Arnne, wściekła jak ostatnia zaraza, machnęła mieczem, którym zresztą nie potrafiła władać, i ścięła wątłą gałązkę wyrosłą ze spalonego pnia.
– Przestań – mruknęła Achaja. – Zaraz mi głowę utniesz.
Czarownica zamknęła oczy i potrząsnęła głową.
– Jestem głodna.
– Spokojnie. Ukradłam kilka cebul i garnek. – Zaklęła brzydko.
Od kilku dni szły do Arkach, obie złe jak osy. Powodzenie negocjacji z Kennehem, rozmowa z radą Starszych… Myślały, że ich talent, wysiłek i wspaniałe pomysły doprowadziły wreszcie do zawarcia porozumienia. Prezentacja nowej broni zrobiła wielkie wrażenie. Ludzie z Lasu zgodzili się na szlak. A one, głupie, myślały, że to ich zasługa. Starsi wypuścili je, gołe, uzbrojone w dwa liche miecze, by zaniosły wieści Królowej Arkach. Dopiero jednak kiedy opuściły Las, zrozumiały, że główna przyczyna powodzenia ich misji to… Biafra. Kilka dni szły powoli pośród wypalonych drzew. Bogowie! Tego nie da się z niczym porównać. Armia prowadziła wypalenia, nie licząc się ani z kosztami, ani z rosnącymi stratami. Kilkanaście dni marszu wśród zwęglonych pni, po ziemi pokrytej szarym pyłem, w którym nogi grzęzły aż po kostki, wdychania zapachu popiołu i snującego się wszędzie dymu. Jeśli ktoś wyobrażał sobie krainę śmierci – to tak właśnie powinna wyglądać. Biafra był genialny. Biafra był totalnym skurwysynem. Biafra potrafił doprowadzać rzeczy do końca.
Kiedy wyszły nareszcie na tereny, które były wypalane dawniej, obie odetchnęły. Cóż znaczyły ich skromne w takiej skali wysiłki, wobec tego, co zrobiono z Wielkim Lasem. Dopiero teraz pojęły nagłą skłonność Starszych do negocjacji, ich szybką zgodę na utworzenie szlaku handlowego.
Były głodne. Kiedy dotarły do bardziej ludnych terenów, Achaja w jakiejś wsi ukradła kilka cebul z pola i zawieszony na płocie garnek. Nie mogła ukraść niczego bardziej konkretnego – psy dostawały amoku, czując jej zapach. Natomiast koty – przeciwnie. Najwyraźniej czuły jakieś – jasny szlag – „pokrewieństwo” z dziwnymi istotami. Zbierały się w coraz większe grupy i towarzyszyły im, postępując z tyłu krok w krok. Miało to swoje dobre strony. Nie musiały marznąć podczas snu, okryte ruchomym, ciepłym dywanem z futra. Małe drapieżniki spały na nich mrucząc, miaucząc, „kłócąc” się z rysiami i żbikami, które również chciały się przyłączyć. Koty jednak nie były głodne. Zawsze sobie coś upolowały. Mimo wyraźnej „sympatii” do tych dziwnych, dwunożnych kotów, nie chciały jednak dzielić się z nimi swoimi myszami.
Nie mogły zgłosić się do pierwszego napotkanego oddziału wojska. Obie wiedziały dobrze, że żołnierze, widząc dwie gołe dziewczyny z czarnymi węglami zamiast oczu, najpierw wystrzelą z kusz, a dopiero potem będą pytać. To był pas graniczny. To była wojna z potworami. Unikały więc ludzi jak mogły. Towarzyszące im w coraz większej liczbie koty były zresztą bardzo w tym przydatne. Nic na świecie nie potrafiło wyczuć człowieka z takiej odległości jak kot. Kluczyły więc, ukrywały się, aż… zajrzało im w oczy widmo głodowej śmierci. Wtedy Achaja podkradła się do najbliższej wioski.
– No, ładnie – mruknęła Arnne. – Czarownica i księżniczka. Obie kradną cebulę z pola.
– Ty nie kradłaś. Nie przypisuj sobie zasługi.
– Jestem już tak zdesperowana, że zaraz zacznę grabić na drodze.
Achaja spojrzała na czarownicę z pewnym zainteresowaniem.
– No, no – mruknęła. – To ty rabuj na gościńcu, a ja tymczasem na boku ugotuję zupę. Tylko rozpal mi ogień.
Arnne wzruszyła ramionami.
– Czuję, że ktoś idzie.
Obserwowała, jak Achaja łamie małe gałązki i układa je w stos. Pomogła jej nawet wystrugać tępym mieczem kije, które miały utrzymywać stary garnek. Potem rozpaliła ogień jednym słowem. Achaja zaczęła obierać zębami cebule. Arnne wyskoczyła na drogę, wywijając mieczem jak najlepszy szermierz z cesarskiego baletu w Syrinx.
– Ty tu czekaj, mała. Zaraz przyniosę i jedzenie, i ubranie.
Achaja tylko machnęła ręką. Nabrała wody z pobliskiego strumienia i zawiesiła garnek nad ogniem. Wrzuciła do środka wszystkie cebule i mieszała kijem. Zgromadzone wokół koty patrzyły na nią zdegustowane. „Co ty robisz, kocico? – zdawały się mówić. – Dlaczego psujesz jedzenie? Od czegoś takiego to tylko brzuch cię rozboli. Upoluj se i zjedz trochę surowego mięsa”. Syknęła na nie, aż się cofnęły. Potem jednak zaczęły węszyć i postawiły uszy. Achaja również pociągnęła nosem. Drogą ktoś szedł. Kilka osób. Jeden mężczyzna, kobieta, trójka dzieci. Czuła wyraźnie ich zapach.
– To jest napad! – ryknęła Arnne, wyskakując z krzaków. Jedną ręką usiłowała się zasłonić, w drugiej dzierżyła miecz w taki sposób, jakby chciała sobie obciąć nos. – Dawać jedzenie i ciuchy! Albo śmierć!
Przerażony chłop runął na kolana. Jego żona przygarnęła dzieci.
– Jaśnie pani potwór… – chłop tak szczękał zębami, że trudno było go zrozumieć – u nas nic nie ma. My sami głodni. Dziesięć dni idziemy bez kęsa strawy. My z Cihar! Tam Luan już. Obiecali nam ziemię tutaj. Za darmo, jaśnie pani potwór. Zmiłowania prosim.
– Dawać żarcie, chamy! – Głos czarownicy nie był jednak tak twardy jak poprzednio. – I odziewek!
– Pani! Dzieci nie jadły nic od trzech dni. My nic nie mamy.
– No, co ty? – Arnne zawahała się wyraźnie. – To jest napad! Zrozumiałeś mnie?
– Ziemię nam obiecali. Bo las palą. Mówił taki jeden, tu za darmo morgi do wzięcia. No to poszlim. Ale, pani… My żebraki, naszą wieś Luan, cesarskie, wzięło. My za chlebem tutaj. Ja sam nie jadł od pięciu dni. Żonka też. My w strachu, że dziatki pomrą. Pani, zmiłuj się.
– No… – Arnne najwyraźniej nie nadawała się na zbója. – No… mamy tutaj trochę zupy z cebuli, cośmy ją ukradły. Chodźcie. Przynajmniej dzieci zjedzą coś ciepłego.
Achaja palnęła się dłonią w czoło. Koty wokół zastrzygły uszami. Czarownica przyprowadziła całą rodzinę do ogniska. Chłop ukląkł ze strachu, widząc drugiego potwora. Jego żona modliła się cicho. Dzieci jednak doskoczyły do kociołka, węsząc pierwszy prawdziwy posiłek od wielu dni. Im było wszystko jedno. Najmłodszy chłopak wziął najbliższego kota na ramię i zaczął głaskać.
– Jak tam zbójowanie? – mruknęła Achaja. – Kiedy dzielimy łupy?
Arnne zaklęła i odwróciła wzrok. Nie miała niczego do powiedzenia.
– Ty się wstrzymaj z tym okrutnym rozbojem. Bo zupy nie starczy dla dalszych ofiar twoich napadów.
– Daj mi spokój. Sama słyszałaś.
Achaja roześmiała się nagle.
– Wiesz? Zbój z ciebie jak…
– Wiem – przerwała jej Arnne. – Jak z koziej dupy trąba – dodała samokrytycznie. Wyraźnie było jej wstyd. Chłopskie dzieci odebrały Achai kij i same zaczęły mieszać w garnku. Zresztą… Po prawdzie znały się na tym dużo lepiej. Nie bały się potworów. Szybko polubiły wszystkie koty. Zjadły całą zupę.
Po rozstaniu z chłopską rodziną Arnne i Achaja szły głównie nocami. Słaniały się z głodu. Okolice były coraz bardziej ludne, ale w każdej wsi roiło się od psów. Wolały nie występować jawnie. Patrole kawalerii przemierzały drogi. Wiedziały, że do żołnierzy na koniach lepiej nie podchodzić. Ktoś mógłby stracić życie, zanim padłoby jakiekolwiek słowo.
Arnne, wykorzystując swą czarnoksięską moc, znalazła jednak gniazdo jakiegoś ptaka, gdzie było sześć świeżych jaj.
– Kurde, mamy żarcie. – Achaja wdrapała się na drzewo i podzieliła zdobycz. – Możemy już kogoś napaść.
– Co?
– No, napadnijmy kogoś, sterroryzujemy mieczami, okrutnie nastraszymy, a potem nakarmimy i chodu.
– Przestań. – Czarownica zrobiła otworki w obu końcach skorupki i teraz przez jeden z nich wysysała ciągnącą się zawartość.
– Mogę przestać. – Achaja poszła za jej przykładem, dziurawiąc swoje jajko. – Dobrze, że gotowizny znaczniejszej nie mamy. Bo byśmy musiały wtedy napaść całą wieś. Żeby ofiar starczyło do obdarowania.
– Ty, patrz – przerwała jej Arnne.
Koty złapały jakiegoś ptaka. Może nawet tego, który złożył jaja w gnieździe.
– O, kurde! Chłopaki! Dawajcie go. Dawajcie go tutaj.
Koty nie bardzo chciały oddać zdobycz. Ptak jednak był duży. Ledwie mogły go utrzymać.
– Chłopaki! Podzielcie się z nami. – Achaja skoczyła zwinnie, chwytając cudzy łup i zabijając ptaka jednym ruchem dłoni. – Panowie… damy wam za to całą górę smacznej wątróbki. Jak tylko dojdziemy. Obiecuję.
Arnne zaczęła zbierać suche gałęzie.
– Panowie – tłumaczyła Achaja, usiłując oprawić zdobycz tępym mieczem. – Wy, chłopaki, macie swoje myszy. My, dziewczyny, mamy teraz ptaka. Podzielimy się tak: wy bierzecie wnętrzności, my resztę. I obiecuję wątróbkę.
– Myślisz, że nas rozumieją? – spytała Arnne, układając gałęzie w stos. Rozpaliła ogień zaklęciem.
– Kurde. Kto?
– No… koty. Myślisz, że zrozumiały, co do nich mówisz?
– No, coś ty? Tak tylko żartuję.
– Mmmmm… – Czarownica potrząsnęła głową. – Mam wrażenie, że możemy z nimi rozmawiać – powiedziała całkiem poważnie. – Nigdy nie czułam czegoś takiego.
Achaja wzruszyła ramionami. Oprawienie ptaka tępym narzędziem było trudne, a do tego jeszcze pierze. Arnne nachyliła się do wielkiego, rudego kocura.
– Słuchaj, bracie. Jak daleko jest do obozu wojskowego? – spytała.
Achaja parsknęła śmiechem.
– Poczułaś to? – Czarownica spojrzała na nią swoimi czarnymi oczami. – Poczułaś?
– Kurde. Co?
– Do obozu dojdziemy przed świtem.
– O, żeby cię…
Arnne powoli rozmasowywała sobie skronie.
– Naprawdę niczego nie czułaś?
– No coś tam czułam. A raczej zobaczyłam. – Nabiła ptaka na zaostrzony patyk i umieściła nad ogniem.
– Co?
Znowu wzruszyła ramionami.
– Coś jakby palisadę za mgłą. Brzask. Zapach dymu. Zapach ludzi. – Obróciła patyk tak, żeby go nie lizały płomienie. – Mówiłaś o obozie, to go sobie wyobraziłam.
– Nie. Dojdziemy przed świtem. – Czarownica podrapała kocura za uszami. – Możemy z nimi rozmawiać.
– Ty, daj se na wstrzymanie.
Doszły przed świtem. W porannej mgle zobaczyły palisadę otaczającą obóz. Poczuły zapach dymu i zapach ludzi.
– No, to teraz musisz dotrzymać słowa – mruknęła Arnne.
– Jakiego?
– Obiecałaś chłopakom wątróbkę – roześmiała się.
Achaja uśmiechnęła się również. Potem wyszła spomiędzy drzew na wolną przestrzeń.
– Hej tam! Nie strzelać!
Obie w towarzystwie całego stada kotów ruszyły w kierunku palisady.
– Koleżanki, nie strzelajcie! Jesteśmy ze zwiadu!
Warty w obozie, ukryte za ostrokołem, powinny być bardziej rozsądne, jeśli chodzi o użycie kusz, od przygodnie napotkanego patrolu. Dla pewności jednak obie odrzuciły swoje miecze.
– Koleżanki! Nie strzelajcie! Jesteśmy ze zwiadu!
– To co tak na golasa łazicie? – rozległ się stłumiony okrzyk.
– Tak wyszło. Otwórzcie bramę!
– Akurat! Zaraz bramę. A może po prostu palisadę rozbierzemy, żebyście mogły wejść bez trudu? – W głosie wartowniczki dały się słyszeć nutki wesołości. – Tutaj, do furtki chodźcie.
Arnne oczywiście nie wytrzymała.
– Ty! Oficer wołaj migiem!
– Oż kurwa twoja mać! – rozległo się zza drewnianych bali. – A może ci od razu królową przyprowadzić?
– Spokojnie. Spokojnie – wmieszała się Achaja. – Nie strzelajcie. Jesteśmy ze zwiadu.
Ona, w przeciwieństwie do czarownicy, służyła jako zwykła żołnierz. I wiedziała, że nie ma lepszej rozrywki dla zaspanej i znudzonej śmiertelnie wartownik niż wrażenie komuś strzały w tyłek.
– Spokojnie. Nie strzelajcie, dziewczyny. – Przeszła przez ledwie uchyloną furtę. – Tylko nie strzelajcie!
– O kurwa! Potworyyyyyy!!!
Ze czternaście kusz mierzyło w nie i nie było podstaw sądzić, że którakolwiek ze strzał nie trafi w cel. Żołnierze już zauważyły ich pozbawione białek, smoliście czarne oczy.
– Nie strzelajcie, proszę. Major Achaja ze zwiadu i czarownica Arnne. – Obie podniosły ręce, żeby pokazać, że nic w nich nie mają. Koty, wiedzione ciekawością, całą watahą wdzierały się właśnie do obozu. – Nie strzelajcie.
– Na kolana, suki! – wrzasnęła kapral piechoty stojąca najbliżej. – Dam ja ci majora, pindo.
Obie opadły na kolana. Tylko chwile dzieliły ich od tego, żeby ktoś ściągnął spust.
– Jesteśmy ze zwiadu, koleżanki.
– Nie jestem twoją koleżanką, potworze! – wrzasnęła kapral, wymachując kuszą. – Jakżeście ze zwiadu, to jesteście zdrajczynie!
– Nie strzelajcie, co?
– Coście dały ze sobą zrobić, suki?! Jesteście zdrajczyniami!
Nie dyskutowały. Czternaście strzał mogło poszybować w ich kierunku w każdej chwili.
– Ręce w tył! – zakomenderowała kapral energicznie.
Dwie szeregowe skrępowały je błyskawicznie. Potem pociągnięto je za włosy w kierunku zbitego z drewnianych bali baraku, który pełnił rolę więzienia. Kopniakami wpędzono do środka. Arnne chciała protestować, ale Achaja syknęła cicho. Rzucono je na klepisko, obrzucono wulgarnymi wyzwiskami i zatrzaśnięto drzwi. Koty pojawiły się w zakratowanym oknie prawie natychmiast.
– Ała. – Arnne gramoliła się, usiłując chociaż klęknąć, co nie było łatwe z wykręconymi i skrępowanymi wysoko na plecach rękami. – O, szlag! Nie musiały, małpy, aż tak wykręcać. – Usiłowała poruszyć dłonią.
– Leż. Będzie mniej bolało.
– Zawołajmy oficera.
– Ani mi się waż krzyknąć. Wpadną wartownicy i zrobią z nas siekane kotlety.
Czarownica potrząsnęła głową. Mając związane ręce, nie mogła nawet użyć jakiegokolwiek czaru. Koty wskakiwały do środka i ocierały się o nie, mrucząc.
– Może by nam chociaż przegryzły sznur? Co?
– Powiedz im – zakpiła Achaja. – Skoro uważasz, że można z nimi gadać.
Arnne sama fuknęła jak kocica. Usiłowała się skupić, zaciskając zęby; ból puchnących nadgarstków był coraz większy.
– Poczułaś? – spytała po chwili.
– Co?
– Powiedziały nam! Powiedziały nam! Widziałaś?
Achaja splunęła na klepisko.
– Gówno widziałam. Wyobraziłam sobie samą siebie zamienioną w kota i to wszystko.
– Właśnie. – Czarownica była coraz bardziej podniecona. – To jest właśnie ich odpowiedź. To są te czary z lasu, których nie czułam. Ja ich nie rozumiem, nie umiem tego zrobić świadomie, ale… to działa! Ty też możesz je poczuć.
Achaja nie była przekonana. Naprawdę nie „czuła” żadnej odpowiedzi. Po prostu wyobraziła sobie nagle samą siebie zamienioną w człowieka-kota. Potrząsnęła głową.
– No, dobra – powiedziała bez przekonania. – Próbujemy?
– Mhm.
U obu nagle pojawiły się kły, pazury i kocie ogony. Achaja szarpnęła się z całej siły. Poczuła ból. „Nie, nie tak!” To nie były słowa. Po prostu w jej głowie pojawił się obraz zaprzeczenia. Nie potrafiła tego określić. Wielki czarny kocur patrzył na nią, przekrzywiając głowę. Wyraźnie się śmiał To też widziała we własnej głowie. Zobaczyła nagle własną rękę pozbawioną kości i mięśni. Aż się wzdrygnęła. Kot przewrócił się na plecy. Śmiał się zupełnie wyraźnie. Znowu obraz ręki. A potem obraz małego kotka schwytanego w jakąś pętlę, z której wyślizguje się bez trudu. Zrozumiała.
Wyciągnęła rękę z krępującego ją sznura. Usiadła, masując obolałe nadgarstki. Zniknęła ogon i kły. Arnne tuż obok również była wolna. Śmiała się zupełnie jak czarny kocur poprzednio. Dla tak czułej czarownicy zrozumienie tego, co mówiły im koty, było sto razy bardziej łatwe niż dla Achai.
Wstała lekko i podeszła do zakratowanego okna.
– Nie będziemy tu czekać Bogowie wiedzą, jak długo. Zawołam oficera.
– Mówiłam, żebyś nie krzyczała.
– Nie będę. Ciiiiii… To bardzo trudne zaklęcie, rzadko się udaje.
Wypowiedziała słowo, potem przytrzymała je w palcach obu dłoni. Drżały tak, jakby chciały wyrwać się ze stawów. Arnne jednak powoli, konsekwentnie odzyskiwała kontrolę nad dłońmi. Opanowywała mięśnie, które zaczynały już chwytać skurcze. Chwilę później pchnęła słowo, wysyłając je gdzieś przed siebie.
Była świetna, była rewelacyjna, niesamowita, była najlepsza! Kapitan piechoty pojawiła się w drzwiach więzienia w niecałą modlitwę później. Achaja po raz pierwszy w życiu widziała coś takiego. Nigdy też nie słyszała, żeby można było czarami wpłynąć na zachowanie jakiegoś człowieka. Zmusić siłą, to tak, ale skłonić, żeby przyszedł sam z siebie?
– Coście tu nałapali? – spytała kapitan piechoty wartowniczkę. – Dlaczego one nie są związane?
– O, Bogowie – wyrwało się kapral. – Były! Były związane!
– To tę patałach, co je wiązała, do karceru.
– Pani kapitan, jestem major Achaja, księżniczka, ze służby zaopatrzenia i rozpoznania. Proszę przywołać jakiegoś oficera zwiadu.
– A ja jestem cesarzem Luan – odparła kapitan piechoty. – Jakbym tak wierzyła każdemu więźniowi…
– Lepiej uwierz. – Arnne, mrużąc oczy, trzymała obydwie dłonie przy ustach. – Radzę, lepiej uwierz.
– Ty…
– Bo naprawdę zostaniesz cesarzem Luan – przerwała jej czarownica – ale… zupełnie nie będzie ci się to podobało.
– Wartownik – warknęła kapitan.
Kapral wyszarpnęła swój miecz. Achaja doskoczyła szybko, wyrwała jej broń, wbiegła na ścianę i wbiła ją w sufit.
– Przepraszam – szepnęła, kiedy znowu znalazła się na ziemi.
Kapitan uniosła głowę i popatrzyła na miecz. Trzeba będzie skombinować skądś drabinę, żeby go wyjąć. Po chwili opuściła wzrok.
– Sprowadzę wam oficera zwiadu – powiedziała. – Jakbyście jednak chciały wyjść wcześniej… to wokół jest trzydzieści kusz, które mierzą w to wejście.
Z bezbronną chwilowo wartownik wycofały się, zatrzaskując drzwi.
– Uwierzą nam? – spytała Arnne. – Czy będziemy tu siedzieć, aż sobie sprawdzą u Biafry?
– Nic się nie bój. Trochę już poznałam stosunki panujące w wojsku.
– Co masz na myśli?
– Zaraz zobaczysz.
Drzwi otworzyły się znowu i stanęła w nich porucznik zwiadu w skórzanej kurtce i spódniczce.
– Jesteśmy… – zaczęła Arnne, ale Achaja nie pozwoliła jej dokończyć.
– Gdzieś była, głupia dupo?! – wsiadła na biedną porucznik jak sierżant na swoją drużynę. – To ja, major, księżniczka, psiamać, mam czekać w więzieniu, aż łaskawie zechce ci się ruszyć dupsko?!
– Ależ proszę pani… – Dziewczyna od razu przeszła do defensywy.
Arnne uśmiechnęła się promiennie i mrugnęła do Achai.
– Co „proszę pani”? Co „proszę pani?! Co to, kurwa, za zwiad, który nie wie nawet, co się dzieje w obozie? Zaraz jako kapral piechoty będziesz obierać ziemniaki w kuchni! Albo jako szeregowy kawalerii będziesz wynosić końskie łajno!
– Ależ proszę pani… Ja…
– „Ja”! „Ja i tylko ja”! Ten kierunek w filozofii zwą chyba solipsyzmem – powtórzyła zdanie, które usłyszała kiedyś od Biafry. – Ja… to ci nogi z dupy powyrywam, pindo!
– Przepraszam, ja tylko…
– Czy ty mnie, kurwa, w ogóle poznajesz? – Achaja dotknęła swojego tatuażu.
Tamta musiała coś słyszeć. Pojedynek z Virionem i bitwa w lesie nie mogły przecież przejść bez echa. Potwierdziła energicznym ruchem głowy. Bała się otworzyć usta.
– No to biegiem, dupo, po dwa mundury, jakieś żarcie i rozkaz wyjazdu do stolicy! Ach… i wiadro wątróbki.
– Tak jest! – Porucznik zasalutowała sprężyście i odwróciła się służbowo. W drzwiach zatrzymała się jednak. – Przepraszam najmocniej… I co? – szepnęła przerażona.
– I wiadro surowej wątróbki! – powtórzyła Achaja. – Biegiem!
– Tak jest!
Po jej wyjściu Arnne tylko kręciła głową. Potem zaczęła się śmiać. Potem usiadła pod ścianą i zakryła głowę ramionami.
– Bogowie… Czy tak wygląda każda armia na świecie?
– Każda.
– Kurczę. Wystarczy zakrzyczeć?
– Mhm. Dobrze jest mieć jakiś punkt zaczepienia, ale w gruncie rzeczy masz rację. Głośny krzyk to podstawa.
Śmiały się jeszcze, kiedy biedna porucznik osobiście dostarczyła im mundury, dwie znormalizowane porcje żywieniowe, rozkaz wyjazdu do stolicy podpisany przez samą panią pułkownik i… cha, cha, cha… wiadro wątróbki.
Rzuciły mięso kotom. Jak umowa to umowa. Każdej umowy trzeba dotrzymać. Z dużą ulgą ubrały się w zimowe mundury – skórzane spodnie na szelkach, ciepłe buty i podbite barankiem kurtki. Dwie żołnierskie racje pożarły szybciej niż koty swoją wątrobę.
Nie chciały robić porucznik obciachu, skoro już nosiła to wszystko przy prostych żołnierzach, więc włożyły na siebie całe wyposażenie szeregowców zwiadu (oficerskich mundurów nie było): plecaki, zrolowane koce, kusze, kołczany, miecze, noże, łopatki, zwoje lin, pasy, manierki, menażki, juki z prowiantem, maskujące siatki, specjalne mocowane do ud, pochwy ze sztyletami, szaliki z insygniami nieznanych im bliżej jednostek, chusty do zasłaniania twarzy, chlebaki obozowe, bukłaki, skrócone dziryty… Wyglądały obie jak juczne muły. Albo jak dwuosobowa ciężka dywizja do okupacji Syrinx. Ale… tak naprawdę dopiero teraz było im naprawdę ciepło. Ranek wstawał mroźny. Kiedy wyszły z baraku służącego za więzienie, przy każdym wydechu z ust wydobywał się obłok pary.
– Zaraz spadnie śnieg. – Porucznik nasmarowała im sadzą grube czarne pasy pod oczami. – Żeby nie oślepiało – wyjaśniła.
Obie wyglądały bardzo bojowo. Objuczone sprzętem do granic możliwości, ledwie wsiadły na przygotowane wcześniej konie.
– Zaopiekuj się kotami – rzuciła Achaja pani porucznik.
– Słucham? Proszę pani?
– To emerytowani agenci wywiadu. Musisz je karmić.
Nie sposób było zabrać ze sobą kotów w podróż na koniach. Arnne ruszyła pierwsza w stronę bramy. Achaja odpowiedziała niedbale na sprężysty salut porucznik i ruszyła za czarownicą. Nie musiały nawet pokazywać papieru na punkcie kontrolnym.
– Nie uważasz, że to mimo wszystko dziwne? – spytała Arnne, kiedy obóz zniknął im za pierwszym wzniesieniem drogi.
– Co?
– Że nas tak puścili łatwo. Że pani pułkownik piechoty podpisała rozkaz wyjazdu, nie racząc się nawet pofatygować, żeby zerknąć na te nasze smoliście czarne oczy. Choćby z ciekawości powinna to zrobić.
Achaja wzruszyła ramionami.
– Nikt nie chce podskoczyć zwiadowi, ale… masz rację. Pewnie nas śledzą.
Czarownica uniosła się w strzemionach i zaczęła węszyć. Po chwili opadła jednak na siodło zniechęcona.
– Bogowie… Czy każdy żołnierz zwiadu musi taskać na sobie to makabrycznie ciężkie wyposażenie?
– Skoro nam dali, to pewnie musi.
Dłuższy czas jechały w milczeniu, szczęśliwe, że po raz pierwszy od opuszczenia Wielkiego Lasu nie jest im zimno. Ciepłe buty, spodnie i podbite barankiem kurtki doskonale spełniały swoje zadanie. Obie postawiły kołnierze i obwiązały szyje szalikami. Miały szczęście, nie wiadomo, co by się stało, gdyby choć o dzień spóźniły się z przybyciem do obozu. Mróz stawał się coraz bardziej ostry. Na niebie kłębiły się ciemne chmury. Widoczność pogarszała się z każdą chwilą.
Po południu mróz zelżał trochę. Za to zaczął padać gęsty śnieg. W przeciągu paru chwil właściwie przestały widzieć cokolwiek. Zawiązały sobie chusty na twarzach, żeby zakryć nos i usta. Musiały zsiąść z koni; w zamieci można je było jedynie prowadzić za uzdę.
– Ale z nas dwa głupie tyłki! – Arnne uderzyła się dłonią w czoło.
– Czemu?
– Zapomniałyśmy poprosić żołnierzy chociaż o kilka brązowych!
– O, szlag! – Achaja zagryzła wargi. – No, to żegnajcie zajazdy, karczmy i stodoły… Nocujemy pod drzewem.
– Może chłopi przenocują za darmo?
– Może. Tyle że wsi w Arkach nie ma przy żadnym z traktów. Bo wojsko by rozgrabiło, przechodząc.
Zrezygnowały z dalszej drogi. Zadymka nie pozwalała na zrobienie kroku. Zaszyły się w ocienionym miejscu, pomiędzy kilkoma drzewami na poboczu drogi. Okryły konie derkami. Usiadły pod jakimś rozłożystym krzakiem na własnych plecakach i przytuliły do siebie, usiłując się owinąć kocami. Jedyną korzyścią z „fryzur” jakie im zrobili wojownicy z lasu było to, że dzięki „naturalnym hełmom” przynajmniej śnieg nie wpadał im do oczu i nie marzły głowy.
Arnne roześmiała się nagle.
– To tylko nam się mogło przytrafić. Księżniczka i czarownica. Obie z dobrych domów, przyzwyczajone do spełniania zachcianek. Pomyślały o wszystkim poza tym, żeby pożyczyć choć dziesięć brązowych.
– Ta. Dwie głupie cipy.
– To sobie zwiad wynajął fachowców, Bogowie. Załatwić Viriona, umożliwić przejście przez Wielki Las, zaczarować garnizon, żeby wypuścił obcych szpiegów. Proszę bardzo. Ale zadbać, żeby własny tyłek nie przymarzł do śniegu… Tego już nie potrafią.
Roześmiały się obie.
– Ty, słuchaj – szepnęła Achaja po chwili. – A nie potrafiłabyś rozegnać tych chmur?
– Ty, słuchaj – odpowiedziała Arnne, przedrzeźniając koleżankę. – Nie musisz wierzyć we wszystko, co mówią o czarownicach.
Obudziły się wraz z pierwszym brzaskiem. Skostniałe tak, że nie były pewne, czy żyją. Dwa rysie i żbik lizały je po twarzach, chcąc te swoje głupie, wielkie siostry zmusić do jakiejś reakcji. Jakby poleżały jeszcze trochę na mrozie, mogłyby już nie wstać nigdy. Konie parskały przestraszone obecnością drapieżników. Arnne kaszlała słabo.
– Bogowie… nie mogę się ruszyć.
Achaja oparła się na łokciu. Coś strzyknęło jej w krzyżach. Chłód, który wdarł się pod odwinięty koc, był paraliżujący. Jeden z rysiów wskoczył na posłanie uniemożliwiając jej położenie się na powrót. Musiała wstać.
– Ale zzzzimno – zaszczekała zębami Arnne.
Achaja pomogła jej się podnieść. Opatuliła kaszlącą czarownicę kocem. Arnne nie wyglądała dobrze. Kurde! Oby tylko nie zapalenie płuc, zaklęła w myślach.
Nałamała gałęzi, strząsając z nich śnieg. Ciepły posiłek dobrze by im zrobił. Wyjęła suszone mięso i suchary.
– Rozpalisz ogień?
Czarownica zaprzeczyła ruchem głowy.
– Mam zbyt zgrabiałe palce. Nic nie czuję.
– Szlag!
Achaja wyjęła regulaminowe wojskowe krzesiwo. Ale nic z tego. Szarpała się ze dwie modlitwy, iskry padały wokół jak w kuźni, ale nie potrafiła rozpalić mokrego drewna. Nigdy w życiu nie musiała dotąd używać krzesiwa. Nie umiała tego robić.
Obu dziewczynom kapało z nosów. Zaczęły żuć suchary, bowiem dwa rysie i żbik rozprawiły się w międzyczasie z suszonym mięsem. Było tak zimno, że obie myślały wyłącznie o tym, żeby znowu przytulić się do siebie i spać… Nie! Żadnych takich pragnień! Żbik przekrzywił głowę. To on wywołał w ich głowach obraz zaprzeczenia.
– Czy jest tu jakaś wieś? – spytała Arnne.
Żadnej reakcji. Żbik nie był domowym kotem. Pewnie w ogóle nie znał pojęcia wsi.
– Co radzisz?
W głowach dziewczyn pojawiły się pomieszane obrazy. To naprawdę nie był kot przyzwyczajony do ludzi. Trudno go było zrozumieć. Zobaczyły coś jakby obraz małego gryzonia, pogoń, skok, śmiertelny pisk, krew, wnętrzności, zadowolenie.
– No, ładnie – mruknęła Achaja. – Spytaj go jeszcze, jak się przyrządza płetwy rekina w sosie ostrygowym. Albo czy na giełdzie w stolicy…
– Przestań. – Czarownica była ledwie żywa.
Tak po prawdzie Achai też niewiele brakowało. Tyle tylko, że była o całe niebo bardziej silna i odporna, ale… Nie była przyzwyczajona do mrozu i śniegu. Rozejrzała się wokół. Zwały białego puchu wokół dezorientowały ją zupełnie, nie miała nawet pojęcia, w którym kierunku leży droga.
– Chłopaki. Poprowadźcie nas do traktu, co?
Znowu pomieszane obrazy w ich głowach. Tym razem zaprzeczenie wszystkich naraz, obu rysiów i żbika jednocześnie. Trakt – nie! Tam ludzie. Ludzie – blisko! Nie, nie, nie!
– Ludzie? – spytała z nadzieją. – Gdzie?
Trzy zwierzaki spojrzały na nią w niebotycznym zdziwieniu. Wszystkie trzy zaczęły węszyć. O, żesz szlag! Jak mogła o tym nie pomyśleć?
Pociągnęła nosem. Poruszyła głową i złapała ich zapach. Ubranie, pot, skórzane pokrowce, smar do osi, końskie szczyny, płótno, parciane worki, owies pomieszany z trocinami, natłuszczony metal. Dwóch ludzi, wóz, czwórka koni. Sto kroków stąd.
– Dzięki, chłopaki. Przedtem mnie zaćmiło.
Szarpnęła czarownicę za ramię. Napięła swoją kuszę, nałożyła strzałę. Potem napięła kuszę czarownicy.
– No, chodź! Robimy rozbój!
Arnne z pewnym przestrachem patrzyła na trzymaną w ręku broń.
– Znowu napad? A na pewno nas stać?
– Chodź. Nie czas na żarty.
Pobiegły, a właściwie pokuśtykały w stronę traktu, kierując się węchem. Ani żbik, ani rysie nie szły za nimi. Droga to nie był ich teren.
– Stać! – Achaja wypadła spomiędzy drzew, mierząc z kuszy. Arnne dość przytomnie podskoczyła na tył wozu, terroryzując pomocnika.
– Kurwa! Dezerterzy! – Woźnica ściągnął lejce zatrzymując zaprzęg. – I to ze zwiadu! Ale pech.
– Ty! To nie jest napad. To jest tajna operacja służby rozpoznania i zaopatrzenia.
– Akurat… – jęknął. – Już ja wiem, jak wygląda wojskowa fryzura. – Zerknął na jej głowę.
Poczuła zapach strachu. Coś gorącego rozlało się w jej żyłach. Czuła też zapach zmęczonych koni, garbowanej skóry, worków, płótna, owsa i trocin. Podskoczyła z kuszą.
– Dobra. Dawaj gorzałkę i dziesięć brązowych. A jak nie… To będziesz oddychał przez dwa dodatkowe otwory w płucach!
– Co? – zwątpił wyraźnie. – Ile?
– Gorzałkę i dziesięć brązowych.
Nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Co ten napastnik? Chciał dostać tylko napiwek? Przerażony do granic możliwości rzucił jej bukłak. Potem drżącymi palcami rozsupłał sakiewkę i podał jej srebrną monetę.
– M… m… może być trochę więcej? – spytał, jąkając się ze strachu. – Nie mam drobnych.
– Dobra, gnoju. – Odskoczyła do tyłu. – I żebyś mi się więcej nie odważył mieszać owsa z trocinami, skurwysynu! Przez takich jak ty parszywców zdychają wojskowe konie!
Obie z Arnne cofały się, odskakując pod osłoną własnych kusz. Potem odwróciły się i pobiegły w gąszcz, do koni. Słyszały jeszcze, jak pomocnik utyskuje, gramoląc się na kozioł do woźnicy:
– O, matko! Skąd wiedziała? Skąd ona wiedziała?
– Kurwa. Tera przez sito musimy przepuścić cały towar.
Dziewczyny pospiesznie zgarniały swój wojskowy dobytek. Achaja wyrwała zębami korek i wlała w gardło kilka łyków parszywej wódki.
– Teraz ty – podała czarownicy.
– Ja? Nie mogę.
– Pij! Jak dostaniesz zapalenia płuc, to ci nie pomogę na tym wygwizdowie.
Czarownica wzięła bukłak i przełknęła mały łyk. Rozkaszlała się znowu.
– Nie mogę!
– Pij. – Achaja podniosła kuszę.
Umęczona Arnne spojrzała wzrokiem zabijanej sarny.
– Wiem, wiem… – chlipnęła. – Bo będę oddychać przez dodatkowe otwory.
Zamknęła oczy i z wielkim poświęceniem pociągnęła kilka łyków. O mało nie zwymiotowała. Coś nią szarpało i dusiło jednocześnie. Po chwili jednak poczuła się lepiej. Achaja odebrała od niej bukłak i wlała w siebie drugą porcję. Potem również czarownicę zmusiła do powtórki. Czarne oczy Arnne zaczęły błyszczeć.
– Teraz już jestem pijaczką, tak? – spytała poważnie jak dziecko.
– Jeszcze nie – roześmiała się Achaja. – Ale jesteś na dobrej drodze.
Osiodłała z trudem obydwa konie i pomogła tamtej dostać się na siodło. Trochę przynajmniej rozgrzane ruszyły w dalszą drogę.
– Ty. A może byśmy tak plunęły na służbę i zajęły się poważnie rozbojem?
Czarownica najwyraźniej była pijana. Achaja nie odpowiadała.
– Bo wiesz. Nam to całkiem fajnie idzie. A poza tym… Najlepszy szermierz w kraju. Jedna z najlepszych czarownic. Wpadamy we dwie na konwój, zabijamy wszystkich, żeby śladu nie było, rabujemy i chodu! Co?
– I zabiłabyś wszystkich?
– Nieeee… Tym to ty byś się zajmowała. Ja bym ich tylko otumaniła. Albo spaliła żywcem, co?
– Arnne. Nie pij więcej.
– We dwie to byśmy narabowały góry złota. Na co nam służba? A jakby się rozniosło, że my to my… znaczy, to by nam przynosili złoto w zębach, żebyśmy tylko na drogę nie wychodziły, co?
– No coś w tym jest – niechętnie zgodziła się Achaja. – Ale znając ciebie, to byś raczej nakarmiła ofiary swoich napadów, kocami opatuliła i jeszcze gotowiznę dała na drogę.
– Tak cię męczą te chłopskie dzieci i zupa z cebuli, co nam zjadły? No, ale przy tym wozie to twardo stanęłam, co? Okrutny ze mnie zbój, prawda?
– Taaaaa… Dobrze, że się tak przestraszyli, że o nic nie zdążyli poprosić. Bo byśmy im własne ubrania musiały oddać.
– A ty to co? Czemu tylko dziesięć brązowych chciałaś?
– Wzięłam srebrnego.
– Wzięłaś srebrnego tylko dlatego, że nie miał drobnych. Jesteś głupi tyłek, a nie zbój!
– Uuuuu… Mistrz umierania się odezwał.
– Siksa!
– Córeczka tatusia!
– Uważaj, żebyś się nie posikała ze strachu, jak zobaczymy następny wóz!
– A ty se nie pomyl dyszla z…
Urwały nagle i obie zaczęły węszyć. Lekki wiatr wiał z przodu i zapach był bardzo wyraźny.
– Czujesz to co ja? – spytała czarownica tym razem rzeczowo.
– Mhm. Ze trzydziestu ludzi, w dwóch szeregach przy drodze.
– Wojsko.
– No. Dziewczyny, mundury, broń i nieśmiertelny, regulaminowy łój do butów.
Obie zeskoczyły z siodeł. Arnne zmrużyła oczy.
– Kurczę. Ten zapach jest znajomy.
– Zalewasz… Są jakieś sto pięćdziesiąt kroków stąd.
Przywiązały konie do drzew i zaczęły się skradać.
– Pułapka?
– Na nas? Już się ktoś dowiedział o tym wozie?
– No, coś ty? Ta suka z obozu pewnie wysłała wcześniej meldunek.
Arnne potrząsnęła głową. Wiatr powiał w ich stronę. Teraz poczuły wyraźnie.
– Kurde! Shha, Lanni, Mayfed, Zarrakh, Bei, Chloe, Harmeen, Sharkhe i inne. To mój pluton! – Achaja uklękła w śniegu. Przez chwilę nie mogła się opamiętać ze szczęścia. – O, żesz! Ze stu kroków mogę wywąchać takie rzeczy?
– No. Ja też je poznałam. – Arnne oblizała nos jak kot. – Ale cwana suka, ta porucznik z obozu.
– Mhm. Se wydumała. Po co nas trzymać? Wypuściła z rozkazem stawienia się w stolicy. Krok w bok i zgarnia nas pierwszy patrol. A jak będziemy jechać prosto, to zgarnie nas własny pluton. Jeśli nas dziewczyny rozpoznają, to w porządku. Jeśli nie, to będziemy mieć po piętnaście strzał na korpus każda.
– Rewelacja – uśmiechnęła się czarownica. – Powinnaś ją mianować kapitanem. Tylko jak wiadomość wysłała?
– Miała czas. Puściła kuriera przed nami. – Achaja zagryzła wargi. – Ty. Zrobimy je w jajo?
– Mhm.
Obie cofnęły się do koni. Odwiązały i poprowadziły przez las, wielkim łukiem, tak żeby ominąć dziewczyny zaczajone w pułapce. Wyszły z powrotem na drogę jakieś dwieście kroków za plutonem zwiadu. Znowu uwiązały konie.
– Słuchaj – mruknęła Achaja. – Robimy majstersztyk. Daj z siebie wszystko.
– Dobra – uśmiechnęła się czarownica.
Zaczęły się przekradać w stronę zaczajonych dziewczyn. Krok za krokiem, powoli, bezszelestnie. Całe to cholerne oporządzenie, które miały na sobie, ciążyło coraz bardziej, ale nie poddawały się. Kiedy były już blisko, Arnne wypowiedziała słowo i chwyciła je w palce. Jeszcze kilka kroków. Zaklęcie zaczęło działać. Przesmyknęły się niezauważone do punktu dowodzenia i przyklękły w śniegu obok Harmeen i Lanni.
– Żesz… Długo będziemy tak sterczeć na mrozie? – spytała Shha.
Achai zaszkliły się oczy.
– Taaa… Pewnie nie przyjdą – mruknęła Lanni. – Jak zwykle zwiad nas wpuszcza…
– …w maliny – dokończyła Achaja. – Nie przyjdą na pewno.
– Masz rację, Achaja – powiedziała Harmeen i zamarła, bo nagle zdała sobie sprawę do kogo mówi i na kogo patrzy. Szarpnęła się w tył, potknęła i runęła na plecy w śnieg.
– No, co to za wojsko? – ryknęła Achaja. – Lanni, a gdzie szpica? Shha, gdzie warty z tyłu? Czy w tym plutonie wszyscy kaprale nagle się pospali?
Shha runęła na kolana. Jeśli o nią chodzi, to kawał się nie udał. Dziewczyna nie była orłem, ale potrafiła ustawić sprawy na właściwych dla siebie miejscach.
– Siostrzyczko – objęła Achaję i przytuliła mocno – ale jestem szczęśliwa, że żyjesz.
– Ludzieeeee! – wrzasnęła Mayfed. – Laleczka jest z nami! Kurde blade, wiedziałam, że nie da jej ocwanić!
– O, żesz! – Bei podskoczyła do Sharkhe. – Wygrałam zakład, małpo! Trzydzieści wart będziesz teraz za mnie trzymać!
– Lalko! Laleczko – Lanni chwyciła ją za włosy. – Aleśmy się o ciebie martwiły! Sikso jedna.
Chloe walnęła Zarrakh w bok.
– Dawaj, małpeczko, dwadzieścia brązowych! No i kto, kurwa, miał rację?
Zarrakh klęła na czym świat stoi. Dała Chloe swoją sakiewkę i mruknęła, że resztę odda przy najbliższym żołdzie. Potem kucnęła przy Achai.
– Stawiałam, że cię ubili, nie dlatego, że tak chciałam, tylko… – pociągnęła nosem – mi się zdawało, że już po tobie. Jak nas osłaniałaś z tą… – zerknęła na czarownicę – no… z tą drugą… że też, zaraza, stanęła jak żołnierz. Chyba cud.
– Co wyście, powariowały? Mam jakieś nowe przezwisko?
– No. – Mayfed uśmiechnęła się, mrużąc oczy. – Już nie jesteś Achajka. Jesteś „Laleczka”. Nasza maskotka.
Arnne zaklęła cicho. Shha patrzyła przestraszona na twarz siostry.
– Czy… oni cię oślepili? – spytała, zagryzając wargi.
– Nie. Spokojnie.
– To ile palców ci pokazuję? – Podniosła dłonie. Na prawej rozcapierzyła wszystkie palce, na lewej tylko trzy.
– Osiem, siostrzyczko.
– Oślepili cię! Tylko siedem pokazałam.
Arnne z tyłu zaczęła chichotać. Achaja skrzywiła się lekko.
– Policz jeszcze raz, siostro.
Shha zaczęła liczyć powoli, przykładając kolejno każdy palec do nosa.
– …sześć, siedem, osiem. No! Jednak osiem pokazałam. Znaczy widzisz, ale… Co z twoimi oczami?
– To dłuższa historia. – Achaja wstała lekko. – Harmeen.
Kapitan również podniosła się, otrzepując spodnie ze śniegu.
– Tak jest, pani major, księżniczko moja.
– Kotku. Tak strasznie ci dziękuję za to, że utrzymałaś ten oddział w całości. Jesteś najmądrzejszą i najładniejszą dupką wśród kapitanów na całym świecie.
– Dziękuję, pani major! – Harmeen roześmiała się, ale zaraz umilkła. – To… to ty nas osłoniłaś. Razem z panią Arnne, o dziwo. – Wzruszyła ramionami. – Wtedy w lesie… Uderzyłyśmy w plecy tych potworów dokładnie w momencie, kiedy piechota wyrąbująca korytarz rolowała skrzydła w manewrze wymijającym. Ale jatka. Kiedy potwory odwróciły się do nas przodem, to w plecy wbiły im się… całe, świeżuteńkie dwa bataliony. Ścierką trzeba było zbierać ich resztki. Fart! A potem pożar nas odgrodził. Nawet ta kapitan piechoty nas poparła, żeby wracać, ale płomienie przeszły w ścianę ognia. Oddychać nie było czym. Piechota chodu, my za nimi, o mało co tyłki by nam przypaliło.
– Nie tłumacz się. Razem z Lanni dokonałyście cudu.
– Nie chciałabym wam przerywać – wtrąciła Arnne – ale byłabym wdzięczna gdyby dalsza dyskusja odbywała się w jakimś ciepłym zajeździe.
– Fakt. – Harmeen skinęła na Lanni, a ta gwizdnęła na Shhę. Shha, jak każda sierżant, zaczęła ryczeć na swoich ludzi, nie przebierając w słowach. Oddział zbierał się powoli przy koniach.
– Jak odkryłyście, że tu była zasadzka? – spytała Lanni.
– Wywąchałyśmy – uśmiechnęła się Achaja.
– Nie zalewaj.
Achaja uśmiechnęła się i zerknęła do tyłu.
– Sharkhe! Nie pij więcej bimbru na miodzie, bo będziesz mieć zgagę.
Malutka, piegowata żołnierz o mało nie spadła z siodła, na które dopiero co się wdrapała.
– Kurde! Skąd wiedziałaś?
Ale prawdziwą klasę pokazała dopiero Arnne. Każda żołnierz miała na sobie buty z grubej skóry, skarpety, wiał wiatr, było zimno. Trudno sobie wyobrazić bardziej niesprzyjające warunki do rozpoznawania zapachów. Jednak czarownica odwróciła się i uśmiechnęła do Zarrakh.
– Żołnierzu – szepnęła. – Umyjcie nareszcie nogi.
Oddział zamarł przerażony. Żaden z normalnych ludzi na wietrze i mrozie nie byłby przecież w stanie wyczuć nawet dymu z pobliskiego ogniska.
Achaja chciała podbiec po swoje pozostawione na drodze konie, ale Shha wysłała tam dwie szeregowe. Sama wysunęła jedną nogę ze strzemienia.
– Chodź, Lalko, ze mną będzie ci cieplej. – Zrobiła jej miejsce na swoim siodle.
Achaja z trudem wspięła się przed nią, przekładając nogę nad głową konia. Shha objęła ją i przytuliła się od tyłu.
– Tak się martwiłam, siostrzyczko.
– Ja też. Wiesz… Najgorzej było, jak zasypiałam. Myślałam, że się pobeczę.
– Ja się pobeczałam parę razy – wyznała Shha szeptem. – Szłam gdzieś z dala od namiotu i… ryczałam jak głupia. Głośno.
– Siostrzyczko…
– Ciiii. Już jesteśmy razem. Ciiiiii…
Achaja przetarła oczy. Na szczęście śnieg zaczął znowu padać i te obok niewiele widziały.
– Shha, siostro, przy tobie ten cały zasrany świat wydaje się…
– Ciiiiiiii… – Sierżant pocałowała major w szyję.
Nie musiały jechać daleko. Najbliższy zajazd był raptem o ćwierć dnia drogi od miejsca, gdzie pluton urządził zasadzkę. Przed zbitą z nierównych bali, dość sporą budowlą pod lasem stał wspaniały pojazd zaprzężony w szóstkę najlepszych koni, jakie kiedykolwiek widziały. Wokół ze dwudziestu rosłych służących z bronią zajmowało strategiczne pozycje.
– Uuuuuuuu… – jęknęła Arnne. – Mamusia na mnie czeka.
– Kurde. Skąd mogła wiedzieć?
– W obozie wojskowym użyłam czarów – skrzywiła się czarownica. – Od razu mnie wyczuła.
– Ona też?
– Tak. Ona też ma dar. A mnie to potrafi znaleźć z odległości piętnastu dni konnej jazdy. Albo i więcej.
Zsiadły z koni, szczękając zębami. Mróz znowu przybierał na sile. Achaja pchnęła ciężkie drzwi i pierwsza weszła do środka. Uuuuuuu… jęknęła w duchu, dokładnie jak przedtem jej koleżanka. Mroczne wnętrze zdawało się być rozświetlone przez złocistobiałą, olśniewającą suknię starszej już kobiety siedzącej za jednym ze stołów. Skurczony przy kuchni gospodarz wyglądał jakby sama królowa odwiedziła jego karczmę w towarzystwie dwóch liniowych dywizji. Nie śmiał nawet odetchnąć.
– Córeczko – kobieta podniosła się niespiesznie. – Co oni z tobą zrobili?
– Mamo, ja… – Arnne nie było dane dokończyć.
– Córko! Co jest z twoimi oczami? Czy to już widział jakiś medyk?
– Mama! Przestań.
– Bogowie! Co ty masz na sobie, dziecko? Co ty? Za chłopaka się przebrałaś? – Oczy starej czarownicy miotały gromy. – Te spodnie, przecież oblepiają ci pupę w sposób niezwykle wulgarny! Jak możesz się tak pokazywać przy ludziach?
Arnne skrzywiła się, jednak stłumiła w sobie to, co chciała powiedzieć.
– Co oni? Jucznego muła z ciebie zrobili? Jakim prawem kazali ci nosić to wszystko? – Wskazała na wyposażenie żołnierza zwiadu, które jej córka miała na sobie. – Dlaczego masz twarz posmarowaną sadzą?
Szeregowe, które w międzyczasie wchodziły do karczmy, stawały przy drzwiach, niepewne, co robić dalej. Oficerowie też nie byli lepsi. Stara czarownica potrafiła olśnić wszystkich samą swoją postawą i wyrazem twarzy.
– Arnne, dziecko! Na chwilę wystarczy cię spuścić z oczu, a ty przemieniasz się w… chama! Natychmiast włóż przyzwoitą suknię. – Skinęła na jednego ze służących, który rzucił się do kufra stojącego za stołem.
– Nie! – ryknęła nagle Arnne. – Jestem żołnierzem zwiadu! I będę nosić to, co noszą moje koleżanki!
Harmeen, Lanni, Achaja i Shha spojrzały na nią zdziwione. Stara czarownica podniosła dłoń do ust. Ale Arnne była równie szybka. Podniosła swoją dłoń, dotykając warg.
– Tylko nie próbuj tego, mamo! – krzyknęła, gotowa do rzucenia zaklęcia. – Radzę ci, nie próbuj!
Stara uśmiechnęła się, opuszczając rękę. Strzeliła palcami.
– Wszystkie sługi do mnie – szepnęła. – Brać ją i…
– Plutoooooon! – wrzasnęła Lanni. Wyraźnie podobała jej się „nowa” Arnne. – Do ochrony żołnierza zwiaduuuuuu…
– Mayfed i Zarrakh, kusze ładuj i do okien! – ryknęła Shha. – Chloe, Bei, miecze w dłonie i stać za jej plecami! Sharkhe, wskakuj na kuchnię! Druga drużyna blokuje schody. Trzecia od zaplecza!
Żołnierze runęły na wyznaczone pozycje. Gospodarz schował się za najbliższym stołem, chlipiąc ze strachu. Służący nie mieli żadnych szans. To był pluton zwiadu, a nie pieprzona piechota. Karczma w przeciągu dwóch oddechów zamieniła się w dobrze bronioną twierdzę.
– Mamusiu – Arnne uśmiechnęła się wrednie – pozwól, że ci przedstawię… Pani major Achaja, księżniczka moja. Pani kapitan Harmeen, pani porucznik Lanni.
Stara czarownica zacisnęła szczęki. Jednak towarzystwo prawdziwej księżniczki wyraźnie jej zaimponowało.
– Zschroekhrr – przedstawiła się nawet.
Bogowie! jedna myśl pojawiła się w umysłach wszystkich osób, które to słyszały, jak wymówić coś takiego? Zsch… co?
– Zschroekhrr – powtórzyła czarownica, przyzwyczajona do tego, jak ludzie reagowali na jej imię. – To po jakichś pięciu dniach ćwiczeń da się zapamiętać, a po dziesięciu nawet wymówić. – Uśmiechnęła się, o dziwo, nawet dość sympatycznie. Z drugiej strony… Niby co miała zrobić? Otaczało ją trzydziestu liniowych żołnierzy z kuszami w rękach. Podeszła do Achai.
– Pani. – Złożyła prawidłowy ukłon. – To zaszczyt dla mnie móc poznać panią.
Achaja, klnąc w duchu i czując śmieszność tego, co robi, oddała jej ukłon. Z boku musiało to wyglądać idiotycznie. Ktoś w mundurze szeregowca w pełnym rynsztunku, z plecakiem, zrolowanym kocem, kuszą na plecach, kołczanem, mieczem, nożem i sztyletami, łopatką, owinięty liną, obwieszony całą masą dodatkowego wyposażenia, robi nagle pałacowy ukłon.
Arnne potrząsnęła głową.
– Gospodarz! – krzyknęła. – Jedzenie i wódkę!
Gospodarz jednak nie miał najmniejszego zamiaru wysunąć nosa zza stołu, za którym się schował. Za dużo zabójczych narzędzi tkwiło w rękach ludzi, którzy go otaczali.
Arnne wyszarpnęła wojskowy nóż.
– Ruszaj się, gnoju. Bo ci flaki wypruję.
Harmeen i Lanni wymieniły się niezbyt przytomnymi spojrzeniami. Shha otworzyła usta. Zschroekhrr o mało nie zemdlała. Gospodarz jednak wyskoczył ze swojej kryjówki jak wystrzelony z katapulty.
– Już, już. Pani szeregowy. Już lecę!
Oficerowie i czarownice zajęły miejsca na najszerszej z ław. Reszta żołnierzy rozlokowała się na pozostałych. Gospodarz, prawie gubiąc buty, biegał roznosząc „pancerną” baraninę i dzbanki z gorzałką.
– Chyba nie będziesz jeść tego świństwa, córeczko? – Zschroekhrr przyłożyła do nosa perfumowaną chusteczkę.
– Głodna jestem – wyjaśniła Arnne.
Chwyciła największy kawałek z misy. W jej ustach nagle pojawiły się kły, które chwilę potem wbiła w twarde mięso. Wyszarpała spory kęs, budząc zdziwienie nawet wśród żołnierzy, które nie decydowały się na ryzyko utraty zębów, odcinając nożami małe kawałki.
– Bogowie! Jak to zrobiłaś? – szepnęła zszokowana Zschroekhrr. – Nie czułam żadnej magii!
Arnne uśmiechnęła się z pełnymi ustami. Popiła wódką wprost z garnka.
– Córko! Natychmiast wracamy do domu!
– Nie! – Młoda czarownica przełknęła nareszcie. – Jestem teraz żołnierzem zwiadu, mamo.
Harmeen i Lanni patrzyły kompletnie zbaraniałe. Reszta żołnierzy, choć pamiętała wszystkie poprzednie występy młodej czarownicy, teraz patrzyła na nią z wyraźną sympatią.
– I będę walczyć, mamo. Bo warto! – zaperzyła się Arnne. – Bo ona… – wskazała na Achaję – bo ona mi powiedziała… ona mi wytłumaczyła, że warto! Że jestem teraz prawdziwym żołnierzem. Jestem częścią tego wrednego, sukinsyńskiego zwiadu. A te wszystkie wokół to moje koleżanki teraz. I tu jest moje miejsce.
Kilku żołnierzy uśmiechnęło się. Harmeen zakryła twarz. Lanni patrzyła ogłupiała. Zschroekhrr potrząsnęła głową.
– Księżniczko, czy zechce pani wytłumaczyć temu dziecku…
Achaja uśmiechnęła się.
– To wolny człowiek – powiedziała. – W wolnym kraju. Może robić, co chce.
– Ale…
– Takie u nas prawo – przerwała jej Achaja. – Każdy może stanąć w obronie tego, w co wierzy. Każdy może bronić swojego… – zabrakło jej słowa – mmmmm… narodu – dokończyła.
– Bogowie! W obronie czego?
– Narodu, wielka pani – powtórzył gospodarz, stawiając na stole misę z siekaną kapustą. – Naród to my. – Achaja spojrzała na niego zdziwiona. Biafra był genialny. Jak on zdążył tak szybko? Gospodarz mrugnął do Arnne (w końcu w jego oczach była zwykłym szeregowym) i nalał jej wódki z butelki, którą wyjął spod swojej kapoty. – A skoro pani córka walczy za mnie, to ja ją muszę wspierać.
Młoda czarownica wypiła duszkiem. Po dłuższej chwili dopiero odzyskała oddech. Wytarła łzy rękawem.
– To zupełnie co innego niż piłam do tej pory – szepnęła zdziwiona. – To znaczy, że wódka nie musi być taka ohydna, jak mi się dotąd wydawało?
Żołnierze ryknęli śmiechem. Zschroekhrr zacisnęła szczęki. Na krótko. Potem machnęła ręką.
– Cóż… młodzież musi się wyszumieć – mruknęła. – A możesz mi przynajmniej wyjaśnić, co robisz tutaj w tym śmiesznym przebraniu?
– Nie mogę, mamo. Jestem na służbie wywiadu, w tajnej misji.
– Konkretnie w jakiej?
– W tajnej! Tajnej. A to znaczy, że nic nie mogę powiedzieć. – Arnne lekko chwiała się głowa. Nie była wprawiona w piciu gorzałki.
Zschroekhrr pokiwała głową. Podniosła dzbanek z wódką i wlała córce do kubka. Nawet zachęciła ją, żeby wypiła. Harmeen i Lanni przeżywały dzień ciągłych zdziwień. Zerkały na Achaję, ale ta również nie była w stanie wytłumaczyć tego, co się dzieje. Rozwiązanie zagadkowego zachowania czarownicy przyszło jednak szybko.
– No! Teraz jak już jesteś pijana w sztok… – przyłożyła dłoń do ust, żeby rzucić czar – to zmuszę cię, żebyś…
Przeliczyła się.
– Proszę pani. – Shha stała już na rozkraczonych nogach jakiś krok za jej plecami. Miała w rękach naładowaną kuszę. – Proszę położyć obie ręce na stole.
Zschroekhrr spojrzała w bok. Właściwie nic nie zmieniło się we wnętrzu karczmy. Wyczuwała wrogą postawę żołnierzy, ale… Czy zdążą przedsięwziąć cokolwiek? Być może zdecydowałaby się na jakąś akcję, gdyby nie to, że dobiegły ją ciche słowa Bei:
– Słuchaj, Mayfed, zakładam się o pięć wart poza kolejką, że jeszcze dzisiaj będę miała na rozkładzie czarownicę.
– Eeeee… Shha ją wykończy zanim wstaniesz.
– Załatwię ją wcześniej niż Shha. Zakładasz się?
Zschroekhrr spojrzała w skupieniu na szesnastoletnią dziewczynkę, na żołnierza Arkach o imieniu Bei. I zwątpiła. Wypuściła powietrze z płuc z cichym sykiem. Opuściła dłoń.
– Córeczko – powróciła do metod opartych na perswazji. – Te pieniądze, które zapłacił ci Biafra, nie są aż tyle warte, żeby ryzykować…
– One nie są warte mojej śmierci – przerwała jej Arnne. – One nie są warte nawet części tego, co przeszłam. Sam Biafra nie jest wart nawet splunięcia. Ale… ona – wskazała na Achaję – ona potrafiła mi pokazać coś, za co warto czasem nadstawić tyłka. Słuchaj, mamo, ja jej nie cierpię! My się cały czas kłócimy, my się w niczym nie zgadzamy! Ja nienawidzę tej osmarkanej księżniczki jak psa. Ja po prostu nie mogę już ścierpieć jej towarzystwa. Ale ona w jednym ma rację. Ona mi powiedziała: żyjesz po coś, dziewczyno. Nie po to, żeby się objadać na ucztach, nie po to, żeby być tak higienicznym jak nikt na świecie. Nie po to, żeby cię wszyscy podziwiali. Powiedziała, że mogę żyć dla bardzo konkretnego celu. Że nawet jak mnie zabiją i złożą w bezimiennym grobie, to dzięki mnie, być może, będzie istnieć coś znacznie ode mnie większego. Coś pięknego – Arnne potrząsnęła głową. – Kiedy przestaniesz już żyć, jak każdy przecież… Czy to będzie takie ważne, że twoje imię opisano w kronikach, że za życia podziwiano cię na każdym targu, że książęta chylili przed tobą głowy? Nie sądzę. Ale może, umierając, będzie ci łatwiej, kiedy pomyślisz, że dzięki tobie będzie istnieć coś ślicznego, coś, co jest większe niż każdy człowiek…
– O czym ty mówisz, dziecko?
Arnne uśmiechnęła się i spuściła głowę.
– Podoba mi się moje Arkach – szepnęła. – I dopiero ta dziewczyna z Troy mi to uświadomiła.
Zschroekhrr uniosła oczy zniecierpliwiona. Postanowiła zmienić temat. Zerknęła na Achaję.
– Księżniczko, czy mogłaby pani wytłumaczyć, co za brednie wygłasza moje dziecko?
Achaja roześmiała się.
– Proszę pani, błagam… Otacza nas trzydziestu żołnierzy, a one niewprawione w uczonych dysputach. Je nauczyli jak strzelać i jak mieczem robić. Błagam, niech pani nie mówi przy nich, że to brednie. Jak któraś spudłuje i ja dostanę przez panią przypadkową strzałą tylko dlatego, że siedzę blisko…
– Może pani nie kończyć – warknęła Zschroekhrr. – Aluzję zrozumiałam.
Dotarły do stolicy w środku nocy. Magia służb rozpoznania i zaopatrzenia otworzyła przed nimi bramy. Śnieg na szczęście głuszył choć trochę stukot kopyt, przynajmniej nie pobudziły połowy miasta. Książęcy pałac jednak tonął w światłach. Jeśli ktoś spał, to musiał być pozbawiony słuchu. Odgłosy zabawy z sali balowej mogły być uznane za wraży atak. Na szczęście pałac stał na uboczu.
Po rozlokowaniu plutonu Achaja wśliznęła się bocznym wejściem. Nie udało się. Nie zdołała zmylić pierwszej służącej. Dziewczyna pochyliła się w głębokim ukłonie.
– Witam panienkę. – Czaiła się tuż za bocznymi drzwiami. Przebiegła suka znała dobrze zwyczaje swej pani. – Już wołam resztę.
– Nikogo nie wołaj, proszę.
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
– Tu jest nocna koszula, panienko. – Zaczęła zdejmować ze swojej księżniczki wojskowe wyposażenie. – Jak podróż, panienko?
– Daj spokój. Co to za krzyki?
– Oj… – Pierwsza służąca również zerknęła w stronę balowej sali. – To absztyfikanci.
– Kto?
– Absztyfikanci, panienko. Kawalerowie starający się o panienki rękę.
– Kurde blade! – Z trudem pozbyła się tego wszystkiego, co musiała dźwigać na sobie. Pierwsza służąca zdejmowała z niej kurtkę. – Skąd ich tylu?
– A bo się plotka rozniosła… Że panienka ma teraz oczy jak czarne węgle. I… Tego lepiej nie brać poważnie – służąca rozwiązywała jej buty – że panienka ma teraz kły jak dziki zwierz i, za przeproszeniem panienki, ogon.
– Kurza twarz! Tak szybko?
Dziewczyna pomogła jej zdjąć spodnie. Niby przypadkiem jej ręka przesunęła się po tyłku Achai.
– No. Ja też mówiłam, że z tym ogonem to blaga.
– Co oni? Powariowali?
– Panienko, to tylko mężczyźni. Co prawda z najlepszych rodów w Arkach. Jak się plotka puściła, że panienka ma kły i ogon, to się wszyscy w te pędy zjechali. Nie dość, że księżniczka, że posag słuszny, to jeszcze te nieszczęsne kły i ogon! Takiej żony nikt inny nie będzie miał w całym królestwie. Żadna przecież kłów i ogona nie ma. – Służąca pomogła jej włożyć bogato haftowaną nocną koszulę. – To zwykłe chłopy. Mieć coś, czego inni nie mają… W to im graj. Tak się zlecieli szybko, że buty pogubili. Najlepsze rody. Brać, wybierać. Jakby się panienka decydowała, to ja suknię balową mam pod ręką.
– Nie, nie. Na razie się prześpię.
– Nie prześpi się panienka, niestety. – Dziewczyna narzuciła jej na ramiona koronkową zarzutkę. – W sypialni już czeka ten… – zmełła przekleństwo – Pan Bardzo Ważny! Żeby mu wódka w gardle stanęła. Ten to wypił dopiero, choć sam jeden. Ani na chwilę na salę balową nie zeszedł.
– Biafra?
– Tak. Bardzo Bardzo Bardzo Ważny Jaśnie Pan Biafra! – Służąca skrzywiła się wyraźnie. – Już panienkę prowadzę.
Podniosła świecę i poszła przodem, miotając bezgłośne przekleństwa. Absztyfikanci dokuczyli jej średnio. Ale ten, który czekał w sypialni, musiał jej dopiec do żywego.
– Panienka coś widzi, czy prowadzić pod rękę?
– Widzę, widzę, możesz nawet zgasić świecę.
– Ja przepraszam. Bo myśmy wszystkie bardzo się denerwowały. A teraz te czarne oczy…
Achaja uśmiechnęła się. Dotknęła ramienia dziewczyny.
– Wracaj już – szepnęła. – Prześpij się, bo jutro będzie pracowity dzień.
– Zostawię panience świecę. Jakoś trafię po omacku.
– Weź świecę. – Achaja mrugnęła do niej i ruszyła wzdłuż ciemnego korytarza tak pewnie, jakby to był środek dnia. Wbiegła po schodach i pchnęła drzwi swojej sypialni.
W środku było jasno jak za dnia. Oprócz ognia buzującego w kominku było tam chyba kilkanaście świeczników, każdy, jak to mówiła służba, „w pełnej obsadzie”. Sam Biafra zajmował głęboki fotel pod oknem. Pewnie obserwował gwiazdy. Ale teraz… Szyby od dawna zaszły szronem. Nic nie było widać.
– Witaj.
Odwrócił głowę dopiero po dłuższej chwili. Był pijany do nieprzytomności. Ledwie mógł utrzymać głowę w pionie i choć trochę otworzyć oczy. Nie znała go jeszcze z tej strony.
– Achajka – wybełkotał, olśniewający nawet w tym stanie. – Tak… tak… znaczy cieszę się, no… że żyjesz… czy jak tam miałem powiedzieć… – Łokieć usunął mu się z podpórki i walnął czołem w oparcie fotela. – Ale mnie boli…
– Głowa?
– Nie… tu. – Chwycił się za prawy bok, mniej więcej tam, gdzie znajdowała się wątroba. – Zaraz zwariuję z bólu.
– Nie chlej tyle – szepnęła, podchodząc bliżej. Dopiero teraz zrozumiała, że podświadomie liczyła na to, iż jej przezroczysta, tylko częściowo ukryta pod zarzutką nocna koszula zrobi na nim wrażenie. W tym stanie jednak wrażenie na nim mógł zrobić jedynie największy dzwon w stolicy rozbity bezpośrednio na głowie.
– Masz ten swój szlak! – warknęła nagle, wściekła. – Masz przejście przez Las.
– O, kur… – kichnął nagle i osmarkał się.
Wytarła mu twarz kawałkiem szmatki, którą wzięła z półki. Szlag! Nawet teraz, nawet nieprzytomny z upicia, ze śliną cieknącą z ust, robił na niej wrażenie.
– A… Achajko… kocham cię!
Mówił o szlaku. Mówił o swoim wielkim osiągnięciu. Nie o niej. Nie mogła zrozumieć samej siebie. Naprawdę jej na nim zależało? Na tym gnoju, samolubie, skurwysynu? O, kurwa mać! Czy to naprawdę możliwe?
Biafra usiłował wstać. Nogi rozjechały się i runął na ziemię, waląc tyłkiem w wypolerowane płyty posadzki. Syknął cicho. Na jego policzkach zobaczyła łzy, ale wytarł je szybko, rozsmarowując jednocześnie na twarzy własne smarki. Zacisnęła zęby i szarpnęła zdobiony sznurek dzwonka.
Pierwsza służąca, już w nocnej koszuli, ze świecą w ręku pojawiła się bardzo szybko. Musiała biec.
– Doprowadź go do takiego stanu, żebym mogła z nim porozmawiać.
U zawołanej sadystki, u mistrza umierania, przy którym sam Anai mógł jedynie usługiwać, u demona śmierci zwanego dotąd dla niepoznaki pierwszą służącą, pojawił się uśmiech szczęścia. Dziewczyna zacisnęła zęby, po raz pierwszy w życiu dostała swojego największego wroga we własne ręce. Uuuuuuu! Życzenia jednak się spełniają. Wszystkie. Życzenia się spełniają! Bogowie, jak piękny jest nasz świat! Służąca wzięła Biafrę pod pachę i poprowadziła go, jak barana, na rzeź.
Achaja usiadła na łóżku. Odruchowo włożyła palec do ust i zaczęła gryźć. Szlag! Szlag! Szlag! Naprawdę jej zależało na tej świni? Zerwała się i ustawiła lustro spod ściany tak, żeby mogła widzieć swoje odbicie. Wróciła do łóżka. A gdyby się położyć na boku? Zmieniła pozycję. I troszeczkę zadrzeć koszulę? Jeszcze trochę? Jeszcze? Nie. Była już prawie goła. A może na wznak? Odrzucić kołdrę, choć zimno, ręce za głowę, niech półprzeźroczysty materiał koszuli zrobi swoje? E… Tak to mógłby się chłopak położyć. Więc może na boku, przykryć się, odsłonić biodro, wypiąć się trochę, podciągnąć koszulę… Oż, psiakrew! Będzie widać jej niewolnicze piętno na tyłku. Czy miała jeszcze jakiś niepokancerowany fragment ciała? Zatrzepotać rzęsami? To czkawki dostanie ze strachu, widząc jej idealnie czarne oczy. Może opuścić ramiączko? To zobaczy tatuaż na piersi. Szlag! Mogła mu pokazać najwyżej nogę. Położyła się na drugim boku. Dłuższy czas układała kołdrę tak, żeby wyglądało na „naturalny” nieład. Podciągnęła koszulę, zgięła kolano. No nie. Chlipnęła. Te jej cholerne mięśnie. Uszczypnęła się w udo, aż w oczach pojawiły się łzy. Kurde. Mogłaby mieć tam choć trochę tłuszczu. Choć trochę. Tyci, tyci. A, szlag. Usiadła, opuszczając ramiączka koszuli. Piersi miała ładne. Tę z tatuażem zakryła ramieniem, opierając brodę na dłoni. Że niby myśli o czymś skupiona. Nieźle – zerknęła na swoje odbicie w lustrze. Rozpuściła włosy. O, tak! Zgarnąć z karku włosy przez lewe ramię. Nieźle. I jeszcze prawa noga, udo, biodro. Szlag! Te cholerne mięśnie. Ale się prężą. Dobra. Spokojnie. Żadnych ruchów, żadnego napinania mięśni. Może, pijany, nie zauważy?
Biafra wszedł prowadzony przez służącą pod ramię. Miał mokre włosy, sińce pod oczami, i spory krwiak na lewej skroni. W kuchni wypadki musiały przybrać ostrą formę. Dziewczyna oparła go o lewy bok łóżka, ale Achaja syknęła cicho i wskazała jej drugą stronę. Pierwsza służąca nie dostała swojej funkcji tylko dlatego, że była ładna. Zrozumiała w lot. Szarpnęła Biafrę za włosy, podprowadziła i oparła go z drugiej strony. Była naprawdę dobra. Wychodząc, wskazała gołą pierś i biodro księżniczki i powiedziała bez dźwięku, samymi ustami: „Nieźle! Masz go na widelcu, panienko”. Mrugnęła porozumiewawczo i zamknęła drzwi. Przynajmniej jakieś pocieszenie.
Biafra gramolił się z trudem, żeby powstać z klęczek. Zerknął na łóżko.
– Uch… – Jego oczy trafiły tam, gdzie trafić powinny. – Ale jesteś ładna, księżniczko.
Taaaaaaak!!!!! Kołdra pod szyję, koszula w dół. O taaaak! Rozpoznanie bojem, pierwsza bitwa i… sukces. Tak, pani strateg. Bitwę wygraliśmy, teraz kampania. Do natarcia! Do ataku!
– Masz swój szlak, Biafra. – Uderzyła głównymi siłami w centrum wojsk przeciwnika.
– Kurde. Naprawdę?
– Czy te oczy mogą kłamać? – Zakryła je rzęsami, żeby go nie przestraszyć. – Masz go! Cały twój.
Jej wojska przeszły, druzgocząc ugrupowanie przeciwnika. Masakra.
– Jesteś genialna! Jesteś piękna!
Ciekawe, czy mówi poważnie? I czy chodzi o jej piękno, czy tylko o to, że wykonała zadanie? Zagryzła wargi, ale zaraz puściła i uśmiechnęła się lekko. Kobieta z zagryzionymi ustami nie wyglądała zbyt pięknie. Zwinęła siły, formując je w kolumnę marszową. Teraz okrążenie.
– Mów.
– Te twoje wypalenia, akcja Chorych Ludzi i parę innych zdarzeń wywarły odpowiednie wrażenie. – Teraz trzeba trochę podbechtać chłopczyka. – Jesteś najlepszym strategiem na świecie. – Gładko wypowiadała pochlebstwa. Niech rozłoży ogon jak paw. – Jesteś najlepszy. – Już się puszył, choć pijany. Bogowie, ile mogą zdziałać zwykłe komplementy. – Pokazałyśmy im z Arnne zalety naszego systemu myślenia, pokazałyśmy im nową broń. Powiedziałyśmy im, że moja Starsza Siostra osobiście podpisze układ, stanowiący, że armia Arkach rzuci się na każdego, kto będzie palił Las. I…
– Dali się na to zrobić? – spytał choć trochę przytomnie.
– Dali. Oni nie mają pojęcia o świecie wokół. Oni chcieliby tylko, żeby nie palić Lasu w tym tempie. Weszli w nasze brudne łapska jak chciałeś.
– Zaraz brudne. – Biafra spojrzał na swoje idealnie opiłowane paznokcie, na swoje wypielęgnowane dłonie.
Achaja wzięła głębszy oddech. Dłonie! Miał takie śliczne ręce. Przewróciła się na bok, niby przypadkiem wystawiając pupę spod kołdry. Delikatnie, skubiąc samymi koniuszkami palców, podciągała znowu koszulę, żeby pokazać swój lewy pośladek.
– Dostaną broń od Chorych Ludzi. Poszliśmy na dwadzieścia od sta. My łapiemy resztę. Mamy szlak i mamy Chorych Ludzi, którzy nam tyłek poliżą z wdzięczności.
– Rozmawiałaś z kimś ważnym?
– Z nikim. To był Kenneh, kupiec czy kto tam. Widziałam jednak, jak mu się zaświeciły oczy, kiedy usłyszał o szlaku. Przestaną palić Las, przywiozą broń, chcą, żeby im płacić w złocie.
– Sam bym się zesrał ze szczęścia na ich miejscu – prychnął, potrząsając głową. Gapiąc się na gołą połowę jej pupy aż przełknął ślinę. Ona znowu zakryła się niby przypadkiem i znowu się przewróciła na łóżku. To niesforne ramiączko… Biafra gapił się teraz na jej kształtną, prawą pierś, na sterczący sutek. – W złocie – Nie mógł się skupić. – Ile chcą?
– Sto razy mniej niż na targu w Luan – zakpiła. – No, ile mogą chcieć? Dogadamy się. Nasz szlak, nasz układ z leśnymi ludźmi, nasza polityka. To ja i Arnne jesteśmy wojownikami z Lasu, nie oni. Niech sobie policzą, ile zaoszczędzana kosztach podróży, na cłach, mytach i naszym ubezpieczeniu od wszelkich nieszczęść. Będziesz miał te swoje karabiny.
Jej wojska sprawnie okrążały topniejące siły przeciwnika. Trzeba by chyba już powolutku zmusić obcy sztab do kapitulacji.
Biafra zauważył pod łóżkiem jakiś porzucony wcześniej dzbanek z gorzałką. Nie do końca próżny. Dokonując cudów zręczności, wydobył go i przytknął do ust. Usiłował wpakować się do łóżka. Niby przypadkiem pomagała mu jedną ręką.
– Kocham cię.
O, mamo! Mówi poważnie? Obcy sztab podpisał właśnie akt kapitulacji. Pani Strateg Naczelna, to była bitwa przeprowadzona jak w podręczniku piechoty.
– Jesteś wspaniała.
Bum, bum, bum… Teraz konsumpcja owoców zwycięstwa. Delikatnie przykryła go kołdrą. Przytuliła się lekko. Ujęła jego dłoń kierując tam, gdzie powinna się znaleźć. Zaraz się chłopczyku przekonasz, co zwycięzcy robią z pokonanymi. Odwiecznym prawem wojny: gwałcą! Już za chwilę, śliczny chłopcze, zostaniesz zgwałcony.
– Możemy na wiosnę uderzyć.
– O, żesz… – targnęła się zaskoczona. – Na co?
– Na Luan.
Poderwała się. No i nici ze zwycięstwa. Choć trzymał rękę dokładnie tam, gdzie powinien, myślał zupełnie o czymś innym.
– No, co ty? – westchnęła rozczarowana. – Chcesz wyprztykać całą armię? No, co ty?
– To nasza jedyna szansa. Achajko, kochanie moje – sparafrazował jej książęcy tytuł. Poruszył ręką, ale chyba tylko przypadkowo. A ona była gotowa. Szlag! – Jeśli nie my, to na wiosnę uderzy Luan i wylezie wreszcie na pagórkowatą równinę przed stolicą. A to będzie nasz koniec. Koniec. – Odrzucił pusty dzbanek. – Jeśli jednak będziemy zdecydowani, wyleziemy im na tyły i zrobimy kuku. Mamy teraz szlak, będziemy mieli broń Chorych Ludzi, Troy stanie za nami jak za własną siostrą.
– Kur…! Jakie Troy? Oni nie staną. Oni nie uderzą na Luan. Ocknij się, Biafra.
Biafra ledwie mógł utrzymać głowę w pionie. Oparł głowę na jej piersiach, ale zamiast przedsięwziąć cokolwiek, zaczął mówić:
Troy miało własne kłopoty i to bardzo poważne. Bynajmniej nie chodziło o Luan. On sam nie wiedział dokładnie o co chodzi, ale… Wedle starego przysłowia: „Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o Zakon”. Kłopoty nie dotyczyły całego Troy – miał je jednak Zaan. Tyle Biafra wiedział ze swoich źródeł. A to znaczyło, że moment jest idealny. Skoro Zaan tak chciał, skoro Zaan potrzebował wojny (i to prawdziwej wojny, a nie „stosunku przerywanego” na granicy) to znaczy, że wojna będzie. Pieniądze z Troy przypłyną, jeśli nie rzeką, to szerokim strumieniem. Królestwa Północy omotane. Dery (to już zasługa samego Biafry) omotane. Wojna. Tym razem na śmierć i życie, a nie krok w przód i dwa kroki w tył. Luan pewnie zwycięży jak zwykle. Ale jest pewna szansa, że psy wokół podwórka też zdążą chwycić jakiś łup w zęby. A dla Arkach to być albo nie być. Troy atakuje wzdłuż morskiego brzegu. Arkach ma związać Luan, a konkretnie dwa jego korpusy: Pierwszy i Drugi Mieszany. Jeśli to się uda, Królestwa Północy walą przez granicę i wchodzą jak nóż w ciasto. Niech to szlag. Królestwa Północy zostaną zatrzymane jakieś trzydzieści dni drogi od Syrinx, Troy wyprztyka się, zajmując nadmorski pas graniczny (ale będzie miało wszystkie porty), a Arkach niech tylko dojdzie do gór na granicy prowincji Negger Bank. I to znaczy życie! Wtedy można negocjować. Wtedy można wiele cudów wyczyniać. Wtedy można zdradzić Królestwa Północy. Wielcy zwycięzcy w tej wojnie to Troy (bo będzie miało ważne porty, z których najwyżej dwa odda podczas negocjacji) i Arkach, bo uzyska jeszcze dziesięć lat życia. Ale Luan zajmie się wychędożonymi w trakcie rozgrywki Królestwami Północy, a Arkach będzie miało szlak przez Wielki Las i wrednie chciwych Chorych Ludzi za plecami. Może uda się utrzymać nawet pasmo gór przy Negger Bank? Jeśli nawet nie, to najważniejszy szlak handlowy na świecie będzie przechodził przez Arkach. Chorzy Ludzie nie popuszczą. Będą musieli pomóc w utrzymaniu szlaku – oni też mają nóż na gardle. A mając ekonomiczne poparcie tych chciwych bestii, można wiele zrobić. Złoto wprawi ich w ruch. Złoto sprawi, że będą skłonni do wszelkich rozmów. Złoto skłoni ich do najdziwniejszych układów.
Ale to jeszcze nie koniec. Luan zajmuje olbrzymią przestrzeń. Jak się porozumieć z sojusznikami? Otóż w Luan powstała właśnie najlepsza na świecie Imperialna Poczta. Docierająca do każdego zakątka cesarstwa, nawet do warownych, granicznych osiedli. Kurierzy zmieniali konie w rozstawionych przy drogach stacjach i byli w stanie w przeciągu jednego dnia przebyć pięćdziesiąt, siedemdziesiąt tysięcy kroków. Jeśli kurier często zmieniał konie, mógł przebyć po wspaniałych imperialnych drogach nawet sto pięćdziesiąt tysięcy kroków dziennie. Majstersztyk. Czegoś takiego nie ma nigdzie na świecie. Małym problemem dla cesarza może być tylko, że ten wspaniały wynalazek został stworzony (i jest własnością) panów Zaana i Biafry. Wszelkie karawany, posłańcy, oficerowie z listami przebywali dotąd jakieś dwadzieścia, trzydzieści tysięcy kroków dziennie. Oddziały wojskowe mogły przebyć jakieś trzynaście tysięcy. Agenci, którzy musieli się ukrywać, rzadko robili dziesięć tysięcy. Kurier z pilną misją robił sto pięćdziesiąt tysięcy. Trzy dni! Niecałe trzy dni dzieliły panów Zaana i Biafrę jeśli chcieli sobie przekazać jakąś ważną wiadomość. Historycy będą kiedyś pisać o wspaniałej idei Imperialnej Poczty. Nawet w głowie im nie postanie, że pocztę tę stworzyli najwięksi wrogowie imperium.
– Jest tylko jedna trudna sprawa. – Biafra dźwignął się z trudem i opadł na łóżko tuż obok Achai. Byłoby nieźle, tyle tylko, że on leżał na kołdrze, ona pod kołdrą i nie bardzo wiedziała, co z tym zrobić.
– Jaka sprawa?
– Luan chce pokoju.
– Ach – roześmiała się. – To świetnie! Rewelacja. – Uderzyła dłonią o dłoń. – Mamy szlak i mamy pokój.
– I pętlę na szyi. – Spojrzał na nią z ukosa. Potem zaklął cicho.
Zerknęła na niego, zagryzając wargi.
– Czemu?
Machnął ręką.
– Wiesz… Wyglądałaś na kobietę, która wie, że w życiu nikt niczego jej nie da za darmo. Nikt nikomu nie robi prezentów. Za każdą przysługę trzeba płacić.
– I my zapłacimy?
– Tak – skinął głową. – Życiem.
Nie mogła zrozumieć.
– Przecież marzyliśmy o pokoju.
– Nie przypominam sobie żadnych takich marzeń. – Wzruszył ramionami.
– No, przecież sam mówiłeś, że jak przejdą wzgórza…
– A co za różnica, kiedy je przejdą? W tym roku, przyszłym, czy za dwa lata?
– No, ale przez ten czas będziemy mieli handel, będziemy mieli pieniądze.
– Arkach na Luan? Cha, cha… „Niedługo już zabiję słonia – powiedziała mucha. – Tylko nazbieram więcej pieniędzy i będę się dobrze odżywiać. I za rok… rozszarpię go tymi rękami!”
Opadła na poduszkę zszokowana. Nie miała pojęcia, co o tym myśleć.
– Możesz mi wytłumaczyć? – szepnęła.
Uśmiechnął się.
– Dają nam pokój. I zyskują: poparcie u twojej Starszej Siostry, poparcie Pierwszej Czarownicy Królestwa, poparcie u wszystkich księżniczek, poparcie u kupców, poparcie wszędzie. Nikt z naszych nie chce wojny. Skarb jest pusty, nie ma za co utrzymywać armii. Luan albo stopuje Troy, albo prowadzi pierwszą naprawdę zwycięską wojnę na tamtym froncie.
– Drugi wydział coś zwąchał? – przerwała mu. – Poznali wasz plan?
– Wątpię – mruknął. – Sam cesarz nic nie wie. A jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o Zakon.
– Zakon ma coś do Troy?
Biafra uśmiechnął się wrednie.
– Albo do pana Zaana osobiście.
– No nie. Jakby Zakon miał coś do Zaana to – strzeliła palcami – w przeciągu jednego oddechu nie byłoby go już na powierzchni ziemi.
Zaprzeczył powolnym ruchem głowy.
– To jest jakaś większa rozgrywka – zachmurzył się. – W każdym razie chodzi o danie wolnej ręki Luan na wschodzie. I to się dobrze nie skończy. Luan nie zakatrupi Troy, ale postawi mu nogę na gardle. Za dwa lata, kiedy już nic nie będzie ich krępować, zniszczą Arkach. Luan wtedy zatchnie się własnym tłuszczem, ale co nam z tego? Na długo przedtem będziemy już trupami.
– Ale będziemy mieli czas. Będziemy mieli pieniądze – powtórzyła.
– Słuchaj. Kiedy byłaś w obozie niewolników, miałaś tam jakiegoś śmiertelnego wroga?
– Wielu – prychnęła.
– A dałabyś im nóż, pozwoliła przytknąć go do własnej szyi i zasnęła spokojnie, jeśli twój wróg zapewnił cię, że pragnie przyjaźni?
– Ale Luan…
– Luan – przerwał jej – chce mieć szlak przez Las. I będzie go miał. Po naszym trupie.
Westchnęła cicho. Popatrzyła na oszronione okna. Przesunęła wzrokiem po niezliczonych lichtarzach, które Biafra zgromadził w jej sypialni. Bał się ciemności? A jakie to miało znaczenie? Odwróciła głowę. Z ogromną intensywnością poczuła jego zapach. Silną woń wódki i jakichś niesamowitych, wspaniałych pachnideł. Nie mogła w tym melanżu wyczuć jego własnego zapachu. Tuż obok niej, na jej własnej kołdrze, leżał najpiękniejszy mężczyzna, jakiego widziała w życiu. Tuż obok niej leżał mężczyzna o najbrzydszym umyśle na całym świecie. Jak to się mogło tak połączyć? Dlaczego to coś, takie ohydne, było ukryte w czymś tak pięknym?
– Kogo chcesz zabić, Biafra? – spytała cicho.
– Otóż Luan nie wyśle już zwykłego poselstwa – odpowiedział natychmiast. – Po aferze z górską dywizją będą się bali. Wyślą, półprywatnie, jakiegoś księcia. Żeby mógł zacząć negocjacje od razu na wysokim szczeblu.
– Ale to będzie jakiś zwolennik pokoju.
– Masz rację. Z całą pewnością wybiorą kogoś, kto od dawna zabiegał o pokój między naszymi państwami. Musi być przekonujący.
– A ta druga ofiara?
– Pierwsza Czarownica Królestwa. Mamusię jakoś przekonam. Księżniczki można przekupić lub sterroryzować. Kupców można wziąć za mordę albo okłamać. Jej nie.
– Kurde! To jest dwóch niewinnych ludzi.
– Owszem – zgodził się szybko. – Ale jak będą żyli… Arkach umrze.
– Chyba nie sądzisz, że zabicie dwóch osób zmieni bieg światowych wydarzeń.
– Oczywiście. Są także pozostałe osoby – zgodził się znowu. – Z tym, że tymi pozostałymi zajmie się kto inny.
Aż podskoczyła z wrażenia.
– Jak to „kto inny”? – Potrząsnęła głową. – To znaczy, że tych dwoje mam zabić ja???
Spojrzał na nią. Uśmiechnął się smutno.
– Jesteś śliczna.
– Nie bierz mnie pod włos! Dlaczego ja?
– Księcia goszczącego na dworze może zabić tylko księżniczka.
– Co on? Taki wielki szermierz?
– A, daj spokój – machnął ręką. – Jest bardzo dobry. Ale w twoim przypadku – cmoknął cicho – to będzie szybka egzekucja. – Przymknął oczy. – Musi być księżniczka na księcia, bo inaczej zdolność honorową utracimy. – Znowu się uśmiechnął. – Natomiast w przypadku czarownicy… Tylko ty możesz tego dokonać. Ty i pani Arnne.
– Ty świnio! Ty świnio! Ty sukinsynu! To morderco pierdolony!
Pokiwał głową.
– Ty… ty gówno płynące rynsztokiem. Ty… ty…
– Masz rację.
– Stul pysk! Ty gnoju! Ty… – Brakowało jej słów. Aż ją zatkało ze złości. – Ty… Kurwa! Dwoje niewinnych ludzi? Taka swołocz tu siedzi i mówi, że mam zabić dwoje niewinnych ludzi. Takie gówno. Dwoje, psiamać, bezbronnych ludzi.
– A twoja dywizja górska – uśmiechnął się ciepło. – Nie była bezbronna przy Virionie?
– To… Ty skurwysynu! Jeśli to zrobimy, to co nas wtedy będzie różnić od naszych wrogów? Po co walczymy? Co nas będzie od nich różnić, jeśli będziemy takie same gnoje?
– Nic. – Mrugnął porozumiewawczo. Przy wszystkich swoich wadach Biafra stanowczo nie należał do ludzi, którzy obrażają się za słowa. – Nic nas nie różni już od dawna. Tyle tylko, że my to my, a oni to oni. – Uśmiechnął się radośnie.
– Ty… To jest takie kurestwo…
– Kochanie – ziewnął. – Daj mi ich głowy na złotej tacy, proszę.
Achaję zatkało. Kompletnie.