Tancred wpadł niczym burza do „pałacu” Ulfeldtów, jak Leonora Christina nazywała dwór. Najpierw oczywiście powstrzymały go straże i dopiero po konfrontacji z domownikami niechętnie wpuszczono go do środka.
Leonora Christina spotkała go w hallu.
– Tancredzie Paladin, co tu, na miłość boską, robisz? Była twoja matka…
– Przyjechałem, żeby zabrać Jessikę.
– Ale przecież nie możesz zabrać jej ot tak, po prostu! Jest piastunką mojej córki!
– Jessica jest umierająca, a nie wydaje się, by ktokolwiek w tym domu coś dla niej zrobił.
Umierająca? To nonsens – uśmiechnęła się blado Leonora Christina. – Tancredzie, spotkał cię zaszczyt, że zostałeś tu wpuszczony. Należysz do ludzi króla, a ktoś z nich nastaje na życie mego męża. Powinieneś więc okazać wdzięczność, zachowując się przyzwoicie.
– Gdzie ona jest? – przerwał jej Tancred.
Leonora Christina zacisnęła usta. Sucho wydała polecenie służącej, by wskazała „temu młodzieniaszkowi” drogę do komnaty Jessiki.
Tancred podążał za służącą krokami tak długimi, że aż rozwiewała mu się peleryna.
Na progu przystanął i popatrzył na Jessikę.
– O Boże – jęknął.
Delikatna twarzyczka nosiła ślady cierpienia, oczy zapadły się głęboko, wokół nich kładły się niebieskoszare cienie. Wydawało się, że nawet patrzenie jest dla Jessiki wielkim wysiłkiem, sprawiającym ogromny ból.
Służąca chciała zostać jako przyzwoitka, ale Tancred odprawił ją ruchem ręki. Odeszła pełna wahania, ale pomyślała sobie, że Jessica jest w tak złym stanie, że nic nieprzystojnego nie może się wydarzyć.
– Jessiko, co się stało?
– Nie wiem, Tancredzie – szepnęła. Widziała teraz jeszcze wyraźniej, jak bardzo dorósł i zmężniał, słyszała jego głęboki, męski głos i było jej bezgranicznie przykro, że kiedy nareszcie znowu go spotkała, wygląda tak marnie.
– Ubierz się; pojedziemy do domu. Uprzedziłem już Leonorę Christinę.
– Ale ja nie mogę… się ruszać.
Zawahał się.
– Gdzie twoje odzienie?
– W tamtej szafie. Ale Eleonora Sofia mnie potrzebuje. Ja…
Zebrał wszystkie należące do niej rzeczy i zapakował do kuferka. Potem owinął ją kocem.
– Pani Leonora Christina musi nam wybaczyć, że zabiorę ten koc – mruknął. Podniósł ją do góry. – Ależ, dziewczyno, ty nic nie ważysz, jesteś lekka jak piórko!
Chwycił jej podróżny kufer, otworzył drzwi, kierując się do wyjścia. Jessice z wyczerpania zakręciło się w głowie, oparła mu ją na ramieniu. Przecież ja mam tyle jątrzących się ran, pomyślała. Co on powie, kiedy to zobaczy?
– Wróci tu, jak wyzdrowieje! – krzyknął Tancred do zdumionych ludzi, którzy zebrali się w hallu.
Wiosenny wieczór był dość chłodny. Strażnicy musieli pomóc Tancredowi umieścić na wpół zemdloną Jessikę na końskim grzbiecie. Wykazali wiele zrozumienia i wspólnie otulili ją w koc od stóp do głów. Widoczna pozostała tylko twarz. Przymocowała kuferek da popręgów siodła i pożegnali się.
Tancred od razu zrozumiał, że nie będzie mógł posuwać się tak szybko, jak zamierzał. Dziewczyna jęczała przy każdym ruchu, musieli więc jechać bardzo spokojnie i powoli.
Powinien był wziąć dla niej powóz albo wcale jej stamtąd nie zabierać. Matka miała rację.
Jednak już się stało. Musi więc dotrzeć do Gabrielshus!
Tylko że taki kawał drogi przed nimi i jeszcze to ślimacze tempo. Może powinien zatrzymać się gdzieś po drodze? Czy postępuje słusznie?
Nie, nie będę się zatrzymywać. Niech się dzieje co chce.
Jessice znów powróciła świadomość. Odczuwała dojmujący ból, gdyż Tancred mocno ściskał jej obolałe ciało. Z powodu niewygodnej pozycji nieznośnie drętwiały jej plecy i barki. Na szczęście głowa mniej jej dokuczała. No tak, ta dopiero późne popołudnie, dolegliwości zawsze wtedy były mniejsze. Ale w nocy… Aż zadrżała ze strachu.
Ukradkiem zerkała na nowe wcielenie Tancreda, dawnego przyjaciela, o którym tyle myślała i za którym tak długo tęskniła. W dojrzałej twarzy niewiele już pozostało z tamtego chłopca. Teraz za nic w świecie nie ośmieliłaby się śmiać z nim i żartować, bawić w romantyzm czy sentymentalizm. Nie mogła uwierzyć, że mężczyzna o boleśnie zaciętych ustach to ten sam przeziębiony chłopak, który pisał do niej poetyczne liściki i nazywał Bolly! Uważała, że dzisiejszy dzielny i silny mężczyzna, ratujący jej życie, nigdy nie mógłby się przeziębić, był na to zbyt mocny i zbyt pewny siebie.
Och, nie, znów krwawię na wylot! W ciągu ostatnich tygodni nękały ją nieregularne krwawienia; te objawy choroby przerażały bardziej niż pozostałe dolegliwości. Co mam teraz począć? Prędzej umrę, niż wspomnę cokolwiek Tancredowi, wspaniałemu, ale przez to jeszcze bardziej obcemu, myślała.
Jęknęła, a on wstrzymał konia. Kopenhaga już dawno została za nimi, wokół rozpościerały się teraz rozległe pola, gdzieniegdzie poprzecinane zagajnikami.
– Jak się czujesz? – zapytał przyjaźnie.
W odpowiedzi wydała z siebie tylko cichutkie westchnienie.
– Dziękuję za list – szepnęła.
– Ach, to! Czy mi wybaczyłaś?
– Już dawno temu. A ty mnie?
– Uczyniłem to prawie od razu, w drodze z Jutlandii do domu. Nie zdołałem cię jednak odnaleźć. Matka sądziła, że po tym, jak się zachowałem, nie będziesz chciała mnie już więcej widzieć. Ale wiesz, wtedy byłem taki młody i niedojrzały.
Uśmiechnęła się tylko boleśnie. Znów ogarnęła ją słabość i nie była w stanie odpowiedzieć.
Ten nowy Tancred trzymał ją mocno i mówił dalej:
– Uważałem, że byliśmy winni sobie wyjaśnienia, dlatego usiłowałem cię odnaleźć. Ale z drugiej strony sądziłem, że może zapomniałaś o tym, co było między nami. Nic przecież właściwie się nie wydarzyło?
Nie dotarł już do niej jego proszący ton. Z całych sił walczyła o zachowanie przytomności i wcale jej się to nie udawało.
Ostrożnie popędził konia; zapadał już zmierzch.
Jej milczenie trochę go uraziło. Odezwał się bardziej surowo:
– Tak będzie lepiej, Jessiko. Lepiej, że będziesz u nas w domu. Tam nie można było nawiązać z tobą kontaktu. Próbowałem już wcześniej, ale nie chcieli mnie wpuścić. Ulfeldt musiał wpaść w histerię.
Na chwilę doszła do siebie, do jej świadomości dotarło ostatnie zdanie, więc odpowiedziała z trudem:
– Tak, masz rację. Miał w głowie tylko swoje urazy.
Choć było jej bardzo niewygodnie, nie śmiała się poruszyć z obawy przed ponownym krwawieniem. W duszy czuła wielki żal. Na pewno miał słuszność mówiąc, że cała ich historia nie miała większego znaczenia, ale to przecież pierwsza najprawdziwsza miłość, delikatna i czysta jak wiosenny poranek.
Znów pociemniało jej w oczach i ogarnął ją strach. Tancred poczuł, jak dziewczyna wiotczeje w jego ramionach.
Nie, Jessica nie zniesie trudów podróży. Miał wrażenie, że umiera mu na rękach.
Wiedział, że w okolicy jest gospoda. Za chwilę już tam będą. Ale akurat ta gospoda…
Poczuł odrazę.
Trudno! Jessica musi wypocząć. Względy osobiste trzeba odłożyć na bok.
A jeśli już za późno, by ją uratować? Jeśli zniweczył szanse na jej ocalenie, zabierając Ją w tę uciążliwą podróż?
Nadal była nieprzytomna, mocniej popędził więc konia. Kiedy ukazały się przed nimi oświetlone okna gospody, odetchnął z ulgą.
Wjechał na dziedziniec, ale nie chciał wchodzić do szynkowni. Natychmiast wyszedł do niego gospodarz.
– Panie Tancredzie, tak późno w drodze?
– Tak. Czy znajdziesz dla mnie porządną, czystą izbę? Mam tu ciężko chorą dziewczynę, potrzebuje mojej opieki, zostanę więc z nią. Nie bój się, to nie jest zaraźliwe.
Tak w każdym razie sądził. Dziewczyna chorowała już zbyt długo i w jej otoczeniu nie było drugiego takiego przypadku.
Gospodarz obiecał przynieść wszystko, czego im było potrzeba. Przytrzymał Jessikę, gdy Tancred zeskakiwał z konia. Rzucił okiem na twarz dziewczyny i przeraził się.
– Na litość boską, ona nie wygląda dobrze! Przecież to skóra i kości. Czy mam obudzić żonę?
– Nie, nie trzeba. Dziewczyna potrzebuje tylko odpoczynku przed dalszą drogą do domu. – Zawahał się przez moment. – Czy on jest tutaj? – mruknął.
– Nie widziałem go od kilku dni – szeptem odpowiedział gospodarz.
Widać było, że Tancredowi kamień spadł z serca. Wziął Jessikę na ręce i szedł za gospodarzem tylnymi schodami.
Izba była niewielka, ale ładna. Na proste umeblowanie składało się podwójne łoże, stół i krzesło pod oknem.
– Zaraz przyniosę dzban ciepłej wody, żebyście mogli się obmyć. Czy życzycie sobie coś do zjedzenia?
– Tylko kubek piwa. Myślę, że ona nie będzie nic jeść.
Gospodarz odszedł, a Tancred ułożył Jessikę na jednej połowie łóżka.
Wtedy dostrzegł, że spodnie na kolanie ma przesiąknięte krwią.
Boże mój! pomyślał. Co teraz robić?
Wezwać gospodynię? Nie, nie będzie narażać Jessiki na jeszcze większy wstyd.
Tancred był dostatecznie wrażliwy, by zrozumieć, jak musiała się czuć Jessica podczas wyczerpującej podróży konno. Przerażona krwawieniem, zbyt zażenowana, by wspomnieć o tym choć słowem jemu, obcemu mimo wszystko mężczyźnie. Zlękniona, że on sam coś odkryje…
Biedna, biedna dziewczyna.
Miał teraz prawdziwy dylemat. Jak powinien postąpić?
W twardym żołnierskim życiu Tancreda nie było miejsca na kruche kobiety i ich kłopoty. Ale matka Cecylia nauczyła go delikatności i troski o innych. Zdecydował więc, że musi poradzić sobie sam, bez niczyjej pomocy. Im mniej osób będzie wiedzieć o wszystkim, tym lepiej dla Jessiki.
Westchnął głęboko i odwinął ją z koca. Oczy rozszerzyły mu się z przerażenia.
Miała na sobie tylko nocną koszulę, która nie mogła ukryć całego ciała pokrytego paskudnymi, jątrzącymi się ranami. Tancreda wypełniło współczucie, kiedy patrzył na nieudolnie założone opatrunki. Mógł tylko wyobrazić sobie jej samotność i strach.
– Dobry Boże – wyszeptał.
Na schodach rozległy się kroki gospodarza. Tancred szybko przykrył dziewczynę;
– I jak tam? – zapytał gospodarz. – Czy przyszła do siebie?
– Nie, jeszcze nie. Czy mógłbym dostać kilka czystych prześcieradeł? Zapłacę za nie, bo będę je musiał podrzeć. Ona ma kilka ran… – powiedział oględnie Tancred; bo nie chciał zdradzić słabości swojej kochanej, wstydliwej „Molly”. Dobrze pamiętał ją z tamtych czasów jako nieśmiałą, dbającą przede wszystkim o dobro innych dziewczynę. Teraz pragnął się jej odwdzięczyć.
Gospodarz poszedł po prześcieradła, a Tancred otarł pot z czoła.
Gdyby mógł znaleźć się jak najszybciej w domu, u matki! Ona zawsze miała na wszystko radę.
Tancred czuł się jak wielki niedźwiedź, silny i gruboskórny, a równocześnie tak bezradny w tej delikatnej sytuacji.
We dworze Ulfeldtów w Kopenhadze Ella przygotowywała tacę, którą wieczorem zanoszono do sypialni.
Dziewczyna, która zwykle to robiła, rzekła krótko:
– Możesz oszczędzić sobie mleka dla panny Jessiki.
Och, nie, czy ona już nie żyje? pomyślała Ella. A niech to…! A wszystko, co miałam jej powiedzieć? Torturować moimi słowami? Czy naprawdę była aż tak delikatna, że nie zniosła nawet tej niewielkiej dawki?
– Dlaczego nie chce mleka? – zapytała niewinnie.
– Ponieważ panny Jessiki nie ma już tutaj. Przyjechał piękny rycerz i porwał na swego konia. – Dziewczyna zachichotała.
– Nie żartuj sobie – zirytowała się Ella.
– To prawda. Zwymyślał wszystkich; nawet panią Leonorę Christinę, za to, że zostawili Jessikę samą i pozwolili jej umierać.
– Kto to był?
– Nie mam pojęcia. W każdym razie obiecał, że Jessica powróci tu, kiedy będzie zdrowa. Mam nadzieję, że tak się stanie. Bo mała Eleonora Sofia jest bardzo nieszczęśliwa, płacze ciągle i pyta o nianię. A niania jest daleko. Możesz więc sama wypić mleko.
Wyszła, nawet nie patrząc na kubek.
O, co to, to nie, pomyślała Ella. Pospiesznie złapała kubek, do ostatniej kropli wylała jego zawartość i starannie wypłukała.
Narastał w niej gniew i uczucie zawodu. Nie wiedziała, że Jessica ma przyjaciela.
Chyba że… Ten urodziwy szczeniak… Jak on miał na imię? Tancred?
Nie, to było już tak dawno.
Zapewnił jednak, że Jessica tu wróci. To dobrze. Wobec tego poczeka na miejscu, chociaż praca jest tak niewiarygodnie poniżająca, stanowi jedno pasmo bezgranicznych upokorzeń.
Jessica powoli odzyskiwała przytomność.
Wąskie deski na suficie wydawały się takie obce, okno jakieś dziwnie małe.
Ktoś, pochylony nad nią, obmywał ją. Cudownie ciepła woda, delikatne dłonie…
Ocknęła się. Tancred!
– Och, nie! – jęknęła, ale w zasięgu ręki nie znalazła nic, czym mogłaby się zasłonić.
– Cicho, cicho, Jessiko – uspokajał ją ochrypłym głosem. – To trzeba zrobić. Od jak dawna masz te rany?
Zdusiła w sobie palący wstyd.
– Zaczęło się od niewielkiej wysypki, a potem było już coraz gorzej.
– Dlaczego nic o tym nie mówiłaś?
– Nie śmiałam – szepnęła.
Cała Jessica! Raczej dałaby się zetrzeć z powierzchni ziemi niż zajmować innych swymi kłopotami.
– Podarłem prześcieradła na długie pasy – powiedział. – Spróbuję opatrzyć najgorsze rany.
Czuła, że na jednej nodze ma już założony opatrunek. Co za ulga!
Na twarzy Tancreda malowała się troska.
– Krwawiłaś… na wylot – powiedział z wysiłkiem. – Zmieniłem co trzeba.
Z oczu dziewczyny trysnęły łzy.
– Dziękuję – ledwie z siebie wydusiła.
Tancred popatrzył na nią z szybkim współczującym uśmiechem i odwrócił się.
– Nie chciałem nikogo wzywać, myślałem, że możesz poczuć się skrępowana.
A więc tak to sobie wymyślił! Och, ci mężczyźni, nigdy nie wiadomo, co im przyjdzie do głowy.
Ale chciał przecież dobrze, nie powiedziała więc ani słowa. Pozwoliła mu zająć się pozostałymi ranami.
– Gdzie my jesteśmy? – szepnęła. – W twoim domu?
– Nie, w gospodzie, w połowie drogi. Bałem się jechać dalej, byłaś bardzo wyczerpana. O tak, teraz już dobrze.
Okrył ją kołdrą, dziewczyna odetchnęła z ulgą. Świetnie wiedziała, jak bardzo jest wychudzona i jak okropnie wygląda. Właśnie teraz, kiedy tak bardzo chciała się podobać!
Łzy znów napłynęły jej do oczu, jednak szybko je wysuszyła.
– Tancredzie, jak sądzisz, co się ze mną dzieje? Tak bardzo się boję.
– Nie wiem, Jessiko, nigdy nie widziałem niczego podobnego. Ale kiedy tylko dojedziemy da domu, będzie lepiej. Wkrótce przyjedzie da nas w odwiedziny medyk. On na pewno zorientuje się, co ci dolega. Czy chcesz coś zjeść?
– Nie, dziękuję.
– Może trochę piwa?
– Tak, chętnie, jeżeli mogę dostać. Czy jest już noc?
– Nie, dopiero późny wieczór.
– To dziwne, Tancredzie, ale głowa mnie już tak nie boli ani żołądek. O tej porze bóle zwykle się nasilały i torturowały mnie do szaleństwa. Pewnie zaraz się pojawią.
Choć bardzo się starała, ogromnie trudno było jej rozmawiać z nim w sposób naturalny. Na przeszkodzie stało głębokie uczucie wstydu.
– Przyniosę świeże piwo, to się ustało.
– Nie, nie trzeba.
Ale już go nie było.
Jessica leżała z zamkniętymi oczami. Czuła, że znika gdzieś całe jej zażenowanie i powoli zapada w kojący sen, osiągając błogosławiony spokój.
Obudziły ją głosy.
Głos Tancreda pod drzwiami i drugi, również męski. Obydwaj rozmówcy byli rozgniewani. W każdym razie w tonie Tancreda pobrzmiewała udręka i napięcie.
– Zostawcie mnie! Czy nigdy nie zostawicie nas w spokoju?
Drugi głos był starszy, miękki i złowieszczy jednocześnie.
– No, no, niech młody junkier tak się nie denerwuje. Wiesz dobrze, jak to się może skończyć!
– Nie mam już sił!
– O, masz ich dosyć. Zniesiesz dużo więcej. To dopiero początek.
– Kłamiecie! To nieprawda!
– Nie? Dowody nadal znajdują się w moich rękach. Więc jak, w sobotę? Jak zwykle tutaj.
– Zabiję was – jęknął Tancred. – Jesteście diabłem!
– Jestem tylko biednym człowiekiem, który musi zarabiać na swój chleb powszedni. Sądzę, że mnie nie zabijesz, młody panie Tancredzie. Jesteś na to zbyt dobrze wychowany.
Zaśmiał się cicho, znacząco. Po czym rozległ się odgłos jego kroków oddalających się po schodach. Jessica usłyszała, jak Tancred głęboko oddycha przed wejściem.
Zachowywał się tak jak zwykle, może uśmiechał się nieco wymuszenie, to wszystko.
– Proszę, masz tu piwo.
– Dzięki! Tancredzie, jak dobrze mi teraz.
– To świetnie. Usiądź sobie, ostrożnie, o tak, podeprę cię.
Podtrzymał ją, by mogła się napić.
– Dziękuję – westchnęła i znów opadła na poduszki.
Stał nad nią niepewny.
– Jessiko, zostanę tu z tobą przez całą noc. Boję się zostawić cię samą. Czy zgodzisz się na to?
Drgnęła.
– Oczywiście – odparła spokojnie. – Łóżko jest przecież duże i będę się czuła bezpieczniej w twojej obecności.
Rozjaśnił się. Odwróciła głowę, gdy zdejmował odzienie. Poczuła, że wsuwa się do łóżka. Zgasił świecę.
Leżeli, wpatrując się w ciemność.
– Czy bardzo boli?
– Nie, nie mogę tego pojąć. Noce zwykle są najgorsze. Oczywiście teraz też odczuwam ból, ale to nic w porównaniu z tym, jak jest na ogół.
Tancred pod kołdrą ujął jej rękę.
– To moja obecność działa na ciebie kojąco – powiedział z uśmiechem.
– Oczywiście. Nie chciałam tylko powiedzieć tego głośno, żebyś nie wyobrażał sobie zbyt wiele.
Zbyt pełni lęku, nie zdołali dłużej utrzymać wesołego tonu. Przez długą chwilę leżeli w milczeniu, ale żadne z nich nie spało.
– Płaczesz? – zapytał Tancred odwracając się twarzą do niej.
– Nie, to nic. Jestem trochę smutna.
– Dlaczego? Z powodu choroby?
– To też, ale kiedy człowiek jest osłabiony, nachodzą go myśli, nad którymi normalnie potrafi zapanować.
– Podziel się nimi ze mną!
– Nie.
– Jessiko, na tym właśnie polega twój błąd. Jesteś taka zamknięta, wszystko dusisz w sobie, boisz się komukolwiek zaufać. Tak było również za pierwszym razem, kiedy się spotkaliśmy. Nie chciałaś powiedzieć, kim jesteś. To samo powtórzyło się u Ulfeldtów. Nie pojmuję, jak mogłaś przemilczeć swoją ciężką chorobę, a już w ogóle nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że nikt w domu niczego nie zauważył.
– Wiele osób mówiło, że straszliwie wychudłam i osłabłam. Z pewnością chcieli mi pomóc, ale ja twierdziłam, że nic mi nie jest.
– No właśnie, zawsze tak robisz. Musisz się nauczyć ufać innym.
– Ale zrozum, nie potrafię sobie wyobrazić, że ktoś mógłby się mną interesować. Dlatego właśnie tak mi teraz przykro. Jestem nikim, Tancredzie!
– O co ci chodzi?
– Tak strasznie nic nie znaczę, że ludzie patrzą nie na mnie, lecz przeze mnie, tak jakby mnie w ogóle nie było. Wszyscy są tacy silni, pewni siebie. Leonora Christina, twoja matka, wszyscy! Nawet służące Ulfeldtów są takie zdecydowane i wiedzą, co robić. Ja tego nie potrafię.
– Nie potrafisz, bo zawsze myślisz o innych. To bardzo pięknie z twojej strony, ale nie możesz zapomnieć o sobie.
– Wiesz, wcale nie jestem taka pewna, czy to jest prawdziwa, bezinteresowna troska o ludzi. Czasami wydaje mi się, że to wynika z chęci bycia lubianą.
– Oczywiście odrobina egoizmu jest we wszystkim, co robimy – powiedział spokojnym, głębokim głosem, który tak kojąco na nią wpływał. – Nawet jałmużnę możemy dać żebrakowi tylko dlatego, by móc poczuć się dobrymi i miłosiernymi. Ale nie mów, że jesteś nikim!
– Właśnie, że tak. Jestem jakby rozmyta, nie mam osobowości, żadnych ambicji, niczego.
– Cóż to za bezlitosna samokrytyka. Czy wiesz, jak bardzo mnie obrażasz?
– Ciebie?
– Wiesz przecież, że jesteś moją pierwszą miłością. Nie wmawiaj mi, że mam aż taki zły gust.
Wbrew swej woli roześmiała się, śmiech jednak szybko przerodził się w jęk.
– Nie mów nic śmiesznego, Tancredzie. Całe ciało mam obolałe.
– Wybacz mi, będę się starał być nudny.
Wzburzył jej włosy i znów położył się na plecach.
Jessica powiedziała cicho:
– Nie jesteś nudny, tylko taki bardzo poważny, Tancredzie. Jesteś zupełnie inny niż kiedyś.
Nie odpowiedział.
– Nie tylko ja jestem nieprzystępna i zamykam się w sobie. Ciebie także przytłaczają poważne kłopoty, mój drogi.
– Masz rację – wybuchnął. – Przyganiał kocioł garnkowi… Wybacz mi!
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – podkreśliła z uporem. – Wiesz, nie mogłam nie słyszeć twojej rozmowy pod drzwiami z jakimś ohydnym typem…
Tancred milczał. Trwało to bardzo długo.
– Gdybym tylko mógł się komuś zwierzyć! Ale to przerasta ludzkie wyobrażenie. Chwilami nie mogę udźwignąć tego koszmaru. Prawie się już załamałem, Jessiko!
– No tak, mnie na pewno zwierzyć się nie chcesz, jestem przecież dla ciebie obca.
– To nieprawda! Nie masz prawa tak myśleć. Nie chcę przerzucać ciężaru na twoje barki, teraz kiedy jesteś chora i wszystkie siły, jakie masz, są ci potrzebne.
– Tancredzie, byłabym dumna i szczęśliwa, gdybyś zechciał mi okazać zaufanie i skorzystać z mojej pomocy. Do tego wcale nie są potrzebne moje siły fizyczne.
Westchnął głęboko.
– Nawet gdybym bardzo chciał, i tak nie mogę ci nic powiedzieć. Żeby dotyczyło to tylko mnie… Ale tak nie jest.
– Czy chodzi o pieniądze? – zapytała najdelikatniej jak umiała. – W takim razie chcę i mogę cię wesprzeć. Mam przecież Askinge…
– Nie, Jessiko, twoich pieniędzy nie można spożytkować na ten ohydny… Uwierz mi, nie mam siły o tym mówić!
– Nie będę cię zmuszać, ale pamiętaj, że jestem, gdybyś kogoś potrzebował.
– Dobrze. Dziękuję ci za troskę. Ale teraz twój głosik jest już słaby i zmęczony. Musisz postarać się zasnąć.
– Tak – uśmiechnęła się. – Tancredzie, mam wrażenie, że zawsze spotykamy się na leżąco. To znaczy… – Zarumieniła się w ciemności.
– Wiem, o co ci chodzi – zaśmiał się. – Najpierw kilka razy potknąłem się o ciebie w lesie. Potem obydwoje leżeliśmy przeziębieni. O, to było najzabawniejsze przeziębienie na świecie – uśmiechnął się. – I teraz. Tak, niewiele razy staliśmy na nogach. Ale mimo wszystko… Przyjaźnimy się od dwóch lat. I nigdy jeszcze nie widziałem tak cnotliwego związku! – Pochylił się i ucałował ją w czoło. – O tak! Teraz cię zniesławiłem!
Ułożył się do snu, nie myśląc wcale o tym, że pozostawia ją z tak ciężkim sercem…