ROZDZIAŁ VI

Ta noc była dla Solvego koszmarem.

Czy ochmistrz widział, z czym przyszedł Carl Berg?

Nie, sądził, że nie, wręcz był pewien, że nikt nie mógł nawet przypuszczać, co znajduje się w skrzynce.

Teraz ochmistrz już się położył. W domu panowała cisza, cała służba udała się na spoczynek.

Solve był sam, nikt mu nie przeszkadzał. Sam – z jedną tylko żywą istotą w pokoju.

Swoim własnym synem.

Nie, nigdy nie nazwie tego czegoś swoim synem! To przecież potwór, nie mający z nim nic wspólnego.

A więc Renate umarła…

Świadomość ta sprowadziła nań jedynie ulgę.

Ale Carl Berg? Carl Berg znał prawdę. Był przypuszczalnie jedyną osobą, która wiedziała, kto jest ojcem tej małej szkarady.

Tak cicho jest w tej skrzynce…

Zwyczajna skrzynka, zbita z prostych desek, mogła przecież zawierać wszystko.

Solve niechętnie podszedł do stołu i zajrzał do środka.

Mały potwór zasnął. Po prostu. To dobrze, pomyślał, nie będę musiał oglądać tych przenikliwie spoglądających, płomiennie żółtych oczu.

Ponieważ potworek spał, Solve mógł mu się przyjrzeć dokładniej.

Jakiż on strasznie brzydki! To nie mógł być jego syn! Wystające kości policzkowe, podłużne, skośne oczy, szerokie usta, szpiczasta broda… Nos, jeszcze nie do końca ukształtowany, szeroki, płaski. Włosy czarne i szczeciniaste, o wiele dłuższe niż to zwykle bywa u siedmiomiesięcznych dzieci.

Wydawało się też, że ma owłosione ciało; tak, Solve słyszał, że to także jest cechą dotkniętych. Małe dłonie mocno zaciśnięte były w piąstki, zastanawiał się, czy w miejsce paznokci rosną mu szpony. Wcale by go to nie zdziwiło!

Nie, choć wyraźne były mongolskie cechy, nie przypominał wcale wschodniego Azjaty. To był troll. Mały diabeł.

Solvemu ciarki przeszły po plecach.

No cóż, w każdym razie ten czarci pomiot nie był niebezpieczny. Solve na drodze, wiodącej go do miejsca, w którym się obecnie znajdował, pozostawił wiele trupów. Było ich tyle, że nawet nie zamierzał zaprzątać sobie głowy liczeniem. A najłatwiej wszak chyba odebrać życie niemowlęciu.

Solve własnoręcznie nie uśmiercił żadnej ze swych ofiar, zawsze posługiwał się czarodziejskimi metodami. Dlatego teraz twarz wykrzywił mu grymas. Będzie musiał splamić wypielęgnowane dłonie zabójstwem.

Nie przejmował się tym szczególnie, lecz zwykle z obrzydzeniem przyjmował konieczność dotknięcia jakiejkolwiek ludzkiej istoty, chyba że chodziło o pieszczoty z kobietą.

Cóż, nic nie mógł na to poradzić.

Odruchowo już uniósł odrobinę ręce, by zabrać się do dzieła, gdy powstrzymała go nagła myśl.

Carl Berg?

Carl Berg wiedział.

Powoli opuścił dłonie. Nie ma niebezpieczeństwa. Bergiem zajmie się później. Jedno życie mniej, jedno więcej – dla Solvego nie miało to znaczenia.

Nic już nie pozostało z dawnego Solvego ze Skenas w Szwecji, chłopca będącego dumą i nadzieją swoich rodziców. Na jego drobne występki w dzieciństwie, takie jak kłamstwa lub może nieco zbyt brutalne traktowanie innych, patrzono przez palce, brano je za przejaw dziecięcej agresji, za coś, z czego się wyrasta.

Solve nigdy jednak nie wyzbył się cech drobnego przestępcy. Wprost przeciwnie, już dawno przekroczył granice królestwa prawdziwie niebezpiecznych zbrodniarzy. I nawet wśród nich był bestią, potworem, ciągle nie odkrytym dzięki własnej przebiegłości i ochronie, jaką dotkniętym z Ludzi Lodu zapewniała umiejętność czarowania. O zbrodnie, które popełniali, nikt ich nie mógł oskarżyć. Działali skrycie. Niewielu było takich, którym przyszło do głowy, by o cokolwiek ich podejrzewać. A ci w okamgnieniu skazani byli na śmierć.

Tak więc Solve nikogo się nie obawiał. Był nietykalny, nieśmiertelny!

To ostatnie nie było do końca pewne, ale miał przed sobą perspektywę długiego życia w grzechu i zatraceniu.

Bardzo go to radowało.

Będąc w Wiedniu, wielokrotnie myślał o tym, co jego dziad Dan opowiadał o swej podróży do Austrii śladami Tengela Złego. Danowi się nie udało, prawdopodobnie dlatego, że głównym celem jego wyprawy było unieszkodliwienie Tengela Złego.

Solve myślał inaczej. On także chciał podjąć próbę odszukania swego złego przodka, ale tylko dlatego, że łączyło ich coś wspólnego – zło. A może jemu, Solvemu, udałoby się zdobyć nieśmiertelność lub uzyskać władzę nad całym światem? Może zostałby giermkiem Tengela Złego?

Nie znajdował się przecież daleko od miejsca, w którym jego dziad Dan musiał zrezygnować z poszukiwań. I nie stało się to wcale dlatego, że zgubił trop, lecz z braku środków na dalszą podróż na południe z Salzburga czy jak też tam zwała się górska wioska położona w pobliżu.

Solve miał dobrze wypchaną kiesę, całą masę pieniędzy, a poza tym jego sytuacja była o wiele korzystniejsza niż dziadka: był dotkniętym, potrafił o wiele więcej zobaczyć i zdziałać.

Ocknął się ze swych marzeń o wielkości, by zająć się tym, co stało mu na przeszkodzie właśnie w tej chwili.

Troll. Der Kobold, jak go tutaj zwano.

Solve zaśmiał się złowieszczym, cichym śmiechem.

– Nie zdążysz dostać żadnego innego imienia, ty czarci pomiocie! Cóż za bajeczna myśl: ochrzcić cię w kościele! Ciebie! Nigdy by się to nie udało. Pod tym względem zgadzamy się, ja i ty, trollu! Nie podobają nam się kościoły.

Znów wrócił myślą do swego dzieciństwa. Rodzice nauczyli go modlić się do Boga i czynił to. Teraz jednak przypomniał sobie, co powiedziała kiedyś matka: „Dziwne, że zawsze chorujesz w niedzielę, Solve!”

Matka nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiała, on także nie. Teraz jednak musiał przyznać: nie chciał chodzić do kościoła. Nie z powodu przeciągającego się nudnego kazania, ale dlatego, że odpychała go panująca w świątyni atmosfera, źle się tam czuł.

Że też nie zrozumiał tego wcześniej!

Noc była cicha, umilkł gwar Wiednia. Okropna istota, uśpiona w skrzynce, oddychała niemal bezgłośnie. Ale oddychała, żyła, zagrażała całej przyszłości Solvego.

Już niedługo!

Jak bowiem będzie mógł prowadzić dom, wręcz dwór, i udawać światowca z czymś takim pod dachem? Ludzie nigdy nie powinni łączyć jego nazwiska z tą szkaradą! I kto miałby się zajmować tym stworem? Żadna kobieta nie zechce go dotknąć. Nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób Carl Berg zdołał zapewnić sobie pomoc przez siedem miesięcy.

Na czoło wystąpił mu zimny pot. Służba w domu Berga? Czy wiedziała?

Na pewno nie. Tylko Carl wiedział, kto jest ojcem stwora. Carl go wytropił, a on nie należał do ludzi, którzy zwierzają się służbie.

Przyjaciele?

Nie, takiej istoty nikomu się nie pokazuje. Przemilcza się jej istnienie.

Wiedział o niej jedynie Carl Berg, a on miał zginąć. Później.

Potem Solve będzie bezpieczny.

Teraz należało przystąpić do dzieła. Świece w kandelabrach niemal się już wypaliły, musiało być późno. A może raczej wcześnie? Może wstawał już świt?

Powinien się pospieszyć.

Solve nie odczuwał nawet cienia wyrzutów sumienia, gdy pochylał się nad skrzynką, by zacisnąć ręce na szyi śpiącego dziecka.

Jego cień padł na skrzynkę, całkowicie zasłaniając niemowlę, dojrzał jednak, że oczy miało zamknięte.

To dobrze.

Z jakiegoś powodu oczy te przerażały go swym niezgłębionym spokojem. A Solvego nie tak łatwo było wystraszyć. Może kiedy był młodszy, ale nie teraz, gdy okrywał go niewidzialny, ochronny płaszcz dotkniętych.

Dłonie już sięgnęły pościeli.

I nagle gwałtownie się wyprostował. Zachłysnął się, z trudem łapał powietrze, chwytając się za szyję.

Nic tam nie znalazł, a dziecko spokojnie spało.

A mimo wszystko coś ściskało go za gardło, trzymało w żelaznym uchwycie.

Coś strasznego, nieludzkiego, małego, lecz silnego. Jakiś gad? Wbił pazury lub kolce w skórę na jego szyi, darł i drapał.

Solve zatoczył się w tył, z całych sił starając się pozbyć tego, czego wcale nie było. Wydał kilka stłumionych dźwięków, ochrypłych, charczących, usiłował zaczerpnąć tchu; czuł, że zaraz się udusi. Pociemniało mu w oczach. Upadł na podłogę, wijąc się jak w konwulsjach. Doznawał wrażenia, że płomień życia migocze w nim i gaśnie.

Przypomniał sobie wówczas historię opowiadaną przez ojca. O tym, jak jego, Daniela, uśmiercić miała fabrykantka aniołków w Norwegii. I jak został ocalony przez…?

Coś rzuciło się owej kobiecie do gardła i chciało ją zadusić.

Mandragora!

Mandragora, która była teraz w tym domu! Ukryta, zamknięta. Ale i wówczas nie brała w tym bezpośredniego udziału. Wisiała owej kobiecie u szyi, jednocześnie wcale tam nie będąc.

Owo małe, sprężyste, jakże mocne, sprawiające wrażenie olbrzymiego pająka ściskającego jego szyję, cóż innego mogło to być, jeśli nie mandragora?

A na piersi Solvego wydawała się jakby martwa.

– Przestań! – wydobyło się spomiędzy nabrzmiałych warg, podczas gdy w głowie tętniło grzmotem. – Już… już go nie ruszę! Nie tknę…! Obie… obiecuję!

Chwyt wokół Solvego natychmiast zelżał. Gigantyczny owad, do jakiego można to porównać, powoli zniknął.

Solve dalej leżał, nie będąc w stanie głębiej odetchnąć, nie mogąc ruszyć choćby palcem. Miał świadomość, że blisko, bardzo blisko otarł się o śmierć. Gdyby ojciec nie opowiedział mu swej historii o tym, jak sam został uratowany, historii, którą usłyszał od swej matki Ingrid, Solve nie żyłby już. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości.

Dotknięty do żywego, urażony w swej godności, leżał tak i myślał: Cóż to za czartowskie narzędzia mam we własnym domu? Tych dwoje…?

Ani przez moment nie pomyślał, kto tak naprawdę jest tu największym łajdakiem.

Szarość świtu zaczynała już sączyć się przez okno, kiedy Solve nareszcie się podniósł.

Wyraźniej widział teraz dziecko. Nadal pogrążone było we śnie, jak gdyby nic się nie wydarzyło.

– Czarci pomiot! Czarci pomiot! – syczał.

Przeraziła go moc nienawiści, jaką żywił ku tej istocie przez siebie samego spłodzonej.

W przyszłości będzie mu zawadzała, i to przez całe życie. Skończą się wesołe dni pełne uciesznych przyjęć, wielkich orgii. Jakże bowiem będzie mógł teraz zaprosić gości do domu? I kto zajmie się dzieckiem? Kto dochowa tajemnicy, nie rozgłaszając wszem i wobec o obecności potwora?

Nikt! Nikomu nie może zaufać.

Zaczęła ogarniać go panika. Nie, nie może się jej poddać. Walka nie jest jeszcze przegrana. Musi pomyśleć…

Wynieść dziecko z domu? Zostawić je gdzieś, porzucić?

Tak! To jest wyjście.

Teraz, kiedy wszyscy w domu i całe miasto pogrążone było we śnie, mógł to zrobić. Jakież proste rozwiązanie, o cóż się martwił?

Zakładając buty i okrycie, zastanawiał się, w jaki sposób wykonać plan. I gdzie?

W Lobau, wielkim parku, znajdującym się w pobliżu? Czy na Praterze?

Nie, tam przechadzali się ludzie z jego otoczenia. Musiał znaleźć okolice, gdzie nikt nie zna ani jego, ani Carla Berga.

Nie może zanieść dziecka na policję, jeszcze, nie daj Bóg, zaczęto by zadawać pytania.

Do kościoła? Nie, to się nie uda, nie z tym diablikiem.

Dzielnica ubogich? Tak! Albo jeszcze lepiej: przytułek! Tam gdzie głupio dobrotliwe kobiety zajmują się osieroconymi dziećmi.

Słyszał zresztą, że dzieciom nie jest tam wcale dobrze. Cierpią nędzę, nie mają ubrań i źle są odżywiane. Mrą jak muchy.

Wspaniale! Im szybciej ten niewydarzeniec zniknie z powierzchni ziemi, tym lepiej.

Był już gotów. Zdecydowanym ruchem ujął skrzynkę.

Nie mógł jej unieść.

Ciało Solvego przebiegł dreszcz. Nie był w stanie przesunąć skrzynki choćby o cal, stała jakby przybita gwoździami do stołu.

Bezradnie wzdychając zaniechał daremnych prób.

Ale przecież do niczego nie potrzebował skrzynki. Mógł zabrać tylko dziecko.

Ledwie zdążył pomyśleć do końca i zbliżyć dłonie do ciałka syna, gdy znów poczuł lekki, jakby ostrzegawczy uścisk na gardle.

– Nie, nie – szepnął ze strachem.

Zrezygnowany opadł na krzesło. Powoli zaczął zdawać sobie sprawę z beznadziejności sytuacji.

– Kamień młyński – mruknął zrozpaczony. – Ty diable, jesteś mi niczym kamień młyński u szyi. Ale ja sobie z tobą poradzę, zobaczysz…

Wstał powoli, usta wykrzywiły mu się w szyderczym uśmiechu.

Nie mogę się ciebie teraz pozbyć, odmieńcu, pomyślał. Ale co będzie, kiedy pozbędę się twego stróża? Co się wtedy z tobą stanie? Będziesz bezbronny, całkiem bezbronny!

Szybkim krokiem skierował się do swojej sypialni, otworzył szafę i przekręcił klucz w zamku szuflady, której nikomu oprócz niego nie wolno było ruszyć.

Kiedyś często przyglądał się temu, co leżało w szufladzie, wyjmował i usiłował wyzwolić tkwiące w tym tajemne moce. Nigdy jednak nie okazało chęci do współpracy, więc Solve przestał się tym interesować.

Tam! Tam leżał, kwiat wisielców narzędzie Szatana na ziemi, wielesetletnie, pociemniałe ze starości, powykrzywiane, przerażające.

Mandragora.

Teraz nadszedł twój koniec, moja droga, pomyślał Solve, z jakiegoś bowiem powodu bał się na głos wyrazić swą myśl. Ja nie dbam o tradycje rodziny, o jej drogocenne skarby. Ten czas już minął, rozumiesz?

Kiedy wyciągnął dłoń, by pochwycić korzeń, nie pamiętał słów ojca o tym, że mandragora nigdy nie służyła pomocą Tengelowi Złemu ani też żadnemu z nieszczęsnych dotkniętych w żadnym pokoleniu.

Przez moment wstrzymywał się, palce mu drżały, jak gdyby lękał się dotknąć obrzydliwej rzeczy leżącej na dnie szuflady.

To tylko korzeń, uspokajał sam siebie. Korzeń, który kształtem przypomina istotę ludzką. Nie jest żywy, czyżbyś naprawdę wierzył, że jest inaczej, Solve?

Roześmiał się, głośno, lecz niepewnie, po czym jego dłoń stanowczym ruchem zacisnęła się wokół mandragory.

Czego się spodziewał?

W każdym razie nic się nie wydarzyło. Tylko przy dotknięciu korzenia dłoń drgnęła z obrzydzeniem.

Trzymając kwiat wisielców jak najdalej od siebie, Solve wrócił do salonu, do swego eleganckiego salonu, którego harmonia została naruszona owym niepojętym, które znajdowało się na stole.

Solve spojrzał na mandragorę. Z niesmakiem, by ukryć aspekt, jaki mimowolnie wobec niej odczuwał.

Czy mam wrzucić ją do ognia? zastanawiał się. Wątpił jednak, czy będzie się palić.

Zakopać w ziemi?

Czyniono to już wcześniej, ale zdołała wydostać się na powierzchnię. Solve nie śmiał ryzykować.

Dunaj…?

Wezbrany Dunaj płynął teraz bystro aż do Morza Czarnego. Tak daleko Solve nie miał zamiaru nigdy się zapuszczać, spokojnie więc mógł wrzucić ją do wody.

Tak. To najlepsze rozwiązanie. Pozbędzie się jej na zawsze.

Mimo woli podszedł do stołu. Stanął przyglądając się uśpionemu odmieńcowi w skrzynce.

Nigdy nie zdoła przywyknąć do widoku tej twarzy. Taka nieludzka, taka straszna!

Jak tylko upora się z mandragorą, unieszkodliwi ją, pozbędzie się i tego potwora!

To niesprawiedliwe, myślał. Nigdy jeszcze w historii całego rodu Ludzi Lodu żaden dotknięty nie miał dotkniętego dziecka! Dlaczego przydarzyło się to akurat jemu?

Drgnął, odruchowo rozwierając palce zaciśnięte wokół korzenia mandragory. Gotów był przysiąc, że coś poczuł.

Kwiat wisielców upadł na skromne dziecinne posłanie. Solve natychmiast starał się go pochwycić, ale zaraz gwałtownie przyciągnął rękę ku sobie. Mandragora zgięła się wpół, niczym skorpion gotów do zadania śmiertelnego ukłucia, i na powrót wyprostowała, gdy tylko cofnęła się dłoń Solvego.

– Nie, do diabła! – krzyknął Solve wystraszony, z pobielałymi wargami.

Przez długą chwilę wpatrywał się w człekokształtny korzeń. Mandragora jednak więcej się nie poruszyła, jakby martwa leżała na posłaniu w skrzynce.

– Przywidzenie – mruknął Solve. – Albo też sam pociągnąłem za któryś z odrostów i całość się poruszyła.

Tak, na pewno tak było!

Śmiało, bez zbędnych wstępów mocno ujął mandragorę, by wyjąć ją ze skrzynki.

Krzyknął z bólu i spojrzał na rękę. Pojawiły się na niej głębokie oparzenia. Mandragora była gorąca jak rozżarzone węgle.

Solve zacisnął zęby. Oddychając z trudem, rozglądał się za szczypcami, za pomocą których mógłby wyjąć korzeń.

Nie śmiał jednak tego uczynić. Niemądrze wyobraził sobie, że mandragora podskoczy w górę jak zwierzę i ukąsi go.

– A więc leż tam sobie – rzekł w końcu niepewnie. – Leż, aż spalisz dzieciaka! Tak będzie najlepiej.

Wycieńczony opadł na krzesło. Jeszcze raz przyjrzał się dłoni i stwierdził, że pęcherze, które pokazały się w poparzonych miejscach, zniknęły. Ból także nie był już tak dotkliwy. A więc iluzja? Wszystko to przywidzenie?

I to on dał się oszukać?

Nie próbował już jednak wyjmować mandragory ze skrzynki.

Siedział tak, oparłszy łokcie na poręczach krzesła. Złożone dłonie kciukami dotykały czoła. Ale Solve nie składał rąk do modlitwy. Po prostu siedział – załamany, przestraszony, przybity.

Wpadłem w pułapkę, nie potrafię znaleźć żadnego wyjścia, myślał, litując się nad sobą i jakby zapominając, że tę pułapkę sam na siebie zastawił.

Nie mógł nawet tknąć dziecka, mandragora natychmiast by zareagowała, odczuł już to na własnej skórze. I sama także potrafiła się bronić.

Wygląda na to, że w żaden sposób nie pozbędzie się dziecka, mandragora nie dopuści także, by kto inny mógł uczynić to za niego.

Solve musiał spojrzeć prawdzie w oczy.

Ale cóż miał wobec tego począć?

Nagle uniósł głowę.

Ależ tak! Służąca, którą przed kilkoma miesiącami odprawił, ponieważ była stara i głucha jak pień!

No, ale głucha była od zawsze, a przez to także i niema.

Taka kobieta będzie mogła zająć się piekielnym szczeniakiem.

Wspaniały pomysł. Niczego też nie rozgada.

Nie będzie jednak mógł nadal tu mieszkać. Musi przeprowadzić się do innego domu w innej części miasta. Odprawi całą służbę, ta starowina zostanie jedyną jego służącą i opiekunką do dziecka.

Koniec z zapraszaniem gości.

Ta myśl wydała się Solvemu gorsza niż cios w samo serce. Jego dom słynął ze wspaniałych uczt, z elegancji i przepychu.

Teraz już z tym koniec!

Firmę, oczywiście, będzie mógł nadal prowadzić, chociaż nikt nie pozna nowego miejsca jego zamieszkania.

Wyprostował się, znów obudziła się w nim nadzieja. Że też nie wpadł na to wcześniej…

To dopiero świetne rozwiązanie!

Mógł przecież stąd wyjść i nigdy więcej nie powrócić!

Naturalnie będzie musiał opuścić Wiedeń, porzucić firmę, wszystko. Zabierze ze sobą to, co zdoła, i zniknie.

Niewielka to cena za uwolnienie się od tych dwóch paskudztw, znajdujących się w tej chwili w skrzynce.

Służący i inni ludzie znajdą oczywiście dziecko następnego dnia. Ale to ich sprawa, niech sobie myślą, co chcą, jego to nie będzie obchodzić, znajdzie się już bowiem daleko stąd i nigdy więcej go nie zobaczą. Rozpocznie nowe życie zupełnie gdzie indziej, dlaczego by nie w Paryżu, mieście równie wspaniałym? I tak dość już ma Wiednia, cudownie będzie stąd wyjechać!

Czując przypływ energii, Solve wstał i zaczął pakować to co najpotrzebniejsze. Miał przecież własny powóz i konia, sporo więc mógł zabrać. Potem, pod osłoną nocy, uda się do biura i weźmie tyle pieniędzy, ile uzna za stosowne.

No, pierwsza porcja gotowa. Zebrał ją i szybko skierował się do drzwi.

Nie! Nie! Znowu?

Niewidzialny pazurzasty stwór ponownie rzucił mu się do gardła.

Solve przewrócił się, walcząc z niewidocznym przeciwnikiem, ciągnął i uderzał, chcąc się uwolnić, ale jak można pozbyć się czegoś, czego nie ma? Brakowało mu tchu, utrata przytomności stawała się coraz bliższa, pospiesznie szepnął więc:

– Poddaję się. Obiecuję się nim zająć.

Uchwyt zelżał.

Pozostawało teraz podnieść się i odłożyć wszystkie rzeczy na swoje miejsca, nie dotykając skrzynki.

I mów zasiadł na krześle, bardziej zgnębiony niż przedtem.

– Cóż za wyrafinowane czartostwo uwzięło się na mnie? – jęknął. – Co mnie spotkało? Wszak dotknięci znani są z tego, że potrafią niepodzielnie panować nad życiem innych ludzi.

Ale Solve zapomniał o pewnej drobnostce: nie był jedynym dotkniętym!

Wiele czasu upłynęło, zanim ruszył się z miejsca. Zrezygnował z walki.

Dziecko się obudziło. Kiedy Solve podszedł do stołu, zaczęło wpatrywać się w niego swymi straszliwymi oczyma.

– Przyglądaj się, patrz – rzekł Solve ze złością. – Będzie tak, jak chcecie, ty i twój kompan. Weźmiemy tę głuchą staruchę i nocą opuścimy dom. Na to mi chyba pozwolicie, jeśli zabiorę was ze sobą? Ale jeśli spodziewacie się jakiejkolwiek oznaki czułości czy życzliwości z mojej strony, to wiedzcie, że daremnie.

Wzrok dziecka oderwał się od jego oczu. Mały odkrył mandragorę, leżącą w zasięgu swoich rączek.

– Tak, weź ją, dotknij – zachęcał Solve ze złością w głosie. – Dotknij, a zobaczysz, co to są oparzenia. Zrób tak, będę mógł się pośmiać, ty potomku Szatana!

Małe rączki wyciągały się coraz dalej. Dosięgły nareszcie mandragory i z całej siły chwyciły jej korpus.

Dziecko podniosło „lalkę” na wysokość twarzy, popatrzyło na nią i… uśmiechnęło się.

Bezsilny Solve wypuścił powietrze przez nos, aż zadrżały mu nozdrza. Powinienem się był tego spodziewać, pomyślał.

– Tak, zachowaj swoją zabawkę. Nawet do ciebie pasuje. – W jego głosie, gdy mówił dalej, brzmiała gorycz: – Kobold! Nie mogę nazywać cię Kobold, chociaż tym właśnie jesteś. Trollem. Ale musisz mieć jakieś imię, choć doprawdy nie wiem, na co ci ono. Możesz się nazywać… Heike.

Było to pierwsze lepsze imię, jakie wpadło Solvemu do głowy, z niczym się nie wiązało, nie miało dla niego żadnego znaczenia, bo też i dziecko nic dla niego nie znaczyło.

Nic poza tym, że ta kula u nogi sprowadzała nań uczucie bezdennej rozpaczy, doprowadzającej do szaleństwa.

Загрузка...