Wiedeń w owym czasie był kulturalną stolicą Europy. Tu żył Haydn i stary Gluck, którego Solve uznał za bardzo nudnego, a w każdym razie za nudną uważał jego muzykę, osobiście bowiem nigdy nie zetknął się z wielkim kompozytorem. Mieszkał tu także przyjaciel Haydna, cudowne dziecko, czternastoletni Wolfgang Amadeusz Mozart.
Solve wybrał się kiedyś wraz z Johanem Gabrielem na jego koncert i chłopiec ogromnie mu zaimponował. Wyobrażał sobie, że to on znajduje się w samym centrum zainteresowania i wydobywa z instrumentu cudowne tony. Postanowił, że kiedyś dojdzie do czegoś podobnego. Sława, siła…
Zastanawiając się nad tym głębiej, musiał jednak przyznać, że nie dla niego jest świat muzyki. Powinien szukać innej drogi, piąć się w górę swoimi własnymi ścieżkami.
Dwaj ubodzy młodzieńcy, Solve i Johan Gabriel, nie mogli uczestniczyć w zbytkownym życiu wyższych sfer. Mogli za to chodzić po mieście i podziwiać wszystkie dzieła wiedeńskiej sztuki: architekturę, rzeźby, obrazy. Korzystali z tej sposobności i właśnie podczas jednej z takich wędrówek Johan Gabriel zwierzył się przyjacielowi ze swej ostatniej miłości. Jej obiektem była Susanna Frid, żona lekarza. Och, jakże ją Johan Gabriel miłował!
Małżonek jego wybranki był chorobliwie zazdrosny, Johan Gabriel musiał więc tęsknić za swą miłą z daleka. Nawykł już jednak do sekretnych westchnień. Najważniejsze w tym romansie było to, iż dzięki niemu powstało niemało pięknych wierszy i nigdy nie wysłanych listów, mających w sobie wiele z atmosfery Rousseau, właśnie wtedy bowiem zafascynował poetę ten francuski pisarz i filozof.
Solve zastanawiał się, czy powinien zażyczyć sobie owej Susanny Frid dla swego przyjaciela, zapragnąć, by przyszła do Johana Gabriela. Uznał jednak, że to gra nie warta świeczki. Przyjaciel wkrótce i tak znajdzie sobie nowy, niedostępny obiekt westchnień, a poza tym Solve obawiał się, że jego osoba może wzbudzić zbyt duże zainteresowanie.
Na razie musiał myśleć o swojej własnej karierze.
Języka nauczył się szybko. Doskonale radził sobie z obowiązkami w kancelarii szwedzkiego konsula handlowego, ale praca ta bardzo go nudziła. Niemniej jednak udało mu się pokierować sprawami tak, że wkrótce konsul nie mógł się bez niego obyć. Dokonał tego dzięki podsunięciu kilku przebiegłych propozycji, które później zrealizował, wykorzystując swe nadzwyczajne zdolności. Konsul wpadł w zachwyt i nie wiedząc, jakiego to gada wyhodował na własnym łonie, pozwolił Solvemu awansować, aż w końcu mianował go swym osobistym sekretarzem.
Był to z pewnością sukces, Solvemu jednak nie wystarczał.
Mierzył znacznie wyżej.
Rzecz jasna latem nie pojechał do domu. Wysłał miły list, informując, jak pomyślnie mu się wszystko układa, i oznajmił, że w tym momencie nie może przerywać kariery. Napisał, iż zamierza wrócić w randze wysokiego urzędnika i wówczas osiedli się tam, gdzie zażyczą sobie jego rodzice czy też babcia Ingrid. Jeśli ojciec zechce, by nadal pełnił rolę zaufanego pomocnika rodu Oxenstiemów, chętnie się na to zgodzi, lecz jeśli wybór padnie na Grastensholm, przystanie także i na to, zawsze bowiem dobrze czuł się w Norwegii i jest pewien, że będzie tam przydatny.
Otrzymał odpowiedź. Rodzice i babcia zadowoleni byli z jego decyzji, prosili jednak, by zbyt długo nie zwlekał z powrotem do domu. Ulvhedin zmarł w wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat, a Ingrid też przecież nie była już młoda.
Nie napisali, że Ulvhedin umarł szczęśliwy, podczas pijackiej uczty, którą on i Ingrid we dwójkę urządzili sobie na Grastensholm. Stary olbrzym nigdy nie przebudził się z oszołomienia i rodzina uznała, że godnie dokonał żywota. No cóż, może nie wszyscy zgodziliby się z takim twierdzeniem, ale ani kościół, ani moraliści nigdy nie poznali okoliczności jego śmierci.
Tak więc stara bestia nie żyje, pomyślał Solve z zadowoleniem. Już nie musi się obawiać, że Ulvhedin go zdemaskuje.
Teraz bowiem już nawet sam dostrzegał w swych oczach żółte plamki. Niepokoiły go one i jednocześnie budziły zachwyt. Chwilami nawet wpadał z ich powodu w uniesienie. Tu w Wiedniu nikt przecież go nie znał.
Zaczął powoli wycofywać się z kręgu znajomych Johana Gabriela Oxenstiemy. Nie chciał, by przyjaciel zauważył zachodzące w nim zmiany.
Rozstanie nie sprawiało trudności, z upływem lat bowiem stopniowo odsuwali się od siebie. Spotkali się po raz ostatni wieczorem, bo Solve nie chciał, by ostre światło austriackiego słońca wpadało mu w oczy,
Tym razem Johan Gabriel był naprawdę przygnębiony. Jakby nieobecny duchem, w melancholijnym nastroju, smutnym głosem odczytał swoje własne epitafium. Uznał, że umrze z żalu nie mogąc połączyć się z Susanną.
Solve jednym uchem wysłuchał „Ody do Canulli na początku choroby”. Kiedy Johan Gabriel wpadał w romantyczny nastrój, nazywał Susannę Camillą. W wierszu miała ona rzucić kwiat na ziemię, w której spoczywa ukochany, i uronić kilka łez nad jego ostatnią przystanią, błagając śmierć, by nie zwlekała i jak najszybciej ścięła zwiędłe źdźbło, czekające na jej kosę.
Rzeczywistość nie była jednak aż tak tragiczna i Johan Gabriel przetrwał także i to miłosne cierpienie. Nie miał też już wywierać wpływu na życie Solvego. Przyjaciele z lat dziecięcych nie widywali się już więcej.
Dalsze losy Johana Gabriela Oxenstiemy są dobrze znane. Po upływie czterech lat powrócił do Szwecji, gdzie dzięki swemu miłemu usposobieniu i inteligencji został jakby nadwornym skaldem na dworze Gustawa III. Z czasem mianowano go członkiem rady państwa. Było to stanowisko zupełnie nie dla niego, nigdy bowiem nie wykazywał żadnych talentów politycznych. Nie miało to jednak większego znaczenia, ponieważ Gustaw III i tak wolał rządzić sam. Johan Gabriel Oxenstiema ze szlachetnym nazwiskiem i wytwornymi manierami był jedynie ozdobą dworu. Praca nie dawała mu żadnego zadowolenia, ponadto przez całe życie pozostał ubogi, mimo że bogato się ożenił.
Jego chciwy teść zachłannie ściskał kiesę, ale nie zakłócało to spokoju życia rodzinnego. Johan Gabriel miał miłą żonę, która urodziła mu syna. Niestety poród przeżyła bardzo ciężko i nigdy nie wróciła już do zdrowia. Utracił ją wcześnie.
Jego siłą był talent poetycki. On sam, nieprzystosowany do życia w bezwzględnym, materialistycznym świecie, naprawdę szczęśliwy czuł się tylko przez krótkie okresy swego żywota.
Losy Solvego potoczyły się innymi kolejami. Całkiem też odmiennymi od tych, których on sam się spodziewał.
Punktem zwrotnym jego życia było poznanie rodziny Wiesenów…
Zdarzyło się to na początku roku 1773 podczas przyjęcia noworocznego, które w swoim domu wydał szwedzki konsul. Jako najbardziej zaufany człowiek konsula został zaproszony także Solve. Był to zaszczyt, z którego powinien być dumny, ale to przecież drobne, nie zauważone przez nikogo manipulacje Solvego wzmocniły sławę konsula i poprawiły stan jego kasy. Wcale nie odczuwał dumy z zaproszenia, odnosił wrażenie, że uczyniono to jakby z łaski.
Na widok pięknego domu konsula, pełnego dzieł sztuki wiedeńskiej, uczuł zazdrość tak wielką, iż miał wrażenie, że widać, jak zielenieje na twarzy. On sam mieszkał wszak w warunkach absolutnie niegodnych kogoś tak wyjątkowego jak on. To jednak wkrótce się zmieni, postanowił, przyglądając się wspaniałościom w domu konsula. Serwis obiadowy z najdelikatniejszej wiedeńskiej porcelany, srebra, kosztowności…
Solve zaczął teraz nosić perukę, by tak bardzo nie rzucać się w oczy. Żywił skądinąd słuszne przekonanie, iż aby osiągnąć wytyczone sobie cele, powinien nie zwracać na siebie uwagi.
Na rozmaite sposoby, których nie warto bliżej omawiać, zdobył wystarczającą ilość pieniędzy, by ubrać się odpowiednio na wizytę u dostojnych ludzi. Przeobraził się w snoba w koronkowym żabocie, kamizelce ze złotej lamy, butelkowozielonej marynarce z aksamitu z długimi połami, oślepiająco białych, opiętych spodniach do kolan, niewiele pozostawiających wyobraźni, i eleganckich trzewikach ze srebrnymi klamrami, na bardzo wysokich obcasach.
Zaiste, świetnie się prezentował!
Wkrótce dostrzegł pewną dziewczynę, na której skupił całą swą uwagę.
Siedziała pomiędzy rodzicami, którzy zdawali się strzec jej niczym jastrzębie. Ojciec, wielki i opasły, o zimnych oczach ukrytych pod grubymi, czarnymi brwiami; matka sztywna, z mocnym wąsikiem na twarzy bez uśmiechu. Ale dziewczyna, dziewczyna! Ooch, westchnął z zachwytem Solve, choć po prawdzie nie była wcale szczególnie piękna. Nieduża, okrągła, ale miło było na nią patrzeć.
A te oczy! Gorzały ogniem, który aż nazbyt wyraźnie wskazywał, że tę ładniutką panienkę przepełnia zmysłowość, tajemne żądze, które dotąd nie znalazły ujścia. Spojrzenia, jakie ukradkiem, ze sztuczną nieśmiałością posyłała od czasu do czasu Solvemu, zdradzały z trudem ujarzmianą namiętność.
Dostaniesz, moja kochana, dostaniesz, pomyślał Solve. Zaufaj mi, znalazłaś równego sobie.
Wokół rodziny krążył młody człowiek, którego Solve od razu uznał za nudziarza, a dziewczyna była najwidoczniej również tego samego zdania. Młodzieniec sprawiał wrażenie nadzwyczaj dobrotliwego, wręcz potulnego, z tych, co to pochylają plecy, by lepiej trafiały uderzenia bata. Wydawało się natomiast, że zjednał sobie łaskę przytłaczających swą nadgorliwą opiekuńczością rodziców. Nie pozwolono mu wprawdzie zbliżyć się do córki, o nie, ale dostąpił zaszczytu przynoszenia smakołyków i poduszki, pomógł też pani matce lepiej ułożyć szeleszczącą czarną spódnicę.
Solve wypytał konsula, kim są owi ludzie.
Ojciec rodziny okazał się bogatym złotnikiem, matka pochodziła z austriackiej szlachty. Nosili nazwisko Wiesen. Córka, Renate, znana była swej wagi w złocie. Młody zalotnik? To człowiek na tyle wysoko urodzony, że nie musi trudzić się żadną pracą. Najmłodszy syn bogatej rodziny, bardzo naiwny. Prawdopodobnie rodzice dziewczyny zdecydują się na niego, bo, rzecz jasna, całkowicie w ich gestii pozostaje decyzja, kogo poślubić ma córka.
O, co to, to nie, pomyślał Solve. Nie zamierzał przepuścić koło nosa tak dobrej partii.
Po obiedzie rozpoczęły się tańce. Solve jeszcze z Johanem Gabrielem Oxenstierną wyuczył się wszystkich modnych w Wiedniu pląsów i kiedy upłynęła już odpowiednio długa chwila, a dziewczynie pozwolono tańczyć tylko z nudnym młodzieńcem, który nazywał się Carl Berg, Solve ośmielił się podejść w stronę Wiesenów.
Zauważył, że na jego widok Renate zatrzepotała rzęsami i spuściła wzrok, a dłonie jej zaczęły gnieść koronkową chusteczkę. Solve dwornie skłonił się przed jej ojcem, przedstawił się i uprzejmie poprosił, by pozwolono mu poprowadzić ich piękną córkę do następnego tańca.
Wiesen wpatrywał się weń wpół przymkniętymi rybimi oczami, po czym skrzekliwym głosem zapytał, czy Solve nie jest sekretarzem konsula.
To prawda, przyznał Solve otwarcie.
Złotnik przyjrzał mu się jeszcze raz i zaskrzeczał:
– A zatem, nie!
Dłonie dziewczyny gwałtownie drgnęły.
Solve zarumienił się. Teraz musiał odbyć upokarzający, powrotny przemarsz przez całą salę. To było gorsze niźli pręgierz!
Wiesen nie powinien był tego robić! Gdyby wiedział, kto przed nim stoi, z pewnością pozwoliłby Selvemu zatańczyć ze swą córką.
Chociaż… Zdarzenia potoczyłyby się i tak mniej więcej podobnie, zwłaszcza dla dziewczyny. Ale wówczas nie skończyłoby się to tragicznie dla tak wielu ludzi!
Gdy Solve wracał na swoje miejsce, czując na sobie litościwe spojrzenia, gniew wprost go dławił. Ta krótka droga, droga wstydu, gwałtownie powiodła go w dół, ku charakterystycznej dla dotkniętych degradacji ich człowieczeństwa.
Jego zemsta będzie okrutna, tak sobie poprzysiągł!
Najpierw musiał zdobyć odpowiednią pozycję. Zwykły sekretarz nie ma żadnej władzy.
Ze swoim zwierzchnikiem, konsulem handlowym, pozostawał we względnie dobrych stosunkach. Konsul, choć oczywiście traktował go z góry, mimo wszystko był do niego przychylnie nastawiony, zwłaszcza po tym, jak Solve pomógł mu w swój szczególny sposób w kilku zawiłych sprawach. Solve nie chciał więc zbytnio mu dokuczyć, ale pragnął zająć jego stanowisko.
Wiedział, że gdyby konsul potrzebował zastępcy, jemu właśnie powierzono by tę posadę. Tyle by mu na razie wystarczyło.
Solve nie posiadał nic ze zbioru magicznych środków czy tajemnych ziół Ludzi Lodu. Miał tylko mandragorę, a ona jakoś nie kwapiła się do współdziałania. Przez chwilę rozważał, czy nie mógłby odbyć błyskawicznej podróży na Grastensholm i zagarnąć cały zbiór, postanowił jednak obejść się bez skarbu.
Chciał, by konsul zachorował, ale jak do tego doprowadzić?
Nigdy nie miał okazji nauczyć się czegokolwiek od poprzednich dotkniętych z tego prostego powodu, że ani on, ani nikt inny nic nie wiedział o jego tajemnej mocy. Teraz przeklinał swą głupotę, żałując, że nie pojechał najpierw do Grastensholm, by pobierać nauki u babci Ingrid. Faktem było, że obawiał się przenikliwego wzroku Ulvhedina.
Miał jednak zdolność, którą poszczycić się mogło niewielu dotkniętych w jego rodzie: potrafił z daleka utrzymywać kontrolę nad ludźmi i rzeczami, był w stanie przyciągnąć do siebie kogoś lub coś, czego pragnął.
Teraz najważniejsza była choroba konsula…
Przez chwilę tęsknie myślał o domu konsula, o skarbach, jakie się tam znajdowały, o złocie. Gdyby umarł…?
Nie, dom z pewnością nie dostałby się w ręce Solvego, musiał myśleć bardziej realistycznie!
Choroba, choroba…
W końcu Solve zdecydował się na to, o czym czytał w tajemnych księgach w wielkiej bibliotece w Wiedniu. W biurze konsula znalazł kilka włosów; miał nadzieję, że nie pochodzą z peruki, i zabrał się za robienie kukiełki w miarę możności podobnej do konsula. Solve mieszkał teraz we własnym mieszkaniu, nikt więc mu nie przeszkadzał. Stołował się na mieście, sam sprzątał pokoje. Nikt nie mógł przyjść i go zaskoczyć.
Lalka udała się nadspodziewanie dobrze, była bardzo podobna do zwierzchnika Solvego. Włosy zostały umieszczone w środku.
Najlepsze będą kłopoty żołądkowe, zdecydował młodzieniec, ale jak je sprowadzić? W końcu wyszukał cienką nitkę i mocno opasał nią wydatny brzuch kukiełki będącej wizerunkiem konsula. Dla pewności ściągnął nić tak mocno, że lalka przypominała osę.
To musi chyba sprawiać dostatecznie silny ból!
Ale czy to wystarczy? Czy nad lalką nie trzeba odmówić stosownych zaklęć? Solve nie znał żadnego, wymyślił jednak kilka formułek, które zabrzmiały, jego zdaniem, odpowiednio.
Pozostawało tylko czekać do następnego dnia…
Kiedy Solve nazajutrz przyszedł do pracy, konsula nie było w biurze. Jeden z ubogich skrybów z dalszych pomieszczeń przybiegł do niego podniecony.
– Nasz drogi konsul nagle ciężko zachorował – oznajmił podekscytowany tą sensacyjną wiadomością. – Przez całą noc czuwał przy nim doktor; sądzą, że dostał skrętu kiszek!
– Co ty mówisz? – powiedział Solve udając zdumienie, choć triumf wprost w nim kipiał. – Czy to coś poważnego?
– I to jeszcze jak! Doktor jest zdania, że konsul nie przeżyje choroby.
Gorąca fala przerażenia oblała Solvego. Wcale nie miał takiego zamiaru. Chyba za mocno ścisnął!
– Pobiegnę od razu do niego do domu, dowiem się, w czym mogę pomóc – powiedział. Teraz naprawdę pobladł, widać było, iż się wystraszył.
– Tak, wiemy, jak bardzo jesteście przywiązani do naszego drogiego konsula – powiedział skryba niemal wzruszony. – Ale czy naprawdę powinniście zakłócać…?
Ale Solve już pobiegł. Nie skierował się jednak, rzecz jasna, do domu konsula, lecz pognał do siebie, najszybciej jak nogi poniosły. Drżącymi rękami przekręcił klucz i wpadł do środka. Kukiełka… Gdzie mogła być?
Ciągnął i szarpał za nitkę, zawiązał ją jednak tak ciasno że nie mógł jej uchwycić. Drżącymi dłońmi ujął nóż i wsunął go pod nitkę. Nić przylegała tak mocno, że nóż przeszedł przez materiał i niemal przebił lalkę na wylot, zanim w końcu Solve zdołał przeciąć nić.
Stanął, trzymając w ręku pokaleczoną kukiełkę.
– Och, nie – szepnął. Na jego pobladłej twarzy lśniły kropelki potu. – Co się teraz stanie?
Podniósł lalkę, by wrzucić ją do ognia na kominku, ale w ostatniej chwili się wstrzymał. To także mogło być niebezpieczne! W końcu ukrył ją pod materacem.
Potem już naprawdę pobiegł do domu konsula.
W drzwiach spotkała go gospodyni.
– Słyszałem… – zaczął Solve. – Czy coś mogę zrobić?
– Ach, panie Lind – załkała. – Przybywacie za późno! Nasz drogi konsul zmarł przed kilkoma minutami. Zrobiła się dziura w… Skręt kiszek był za mocny. Cierpiał ogromne katusze. A teraz odszedł na zawsze!
Solve stał w drzwiach skamieniały. Kobieta, spostrzegłszy jego białe jak kreda oblicze, natychmiast podała mu krzesło, na które opadł bez sił.
– Och, nie! – jęknął. – Nie, nie, nie!
Był jednak na tyle przytomny, by postawić sobie w duchu pytanie: Cóż ja uczyniłem? Jakie zabójcze siły tkwią we mnie?
Wyszedł doktor i musiał zająć się zrozpaczonym młodym człowiekiem. Solve usłyszał, jak szepcze do gospodyni:
– Wzruszające widzieć takie oddanie dla zwierzchnika!
Solve przejął obowiązki konsula w biurze. Kiedy po pewnym czasie doszedł do siebie, mógł bardziej trzeźwo spojrzeć na ostatnie wydarzenia. Nowa sytuacja bez wątpienia była dlań korzystna.
Ku swemu rozgoryczeniu nie objął jednak urzędu konsula. Pełnił tylko rolę jego zastępcy do czasu przybycia ze Szwecji nowego, starszego urzędnika.
Solve potraktował to jako obrazę i postanowił zemścić się na osobach, które podjęły taką decyzję.
Zemsta jednak musiała poczekać. Teraz należało kuć żelazo póki gorące, innymi słowy póki nosił jeszcze tytuł konsula.
W randze konsula mógł pójść do Wiesenów i prosić o spotkanie z ich córką. To, oczywiście, dopiero początek. Potem wślizgnie się do rodziny, aż córka, majątek i całe przedsiębiorstwo będzie należeć do niego. Zemści się też na wstrętnych rodzicach dziewczyny; zobaczą, kogo upokorzyli.
Gdy przejrzał się w zwierciadle, prawdziwie się przeraził. Jego oczy nie były już ciemnobrązowe. Nie były nawet brązowe, lecz żółte jak jasny bursztyn. Wyglądały strasznie, choć jednocześnie fascynująco. Pamiętał oczy babki Ingrid, miała podobno najbardziej żółte oczy ze wszystkich w całej rodzinie. Oczy Ulvhedina błyszczały bardziej zdradziecko, żółto i zielono, miały zmienną, trudną do określenia barwę.
Oczy Solvego były piękne. Z pewnością niepomiernie kuszące dla kobiet, miał na to wiele dowodów. Damy z półświatka, które spotykał na ulicy, słały mu zachęcające spojrzenia, ale on nie takich kobiet pragnął. Jego życzeniem było poślubić Renate – po części ze względu na jej majątek, a po części na silną zmysłowość, w którą postanowił się zanurzyć. I najważniejsze: musiał zemścić się na jej pyszałkowatych rodzicach! Kiedy już ożeni się z córką, znajdzie sposób, by ich upokorzyć!
Postanowił napisać do domu. W liście przechwalał się, że został konsulem. Kto mógł to sprawdzić? Trochę niepokoił się o rodzinę. Matka od dawna cierpiała na chorobę płuc, a ostatnio zaraził się i ojciec. Ingela planowała małżeństwo. Wszyscy chcieli, by wrócił do domu.
Ale przecież on nie mógł wrócić! Nie może pokazać się z takimi oczyma!
Przed uderzeniem na Wiesenów czynił długie, staranne przygotowania, tak że zdążyła nadejść odpowiedź z domu.
Odpisała mu Ingela i właśnie fakt, że list został zaadresowany jej ręką, bardzo go zaniepokoił.
Kiedy przeczytał list, musiał się na trochę położyć. Nie był w stanie nic robić.
Ingela czyniła mu wyrzuty, że nie wrócił do domu. Ojciec i matka zdążyli zapoznać się z treścią listu, w którym donosił, że został konsulem. Byli z niego bardzo dumni. Teraz jednak oboje już nie żyli. Po śmierci matki ojciec jakby nagle stracił całą swą odporność i podążył za nią w tym samym tygodniu. Ingela wyszła za mąż, poślubiła młodego gospodarza z okolicy i dom ich dzieciństwa stał teraz pusty. Co miała z nim zrobić? Ona na stałe osiadła w Vingaker, zarządzała dworem Axela Fredrika Oxenstierny, brata Johana Gabriela, i miała zamiar kontynuować pracę także po zamążpójściu.
Tak więc Grastensholm przypadło w udziale Solvemu. Babcia Ingrid jest stara i samotna, dlaczego więc Solve nie wraca do domu?
Ojciec i matka nie żyją? Nigdy ich już nie zobaczy? Pękła jeszcze jedna nić wiążąca Solvego z życiem normalnych ludzi. Tego wieczoru po raz ostatni pozwolił się zranić. Tego wieczoru jego serce było ciężkie od udręki i smutku.
Dzień później, już następnego ranka, był twardy jak głaz. Niewiele człowieczeństwa pozostało w Solvem.
Czasu miał mało. Musiał pospieszyć się, by odwiedzić dom Renate jeszcze przed przyjazdem nowego konsula.
Nigdy tak starannie się nie szykował. Czyścił, szczotkował i nacierał, przymierzał nową perukę i rozmaite części garderoby. Nie mogli mu nic zarzucić!
Musiał także wnieść w to małżeństwo jakiś majątek, ofiarować dziewczynie coś więcej niż tylko tytuł konsulowej. Solve spróbował więc nowego sposobu: udał się do banku, w którym nigdy wcześniej nie był. Dokonał drobnej transakcji, ale takiej, która zmusiła urzędnika do opuszczenia swego miejsca. I wtedy Solve podjął ryzyko wykorzystania swych umiejętności w nowy sposób. Urzędnik przez cały czas obserwował Solvego siedzącego na krześle w biurze, ale było to tylko złudzenie. Wystarczył moment nieuwagi ze strony bankiera, a Solve przemieścił się za jego plecami i kilkoma sprawnymi ruchami zdołał wsunąć do kieszeni skórzaną sakiewkę z pieniędzmi.
Nikt nie mógł go podejrzewać, wszak przez cały czas siedział na krześle z daleka od bankowej kasy.
Bankier niczego nie dostrzegł, skłonił się uprzejmie i zaprosił do ponownego odwiedzenia firmy, nie zauważywszy nawet, że klient ma spore kłopoty z utrzymaniem równowagi… Zdenerwowanie przyprawiło Solvego o zawrót głowy.
Jeszcze trudniej było mu wyjść; o mały włos, a straciłby panowanie nad sobą.
Bezpieczny w domu przeliczył swój łup.
Było tam o wiele więcej, niż się spodziewał. Na moment zdrętwiał na myśl, że ma tak dużo pieniędzy. Musiał obiecać sobie, że oprze się pokusie i nie ponowi próby zdobywania majątku takim sposobem. Tym razem miał szczęście, ale powtórzenie czegoś podobnego nie ujdzie mu bezkarnie. Urzędnicy wiedzieli przecież, że odwiedził bank tego dnia, powstało pewnie wielkie zamieszanie, kogoś też musieli obwinić. Solvemu było całkiem obojętne, na kogo padło. Najważniejsze, że gdyby znów pojawił się przy podobnej kradzieży, natychmiast wzbudziłoby to czujność. „Mężczyzna o żółtych oczach…” Zbyt łatwo można było go rozpoznać, to największa niedogodność tego, że jest się dotkniętym.
Zdał sobie sprawę, że jest teraz bogaty. Mógł pozwolić sobie na wygodniejsze mieszkanie, może nawet na konia i powóz, a właściwie czy istnieją granice tego, co mógłby mieć? Tak, takie granice istniały. Ale przecież musiał czymś zaimponować swoim przyszłym teściom.
Nazajutrz Solve był gotów. Przygotował się do odwiedzin w domu Renate.
Jakże się dziewczyna ucieszy!