Rozdział 25

– Połóżcie do w moim łóżku – poleciła Elaine. Kay wisiał pomiędzy Billi i Arthurem. Był cięższy, niż wyglądał, i Billi jęknęła, kiedy zrzucili go na materac. Arthur pocił się mocno i osłaniał lewy bok.

– Jak tam szwy? Trzymają? – zapytała Elaine. Arthur tylko machnął ręką, więc Elaine znowu obejrzała Kaya, jego oczy, usta, uszy. Zdjęła z niego większość talizmanów i ułożyła je wokół łóżka.

– Czy wszystko z nim w porządku? – dopytywała się Billi. – Nie jest opętany, ani nic takiego?

– Jeśli się zastanawiasz, czy głowa nie zacznie mu się obracać na szyi – Elaine odeszła kilka kroków od łóżka – to nie. Nic mu nie jest. Trochę odpoczynku i dojdzie do siebie. Ale będzie miał koszmary, to pewne.

Wycofali się do salonu. Billi padła na kanapę, było jej niedobrze, czuła się wykończona. Była absolutnie przekonana, że Kay sobie poradzi. Wszyscy tak sądzili. Spróbował za wcześnie, to nie był dobry czas. Wiedziała, że obudzi się z przekonaniem, że zawiódł, że nie sprostał wyzwaniu. A tak bardzo chciał dorównać innym rycerzom, nawet jej. Na pewno będzie próbował się zrehabilitować – podejmując kolejną próbę. Ale czy będzie na tyle silny, żeby za siedem dni zrobić to znów? Nie wiedziała. Oczywiście zakładając, że za siedem dni będą jeszcze żyli.

Co zrobią? Czy przez resztę swego życia będą uciekać, ukrywając się co noc w innej dziurze? Zawsze wypatrując Anioła Śmierci? Mieli tylko jedno życie, Michael – wieczność.

– To wyłącznie moja wina – powiedział Arthur.

– Nie, tato. Miałeś rację, to myśmy się mylili. Zmusiliśmy cię do tego.

Roześmiał się, krótko, bo zaraz zbladł i skulił się z bólu. Zacisnął zęby i prostując się, wysyczał:

– Zmusiliście mnie? Miałem nadzieję… – Prawie znowu się roześmiał i Billi zobaczyła, jak jego twarz się rozjaśnia. Arthur, który znajduje powód do śmiechu, to coś nowego. – To głupie. Mieć nadzieję – dodał.

Elaine położyła dłoń na jego ramieniu. Billi dostrzegła jej spojrzenie, pełne obawy. „Przynajmniej nie może już być dużo gorzej” – pomyślała.

Elaine wskazała na bok Arthura.

– No, nie wstydź się. Obejrzyjmy to.

– To nic. – Uśmiechnął się, ale nie był to pogodny uśmiech. – Bywało gorzej.

Elaine nie dała się zbyć. Kazała mu unieść koszulę. Jego brzuch pokrywała krew. Bandaże były brązowe, a spod nich sączyła się świeża czerwień, cieniutkie smużki spływały w dół.

– Ty cholerny idioto – powiedziała. Wskazała palcem szafkę. – Billi, podaj moją apteczkę. Jest na samym dnie.

Apteczka była pierwszorzędnie wyposażona. Pełna bandaży, morfiny i igieł. Elaine zaczęła rozcinać brudne opatrunki.

Billi wzdrygnęła się na widok rany.

Arthur popatrzył groźnie na Elaine, kiedy zaczęła rozcinać opakowanie z igłą.

– Żadnych narkotyków – zastrzegł.

– Męczennik do końca – odparła Elaine. – Zamknij się i leż.

Arthur zignorował jej polecenie, podniósł się na łokciu i przywołał Billi.

– Rycerze czekają. Muszą wiedzieć, że uwięzienie Michaela się nie powiodło. Nie chcę, żeby myśleli, że mamy go z głowy.

– Daj jej spokój, Art. Dziewczyna ma dosyć.

„To prawda, mam”. Dlaczego nią komenderuje? To już nie jej problem. Czy nie postawiła sprawy jasno? Arthur patrzył na nią, jego twarz rozpalona była gorączką. Żądał od niej posłuszeństwa, a ona nie zamierzała go słuchać. Nie była już templariuszką. Nie ma prawa nią rozporządzać. Ale…

Ale jeśli nie był to jej problem, to czyj? Obiecała sobie, że jeśli się z tym wszystkim uporają, wróci do rozmowy z ojcem. Kiwnęła głową.

– Gdzie czekają, tato?

– Southwark. W katedrze. – Jego głos był naglący. – Będą tam na jutrzni.

Elaine wbiła igłę, a on padł na kanapę. Spojrzała na Billi, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamiast tego zagryzła wargi i zabrała się do pracy.


*

Była piąta rano, jutrznia zaczynała się za godzinę. Cały świat jeszcze spał, a ona już nie. Patrzyła niewidzącymi oczami na mgłę za oknem. Zmusiła się, żeby wstać, włożyć kurtkę i wyjść z domu.

W garażu znalazła starą, wyścigówkę. Rdza na łańcuchu nie była aż tak straszna, a w skrzynce na narzędzia znajdowały się baterie do lampki. Zapięła kurtkę, a na twarz naciągnęła kaptur, tak że widać było tylko oczy.

Lodowata mgła rwała się na postrzępione fale, a wokół nie słychać było nic prócz skrzypienia pedałów wyścigówki. Billi wpadła w otępienie, nogi mechanicznie naciskały pedały, oczy skupiły się na zamglonych światłach mijanych latarni. Czarny asfalt uciekał spod kół, a ona jechała w stronę centrum miasta.

Czas zabijania, tak templariusze nazywali ten mglisty czas pomiędzy nocą a świtem. O tej porze często leżała na wpół śpiąca, czekając na trzask otwieranych drzwi. Potem słyszała szczęk broni, którą ojciec kładł na kuchennym stole. Następnie wybrzmiewały słowa modlitwy i przytłumione rozmowy o morderstwach i zabijaniu.

Łańcuch zachrobotał, wyrywając Billi z jej wspomnień. Spojrzała w dół. Wisiał luźno tuż nad ziemią. Zatrzymała się, żeby zobaczyć, co się stało.

„Niech to szlag!”.

Pękł. Nie ma sposobu, żeby go naprawić. Rozejrzała się. Była na Fleet Street. Do Southwark było jeszcze kilka kilometrów.

Porzuciła popsuty rower i postanowiła pojechać dalej nocnym autobusem. Poklepała się po kieszeniach, z ulgą wyczuwając portfel. Nie powinna się tak przejmować…

Nagle z ciemności dobiegł ją śmiech i krew na chwilę zastygła jej w żyłach. Śmiech był szorstki, okrutny i zaprawiony złością. Odbijał się od ścian budynków i przebijał przez szarą mgłę.

– Witaj w domu, templariuszko. – Kobiecy głos zdawał się dochodzić zza ramienia Billi. Odwróciła się. Nic. Kolejny wybuch śmiechu, tak samo przepełniony nienawiścią.

Z ciemności wynurzały się ghule, na początku niewyraźne i rozmazane, chwilę później przybierając kształty dwóch kobiet – sióstr okrytych cieniem. Po raz pierwszy spotkała je w szpitalu. Teraz stały w pomarańczowym świetle lampy ulicznej, każda poruszała się spokojnym krokiem drapieżnika. Ich oczy błyszczały żądzą zabijania. Ta, która spadła ze schodów szpitalnej klatki schodowej, szła, kuśtykając z powodu niedokładnie zrośniętych kości. Jej lewa noga i biodro wygięte były pod dziwnym kątem, a twarz nadal spuchnięta i czarna od siniaków. Mgła wisiała wokół jej ramion jak upiorny szal.

Billi rzuciła się do ucieczki wzdłuż Fleet Street, nogi niosły ją na południe. Biegła po śliskim chodniku, jej kroki odbijały się echem na pustej ulicy.

Na chwilę odwróciła się za siebie.

Nic.

Gdzie one są?

Skręciła w Pump Court – tam na nią czekały. Czarne szyby okien patrzyły na nią jak widzowie bez twarzy. Zobaczyła, że siostry się rozdzielają. Jedna znalazła się tuż za nią, zagradzając drogę odwrotu, druga stała tuż przed nią.

Idealni myśliwi, czekający, aż ofiara sama wpadnie im w ręce.

Billi zrobiła unik na lewo, po czym natychmiast skręciła w prawo. Otarła się o jednego z ghuli, pewna, że ostre paznokcie rozrywają jej rękaw, ale była zbyt napompowana adrenaliną, by cokolwiek poczuć. Przebiegła przez klasztorny krużganek, pod jego niskim sufitem, między białymi rzędami kolumn. W głowie kołatała się jej tylko jedna myśl.

„Świątynia”.

Widziała ją tuż przed sobą mimo mgły i ciemności. Budynek z jasnego kamienia, z wysokimi witrażowymi oknami. Jego czarne drzwi jakby odpychały mgłę. Tempie Church. Nawet wygłodniała zjawa nie odważy się sprofanować Domu Bożego. Jeśli Billi uda się tam dostać, będzie bezpieczna.

Przebiegła przez dziedziniec pokryty szronem poranka. Ghule krzyknęły i Billi kątem oka zobaczyła, jak się poruszają.

Wpadła na schody wejściowe. Żelazne palce chwyciły ją za ramię, ale jakoś się wyswobodziła.

Świątynia! Wyciągnęła się, aby sięgnąć do drzwi, to była jej jedyna nadzieja. Nagle coś szarpnęło ją do tyłu. Jedna z sióstr chwyciła ją za gardło i uniosła, głowa Billi zaczęła pulsować krwią.

– Świątynia – wyszeptała dziewczyna, starając się dosięgnąć palcami drzwi, które znajdowały się już tak blisko.

Niespodziewanie drzwi kościoła eksplodowały, szarpnięte podmuchem huraganu. Oślepiające białe światło pochłonęło wszystko wokół, a siostry wydały z siebie piekielny krzyk, zanim zabrała je fala powietrza.

Billi upadła na ziemię, sparaliżowana jasnością. Światło wymiotło wszystko, co znajdowało się wokół niej, niosąc ze sobą tysiące głosów, ogłuszający wrzask wściekłości. Zwinęła się w kłębek, zacisnęła powieki, dłońmi osłoniła twarz, ale nie mogła uciec przed światłem. Paliło ją przez skórę.

I nagle zgasło.

Leżała, bojąc się ruszyć. W głowie słyszała jeszcze echo wrzasków i dopiero po kilku minutach opuściła dłonie i powoli otworzyła opuchnięte oczy.

Drzwi do kościoła wsiały na jednym zawiasie. Drewno było odkształcone, a jego powierzchnia pokryta popiołem. Po ghulach nie pozostało nic prócz czarnych plam w miejscu, w którym stały. Wnętrze świątyni pokrywała sadza, a kamienne płyty na podłodze były czarne i popękane, jakby zostały poddane działaniu niesamowitego gorąca. Wokół fruwało tysiące małych kawałków spalonego papieru, wyrwanego z modlitewników. Rozbite szkło mieniło się na podłodze i wystawało z ram okiennych. W całym kościele nie było jednego całego okna. Smugi dymu unosiły się nad zwęglonymi resztkami ławek.

W zdewastowanym i wypalonym wnętrzu Billi kogoś dostrzegła.

Stał na środku prezbiterium, samotnie jaśniejąc w ciemnościach. Człowiek. Billi zmrużyła oczy, bo bił od niego taki blask, jakby to gwiazda przybrała ludzki kształt. Wkrótce światłość przybladła, a Billi wstrzymała oddech.

Wyglądał jak brat bliźniak Michaela. Te same posągowe, nieskazitelne rysy, te same wydatne, zmysłowe usta. Nie mogła dostrzec jedynie jego oczu, ukrytych za ciemnymi okularami. Dym gęstniał wokół niego, tworząc chmurę czerni. Szedł w jej kierunku, podłoga syczała, kiedy jego bose stopy przesuwały się po rozgrzanych kamieniach.

– Cześć – przywitał się.

Jaśniał niczym gwiazda.

Gwiazda Poranna.

– Niech to diabli! – powiedziała Billi, wciąż zwinięta na podłodze.

– W rzeczy samej. – Uśmiechnął się.

Potem diabeł wyciągnął rękę i pomógł Billi wstać.

Загрузка...