Elena, tak nazywała się dziewczyna z górskiej wioski w najbardziej wysuniętym na południe krańcu monarchii habsburskiej. Natura nie poskąpiła jej ani urody, ani rozumu, ale na cóż jej to się zdało, skoro była uboższa od wszystkich innych dziewcząt w wiosce? Jeśli nie ma się wiana, brakuje także zalotników, takie były twarde prawa okolic, w których mieszkała. Wielu kawalerów miało na nią oko, rodzice ich jednak natychmiast reagowali surowo: Nie Elena! Masz sobie wziąć bogatą dziewczynę!
Po niedawnej śmierci babki została całkiem sama. Miała dwie kozy i kota. Niewielkie widoki na wzbogacenie się, zwłaszcza za sprawą kota.
Był jednak pewien młody mężczyzna, dobry, zacny człowiek, który kochał Elenę ponad wszystko na świecie. Zapewniał ją o tym wiele, wiele razy. Wszystko ułożyłoby się pomyślnie, gdyby nie ojciec Milana, który zabronił synowi nawet spoglądać na Elenę. Właśnie dlatego, że sam nie miał żadnego majątku, dbał o to, by syn zdobył bogatą żonę.
Milan nie sprzeciwiał się, w tym kraju bowiem tradycja nakazywała posłuszeństwo rodzicom. Myślał tylko sobie, że ojciec chyba nie będzie żył wiecznie. Milan, człowiek głęboko religijny, bynajmniej nie życzył ojcu szybkiej śmierci, ale faktem było, że rodzic osiągnął już bardzo sędziwy wiek i jego zdrowie też mocno szwankowało. Tak więc…
Elena mieszkała w małej glinianej chatce, położonej w pewnym oddaleniu od wioski. Chałupka w każdej chwili groziła zawaleniem, ale Elena nieczęsto przebywała w domu. Na ogół pilnowała swoich dwu kóz, które pasły się w górach, bowiem w okolicach wioski, Planiny, grasowało wiele drapieżników.
Elena miała długie, brązowe warkocze. Chodziła w ślicznym biało-czerwono-żółtym stroju, tak jak wszystkie tamtejsze dziewczęta. Ubranie było już mocno znoszone, wystrzępione, ale nie mogła sobie pozwolić na utkanie nowego. Jej oczy lśniły jak gwiazdy w twarzy o pięknym kolorycie. Złotobrązowa skóra, na policzkach rumieńce, czerwone usta, białe zęby i niemal czarne oczy.
Wioska miała swoje utrapienie…
Może to nie najlepsze określenie, lęk byłby słowem właściwszym. Z obawą wychodzono nocą w pojedynkę, a najchętniej w ogóle nie opuszczano domostw. A jeśli już wyjście okazywało się absolutnie konieczne, należało przemykać się szybko, nie podnosząc oczu, odmawiając modlitwy i nieustannie czyniąc znak krzyża.
Inaczej bowiem można było narazić się na spotkanie z tym, którego zwano Wędrowcem w Mroku.
Pewnego dnia, kiedy Elena pasła swoje kozy pośród kłujących krzewów na wapiennych zboczach obszaru krasowego, właśnie tamtędy przechodził Milan. Nie było to wcale zamierzone spotkanie, ale gdy już się tam znalazł, uznał, że ze spokojnym sumieniem może zamienić z nią kilka słów.
Usiedli na wypalonej przez słońce trawie, bacząc na wszędzie rosnące osty, i wymieniwszy proste słowa powitania, nie bardzo wiedzieli, o czym rozmawiać.
Elena zerkała na Milana. Był wysokim, postawnym mężczyzną, może nieszczególnie przystojnym, ale dobrym czy raczej dobrotliwym, poczciwym. Miał wielkie, melancholijnie patrzące oczy, szeroki nos i usta, ciemną skórę i włosy, ciemny zarost. Dłonie jego były owłosione, a ruchy rąk spokojne. Być może nie był księciem z bajki, ale gdy Elena ośmieliła się posunąć myślą aż tak daleko, uważała, że kobiecie, która spocznie w jego ramionach, na pewno będzie dobrze.
Nie miała nic przeciw Milanowi, jego bliskość sprowadzała na nią zawsze poczucie bezpieczeństwa. Ale czy można to nazwać miłością? Nie, nie potrafiła przywołać tego uczucia ot, tak, na żądanie.
Milan zdecydował się przemówić:
Ja… hmmm… to znaczy… rozbudowuję nasze gospodarstwo.
Gospodarstwo było być może przesadzonym określeniem dla zagrody będącej własnością Milana i jego ojca, lecz Elena odparła uprzejmie:
– Ach, tak?
– Tak, uznałem, że byłoby za ciasno, gdybym się ożenił i miał dużą rodzinę. No i chcę mieć miejsce na jeszcze jedną krowę.
Po czym dodał obojętnie:
– I może na dwie kozy…
Elena uśmiechnęła się lekko.
– Miło to słyszeć – powiedziała. – A więc masz zamiar się ożenić?
Milan się zaczerwienił.
– Chyba najwyższy czas. Skończyłem już dwadzieścia pięć lat, a gospodarstwo potrzebuje kobiety.
– I ty także?
– Tak, ja także.
Pochyliła się i oderwała kilka źdźbeł trawy, które przykleiły się do podeszwy miękkiego skórzanego bucika.
– Może… może już się oświadczyłeś?
On także nie śmiał podnieść oczu.
– Dobrze wiesz, że nie, Eleno.
Dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę, co go powstrzymuje przed oświadczeniem się o jej rękę. Napięcie między nimi rosło. Elena poderwała się więc:
– Och, koza gdzieś zniknęła!
Jeszcze przed chwilą były razem. Jedno zwierzę nagle schowało się za krzakiem obsypanym żółtym kwieciem i dziewczyna uznała to za dobrą wymówkę.
Milan jednak rozumiał Elenę, a ponieważ nie miał nic więcej dziewczynie do zaoferowania, dalsza rozmowa dla żadnego z nich nie byłaby przyjemna. Milanowi nigdy nie przyszłoby do głowy wziąć ją w ramiona czy poprosić o pocałunek. W tej wiosce dobre imię dla dziewczyny znaczyło wszystko.
On także się podniósł.
– No cóż, pójdę już dalej. Jeśli mógłbym ci być w czymś pomocny, to daj mi znać, Eleno!
– Dziękuję, na pewno tak zrobię.
Obydwoje wiedzieli, że ona nigdy nie odważy się prosić go o cokolwiek.
– Czy przyjdziesz na zabawę dożynkową?
Roześmiała się niepewnie.
– Mam tylko ten jeden strój. Nie wiem, czy mogę się w nim pokazać?
– Możesz, oczywiście, że możesz – odparł, wcale nie będąc tego pewnym. On także nie chciał, by narażała się na drwiny i prześmiewki. – Pewnego dnia kupię ci nowe ubranie, Eleno.
Spojrzała na niego z przerażeniem.
– Nie zrozum mnie źle. Można chyba podarować ubranie własnej żonie, prawda?
Odszedł, zanim zdążyła odpowiedzieć lub choćby się zawstydzić.
Dobry Milan był bowiem wyrozumiałym człowiekiem.
Elena długo za nim patrzyła. Odprowadziła wzrokiem jego postać to pojawiającą się, to znikającą wśród skał i krzewów na drodze prowadzącej do wioski.
Nie bała się mieszkać samotnie w rozpadającej się chatce. Mężczyźni w Planinie odznaczali się surowymi zasadami moralnymi, zapewne przyczyniła się do tego głęboko zakorzeniona religijność i odpowiednie wychowanie. W Planinie nie istniały kobiety lekkich obyczajów. Stosowano się do z dawien dawna odziedziczonych norm, stanowiących o tym, jak należy się zachowywać z honorem i czcią, ściśle według bożych przykazań.
Znacznie bardziej niż wszyscy mieszkańcy wioski obawiała się natomiast Wędrowca w Mroku. Po pierwsze mieszkała samotnie, poza ochronnym kręgiem osady, a po drugie chata jej stała niedaleko miejsca, gdzie widywano go najczęściej – były to wzgórza na północnym zachodzie.
Do tej pory nie zetknęła się z nim bezpośrednio. Starała się nie wychodzić z domu po ciemku. Nie widywano Wędrowca w ciągu dnia, było wówczas prawdopodobnie za jasno, by go dostrzec. Budząca strach postać pojawiała się dopiero o zmierzchu. A nocą… Krążyło wiele historii opowiadanych przez tych, którzy przypadkiem wypuścili się gdzieś po zmroku.
Dlatego właśnie Elenie zawsze się spieszyło, gdy wracała do domu ze swymi kozami.
Milan… Był teraz tylko malutką kropką poruszającą się w dole zbocza. Gdyby mieszkał razem z nią… musiałoby to, naturalnie, być w jego domu, w wiosce, wtedy czułaby się w dwójnasób bezpieczna.
Wiedziała jednak, że stary ojciec Milana jej nie znosi. Na jej widok spluwał z pogardą i pokrzykując wytykał jej ubóstwo, choć właśnie on nie miał do tego żadnego prawa. Ale Elena wiedziała, że Milan czeka, aż dopełnią się dni ojca.
Oby tylko, czekając, nie znalazł sobie innej! Elena z łatwością mogła wyobrazić sobie Milana jako swojego męża, zresztą nie miała szczególnych możliwości wyboru, choć wiedziała, że nie był on wcale księciem z bajki.
Ale dziewczęta z Planiny nie marnotrawiły czasu na nierealne marzenia o książętach na białym koniu.
Tego samego dnia, gdy Elena spotkała się z Milanem, drogą na południe, ku Planinie, podążał politowania godny, rozgniewany człowiek.
Solve Lind z Ludzi Lodu wprost pienił się z wściekłości.
Poprzedniego dnia zajechał do miasteczka, którego nazwy nie znał, nie miało zresztą znaczenia, jak zwało się owo gniazdo złoczyńców.
Postąpił być może nierozważnie, ukrywając powóz i konia na skraju lasu, przylegającego do miasteczka. Może też za długo siedział w karczmie, za dużo pił. Chciał przypochlebić się mieszkańcom, chwalił ich osobliwie piękne konie, które mogłyby zmierzyć się z wierzchowcami w szkołach jeździeckich Wiednia, a może nawet je przewyższały! I tak wygadał się, że przybywa z samego Wiednia.
Wtedy właśnie ci durni chłopi zaczęli śmiać się z niego i wyjaśnili, że są to dokładnie takie same konie, lipicany, stąd pochodzą i stąd zostały zarekwirowane przez wiedeńczyków i wytresowane do wyższej szkoły jazdy.
Solve nie lubił, gdy ktoś go poprawiał czy pouczał. Odparł, że świetnie o tym wiedział, ale nie wydawało się, by ktokolwiek mu uwierzył.
Był więc już w złym humorze, gdy dotarł na skraj lasu, a nastrój miał mu się jeszcze pogorszyć.
Nie znalazł bowiem powozu, nie było też konia, choć tak starannie go uwiązał.
Złodzieje pozostawili tylko jedną, jedyną rzecz. Jakżeby inaczej!
Klatkę z Heikem.
Nie dziwota więc, że Solvego ogarnął tak straszliwy gniew.
Ze złością wpatrywał się w klatkę, przewróconą na bok pod drzewem, jakby rabusie w przerażeniu odrzucili ją daleko od siebie.
Solvemu gniew zmącił rozum i odruchowo zerwał się do ucieczki.
Nagle poczuł się tak, jakby ktoś zarzucił mu pętlę na szyję i coraz mocniej ją zaciskał.
Walczył, chcąc się uwolnić, wiedział jednak, że na próżno. Wola mandragory znów rzuciła go na kolana.
Nie pozostawało mu nic innego, jak wrócić, położywszy uszy po sobie. Najpierw litując się nad sobą stał wpatrzony w klatkę, potem gwałtownym ruchem uniósł ją do góry.
– Kto tutaj był? – zapytał ostro.
Heike, który siedział teraz całkiem skulony, patrzył na niego bez słowa.
– Odpowiadaj, draniu! – wrzasnął Solve kopiąc klatkę. – Wiem, że umiesz mówić. Myślisz, że nie słyszałem, jak śpiewasz w wymyślonym przez siebie języku? Ale potrafisz też mówić normalnie, słyszałem, jak paplesz do tej swojej przeklętej lalki. Odpowiadaj więc! Co tu się wydarzyło?
Żółte oczy wpatrywały się w niego, pełne nienawiści.
Solve właściwie nie musiał pytać. I tak był w stanie wyobrazić sobie przebieg zdarzeń.
Złodziej lub złodzieje przypadkiem natrafili na miejsce, w którym ukrył konia i powóz. Zajrzeli do środka i zobaczyli klatkę. Z pewnością wstrząśnięci byli ujrzawszy uwięzione dziecko, pomyślał Solve, pogardliwie wydymając wargi. Może ogarnęło ich współczucie i chcieli puścić chłopca wolno?
Wielkie nieba, pomyślał. Dobrze przynajmniej, że tego nie zrobili! Śmiertelnie się bał, że kiedy chłopiec uwolni się z klatki, dokona straszliwej zemsty. Za nic w świecie nie chciał też, by ktoś odkrył jego największą hańbę, jego syna.
Później jednak złodzieje dostrzegli twarz Heikego. Być może zobaczyli także jego ulubioną zabawkę, mandragorę. Solve śmiał się szyderczo, wyobrażając sobie, jak czynią powszechny w tych okolicach gest mający powstrzymać Szatana. Potem rzucili klatkę na trawę w lesie i uciekli gdzie pieprz rośnie.
Dobrze wam tak, pomyślał Solve.
Gniew i rozczarowanie zwróciły się jak zwykle przeciwko spokojnemu Heikemu.
– Mógłbym cię pokazywać za pieniądze! – wrzeszczał podobnie jak wiele razy wcześniej. – Wolno by mi było wtedy ciągnąć cię wszędzie w klatce, nie musiałbym się ukrywać niczym nędzny robak, ja, który znajdowałem się na najlepszej drodze, by osiągnąć szczyt, kiedy ty się zjawiłeś i zniszczyłeś moje życie! Pomyśl sobie o tym! „Chodźcie oglądać! Dar Koboldkind! Der Teufelsbraten! Dziecko trolli, czarci pomiot z Północy! Zwierzoczłek!” Nieźle to brzmi, prawda? Wszyscy mogliby się z ciebie śmiać, kłuć cię i drażnić!
Wiedział jednak, że wykrzykuje puste groźby. Wszelkie tego rodzaju plany uniemożliwiało jedno: Solve miał oczy równie żółte jak Heike. Ludzie natychmiast zorientowaliby się, że to on jest ojcem stwora, i skończyłoby się razami, wyzwiskami i obrzuceniem kamieniami.
Heike także nie reagował na owe pogróżki, odwrócił się tylko z dziwnym wyrazem twarzy, którego Solve nie umiał zrozumieć.
Z westchnieniem cierpiętnika przykrył derką klatkę i uniósł ją. Jaki ciężki zrobił się chłopiec! Solve nie mógł nieść klatki przed sobą, zasłaniałaby mu widok. Nie umocował wcześniej żadnego uchwytu, a nie śmiał wsunąć dłoni do środka i trzymać za drążki.
Źle by się to mogło skończyć.
Nie miał teraz czasu, by dorobić uchwyt, nie wiedział też, gdzie szukać odpowiedniego materiału. Wziął więc klatkę na ramiona, tak będzie mógł przejść kawałek, potem zmieni sposób jej przenoszenia.
Odetchnął głęboko i ruszył w swą mozolną wędrówkę.
Stąpał z wysiłkiem uginając się pod ciężarem klatki, jakby był świętym… Jak on się nazywał, ten pustelnik, który przeniósł Dzieciątko Jezus przez rzekę i tym samym przejął na swe barki wszystkie troski świata? Że też nie mógł przypomnieć sobie jego imienia! Nie miało to dla niego żadnego znaczenia, ale ostatnio tak wiele zapominał, odnosił wrażenie, że cofa się w rozwoju. To zły znak, powinien wziąć się w garść.
Klatka stawała się coraz cięższa. Wiele razy odczuwał pokusę, by wypuścić chłopca, ale kiedy widział paskudny błysk w oczach Heikego, opuszczała go śmiałość.
I pomyśleć: bał się małego, pięcioletniego chłopca!
Solve jednak słusznie obawiał się Heikego. Malec bowiem miał wiele powodów, by nienawidzić ojca. A nikt nie wiedział, do czego może być zdolny dotknięty z Ludzi Lodu. Solve pamiętał historie o Kolgrimie…
Innych sądzi się według siebie. Solve już w dzieciństwie miał wiele zbrodniczych pomysłów.
Nie, teraz już naprawdę nie mógł dalej posuwać się w ten sposób! Musi gdzieś usiąść, odpocząć w tej opuszczonej przez Boga krainie. Do czasu aż zdobędzie konia i powóz.
Co prawda kradzież nie pozbawiła go absolutnie wszystkiego, resztki bowiem swego majątku miał przy sobie, kiedy był w karczmie. Wiele jednak stracił, znaczna część znajdowała się w bagażu. Majątek zresztą nie starczyłby już na długo. Wiele miesięcy upłynęło od chwili, gdy opuścił Wiedeń. Wiedział teraz, że nie stać go na kupno konia i powozu, to zupełnie nierealne.
Nie pozostawało nic innego, jak zdobyć gotówkę. Ale jak miał tego dokonać tutaj, w tym nędznym rolniczym kraju?
W miasteczku, które minął?
Nie, było za małe, by znajdował się tam bank. A i złodzieje mogli rozpowiedzieć o dziecku w klatce.
Wenecja? Marzył o Wenecji i wiedział, że jest niedaleko. To dopiero miasto dla niego!
Byle bez Heikego, tego krzyża, który musi dźwigać.
Jakież to niesprawiedliwe, jakie niesprawiedliwe! Że też na barki tak przystojnego, wspaniałego człowieka złożono taki ciężar! Którego w dodatku nigdy, przenigdy się nie pozbędzie!
Nie opuszczało go marzenie, by przechytrzyć mandragorę. Ale jak tego dokonać? Do tej pory nie powiodła mu się żadna z setek prób.
A zatem: koń i powóz. To była najpilniejsza potrzeba. Może udałoby się nabrać któregoś z tych ograniczonych chłopów? Z pewnością nie mają żadnego przyzwoitego powozu, ale też zmniejszyły się i jego wymagania.
W najgorszym wypadku spróbuje ukraść. Od dawna nie było mu to obce.
No, kraść i tak będzie musiał. Potrzebuje pieniędzy na dalszą drogę. Zobaczy, co mu wpadnie w ręce.
Na horyzoncie pojawiła się kolejna nędzna wioska. Czuł się już śmiertelnie zmęczony, opuściły go wszystkie siły. Ramiona zdrętwiały, kolana się uginały, koniecznie musiał gdzieś przystanąć i odpocząć.
Zaczynało się też ściemniać.
Solve inaczej pochwycił klatkę, z trudem unikając pokąsania przez Heikego, i z wysiłkiem brnął naprzód.
Jakie okropne drogi mają w tym nędznym kraju! Wąskie, nierówne ścieżki, pełne dziur i kolein wyżłobionych przez wozy, obrośnięte po obu stronach paskudnymi kolczastymi krzakami.
Solve znów przystanął.
Postawił klatkę na ziemi i starał się wczuć w impulsy, które pojawiały się od dwóch dni. Drgało w nim niejasne wrażenie, jakby ostrzeżenie. Uważaj, Solve, uważaj!
Jesteś już blisko!
Sam nie przypuszczał nawet, jak blisko. Ostrzeżenie, jakie wyczuwał, pochodziło od Tengela Złego, pogrążonego w trwającym wiele setek lat śnie.
Ktoś, kogo Tengel miał wszelkie powody się obawiać, zbliżał się do miejsca jego spoczynku. W głąb jego snu wdzierała się świadomość, wibracje dochodzące od jednego z jego potomków.
A Tengel Zły nie mógł się przed nim bronić.
Nie mógł bowiem sam się obudzić. Musiał to uczynić ktoś inny.
Ten, który się nie pojawiał!
Solve nic o tym nie wiedział. Znał wprawdzie wszystkie opowieści o Tengelu Złym, ale nie śniło mu się nawet, że ten mógłby się obawiać jego przybycia! Solve przecież tak bardzo pragnął nawiązać kontakt ze swym budzącym grozę przodkiem! Dowiedzieć się, w jaki sposób zdobyć nieśmiertelność i władzę nad całym światem.
Zmrok gęstniał. Solve potknął się, pochylił do przodu. Musiał dotrzeć do ludzi, znaleźć schronienie na noc. Pewien był, że okolica pełna jest dzikich zwierząt.
W wiosce zapłonęły światła. Słaby, delikatny blask sączył się ze szpar w okiennicach zapraszająco, krzepiąco.
Co ma dziś zrobić z klatką? Nie mógł ot, tak sobie, zostawić jej w lesie. Mandragora nigdy by na to nie przystała. Znów rzuciłaby się nań i zaczęła dusić.
Nie mógł też zanieść jej do wioski. Co powiedzieliby na to ludzie?
Postanowił wstrzymać się z decyzją.
Ktoś zbliżał się do niego, bezgłośnie stąpając w ciemnościach. Na tle nocnego nieba dostrzegał niewyraźnie zarysowaną sylwetkę, wysoką, niezwykłą.
Jak cicho poruszał się ów ktoś! Solve słyszał własne kroki, dudniące po spękanej ziemi na drodze.
Obcego w ogóle nie było słychać.
Po krzyżu przebiegły mu ciarki. Te szaty…
Nie znał wprawdzie wszystkich ubiorów noszonych w tych okolicach, ale ten strój wyglądał na niebywale staroświecki! Czy nie przywoływał na myśl mnisich opończy, noszonych w średniowieczu? Obszerny płaszcz szargał się po ziemi.
Mężczyzna był już całkiem blisko. Solve poczuł, jak od stóp do głów przenika go lodowaty strach. Nawet Heike w klatce zwinął się w kłębek.
Gdy się mijali, mruknął zwyczajowe Gruss Gott. Olbrzym nie odpowiedział, ale Solve wyczuł raczej niż zobaczył parę oczu pod kapturem, wpatrujących się weń ostro, niemal przeszywających na wskroś.
Minęli się.
Zaraz potem Solve odczuł nieprzepartą potrzebę, by się obejrzeć. Uczynił to niemal bezwiednie.
Krew uderzyła mu do głowy. Droga, choć kręta, ale dobrze widoczna, pięła się pod górę.
Nikogo jednak na niej nie było.
Tak, jak gdyby ktoś nagle pociągnął za sznurek, Solve w jednej chwili przyspieszył, niemal biegł.
Przychodziła mu do głowy tylko jedna myśl: Tengel Zły był mały, niezwykle mały. A to był olbrzym!
Kim mógł być?
No cóż, to nie jego sprawa. Solve nie był stąd, nie znał historii tego miejsca.
Chłopiec, jak zwykle, siedział milcząc w ciasnej, niewygodnej klatce, ale też niczego nie widział. Solve, zawsze gdy istniało ryzyko, że natknie się na ludzi, przykrywał klatkę.
Ale ten napotkany nie był człowiekiem…
Spotkanie to wyprowadziło go z równowagi. Nigdy wcześniej nie widział upiora, sądził, że zjawy są wytworem fantazji osób, które boją się ciemności. Mandragora należała wprawdzie do pozaziemskiego świata, lecz Solve w pełni zdawał sobie sprawę, że wszystko, co się z nią wiąże, to tylko iluzje. Był zdania, że zgięła się w pół, gotowa do ukąszenia, prawdopodobnie dlatego, że to on podświadomie się tego spodziewał. Duszenie, powstrzymywanie Solvego przed wyrządzeniem krzywdy chłopcu… Cóż to może być innego, jak nie przywidzenia?
Czy może…?
Nie, och, nie, nic będzie już zaprzątał sobie głowy tym wstrętnym korzeniem, po raz tysięczny już przeklął upór, z jakim wypraszał go u swego ojca Daniela.
Jednakże pomimo deklaracji, że nie będzie się już więcej zajmować mandragorą, jego myśli bezustannie do niej powracały. Wiedział przecież, że chociaż wszystko było wyłącznie jego przywidzeniem, to owe przywidzenia okazały się równie straszne jak rzeczywistość. Tak samo realne!
Znów myślał chaotycznie, plątały i zacierały się znaczenia, zaczynał się powtarzać.
Kierując się w dół ku wiosce zwiększył jeszcze tempo marszu.
Nareszcie znalazł się w pobliżu domów. Poczuł się bezpieczny. Mógł teraz spokojnie ukryć klatkę wśród zarośli, pewien, że tu nie docierają drapieżniki. Ruszył jedyną drogą prowadzącą przez wioskę.
Domy pozamykane były już na noc, a nigdzie nie dostrzegał niczego, co przypominałoby gospodę. Do czorta, zaklął, to dopiero kłopot!
W końcu odkrył przybytek, który tylko przy bardzo dobrej woli można było nazwać karczmą. Spodziewał się tego, zorientował się bowiem, że tu na południu nie pito zbyt wiele piwa, wino natomiast lało się strumieniami. Całe morze wina! Mężczyźni zwykle zbierali się wieczorami, by wypić kilka szklaneczek.
Zbliżył się z wahaniem, najpierw zajrzał przez okno. No tak, byli tam mężczyźni, wyłącznie mężczyźni, kobiety nie miały prawa pokazywać się w miejscach publicznych. Siedzieli przy dwóch – trzech stołach w niewielkim pomieszczeniu, które najwyraźniej kiedyś było zwykłą izbą, przekształconą z czasem na winiarnię.
Na zewnątrz panował spokój. Gdzieś wysoko w górach wyło jakieś zwierzę, ale dźwięk ten dobiegał z tak daleka, że nie dało się stwierdzić, czy to pies z odległej wioski, czy też może wilk albo lis, który wyruszył na łowy.
I znów wyczuł owo osobliwe drżenie w powietrzu, jakby echo dawnych lat, strach, może niepokój. Ciągle jeszcze poruszony spotkaniem z tajemniczą postacią i wyczulony na wszystkie sygnały, był pewien, że ma to coś wspólnego z nim.
Nocny wiatr znad Adriatyku szumiał i zawodził.
Solvego nagle przeszyła pewność.
Znalazł się u celu swej gorzkiej podróży.
Otworzył drzwi i wszedł do środka.
Mężczyźni natychmiast odwrócili się w jego stronę, wyraźnie zaskoczeni widokiem obcego, przybywającego o tak późnej porze. Byli ciemni, o surowych twarzach, mieli proste nosy, usta umieszczone tuż pod nosem, głęboko osadzone oczy. Wszyscy byli do siebie podobni, jak to się często zdarza w małych, odizolowanych od świata wioskach.
– Gruss Gott – powitał ich Solve.
Kiwnęli głowami, zachowywali się z rezerwą, choć nie byli nastawieni nieprzyjaźnie. Zdążyli, co prawda, sporo już wypić.
I Solvemu dobrze by zrobiła szklaneczka wina i jakaś przekąska.
Chłopiec mógł poczekać da rana, był do tego przyzwyczajony. Nie musiał się o niego kłopotać.
Solve nic nie wiedział o wielkim lęku Heikego i jego samotności nocą w pustych lasach, gdzie docierała do niego ogromna różnorodność dźwięków, których nie rozumiał. Niepokoiły go zwierzęta przemykające wokół powozu, zwłaszcza gdy zatrzymywały się, by powęszyć. Konia Solve na ogół zabierał do stajni, ale Heike musiał zostawać w lesie.
A dziś w nocy zabrakło nawet powozu, który dawał mu jako taką osłonę. Z powodu derki okrywającej klatkę nic też nie mógł zobaczyć.
Dobrze, że miał grzejącą go, przyjazną mandragorę.
Kiedy mężczyźni zrozumieli, że Solve nie mówi ich językiem, z ławy podniósł się krępy człowiek i odezwał doń marnym niemieckim.
Solve odetchnął z ulgą i zapytał, czy możliwe będzie otrzymanie posiłku i szklanki wina, a później izby, w której mógłby się przespać.
Mężczyzna przetłumaczył pytanie gospodarzowi i ponownie zwrócił się do Solvego:
– Jedzenie i napitek dostaniecie, ale tutaj nie ma miejsca do spania. To mała wieś, nie jesteśmy zwyczajni przyjezdnych. Ale jeśli pojedziecie dalej na południe do miejsca, które Niemcy zwą Adelsberg, znajdziecie tam gospody.
Solve nie miał najmniejszej ochoty na dalszą wędrówkę. Teraz dopiero poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Zapytał jednak, jak daleko jest do Adelsbergu, a gdy usłyszał odpowiedź, zadrżał.
– Och, nie, nigdy w życiu! To absolutnie niemożliwe! Poza tym zamyślałem zostać tu przez kilka dni. Czy naprawdę nie ma miejsca, gdzie mógłbym…?
Mężczyzna wdał się w rozmowę z pozostałymi. W końcu kiwnął głową:
– Jest dom, który po śmierci właścicie1a w zeszłym tygodniu stoi pusty. Nie ma się czym szczycić, ale jeśli się tym zadowolicie, możecie go wynająć od tego człowieka. To jego wuj zmarł.
Zamieszkać w domu, w którym dopiero co ktoś umarł? Solve, choć miał nadzieję na coś lepszego, przyjął jednak tę propozycję. Teraz po prawdzie okazałby wdzięczność za każdy kąt.
Mężczyzna rozjaśnił się i coś powiedział, tłumacz przełożył:
– Należy wam się za to kubek śliwowicy!
Nareszcie łyk wina, pomyślał Solve, i jednym haustem opróżnił drewniane naczynie. Siny na twarzy, zakaszlany i plujący, został podniesiony z podłogi przez gospodarzy. Wszyscy świetnie się bawili, z wyjątkiem Solvego.
– To nasza specjalna wódka ze śliwek – poinformował tłumacz ze śmiechem. – Może trochę za mocna dla nowicjusza!
Solve już chciał wyjaśniać, że nie jest nowicjuszem, a tylko był nieprzygotowany, ale w porę się powstrzymał, uznając sprawę za niewartą zachodu. Durni chłopi! Śmieją się z niego? Już on im pokaże!
Jeszcze przez chwilę musiał posiedzieć razem z nimi.
Żeby ulżyć sobie choć trochę, zapytał złośliwie:
– A tak przy okazji… Macie tu jakieś duchy?
Kiedy przetłumaczono jego słowa, zapadła cisza jak makiem zasiał.
– Duchy? Czy spotkaliście jakiegoś?
– Owszem. Niedaleko, od strony gór, napotkałem upiora. Rosłego, milczącego mężczyznę w opończy z kapturem.
Chłopi popatrzyli po sobie, w końcu odezwał się tłumacz:
– Natknęliście się na Wędrowca w Mroku. To niedobrze…
– Dlaczego?
– Boimy się go, choć nie wyrządził nam krzywdy. Ale stare baby gadają, że on niesie za sobą śmierć.
Niektórzy protestowali. To nieprawda, zaprzeczali. Widywano go przed wypadkami śmierci, ale pojawiał się także i wtedy, gdy nic się nie działo. I ludzie umierali nie widząc wcale Wędrowca w Mroku.
– Ale kim on jest?
– Nie wiadomo. Starzy ludzie powiadają, że dowiedzieli się o nim już od swych dziadów, którym z kolei mówili o nim ich dziadowie. O ile wiemy, przebywa w tych okolicach od zawsze.
– Hm, to nie brzmi zachęcająco. Ale gdzie ja właściwie się znalazłem?
– W Planinie w Słowenii. Miejsce należy do Austro-Węgier, ale jesteśmy dumnym narodem i chcielibyśmy odzyskać wolność. A kim wy jesteście i skąd przybywacie?
– Ostatnio z Salzburga, choć jestem z Wiednia. Mam tam wielkie przedsiębiorstwo i zamierzam dotrzeć do Wenecji po towar.
Było to rzecz jasna kłamstwo, ale Solve nie potrafił przepuścić żadnej okazji, by się nie pochwalić.
– Zapuściliście się nazbyt daleko na wschód.
Wiem o tym, odparł Solve w myśli. Przywiodły mnie tu ślady Tengela Złego.
Dotarłem aż tutaj… Na bogów, jestem u kresu podróży!
Po wyjściu z winiarni towarzyszyło mu dwóch mężczyzn. Niosąc prymitywne pochodnie wskazywali drogę do domu, w którym miał nocować. Solve zauważył, że oddalają się od wioski.
Nie było to co prawda bardzo daleko i jego dom nie był ostatni. Powiedzieli mu, że jeszcze wyżej mieszka Elena, samotna i śliczna dziewczyna, lecz niestety dla nich za uboga.
A więc miał też piękną sąsiadkę! Dziewicę, jak powiadali, a zatem najlepszą, jaką można sobie wyobrazić. Kiedy Solve słyszał o takiej dziewczynie, zawsze ogarniała go szalona chęć, by zdobyć ją i zbrukać.
Chłopi odeszli, a kiedy miał pewność, że znaleźli się już w domach, pospieszył po klatkę. Umieścił ją w małej wewnętrznej izdebce bez okna i wyszedł na próg, w noc.
Słowenia? Nigdy nie słyszał o takim kraju. Z tego, co mówili, musiał to być jeden z całego mnóstwa krajów na Bałkanach,
Prymitywni barbarzyńcy, nic interesującego dla takiego światowca jak on. Nie pojmował, dlaczego właśnie tutaj udał się Tengel Zły.
Tak, na pewno był właśnie tutaj! Wyostrzonym instynktem, charakterystycznym dla dotkniętych, Solve wyczuwał, że znajduje się on bardzo, bardzo blisko.
Rozpościerała się nad nim rozgwieżdżone niebo. W oddali wyło jakieś zwierzę.
Solve drgnął. Na niewielkim wzniesieniu, całkiem niedaleko, stała wysoka samotna postać. Nie ulegało wątpliwości, że zwrócona jest w stronę nowego domostwa Solvego.
W ciemności nocy Solve poczuł się nieswojo. Wiatr nieprzyjemnie szeleścił w kwitnących żółto krzewach, poruszał gałęziami i liśćmi.
Nie spoglądając już więcej na postać z zaświatów, odwrócił się, wszedł do środka i zatrzasnął za sobą drzwi. Zaklął głośno, gdy zobaczył, że nie ma w nich zamka. Zastawił je stołkiem i wsunął się pad przykrycie z owczych skór na łóżku.
Doprawdy, jak nisko upadł!
Ale jeszcze zmieni niepowodzenie w bogactwo i szczęście.
Po raz kolejny zastanowił się nad tym, jak okropne i puste jest życie.
A przecież tak wiele zależy od tego, co człowiek z nim uczyni.
Ale Solve tak nie myślał. Cóż mógł poradzić na to, że wszystko idzie mu jak po grudzie? Wyraźnie los mu nie sprzyja!
Pod przykryciem zacisnął dłonie w pięści. Jeszcze się okaże, kto ostatecznie wygra. On jest niezwyciężony!