Szli ciemnymi ulicami City. O tej porze, w nocy, było całkowicie wyludnione. Chociaż to najstarsza część Londynu, tworzył ją labirynt wąskich przejść i wież ze szkła, stare kości w nowym ciele. Nieoświetlone bary, smutne puby, wielkie wiktoriańskie banki, drapacze chmur ze szkła i stali, wszystkie te budynki rozpychały się, daremnie starając się dosięgnąć nieba.
Mike przyprowadził Billi na plac budowy. Drut kolczasty wieńczył krawędzie białego ogrodzenia, a mocne reflektory rzucały oślepiające śnieżnobiałe światło na czarny szkielet wznoszonego budynku. Billi zatrzymała się przed tablicą informacyjną.
– „Elizejskie Wzniesienie" – przeczytała. Popatrzyła w górę na budynek. Wyglądał jak szkielet jakiegoś starożytnego giganta, wychodzącego z grobu i próbującego dosięgnąć niebios. Chmury, które wisiały nisko nad ziemią, wyglądały jak nieuporządkowane myśli.
– Kto chciałby tutaj mieszkać?
– Jest piękny – powiedział Mikę. – Zauważyłaś, że z dużej wysokości w ogóle nie widać brudu?
Billi pokręciła głową.
– To nierzeczywiste. Mieszkać tak wysoko… Po prostu odcinasz się od wszystkiego. Pewnie niektórzy ludzie właśnie to go chcą.
– Czego chcą?
– Być ponad wszystkim.
Mike się uśmiechnął.
– Sama możesz tego zapragnąć, kiedy już zobaczysz, jak to jest. – Zaczął iść w kierunku bramy. – Chodź za mną.
Brama zrobiona była ze stalowej siatki i po kilku sekundach Mikę znalazł się po drugiej stronie. – No chodź.
To było wejście na teren prywatny.
– Nie, to głupie, Mike. Wracaj.
Ojciec obdarłby ją ze skóry, gdyby została przyłapana na czymś takim.
Mike spojrzał na wieżowiec.
– Zajmie nam to tylko chwilę. Już to robiłem, Billi. Stamtąd zobaczysz wszystko z innej perspektywy. Twoje kłopoty okażą się nieważne.
Nie powinna tego robić. Powinna być grzeczną dziewczynką i słuchać taty.
Chwyciła się siatki i przeskoczyła płot. Lądując po drugiej stronie, lekko się zatoczyła, ale Mikę ją złapał. Znalazła się w jego ramionach i poczuła ich siłę.
Puścił ją i ruszył w ciemność.
Kontenery, składy i magazyny porozrzucane były po całym zabłoconym placu. Traktory, buldożery, żółte ciężarówki stały bezczynnie, groźne jak uśpione potwory. Mocne światło wydobywało ich czarne cienie. Po chwili Billi zagubiła się w labiryncie alejek wśród gór stali i worków z cementem.
– Jesteśmy. – Mike zatrzymał się obok windy towarowej.
Metalowa klatka zabierała robotników i materiały na wyższe piętra budynku. Przyczepiona była do jego ściany za pomocą żółtego, rozchwianego rusztowania.
Billi patrzyła na wieżowiec, porażona skalą budowli. Jej szkielet składał się z olbrzymich betonowych kolumn, każda z nich miała kilka metrów szerokości. Skomplikowana siatka stalowych belek rosła coraz wyżej w ciemność. Na samej górze wieżowca, na wystającej platformie, która wyglądała jak wysepka na morzu ciemności, zainstalowany był reflektor.
Mike wskazał na górę.
– Widok jest niesamowity.
– Byłeś tak wysoko?
Mike spojrzał w niebo.
– Nawet dużo wyżej.
Otworzył metalowe drzwi klatki.
Billi weszła za nim i zamknęła bramkę. Mike chwycił czerwoną rączkę i pociągnął. Winda zatrzęsła się, jakby uwalniając się z objęć ziemi, i powoli ruszyła ku górze.
Billi miała przed sobą całe miasto. Złote wstążki ulic wijące się wśród ciemności, budynki bijące światłem i pływająca wśród nich Tamiza, czarna jak marmur. Krople deszczu uderzały w jej policzki, a zimne powietrze smagało skórę. Wznosili się coraz wyżej i wyżej, winda trzęsła się i klekotała, hałas trybów był ogłuszający. Całe miasto i wszystkie jej problemy zostały daleko na dole. Mikę miał rację: było pięknie.
Winda zatrzymała się, szarpiąc gwałtownie.
Mike otworzył bramkę.
– Chodź za mną.
– Straciłeś rozum! Nigdzie nie idę!
– No chodź, Billi. Przyrzekam, że nic ci się nie stanie.
Billi się zawahała. Nikt wcześniej jej tego nie obiecywał.
Doszła do krawędzi windy. Ostatni poziom budynku nie miał jeszcze wykończonej podłogi. Powierzchnia pomiędzy belkami była tylko częściowo zalana betonem i wyglądała jak pole olbrzymiej krzyżówki. Billi spojrzała w dół i musiała chwycić się windy, bo poczuła zawroty głowy. Pomiędzy nią a ziemią nie było nic prócz jakichś dwustu metrów. Powoli przeszła przez wybetonowaną część podłogi, trzymając się z dala od krawędzi budynku.
Mike dotarł już dalej i czekał na nią, stojąc na wąskiej belce, która nie miała nawet dziesięciu centymetrów szerokości. Wiatr szalał pomiędzy stalową konstrukcją, cięty i ćwiartowany metalem, brzmiący jak skrzeczące głosy wołające z ciemności.
Mike zbliżył się do drabinki i zaczął się po niej wspinać.
– Za ten widok można umrzeć.
– Z łatwością – odpowiedziała Billi, ale chłopak jej nie usłyszał.
Postawiła stopę na belce. Była wąska, ale Billi ćwiczyła na węższych. Szła powoli, krok za krokiem, skoncentrowana, starając się nie przejmować deszczem. Ani tym, że wieżowiec lekko się kołysał. Ani przyciąganiem ziemskim.
Jedna stopa, druga, powoli posuwała się do przodu, w kierunku drabinki. Platforma, do której próbowała dotrzeć, była dalej od windy, niż jej się wydawało. Udało się. Mocno zacisnęła dłonie na szczeblach i zobaczyła, że drabina przymocowana była do pionowej belki. Chyba tu zostanie, aż ukończą budynek.
– Jeśli się boisz, możemy wracać. Nie mam nic przeciwko.
Mike spojrzał na nią z góry drabiny.
Ona miałaby się bać?! Billi zmarszczyła brwi. Gdyby tylko Mikę wiedział, co robiła nocami. Wspinała się powoli. Palce jej marzły i musiała siłą zaciskać je na szczeblach. Ale szła dalej.
Mike stanął na krawędzi platformy, zawieszony na ciemnym niebie, jego płaszcz łopotał na wietrze jak dzikie skrzydła wielkiego nietoperza. Zapatrzył się w widok Londynu. Billi widziała Małe kopuły katedry Świętego Pawła, jaśniejące światła i ciemne niebo błyszczące gwiazdami. I Mike'a ponad tym wszystkim. Wyciągnął ramiona, jakby rzucał wyzwanie otaczającym go żywiołom. Księżyc wyjrzał zza barykady chmur i w jego świetle Billi spostrzegła, że od chłopaka bije niesamowity spokój. Twarz miał zwróconą ku górze, oczy zamknięte, a jego idealnie gładka skóra jaśniała jak perła.
– Ostrożnie – poprosiła. Nie była to specjalnie mądra rada. Sama wciąż trzymała się drabinki. Wieżowiec naprawdę się kołysał.
– Chodź tu do mnie, na krawędź.
– O, dzięki. Stąd też mam świetny widok. Długa droga w dół. Nie spadnij.
„O, to niezwykle pomocne spostrzeżenie".
Mike pokręcił głową.
– Nie umiem spadać. Nigdy nie upadłem.
– To nie zawsze zależy tylko od ciebie. Wypadki się zdarzają. Trzęsienia ziemi, nagłe podmuchy wiatru. – To, co mówiła, nic było specjalnie pomocne, ale on stał tam jak idiota. – Wiele rzeczy dzieje się poza naszą kontrolą. Siła wyższa, wola boska.
Mike zesztywniał.
– Dlaczego tak to się nazywa? Wola boska?
– Co się tak nazywa?
– Nieszczęścia. Katastrofy. Kiedy dzieje się coś strasznego, zawsze się mówi: „wola boska"? Dlaczego?
Billi zaczęła się denerwować. Mike najwyraźniej miał równie wiele problemów, z którymi musi się uporać, co ona. Ale to nie było odpowiednie miejsce.
– Wracaj, Mike. Pogadamy na ziemi.
Ale on nie słuchał. Wychylił się, wyglądał tak, jakby chciał skoczyć albo pofrunąć.
– Powiem ci dlaczego. Ponieważ kiedy ludzie się boją, zawsze zwracają się do Niego. Przypominają sobie, że ich życie zależy tylko od Jego zachcianki. Życie może się zakończyć, ot tak. – Pstryknął palcami i zabrzmiało to jak wystrzał z pistoletu.
„To naprawdę brzmi jak mowa szaleńca". Billi jedną ręką trzymała się drabinki, drugą wyciągnęła w kierunku Mike'a.
– Mike…
– Ludzie potrzebują straszliwego ciosu, aby przypomnieć sobie o swoich obowiązkach względem Boga. Im straszniejszy, tym bardziej skuteczny. Gdyby nagle zaczęły się dziać straszne rzeczy, czy to nie zmieniłoby ludzi?
– Jakie rzeczy?
– Coś tak okrutnego, że wszyscy zwróciliby się do Niego. W niedzielę zapełniłyby się kościoły, a nie Ikea. Tłum znalazłby się w meczetach i synagogach. – Mike rozpostarł ramiona. – Akt boskiej woli, który odbudowałby wiarę.
Billi przylgnęła do drabiny. To nie chłód nocy sprawił, że miała dreszcze.
– Mike…
– Twój ojciec… Wiesz, że przez niego będziesz cierpiała.
Billi nie odpowiedziała. Mike posuwał się za daleko – to nie była jego sprawa. Chciała już zejść. Wiatr wzmógł się i jego niewidzialne łapy zaczęły ją popychać. Szczelnie przylgnęła do drabiny.
– Nic mu nie jesteś winna. – Mike przesunął dłonią po wytatuowanych kolcach na swojej szyi. – Pomóż mi, Billi, a ja cię uwolnię. – Odwrócił się do niej. Jego złote oczy świdrowały ją jak oczy orła. Drapieżne i emanujące potęgą. – Gdzie jest Lustro, Billi?
Krew stanęła jej w żyłach. To nie dzieje się naprawdę. Mike wyprostował się, a poły jego czarnego płaszcza zafurkotały w powietrzu, nie jak skrzydła nietoperza, ale jak skrzydła anioła. Anioła Ciemności.
– Zdradź go, Billi. Za wszystko, co ci zrobił. Za to, co zrobił twojej matce.
Boże, jak mogła być taka głupia?! Musi jakoś zejść. Jeśli zdoła zatrzymać go rozmową, może uda jej się uciec. Drabina nie była bardzo daleko. Wyciągnęła w tamtą stronę lewą rękę.
– Mówiłam ci, nie zrozumiałeś. Ojciec nie zabił matki.
– Wiem.
– Co?
Mike skoczył.
Wzniósł się w niebo i wydawało się, że nagle, w najwyższym punkcie skoku zatrzymał się. Zanurkował i uderzył w belkę, tuż obok Billi. Drabina oderwała się i odpadła. Billi zachwiała się na wąskiej krawędzi belki, mając wokół siebie tylko powietrze. Serce w niej zamarło, zaczęła machać ramionami, patrząc z przerażeniem, jak drabina znika w ciemnościach. Strach pozbawił ją głosu i jedyne, co mogła robić, to patrzeć, jak światła powoli zamazują się, niebo się kręci, a wiatr krzyczy w uszach.
O Boże, o Boże, o Boże…
Mike zacisnął rękę na jej lewym nadgarstku, niemalże wyrywając jej ramię z barku. Trzymał ją jedną ręką, bez wysiłku. Ich spojrzenia się spotkały i przez krótką chwilę myślała, że pozwoli jej spaść. Nie. Trzymał ją wiszącą w powietrzu. Billi czuła, jak jej lewy but ześlizguje się ze stopy i spada. Powietrze łaskotało jej nogę.
– Wiem, że jej nie zabił. – Jego oczy rozjarzyły się i nie było w nich nic ludzkiego. – Ja to zrobiłem.