ROZDZIAŁ II

Tancred wcale nie położył się do łóżka.

Bardzo niepokoił się o tę „niemożliwą” Molly. Musi nad nią czuwać, dopóki jest w pobliżu. Wkrótce zniknie, a wtedy nie będzie już mógł jej pomóc. Nie słyszał wprawdzie o tym, by groziło jej niebezpieczeństwo, ale niczego nie można być pewnym. Najlepiej przygotować się na najgorsze!

Podczas gdy nadal bawiono się w salonach, Tancred prześlizgnął się przez okno swojej komnaty i pobiegł w stronę lasu. Nie chciał brać konia, bez niego był swobodniejszy.

Kiedy zagłębił się w zarośla, przemierzając trasę z przedpołudniowej przejażdżki, dochodziła już północ. Była pełnia, księżyc rozświetlał noc, rzucał błękitne cienie pod drzewami i srebrem barwił gałęzie.

Gdzieś w oddali trzaskały gałązki, kiedy tajemnicze czworonożne istoty poruszały się w ciemności. Tancred usiłował stąpać bezszelestnie, ale na grubym dywanie zeszłorocznych liści było to niemożliwe.

Jakże jestem głupi, myślał. Jak mogę przypuszczać, że odnajdę Molly? Albo Jessikę? Kim jest ta tajemnicza dziewczyna i dlaczego ucieka tak często? A buntowniczka Molly? I ci groźni „oni”?

Na pewno chodziło o jej krewniaków. Być może czyhają na dziedzictwo Jessiki?

Nie, nie może tak fantazjować.

Przystanął i rozejrzał się dokoła.

W lesie panowała zupełna cisza. Przeklinał swoją bezmyślność; nie zwrócił uwagi, w którym miejscu na niebie znajdował się księżyc w stosunku do dworu ciotki. Wydawało mu się, że stał bardzo wysoko, ale z której strony?

Teraz nie wiedział już, gdzie jest. Las ze wszystkich stron wydawał się jednakowy. Mistyczny, czarodziejski, niezgłębiony…

Dzik?

W lasach Danii żyły dziki, rozdrażnione mogły być niebezpieczne. A on nie miał przy sobie broni.

Nie, nie wolno tak przesadzać!

Wędrował na oślep. Nie miał pojęcia, jak głęboki może okazać się las, ale gdzieś przecież musi być jego kraniec. Jeśli tylko nie będzie chodził w koło, kiedyś się z niego wydostanie.

Nie mógł tak po prostu odwrócić się na pięcie i pomaszerować do domu, już dawno stracił orientację.

Poirytowany zmarszczył brwi. To do niego niepodobne postąpić tak lekkomyślnie. A może jednak? Musiał przyznać, że nie zawsze kierował się rozsądkiem.

Prawdą było, że nigdy dotąd żadna dziewczyna nie zawróciła mu w głowie. Ta rozpaliła jego ciekawość, była łagodna, śliczna i bezradna. W Tancredzie obudził się instynkt rycerza. W rodzie Paladinów wiele było szlachetnych uczuć.

Stąpał wśród szeleszczących liści, coraz bardziej zagubiony. To było jak nie kończące się przejście przez „Inferno” Dantego, kara za wszystkie jego grzechy popełnione w przeszłości.

Wreszcie dotarł do przedziwnej części lasu. Drzewa były tu prastare, z gałęzi zwisały długie wstęgi porostów. Pnie, białe, umarłe, niektóre okryte pnączami dzikiego wina, przypominały niesamowite, zielone domki dla elfów i trolli. Księżyc srebrzył wyschłą trawę, pajęczyny i grząskie podłoże, a warstwa opadłych liści była tu jeszcze bardziej zgniła. Umarły świat, pomyślał Tancred.

Nagle przystanął. Wśród gęsto stojących drzew błysnął prześwit. Szarosrebrna ścieżka, pierwsza, jaką napotkał w tym lesie.

Cienie pod drzewami były czarne niby węgiel.

Tancred jak zaczarowany szedł oświetloną przez księżyc ścieżynką. Wydawało się, że w ciągu ostatnich kilku lat nikt po niej nie stąpał, było tak cicho, jakby zabrakło nawet najsłabszego śladu życia. Trzymał się jednak tego jedynego tropu, musiał bowiem dokądś prowadzić.

Szedł, jak mu się wydawało, nieskończenie długo. Niemal zapomniał, że szuka Molly, tak bardzo fascynowała go ścieżka. Drzewa stawały się coraz większe i coraz starsze. Z głębi lasu co jakiś czas dochodziły dźwięki, mówiące o tym, że kolejna gałąź nie wytrzymała naporu lat. Z niepokojem spoglądał na konary zwisające nad jego głową.

Nie od razu więc zauważył, że ścieżka skręca. Kiedy jednak spojrzał przed siebie, zamarł.

Na tle nocnego nieba wznosił się zamek. Prastary, stargany wichrami, burzami, skwarem, skąpany teraz w blasku księżyca. Otaczał go na wpół zarośnięty mur.

W jednym z pokratkowanych okien na piętrze błyskało żółte światło…

Przecież tu nie mogą mieszkać ludzie, pomyślał zaskoczony.

Przez chwilę stał nieruchomo, ukryty w cieniu lasu, i przyglądał się niezwykłej, przerażającej budowli. Ten widok sprawił, że poczuł się nagle maleńki i przestraszony jak dziecko.

Otrząsnął się i zaczął myśleć trzeźwo.

Zobaczył, że ścieżka wiedzie wzdłuż fosy na drugą stronę zamczyska. On najwidoczniej dotarł tu od tyłu.

Ale to światło…

Z wahaniem podszedł bliżej. Przekradł się do fosy, nad którą unosił się odór zgnilizny, i ruszył jej brzegiem.

Od frontu rozciągał się inny widok. Było tam maleńkie jeziorko, a za nim las, niemal wyłącznie dębowy, w który zagłębiała się droga. Dalej już jego wzrok nie mógł się przebić.

Leśne zamczysko…

Jakby żywcem wyjęte z baśni. Nastrój także był baśniowy, wszystko takie nierzeczywiste, niewiarygodne, jakby stworzone przez światło księżyca: ruiny zamku w umarłym lesie.

Ale zwodzony most nad fosą z załamującymi się deskami był prawdziwy. Tancred, młody i odważny, z niesmakiem spojrzał w zieloną, pełną szlamu wodę. Ostrożnie przeprawił się na drugą stronę.

Może Jessica i Molly ukryły się właśnie tutaj? To bardzo możliwe.

Oświetlone okno wychodziło na las. Nikt chyba się nie spodziewał, że ktokolwiek może nadejść z tej strony, a jednak Tancred dostrzegł tajemnicze światełko…

Kiedy znalazł się po drugiej stronie fosy, ujrzał wrota. Były ciężkie, ale pod naciskiem jego dłoni poddały się z przeraźliwym zgrzytem, roznoszącym się echem po całym zamku, a w każdym razie po hallu, w którym się teraz znalazł.

Nie mógł dojrzeć wiele, ale blask księżyca przedostawał się przez otwarte drzwi, oświetlając zniszczoną kamienną podłogę. Nad głową ujrzał strzępy dawnych sztandarów wojennych, a na ścianach tarcze herbowe, tak zaśniedziałe, iż trudno było orzec, do jakich rodów należały.

Na drugim krańcu hallu majaczyły schody. Kiedy skierował się w tamtą stronę, jego kroki po kamiennej posadzce dudnieniem odbijały się od ścian.

Na palcach wspiął się po krętych schodach i stanął na piętrze z cichą nadzieją, że nie natrafi na dziurę w podłodze. Na górze było jaśniej, światło księżyca wpadało przez dwa okna umieszczone obok siebie na jednej ze ścian. Podszedł do nich, chcąc lepiej przyjrzeć się pejzażowi. Okna jednak wychodziły na las, a las wydawał się nieskończony.

Szybko ustalił, skąd mogło pochodzić światło. Zagłębił się w jeden z bocznych korytarzy i okazało się, że trafił. Spod drzwi sączył się słaby blask.

Co ma teraz zrobić? Rzucić się na drzwi z wojennym okrzykiem na ustach?

O nie, nie Tancred! On po prostu delikatnie zapukał.

Natychmiast odpowiedział mu rozleniwiony głos:

– Proszę wejść?

Słowa te wypowiedzieć mógł zarówno mężczyzna o jasnym, wysokim głosie, jak i kobieta, obdarzona głosem o ciemnej barwie.

Otworzył drzwi. Ku swemu niezadowoleniu zauważył, że serce bije mu niezwykle szybko. Z natury przecież nie był tchórzliwy, a jednak udzielił mu się baśniowy, niesamowity nastrój.

Widok, jaki ukazał się jego oczom, zdziwił go niepomiernie. Komnata umeblowana była z przepychem, w starodawnym stylu. Na ścianach wisiały tapicecie, a na wszystkich krzesłach i ławach leżały białe owcze skóry. W kominku płonął ogień.

W komnacie królowało gigantyczne niskie łoże, również nakryte okazałą narzutą z owczej skóry. Z niego właśnie uniosła się kobieta.

Cud natury! Innego określenia Tancred nie mógł znaleźć.

Ubrana była w strojną ciemnoniebieską szatę, sięgającą aż do ziemi. Rozpuszczone, błyszczące, rudozłote włosy opadały jej na ramiona i plecy. Miała szeroko osadzone, głodne oczy, wysokie i mocno zarysowane kości policzkowe i umalowane na czerwono usta, które, jak się zdawało, mogły połykać młodzieńców na śniadanie. Była zachwycająco piękna i przerażająca jak jadowita żmija.

Z uśmiechem wyrażającym zdziwienie obserwowała jego wejście.

Tancred nareszcie odzyskał mowę.

– Wybaczcie mi, miłościwa pani – wyjąkał, gdyż nie wiedział, jak ma się do niej zwracać i na wszelki wypadek użył wysokiego tytułu. – Ujrzałem światło i to pobudziło moją ciekawość… Jestem margrabia Tancred Paladin, ja…

Stracił wątek. Kobieta rozchyliła usta w drapieżnym uśmiechu, odsłaniając ostre zęby.

– Tancred Paladin – powtórzyła głębokim, zmysłowym głosem. – Prawdziwy rycerz? Chyba nie Tancred z Brindisi, uczestnik wypraw krzyżowych? Nie, on był tak tragicznie święty. Ile masz lat, młody człowieku?

– Dwadzieścia jeden – odparł Tancred zauroczony.

– Dwadzieścia jeden – uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Chodź, Tancredzie! Właśnie poczułam się trochę samotna.

Położyła rękę na jego ramieniu i lekko nacisnęła, musiał więc usiąść na szerokim łożu. Nieznajoma, wokół której unosił się zapach perfum, osunęła się obok niego. Szata na kolanach rozchyliła się, ukazując przez moment zgrabną nogę w kolorze kości słoniowej.

– Tancredzie, mój nowy piękny przyjacielu… Czy dotrzymasz mi towarzystwa przy kielichu wina? Tak nudno jest pić w samotności.

– T-tak – wyjąkał. Nigdy nie ośmieliłby się odmówić tej przerażającej istocie. Nie życzył sobie oglądać jej rozgniewanej.

Uniosła się z gracją i podeszła do stolika. Tancred zauważył go wchodząc i doskonale pamiętał, że stała tam srebrna taca, a na niej dwa puchary i karafka. Usłyszał, jak kobieta nalewa wina.

I znów opadła na łoże obok niego. Pijąc, zaglądała mu głęboko w oczy. Miała niezwykłe oczy, zimne jak szlachetne kamienie. Tancred poczuł, że ogarnia go oszołomienie.

Pił głębokimi łykami, nie spuszczając z kobiety wzroku. Słodkie wino miało korzenny smak.

Z początku czuł się jak niezdara, teraz jednak zmieszanie zdawało się go opuszczać. Mimo to zamarł, kiedy kobieta najwyraźniej przytuliła się do jego boku. Powietrze przesycone było zmysłowością i… Tancred szukał odpowiedniego słowa. Żądzą? To brzmiało ohydnie.

Ile ona może mieć lat? Wydawała się jakby bez wieku. Jeśli ośmieliłby się zgadywać, musiałby jej dać około trzydziestu pięciu. Dojrzała kobieta.

– A więc po prostu szedłeś przez las, Tancredzie? Srebrną ścieżką?

Skinął tylko głową. Kobieta siedziała w taki sposób, że jego wzrok przez moment zatrzymał się w rozcięciu szaty. Dreszcze przebiegły mu po plecach. Pod wierzchnią szatą nie miała na sobie nic.

Wielkie oczy zabłysły drwiąco, gdy zauważyła jego zmieszanie. Ujęła go za rękę i położyła ją na swym udzie. Wprost promieniowała zmysłowością.

Tancred nigdy w życiu jeszcze nie czuł się tak nieswojo. Ojciec i matka uczyli go, jak powinien zachowywać się dobrze wychowany mężczyzna, ale czegoś takiego nigdy się nie spodziewał.

Staraj się nie ranić innych. Takie było pierwsze przykazanie matki.

Dobry Boże, dopomóż mi, myślał.

– Ja… muszę chyba wyznać, że jestem całkiem niedoświadczonym młodzieńcem – wystękał. – I bardzo chciałbym… zatrzymać…

Uśmiechnęła się zachwycona.

Pociemniało mu przed oczami; w uszach zaczęło szumieć.

– Jak się nazywacie, pani? – wymamrotał, usiłując odzyskać trzeźwość umysłu.

– Salina – szepnęła.

Zakręciło mu się w głowie. Jak przez mgłę zobaczył, że kobieta wstaje i odrzuca szatę na podłogę. Otworzył szerzej oczy, lecz i tak nie mógł dojrzeć jej wyraźnie. Stała się tylko rozmazaną sylwetką w kolorze kości słoniowej gdzieś tam, w oddali. Ujrzał rudozłoty trójkąt… Tak blisko… coraz bliżej…

Mgła przed oczami zgęstniała, a szum w uszach stał się ogłuszający.

Młody Tancred oderwał się od rzeczywistości i zanurzył w inny świat. A może zapadł w sen? Nie potrafił tego ocenić, miał wrażenie, że jego myśli zlepiają się w jedno.

Ukazały się odrażające, powykrzywiane twarze, nacierały na niego i kolejno znikały, ustępując miejsca następnym. Para wytrzeszczonych oczu nad długą na łokieć wargą, przegniła harpia, roześmiane oblicze diabła, mówiąca ludzkim głosem końska głowa o okropnych człowieczych oczach, triumfujących, pełnych nienawiści… Widziadła nakładały się jedno na drugie.

Była tam ta kobieta. Objęła go i chciała się z nim kochać, ale on odmawiał, bo była taka zimna, tak lodowato zimna, że przemarzł do szpiku kości. Uśmiechnęła się łakomym wykrzywionym uśmiechem, a on zaczął spadać dalej i dalej w głąb ogromnej przepaści, coraz niżej, w świat lodu i ciemności…

Wizje zmieniały charakter. Nadal były przerażające, ale jakby bardziej zrozumiałe, nie tak skondensowane.

Znalazł się na otwartej przestrzeni, chłodnej, wręcz zimnej, w kolorze bieli z odcieniem błękitu. Ujrzał ciężko załadowaną łódź, odbijającą od pustej plaży. To łódź śmierci, pomyślał. Zawiezie mnie do krainy umarłych. Ratunku, pomocy, nie chcę umierać, jeszcze nie?

Przewoźnik miał śmiertelnie bladą twarz i surowo patrzące czarne oczy. Tancred zbliżał się do plaży, niesiony przez chwiejnie stąpającego kościstego konia Hel. Łódź nie była jeszcze gotowa na jego przyjęcie. [Hel – skandynawska bogini śmierci; do jej królestwa przybywały dusze zmarłych, którzy nie zginęli w walce.] Odpływała od brzegu z innym ładunkiem. Zatrzymała się teraz na wodzie w pobliżu stromej skały. Przewoźnik podniósł się i wyrzucił jakieś ciało za burtę. Do zwłok przywiązane były ciężkie głazy.

– Sądziłem, że przepływa się na drugą stronę – powiedział Tancred głośno. Wyłupiaste oczy przewoźnika natychmiast zwróciły się ku niemu.

– Dlaczego zabraliście go tutaj? Nic tu po nim! – powiedział.

Łódź nadal kołysała się po wyrzuceniu ciała do wody. Koń Hel zawrócił, oddalając się od brzegu.

Rozkołysana podróż trwała jakby w zwolnionym tempie. Było zimno, Tancred czuł na twarzy dotyk trupich palców.

Nie dostaniecie mnie, myślał. Byłem już blisko królestwa śmierci, zrozumiałem to teraz. Ale potomek rodu Ludzi Lodu jest bardzo silny. Wróciłem do świata żywych.

Tancred był chyba jedynym z następców Tengela, który nie traktował szczególnych cech Ludzi Lodu poważnie. Teraz jednak zaczął myśleć inaczej. Odczuwał głęboką radość, że ich krew krąży w jego żyłach, pojął bowiem, że jego życie wisiało na włosku.

Zobaczył pochylającą się nad nim straszną żółtobiałą twarz. Jęknął.

Ponownie zapadł w ciemność.

Z trudem powracał do zimnej, nieprzyjemnej rzeczywistości.

Ktoś wołał go po imieniu.

Głowę miał ciężką jak ołów, ciarki przechodziły mu po krzyżu. W uszach dzwoniło przy najlżejszym ruchu.

– Tancredzie! Co z tobą? Obudź się!

Otworzył oczy.

Leżał wśród wysokich drzew, ich wierzchołki przesłaniała poranna mgła. Pochylał się nad nim młody mężczyzna.

– Znam cię! – wymamrotał Tancred.

– Jasne, że tak! Jestem Dieter. Dlaczego tu leżysz?

Tancred oparł się łokciami o ziemię i uniósł głowę. Aż jęknął z bólu spowodowanego tym niewielkim ruchem.

Obok nich stał koń, a Dieter ubrany był w strój do konnej jazdy.

– Ale na Boga… gdzie ja jestem?

– Jeśli rozejrzysz się dokoła, zobaczysz dwór swojej ciotki, tam daleko, na skraju lasu, na prawo. A dokładnie, to leżysz na trawie przy prowadzącej wzdłuż lasu ścieżce, którą właśnie jechałem. Zabłądziłeś?

– Można tak powiedzieć. Ale jak się TUTAJ dostałem?

Czyżby tak bardzo krążył w nocy?

To nie było wykluczone. Ale wobec tego… Tuż obok…

Usiadł. W głowie nadal mu się kręciło i pulsowało.

Dieter znalazł wytłumaczenie:

– Prawdopodobnie chodziłeś w koło, aż w końcu upadłeś ze zmęczenia. Jesteś całkiem przemarznięty.

– Nie – odpowiedział Tancred. – Owszem, zmarzłem, ale nie mogłem być tutaj. To nie był ten las. Byłem na zamku.

– Na zamku? Na jakim?

– W ruinach zamku w środku lasu. Wcale nie tu! W blasku księżyca.

– Ruiny zamku? – powiedział Dieter zadziwiony. – O czym ty mówisz? Tu w okolicy nie ma niczego takiego.

– Do diabła, na pewno jest!

– Musiał przyśnić ci się jakiś koszmar.

– O tak, śniłem straszliwe koszmary, ale dopiero później. Najpierw długo szedłem przez las. Błądziłem, kręciłem się w kółko. Natrafiłem na księżycową ścieżkę i wkrótce zobaczyłem straszne zamczysko w samym środku zaczarowanego lasu. Nad małym jeziorkiem.

– Mówisz prawdę? – zapytał Dieter. W jego głosie brzmiała powaga.

– Naturalnie – gorąco zapewnił Tancred. – Wokół panowała śmierć i zgnilizna. Ale w jednym oknie świeciło się, wszedłem więc do środka. Tam była kobieta…

– Kobieta? – Głos Dietera drżał. Wzrok stał się niespokojny, rozbiegany.

– Cudowna kobieta. Ona… – Tancred urwał. Bolało go całe ciało. Co się właściwie stało? – Poczęstowała mnie winem. Potem musiałem stracić przytomność – dokończył cicho.

Dieter milczał przez chwilę.

– Czy często nachodzi cię taka… słabość?

– Mnie? Nigdy w życiu!

– Tancredzie… – Dieter głęboko zaczerpnął powietrza. – Tu nie ma żadnych ruin zamku.

– Ależ tak! Są na pewno!

– Nie ma, powtarzam ci jeszcze raz. Ale kiedyś były.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Tak mówi opowieść… O Starym Askinge.

Tancreda ogarnęła słabość.

– Stare Askinge?

– Tak. Mniej więcej sto lat temu zbudowano nowy dwór, ten, w którym teraz mieszkają Holzensternowie. Przedtem przez wiele lat był własnością rodziny Crossów. Ale stary zamek… średniowieczny…

– Tak?

– Został zdmuchnięty z powierzchni ziemi przez wiatry bądź rozebrany. Zniknął wiele setek lat temu. Pozostała po nim tylko legenda.

Tancred poczuł, że straszliwie zbladł. Z wielu powodów czuł się bardzo źle.

– Co jeszcze mówi opowieść?

Dieter z trudem wymawiał słowa:

– Ten zamek był zaczarowany. Tak jak las, o którym mówiłeś. Mieszkała w nim czarownica, dlatego opuścili go ludzie. Najprawdziwsza czarownica w najgorszym rozumieniu tego słowa. Była piękna jak grzech, przyciągała mężczyzn. Kochała się z nimi, a potem odrzucała.

Tancred zacisnął wargi. Poczuł gwałtowny skurcz w żołądku.

– Jak ona się nazywała? Ta czarownica!

Dieter zmarszczył brwi.

– Słyszałem to imię. Czy to nie brzmiało jak… tak jak Messalina? I podobno była równie zmysłowa i okrutna jak ta rzymska cesarzowa.

Tancred skinął głową.

– Tak, Salina. Tak miała na imię. – Zapadła cisza. – Dieterze, czy możesz wziąć mnie na konia i zawieźć do domu? Nie czuję się całkiem dobrze.

Bez słowa dojechali do posiadłości Ursuli Horn.

Tancred zsiadł z konia i podziękował Dieterowi.

– Mam nadzieję, że nie natknę się na ciotkę. Co bym jej wtedy powiedział?

– To tylko sen, Tancredzie, tak właśnie musiało być – powiedział Dieter niemal błagalnie.

Tancred zagryzł wargi.

– Tak, chyba tak – odrzekł polubownie.

Był jednak przekonany, że nie jest to cała prawda.

Wszedł na palcach do środka i udało mu się niezauważenie dostać do swej komnaty. Tam zerwał z siebie przemoczone od rosy ubranie, dokładnie opłukał się wodą i wskoczył do łoża. Starał się nie myśleć. Bał się, że doprowadzi go to do szaleństwa.

W pewnej chwili – było to już rano – usłyszał na dziedzińcu przenikliwy głos:

– Pozdrówcie mego tak głęboko śpiącego bratanka i dobrze się nim zajmujcie!

Zatrzeszczały koła oddalającego się powozu.

Dzięki Bogu, pomyślał Tancred sennie. Nie będę musiał jechać do Askinge i rozmawiać o niczym z Holzensternami.

A może powinienem? Może mógłbym dowiedzieć się czegoś więcej o czarownicy Salinie?

Na samą myśl o niej przebiegł go dreszcz. Nie, najlepiej będzie całkiem o niej zapomnieć. Ale…

Natychmiast oprzytomniał.

Na Boga, co mi przychodzi do głowy?

Co powiedział Dieter? Co mówił o Nowym Askinge miejscu, którego właścicielami byli obecnie Holzensternowie, a w którym przez wiele lat mieszkała rodzina Crossów?

Jessica Cross…

To właśnie stamtąd uciekała Jessica! To Holzensternowie zajęli się dziewczyną, kiedy jej rodzice zmarli na ospę.

A razem z Jessiką uciekała również Molly.

Jego mała Molly.

Zmęczenie zniknęło jak zdmuchnięte. Zszedł na dół do jadalni i spożył solidny posiłek, składający się z resztek wczorajszej uczty.

Po śniadaniu znów wyruszył. W stajni wypytał się o drogę do Askinge. Dowiedział się, że również położone jest na skraju lasu, ale tak daleko od dworu ciotki, że nie było z niego widoczne.

Coś jeszcze zastanawiało go podczas jazdy w ten zimny i szary wiosenny dzień.

Podczas przyjęcia Dieter powiedział: „Chcą wyswatać mnie ze Stellą. Ale mnie co innego w głowie. Gdybyś tylko wiedział…”

A jeżeli kochał się w Jessice? Albo… To straszne! W jego Molly?

Molly, o której na chwilę prawie zapomniał przez tę okropną przygodę z Saliną.

Na myśl o Molly zrobiło mu się ciepło na sercu. Musi ją odnaleźć i zapytać, o co w tym wszystkim chodzi, dlaczego raz po raz uciekają.

Chyba dziewczyna nie interesuje się tym nijakim Dieterem? Jeżeli już porównać ich dwóch, to on, Tancred, z pewnością ma dużo więcej zalet!

Nie zauważył nawet, kiedy stał się bezwstydnie zarozumiały. Często tak się dzieje, gdy przez człowieka zaczyna przemawiać zwyczajna zazdrość.

Tancred Paladin jednak naprawdę wierzył, że jest ponad tak niskie uczucia.

Загрузка...