musi mieć przecież jakąś siedzibę pozbawioną znaczenia. Która praktycznie nie jest broniona. Chodzi o symbol.
Orion spojrzał na dziewczynę z większą uwagą.
– Rozumiem. – Przygryzł wargi, na których powoli zasychała krew. – Jest coś takiego.
Jak oni to nazwali?…
Nikt z obecnych wokół nie mógł przypomnieć sobie nazwy. Jedynie Zyrionowi coś świtało, ale też nie pamiętał dokładnie.
– No, Bogowie – Orion odruchowo potarł brodę, rozmazując krew. – Każdy z królów Północy ma pałac, w którym mieszka latem, i pałac, gdzie mieszka zimą. Któryś z naszych królów też kazał taki sobie wybudować, z tym że nikt tam nigdy nie mieszka, bo u nas nie ma zimy.
– Wiem, o co chodzi – przerwała mu Kasme. – Ilu może być broniących?
Orion wzruszył ramionami.
– Kilku podstarzałych strażników i trochę żołnierzy – kalek, weteranów, którym w ten sposób chcą odpłacić za wierną służbę.
– No, to ich mamy. Zabieram kuszników, „kuzynów” i… tłum.
Kasme rzuciła się biegiem do najbliższego filozofa. Wspięła się na stragan i coś mu szepnęła do ucha. Filozof natychmiast zmienił zdanie w wygłaszanej właśnie kwestii i zaczął wzywać do czegoś innego niż poprzednio. Choć zakrawało to na niemożliwość, nikt ze słuchaczy się nie zorientował. Tłum wrzał od dawna.
– Chodźmy stąd – powiedział Zyrion.
Nauzea skwapliwie mu przytaknęła. Zaczęli się rozglądać za jakimś schronieniem, ale jedyna wolna droga prowadziła z powrotem na wielkie schody. Sirius, jedyny, który miał prawdziwą broń, poza sztyletami i truciznami ukrytymi przez resztę w zakamarkach ubrań, wyjął miecz.
– Może tu?
Wskazał ostrzem budynek Rady Królewskiej.
– O, Bogowie – Orion tylko zakrył oczy zakrwawioną ręką.
– Gdzieś musimy się schować. – Zyrion przełknął ślinę. – Jesteśmy zupełnie bez ochrony.
Zaan na krótką chwilę opanował kaszel. Ledwie mógł się ruszać.
– Chodźmy tam. Zresztą gdziekolwiek. Tu może nas załatwić zwykły chłop z kijem.
– Eeeeee… chłop to nie. – Sirius machnął mieczem. Potem kopnął w drzwi budynku Rady.
Weszli do przestronnego atrium, kryjącego się tuż za fasadowym murem. Woźny zerwał się na ich widok. Usiłował coś powiedzieć, ale był tak przerażony, że nie zdołał nawet otworzyć zaciśniętych ust. Nie wiedział, co zrobić. Najpierw zaczął drżeć, a potem uciekać. Łowili zanikający odgłos jego stóp. Wokół było pusto.
– Chodźmy dalej. – Sirius oparł sobie miecz na karku i zawiesił na nim obie dłonie. Był jedynym w całej grupie, który nie dygotał z wewnętrznego napięcia.
Ruszyli wzdłuż korytarza ciągnącego się pod murem zewnętrznym. Nikogo. Otwarte drzwi. Porozwalane papiery. Jedynie w pomieszczeniu Królewskich Donosicieli dopalał się stos akt i teczek.
– Wiedzą, że Mika będzie się mścił. – Zaan z najwyższym trudem opanował kolejny atak kaszlu. – Dobrze wiedzą, sukinsyny.
Przemierzali dalej puste korytarze. Wreszcie zasiedli w sali audiencyjnej. Kobieta czyszcząca szmatą jasny piaskowiec podłogi ledwie na nich zerknęła, powracając natychmiast do swojej pracy. Zyrion usiłował opatrzyć Oriona, niewprawnie posługując się oderwanymi rękawami koszuli. Zaan kaszlał zgięty wpół przy krześle przewodniczącego. Sirius i Nauzea grali w piłkę, nagle roześmiani, rzucając marmurową głową oderwaną od popiersia jakiegoś notabla, którego rzeźba zdobiła wcześniej stół prezydialny.
– Czy wszystkie przewroty wyglądają tak idiotycznie? – zapytał Orion, odsuwając na chwilę Zyriona.
– Nie wiem – wycharczał Zaan. – To pierwszy przewrót w moim życiu.
– Bogowie. Wystarczy uderzyć dwudziestoma kusznikami i… i już?
– To były lata przygotowań.
– No, ale niewiele wyszło z tych przygotowań. – Orion znowu odsunął rękę Zyriona z oderwanym rękawem koszuli. – A teraz… wystarczy raz uderzyć i wszystko się sypie? Momentalnie?
– Nie wiem, gdzie się posypie. – Zaan usiłował obetrzeć ściekającą z ust ślinę. – Wystarczy, że ktoś tu wejdzie, załatwi nas i po przewrocie. Nie mamy żadnej ochrony. Nie mamy nic.
– Paru najważniejszych teraz ludzi w królestwie – wtrącił się Zyrion. – Ale gdyby ktoś z nich miał jaja i wrócił… Wystarczy klasnąć i nas nie będzie.
– Ty świnio! – wrzasnęła Nauzea, bo Sirius kolejnym rzutem kamienną głową uderzył ją w kostkę. Ale zaraz się opamiętała. – Panie wielkoksiążęca świnio! – dodała zgodnie z wymogami etykiety, masując sobie staw.
Orion zaczął się śmiać.
– Jakie to wszystko głupie.
– Jakie niepotrzebne – dodał Zaan.
– Zmusili nas – wtrącił Zyrion.
Sprzątająca pierwsza usłyszała odgłos stóp w sandałach uderzających o posadzkę. Wstała ciężko i otworzyła drzwi sali prezydialnej.
– Tutaj! – krzyknęła do gońca. – Tu są nowi panowie.
Zaraz potem wróciła do swojej roboty. Jej było wszystko jedno, kto będzie płacił za sprzątanie. Potrzebowała tych pieniędzy, bo miała liczną rodzinę, a mąż sam nie mógł nastarczyć.
Goniec, a właściwie jeden z „kuzynów” Nauzei, wykonał dość przyzwoity ukłon.
– Blondyna melduje, że pałac zimowy zdobyty w kilka chwil. Pozwoliła ludziom rabować. Rozruchy już są.
– I kto uwierzy, że właściwie nic się dzisiaj nie stało? – wycharczał Zaan.
– Nie bój się – Orion po raz kolejny odsunął rękę Zyriona, nie chcąc poddać się jego amatorskim medycznym zabiegom. – Moi kronikarze zrobią z tego wydarzenie historyczne.
– Przecież nikt nie uwierzy.
Orion nie słuchał jednak.
– Niech Armia Zachód wkroczy do miasta, by przywrócić porządek – rozkazał.