ROZDZIAŁ IV

W domu, w Gabrielshus, Alexander pytał:

– Co się z tobą dzieje, Cecylio? Prawie nie spałaś tej nocy, a teraz nawet przez chwilę nie możesz usiedzieć spokojnie.

Odpowiedziała mu niechętnie, poirytowana wszechogarniającym ją niepokojem.

– Nie wiem, Alexandrze. Próbuję zrozumieć, co się we mnie dzieje.

– Jak to, o co chodzi?

Usiadła naprzeciw z rękoma splecionymi na podołku.

– Pamiętasz, jak kiedyś udało mi się przywołać Tarjeia, po prostu o nim myśląc?

– Wtedy gdy chorowałem? Tak, mówiliście mi o tym.

– Alexandrze, pomyślisz, że oszalałam, ale odczuwam gwałtowną potrzebę zobaczenia się z Tancredem.

– Ależ, Cecylio – uśmiechnął się. – Przecież on wyjechał dopiero kilka dni temu! Zachowujesz się jak kwoka!

– Wiem, ale taka jestem niespokojna. Nigdy jeszcze nic podobnego nie czułam. To niemądre, przecież Tancred jest trzeźwo myślącym chłopcem, dokładnie takim jak ty.

Alexander spoważniał.

– Ale tak jak ty jest jednym z Ludzi Lodu. Dlaczego więc się wahamy?

– Alexandrze! – wykrzyknęła z ulgą. – Czy chcesz powiedzieć, że mogę jechać?

Wstał.

– Natychmiast wyruszamy oboje. Żywię głęboki szacunek dla przeczuć Ludzi Lodu.

Cecylia zarzuciła mężowi ręce na szyję i w milczeniu tuliła się do niego.

– Dziękuję, kochany – szepnęła. – A co będzie, jeżeli wszystko okaże się fałszywym alarmem?

– Tym lepiej! Dobrze nam zrobi wyjazd na Jutlandię. Od ciągłego siedzenia w domu tylko gorzkniejemy.

Tancred śnił o czarownicy Salinie. Przerażający sen…

Obudził się w ogromnie nieprzyjemnej rzeczywistości. Gardło miał suche i ściśnięte, zaczął kaszleć, gdyż w niespokojnym śnie obrócił się na plecy. Usiadł, z trudem chwytając powietrze, a wtedy pojawiły się dobrze, aż nazbyt dobrze znane objawy. Kichał, z nosa mu ciekło w pierwszym piekącym stadium kataru. Czuł, że ma podrażnioną górną wargę, bolało go gardło, a całe ciało było paskudnie obolałe.

Kiedy atak kaszlu minął, przypomniał sobie, dlaczego leży w tej komnacie, i serce podskoczyło mu w piersi.

Molly! A on jest w takim stanie!

Zrezygnowany i półprzytomny ubrał się i zapukał do drzwi swej własnej komnaty.

Nikt nie odpowiedział.

Znów wytarł nos przemoczoną już chusteczką i ostrożnie uchylił drzwi. Spotkał go wielki zawód.

Sofa była pusta, łoże starannie przykryte kołdrą.

Ale dziewczyna zjadła to, co jej przyniósł.

Wszedł do środka, na stoliku leżała kartka.

Drogi, drogi Tancredzie! Nie chciałam Cię skompromitować, wykradłam się więc, zanim ktoś się obudzi. Nie mam teraz odwagi spotkać się z kimkolwiek z wyjątkiem Ciebie, za dnia pozostanę więc w ukryciu. Jeżeli zechcesz mnie jeszcze zobaczyć, przyjdę na skraj lasu nie opodal dworu, kiedy zadzwonią na niedzielę. Twoja wierna przyjaciółka.

PS. Dziękuję za jedzenie.

Kiedy zadzwonią na niedzielę? Ależ, na Boga, to dopiero po południu! Co będę robił przez cały dzień? A ona?

Ogromnie zasmucony wsunął się do łóżka i starannie naciągnął kołdrę. Teraz to miejsce było dla niego najbardziej odpowiednie.

Służący zajęli się nim troskliwie. Przejęci przynieśli gorące napoje i zasypali go dobrymi radami. Nie zdołali jednak zapobiec temu, by nos stał się czerwony, błyszczący i opuchnięty, a oczy w bladej, zapadłej twarzy załzawione.

– Nie przydoście bi lustra. Die chcę da siebie patrzeć. Powiedzcie tylko, kiedy zadzwodią na diedzielę!

Dobrze zrozumieli jego niewyraźną mowę i obiecali spełnić życzenie.

Kiedy dzwony oznajmiły dzień odpoczynku, wymizerowany Tancred wyruszył do lasu. Czuł się okropnie, raz po raz chwytały go dreszcze. Uszy miał jak gdyby zatkane watą, w głowie szumiało, nieustannie odnosił wrażenie, że za chwilę straci równowagę. Między nim a światem zewnętrznym jakby raz po raz wyrastała ściana.

I w takim stanie musi pokazać się Molly!

Nie mógł jej zawieść i nie stawić się na spotkanie, po prostu nie mógł!

A jeżeli Molly nie przyjdzie?

Umrze chyba wtedy z niepokoju!

Skraj lasu? To bardzo nieprecyzyjne określenie.

W ciągu dnia przyszedł do Tancreda jeden ze służących i powiedział, że pytał o niego młody Dieter. Służący wyjaśnił jednak, że panicz jest przeziębiony i musi leżeć w łóżku. Nie przyjmuje żadnych wizyt. Dieter życzył więc choremu zdrowia i odszedł. Tancred gorąco podziękował służącemu.

Osłabiony przysiadł na skraju lasu. Dyszał ciężko jak po długim biegu.

Wśród drzew mignął mały elf.

– Tancredzie! – szepnął jakiś głos.

– Bolly! – krzyknął ochryple, uradowany.

Dziewczyna stanęła przed nim. Przed niepożądanymi oczami kryło ich kilka krzewów.

– Ależ, Tancredzie, czy ty też jesteś przeziębiony? A ja się tak wstydziłam mojej chrypy!

– Boja biła, i busisz być w lesie! Tak die boże być! – powiedział przerażony. – Czy boli cię gardło?

– Tak, i w piersiach.

– O Boże! Busisz iść do dobu.

– Ale dokąd? Boję się.

– Bolly, jesteś czarująca, dawet kiedy jesteś przeziębioda. Ja wyglądab okropdie.

– Wcale nie! Jesteś bardzo przystojny.

– Dziękuję ci, boja biła przyjaciółko. Wybacz, że die zbliżab się do ciebie.

Uszczęśliwieni spoglądali sobie głęboko w oczy, aż Tancredowi znów zaczęło lecieć z nosa i musiał ją przeprosić.

– Busisz się gdzieś schrodić – powiedział potem. – Barzdiesz. Czy daprawdę die chcesz iść ze bdą do dobu?

Wyraz jej twarzy natychmiast się zmienił. Tancred zastanawiał się, dlaczego.

– Nie, nie mogę. Boję się komukolwiek zaufać.

– Chodź więc do wozowdi! Widziałeb, że tab jest trochę biejsca.

Tę propozycję przyjęła, a że zrobiło się już dość ciemno, przemknęli się do dworu wzdłuż rowu, po którego obu stronach rosły wierzby.

Tancred kilkakrotnie przebył odległość między domem a wozownią, gdzie w zimnej i nieprzyjemnej komórce ulokował Molly. Służba stała w oknach, przyglądając się, jak chłopak nosi do wozowni jedzenie i pościel.

– Przecież on chwieje się na nogach – rzekła ochmistrzyni: – Biedny chłopiec!

– Pozwólcie mu na to – powiedział służący. – Jest młody i romantyczny, a dziewczyna najwyraźniej nie ma dachu nad głową. Młody pan Tancred jest urodzonym rycerzem, na pewno nie wydarzy się tu nic nieprzystojnego.

– Ale spójrz, zatrzymuje się i ociera pot z czoła. Powinien natychmiast znaleźć się w łóżku.

– Tak, masz rację. Musimy wziąć całą sprawę w swoje ręce.

Kiedy Tancred skradając się wrócił do domu, w drzwiach oczekiwał go sztab służących.

– Panie Tancredzie – powiedział sługa. – Możecie zaufać naszej lojalności. Bardzo niepokoimy się stanem waszego zdrowia, a i młodej damie nie wyjdzie na dobre mieszkanie w komórce.

Tancred, cały w pąsach, przez chwilę milczał, po czym westchnął i uśmiechnął się z rezygnacją.

– Widoczdie dic die potrafię zrobić doskodale. Jeśli tylko uda się wab ją przekodać…

Pół godziny później Molly znalazła się we dworze, w ciepłej komnacie, przebrana w suche szaty i nakarmiona. Tancred przycupnął na brzegu jej łoża i wpatrywał się w nią uszczęśliwiony.

– Teraz już wszystko będzie w porządku. Odi są dobrzy, Bolly. Powiedziałeb ib tylko, że boisz się wracać do dobu, bo ktoś chce ci wyrządzić krzywdę. Podieważ wszyscy są dowi, dikt die wie, kib jesteś. Tylko że basz na ibię Bolly.

Uśmiechnęła się do niego niepewnie.

– Mam nadzieję, że wkrótce będziemy zdrowi. Bardzo mi się nie podoba, kiedy nazywasz mnie Bolly.

– Przepraszab – roześmiał się.

– Chyba masz gorączkę. Powinieneś się położyć.

– Basz rację. Dobrze ci tutaj?

– Wspaniale, miłosierny Tancredzie. Dobranoc, i dziękuję za wszystko.

– Dobradoc, dajbilsza!

Po cichutku opuścił pokój. Stał pod drzwiami owładnięty błogim uczuciem szczęścia aż do czasu, gdy znów musiał wyciągnąć ręcznik. Tak, ręcznik, ponieważ małe chusteczki dawno już przestały wystarczać.

Nazajutrz z nosa już mu nie ciekło. Zamiast tego cały był paskudnie zapchany, a ból przeniósł się niżej, w piersi.

Czy naprawdę musi przerabiać tę lekcję jeszcze raz? Ostatnio choroba ciągnęła się parę tygodni. Teraz to nie może się powtórzyć!

Posłusznie więc stosował się do zaleceń służby i spędził w łóżku cały dzień.

– Panienka również musi wygrzać się pod kołdrą – orzekł sługa.

Tancred uznał, że brzmi to rozsądnie.

Tego dnia musieli zadowolić się przesyłaniem liścików. Najpierw były to wzajemne uprzejme pytania o samopoczucie, później treść stała się bardziej gorąca.

Nie zajmuj się mną, pisała Molly. Jestem dla Ciebie nikim. Ty jesteś tak czysty i szlachetny.

Moja najdroższa Molly (przez M, czy widzisz?!). Jak możesz mówić, że jestem dla Ciebie zbyt dobry? Ty jesteś dla mnie jak Madonna! Och, Molly, wyzdrowiejmy już, mam Ci tyle do powiedzenia! Muszę wiedzieć, że przez całe życie byłem cnotliwy, nigdy nie spojrzałem na ładną kobietę, tak jakbym czekał właśnie na Ciebie.

Tancred zbyt mocno podkoloryzował rzeczywistość, zawsze bowiem oglądał się za dziewczętami, choć dotychczas jego zainteresowanie powodowane było ciekawością. Teraz po raz pierwszy był zakochany po uszy.

Dziewczyna odpisała: Mój drogi Tancredzie! Gdybym tylko mogła powiedzieć Ci wszystko, co chcę! Nie potrafię jednak. Ale jesteś mi tak drogi, że poduszka jest mokra od łez…

I tak dalej…

Dzięki troskliwej opiece wieczorem oboje poczuli się lepiej. Z łóżka jednak nie pozwolono im wstać.

Tej nocy Tancred spał spokojnie – na tyle spokojnie, na ile pozwalał mu zatkany nos. Pił szklankami wodę, co zmusiło go do wstawania ze dwa, trzy razy, ale poza tym wrócił spokój. Dopiero nad ranem obudził się przerażony i zdał sobie sprawę, że pozostawił Jessikę Cross na pastwę losu. Opanował go lęk. Oni tak sobie leżą, posyłając nawzajem słodkie miłosne liściki, podczas gdy to biedne dziecko błąka się, a może już wpadło w ręce rozbójników. A komuż innemu oprócz Tancreda Molly mogła zaufać?

Spróbował wstać, ale służący natychmiast znalazł się koło niego i z powrotem wepchnął do łóżka.

Zdenerwowany i niecierpliwy jadł pięknie podane śniadanie, nie mając nawet czasu, by się w nim rozsmakować.

Trzeba się spieszyć! Molly… Muszę wyjść z domu! Coś przedsięwziąć! Ale co?

Nie skończył jeszcze śniadania, kiedy z dołu, z podwórza, dało się słyszeć jakieś poruszenie. W chwilę potem na korytarzu rozległy się energiczne kroki i ktoś z hałasem otworzył drzwi.

– Tancredzie, znów jesteś chory?

Poczuł, jak napływa uczucie ogromnej ulgi.

– Ojciec! I matka! Och, dziękuję, dziękuję, że przybyliście.

Cecylia usadowiła się na jego łożu.

– Jak się czujesz? Jestem tu, ponieważ owładnęło mną przeświadczenie, że nas wzywasz. Czy tak było? Czy wołałeś nas w myślach?

Tancred oniemiał.

– Tak, tak właśnie było – odparł w końcu, zdziwiony i przestraszony zarazem.

– Oj, oj – mruknął Alexander.

– Czy chcecie powiedzieć… – wyjąkał jego syn – że należę do wybranych z Ludzi Lodu?

– Nie, niech Bóg broni! – wykrzyknęła Cecylia. – Ale ja mam pewne zdolności telepatyczne i najwyraźniej możemy się ze sobą porozumiewać. Znalazłeś się w opałach?

– Tak, mieliśmy kłopoty – odpowiedział rozgorączkowany.

– My?

– Molly i ja. Molly też jest przeziębiona. Leży w innej komnacie. Zgadnie z zasadami przyzwoitości. Ojcze, matko, zapewniam, że zachowałem się po rycersku i nie zrobiłem niczego, czego byście nie zaakceptowali.

– Wcale nam to nie przyszło do głowy.

– Nawet jej nie pocałowałem. Chociaż i tak bym nie mógł, od razu straciłbym oddech – uśmiechnął się zawstydzony.

– Ale przecież nie wzywałeś nas tylko dlatego, że jesteście przeziębieni? – zdziwiła się Cecylia.

– Nie, przeziębienie to fraszka. Choć bardzo nie w porę. Wydarzyło się wiele okropnych rzeczy! A my jesteśmy tacy bezradni. Jessica wędruje gdzieś po strasznym lesie duchów, ona ma tylko nas, a my leżymy w łóżku!

– Spróbujmy ustalić przebieg wydarzeń – zaproponował rozsądnie Alexander. – Gdzie jest ta dziewczyna? To znaczy Molly. Bo wydaje mi się, że w tej historii jest więcej dziewcząt.

Wkrótce oboje chorzy siedzieli otuleni w koce w pięknym salonie ciotki Ursuli. Rodzice posilili się i rozgrzali, po czym nakazali młodym o wszystkim opowiedzieć.

– W Askinge dzieje się coś tajemniczego – rozpoczął Tancred.

– Co to jest Askinge? – zapytał Alexander surowo. – Mówcie składnie!

Kiedy usłyszał całą historię o Holzensternach i zaginionej Jessice Cross, wcale nie był zadowolony.

– To dopiero połowa wyjaśnienia – stwierdził. – Co ty ukrywasz, Molly?

Dziewczyna zwiesiła głowę.

– Przykro mi, ale nic więcej nie mogę powiedzieć.

Alexander przyjrzał się jej badawczo, po czym zapytał:

– Dlaczego nie poprosiliście nikogo o pomoc? Tym powinien zająć się wójt.

– Nie mam zaufania do wójtów – odparł Tancred.

– Chyba masz rację – zgodził się ojciec.

Cecylia zapytała ciepło:

– A więc wzywałeś nas, ponieważ sami nie potrafiliście sobie z tym poradzić?

– Było coś jeszcze, mamo – odpowiedział Tancred tak rozgorączkowany, że zapomniał zupełnie, że miał o tym nie mówić. – Pierwszej nocy, którą tu spędziłem, przeżyłem coś strasznego. Coś tak tajemniczego i tak mocno zagmatwanego, że śmiertelnie się przeraziłem.

– Mów jaśniej.

Tancred opowiedział o swym pierwszym spotkaniu ze spłoszoną Molly, o tym, co o niej i Jessice Cross mówili goście, i o tym, jak w nocy wyruszył na poszukiwanie dziewcząt. Mówił o makabrycznym lesie duchów i ruinach zamku. Opowiedział o spotkaniu niezwykłej czarownicy, nie wspominając jednak o jej zjawiskowym obliczu i zmysłowej nagości.

Opowiadał o przerażających wizjach we śnie i o przebudzeniu na skraju lasu. O młodym Dieterze, który twierdził, że w okolicy nie ma takich ruin i że Tancred z pewnością ujrzał Stare Askinge i czarownicę Salinę. Opowiedział o wizycie w Nowym Askinge, gdzie Holzenstern potwierdził, że ze starego zamku nic nie pozostało, i o tym, jak opisał Salinę pewien historyk…

Z ust Tancreda wylewał się potok słów.

Molly przez cały czas przyglądała mu się oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia. Chwilami starała się wtrącić jakieś słówko, ale okazywało się to zupełnie niemożliwe.

Alexander był rozgniewany.

– W jaki sposób zabrałeś się do wyjaśnienia tej sprawy, chłopcze? Przede wszystkim powinieneś odnaleźć tego historyka.

– Wybaczcie – powiedziała Molly drżącym głosem – ale tu w okolicy nie ma żadnego historyka, mogę przysiąc. Są tylko zwykli chłopi. I pastor, ale on w ogóle nie zajmuje się takimi sprawami.

– Jak to? – wykrzyknął Tancred. – Holzenstern powiedział przecież…

– To interesujące – stwierdził Alexander, siadając wygodniej.

Na policzkach Molly wystąpiły ciemnoczerwone plamy.

– Dlaczego nic mi o tym nie powiedziałeś, Tancredzie?

Chłopiec spuścił wzrok.

– Uważałem, że to niemądre, trochę się wstydziłem.

– Gdyby tylko mnie zapytał, powiedziałabym mu, że ruiny Starego Askinge istnieją naprawdę!

– Co? – Tancredowi aż zaparło dech.

– Oczywiście. W prastarym lesie tuż za Nowym Askinge. Byłam tam kilka razy, ale zawsze czułam się bardzo nieswojo. Rozumiem, że Tancred mógł się przestraszyć. A w dodatku w świetle księżyca…

– Dlaczego mnie okłamali?

Alexander odpowiedział łagodnie:

– Miałeś tu zostać tylko przez kilka dni. Ursula wyjechała, służba jest nowa. Łatwo cię było zwieść, nie miałeś kogo zapytać.

– Ale dlaczego? A czarownica, którą spotkałem?

– Tego nie rozumiem – powiedziała Molly zaskoczona.

Kiedy tak siedziała po uszy otulona w koc, wydawała się Tancredowi ogromnie pociągająca. Owładnęła nim gwałtowna ochota, by podejść i uściskać ją, powiedzieć, że nie musi się niczego bać, dopóki on jest w pobliżu. Czuł jednak, że do tej pory zachowywał się niezdarnie, żeby nie powiedzieć śmiesznie. Pozostał więc na swoim miejscu.

Alexander raptownie wstał.

– Jak bardzo jesteście chore, dzieci? Czy można was zabrać do lasu? Co o tym sądzisz, Cecylio?

Żona odpowiedziała z wahaniem:

– Najgorsze już chyba za nimi. Jeżeli ubiorą się ciepło…

– Oczywiście, że mam dość sił – stwierdził Tancred, podrywając się tak gwałtownie, że koce opadły na podłogę, a on ukazał się w samej tylko bieliźnie. Ponieważ podniósł się zbyt raptownie, pociemniało mu w oczach i Alexander musiał znów posadzić go na sofie. Tancred nie śmiał spojrzeć na Molly. Wszystko szło tutaj na opak. Na dworze znany był jako elegancki i bystry kawaler, tu okazywał się tylko niezdarą.

I to właśnie teraz, kiedy tak bardzo chciał zrobić dobre wrażenie i pokazać się z jak najlepszej strony! A może nic mu nie wychodziło właśnie dlatego, że tak ogromnie się starał?

Alexander zadzwonił, a kiedy wszedł służący, wydał mu następujące polecenia:

– Wyślijcie natychmiast kogoś do wójta z prośbą, by przybył tu jak najszybciej. I przygotuj konie dla nas wszystkich!

– Oczywiście, wasza wysokość.

Oczy Molly pociemniały ze smutku. Doskonale zdawała sobie sprawę, że do zwykłego szlachcica czy barona zwracano się „jaśnie panie”. Ktoś, kogo tytułowano „wasza wysokość”, musiał stać dużo wyżej.

Tancred uśmiechnął się do niej z dumą, nieco przekornie. Zrozumiał, że tego się nie spodziewała.

– Jaki jest tutejszy wójt? – zapytał dziewczynę Alexander.

Zamyśliła się.

– Sądzę, że nie jest najgorszy. Ale nie jest… Nigdy go nie widziałam, ale…

Choć nie dokończyła zdania, i tak zrozumieli, co miała na myśli. Nieszczególnie przyjemny?

Wkrótce przybył wójt i w krótkich słowach wprowadzono go w całą sprawę. Młodzi byli już przebrani i wszyscy dosiedli koni.

– Molly, ty wskażesz drogę do Starego Askinge – rozkazał Alexander.

Zapytał wójta, czy coś mu wiadomo o ruinach.

– Nigdy tam nie byłem – orzekł wójt. – Znajdują się na prywatnym terenie, niedaleko nowego dworu. Ale słyszałem o nich.

Miał groźny wyraz twarzy, co było charakterystyczne dla większości przedstawicieli królewskiej władzy, pragnących w ten sposób wzbudzić respekt. Ale potwierdziły się słowa Molly, spotkali już gorszych wójtów.

Molly wahała się.

– Najprostsza droga wiedzie przez Nawe Askinge. Ale sądzę, że…

– Tego powinniśmy uniknąć – stwierdziła szybko Cecylia. – Czy możesz spróbować pokazać nam mniej więcej tę drogę, którą szedł Tancred?

– Tak, chciałbym ujrzeć księżycową ścieżkę w dziennym świetle. Może w ten sposób przynajmniej częściowa wymażę z pamięci ten koszmar.

– Las i w dzień sprawia wrażenie zaczarowanego – powiedziała Molly, zachrypnięta. Nie była jeszcze całkiem zdrowa. – Spróbuję, chociaż on chyba trochę błądził.

– Trochę? – oburzył się Tancred. – Biegałem w kółko jak przestraszony zając w nieskończenie głębokim lesie.

Jeśli ma być traktowany jak niezdara, to równie dobrze sam może się w takim świetle przedstawić. Molly i tak na pewno straciła już do niego szacunek.

Odnalazła ścieżkę; pojechali nią. Tamtej nocy Tancred nie widział żadnej ścieżki, ale być może w tym miejscu w ogóle nie był.

Posuwali się w milczeniu. Tancred, otrzymawszy dodatkowe wyjaśnienia, ponownie analizował minione wydarzenia. Nie zdołał jednak zebrać myśli, był chyba nadal zbyt słaby.

Uporczywie powracało jedno pytanie: dlaczego Holzenstern i Dieter kłamali, mówiąc o Starym Askinge?

Alexander i wójt zgodzili się, że tę właśnie zagadkę trzeba rozwiązać przede wszystkim. Potem będą mogli myśleć o Jessice Cross.

Chwilami Molly miała wątpliwości, czy wybrali dobrą drogę. Nie była to wcale dziwne; Tancred nie mógł pojąć, jak w ogóle zachowywała orientację w tym bezkresnym lesie.

Nagle wykrzyknął:

– Tu zaczynają się stare drzewa! Spójrzcie na porosty, są takie, jak mówiłem!

– Masz rację – odpowiedziała Molly. – Jesteśmy już niedaleko.

Chwilę później Cecylia stwierdziła:

– To musi być twoja zaczarowana ścieżka, Tancredzie.

Przystanęli.

– Ależ tak, to ona!

– Pojmuję, jak się musiałeś czuć. – Alexander aż się wzdrygnął.

Pozostali pokiwali głowami. Ścieżki nie oświetlał teraz blask księżyca, a i tak przejmowała strachem. Stare, pochylone drzewa rosły gęsto obok siebie, porosty zwieszały się nad ich głowami. Dróżka ginęła w groźnej ciemności między pniami.

– Miłe miejsce – mruknął wójt.

Ruszyli naprzód.

Jechali w całkowitym milczeniu, Poddając się panującemu tu nastrojowi. Wszyscy myśleli, że niebezpiecznie jest tędy chodzić, zwłaszcza że raz po raz słychać było osuwające się na ziemię gałęzie.

Tancred bardzo się cieszył, że tym razem towarzyszy mu wiele osób. Zadowolony był również, że nie jedzie jako ostatni. Jak mógł przyjść tu w nocy sam jeden?

Ścieżka zakręciła, a przed nimi rozpostarło się Stare Askinge w całej swej przerażającej postaci i niesamowitej aurze.

– Niech Bóg ma nas w swojej opiece – szepnął Alexander. – Mój biedny chłopiec!

Bardzo miłe ze strony ojca, że tak myśli, ale mógłby nieco uważać na słowa teraz, kiedy jest z nami Molly! pomyślał Tancred.

– Które okno było oświetlone? – zapytała matka.

Tancred przesunął wzrokiem po zniszczonych otworach okiennych na piętrze. Tylko jedno z okien było całe.

– To – wskazał.

– Chodźmy – powiedział wójt. Atmosfera tego miejsca sprawiała, że mówił cicho, jakby powierzając komuś tajemnicę.

Zajechali od frontu i zsiedli z koni.

– Tędy będziemy musieli przechodzić pojedynczo – stwierdził Alexander, spoglądając na rozklekotany zwodzony most nad mętną, cuchnącą wodą. – A może panie tutaj zostaną?

– O nie, dziękuję – pospieszyła z odpowiedzią Cecylia. – Wolę być blisko ciebie.

Molly jej przytaknęła. Wyraźnie czuła się nieswojo.

– Tancredzie! Teraz ty będziesz wskazywał drogę – powiedział ojciec tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Wszyscy przedostali się na drugą stronę i Tancred pchnął drzwi. Zaskrzypiały tak samo jak wtedy.

– Naprawdę tu wszedłeś? – zapytała Cecylia z powątpiewaniem.

– Przecież zobaczyłem światło. Myślałem, że mogą tu być Molly i Jessica.

Cecylia pogładziła syna po policzku.

– Jesteś taki kochany!

Tancred, zwykle ceniący sobie oznaki czułości ze strony rodziców, wyślizgnął się z jej objęć. Unikał wzroku Molly.

Sień była teraz lepiej widoczna. Alexander szedł wzdłuż ścian, przyglądając się poczerniałym sztandarom i ciemnym tarczom herbowym.

– Galle, Puke, Oxe, Krummedige… Gościli tu niezwyczajni ludzie… A ten ród wymarł przynajmniej dwieście lat temu…

– Idziemy na górę? – przerwał wójt.

Z lękiem wspięli się po schodach i znaleźli w jaśniejszym korytarzu na piętrze. Tancred bez słowa poprowadził ich do nie uszkodzonych drzwi.

– Tutaj – powiedział krótko.

Nie miał ochoty wchodzić do środka. Niech inni zrobią to pierwsi.

Usłyszał, że zatrzymali się tuż za drzwiami, nie mówiąc ani słowa.

Zwyciężyła ciekawość, pospieszył za nimi.

– Czy to było tutaj? – zapytał Alexander najobojętniejszym w świecie głosem.

Tancred rozglądał się zdumiony. Stało tu kilka zniszczonych mebli, poza tym komnata była pusta. Kurz grubą warstwą zalegał podłogę. Ani śladu olbrzymiego łoża czy skórzanych narzut ani też innych zabytkowych mebli. Stara komnata, jakby nie używana od setek lat.

– Nie rozumiem… To mogła być tylko ta komnata – powiedział oszołomiony.

Zajrzeli do pomieszczeń obok. Przez drzwi widać było tylko stosy rupieci bądź też pustą kamienną podłogę.

– To musiała być tamta komnata – powiedział bezradnie.

Ponownie weszli do środka. Alexander przypatrywał się ścianom i sufitowi.

– Widzi mi się, Tancredzie, że w twoich żyłach płynie sporo krwi Ludzi Lodu.

Chłopak zbladł.

– Chcecie więc powiedzieć, że naprawdę spotkałem Salinę? Że przyszła tu z zaświatów i wywołała zaczarowane wizje?

– Tak mi się wydaje – powiedziała Cecylia.

Molly stała pośrodku ze wzrokiem wlepionym w sufit.

– Tu wcale nie ma pajęczyn – stwierdziła spokojnie.

– O co ci chodzi? – zapytał wójt.

– Chcę powiedzieć, że we wszystkich innych komnatach są pajęczyny, a tu ich nie ma.

– Ale kurz, dziewczyno!

Molly przykucnęła i dotknęła brudnej podłogi. Cecylia uczyniła to samo.

– Popiół – powiedziała.

– Co to znaczy? – zdziwił się niemądrze Tancred. – Czy czarownica, która tu była, spłonęła i uleciała z dymem?

Cecylia wstała.

– Nie. To znaczy, że rozrzucony popiół może i ma przypominać kurz. Pajęczyny natomiast nie można podrobić.

Rozjaśnił się, wciągnął głęboko powietrze.

– A więc matka sądzi…

– Uważam, że powinniśmy przeszukać twierdzę, żeby zobaczyć, czy nie ma gdzieś mebli, które widział Tancred.

Co do tego wszyscy byli zgodni.

Poszukiwania w starym zamku nie były przyjemne. Znaleźli tyle dziwów… Szkielet sowy, resztki machiny do zwodzenia mostu, kawałki żelaza tak pordzewiałe, że nie wiadomo, czym były kiedyś, zakątki najwyraźniej używane jako ustępy…

Na samym dole w łukowato sklepionej piwnicy natrafili na wielkie łoże, podzielone na mniejsze części. Były tam również kandelabry, draperie i narzuty, a także żywność i odzienie należące do kobiety wysokiego rodu.

– Ktoś musiał mieszkać w tamtej komnacie – skonstatował Alexander. – A potem wszystko zrzucono tutaj. Dlaczego? I kto to zrobił?

– Salina – szepnął niewiele się namyślając Tancred. Oczy wszystkich skierowały się na niego.

Alexander podszedł powoli do stosu byle jak ułożonych skór. Ostrożnie podniósł jedną z nich.

Pozostali zbliżyli się. Wójt uniósł jeszcze kilka skór. Molly zabrakło tchu, a Tancred poczuł, że robi mu się słabo.

Zmarła przedstawiała okropny widok. Pod ciemnoniebieską szatą była naga. Twarz zastygła w grymasie okrutnego uśmiechu, a zgasłe oczy wpatrywały się w sufit.

– To ona – wychrypiał Tancred. – To Salina.

Molly szukając ochrony złapała go za ramię.

Nie – pisnęła. – To nie jest żadna czarownica.

Wszyscy spoglądali na Molly, a dziewczyna przyglądała się zmarłej z głęboką raną w piersi, wokół której zastygła krew:

– To księżna, siostra hrabiny Holzenstern! Wyrzucili ją, gdyż trudno z nią było już wytrzymać. Wszyscy myśleli, że wyjechała.

– Nie wszyscy – powiedział Alexander. – Był ktoś, kto wiedział lepiej.

Wójt pochylił się nad zwłokami.

– Nie żyje od dwóch; trzech dni. No, młody Paladinie, czy żyła, kiedy opuszczaliście zamek?

Tancred wpatrywał się w niego. Co ten człowiek insynuuje?

Cecylia, jakby w geście obrony, otoczyła syna ramionami.

Загрузка...