ROZDZIAŁ V

Ze Szwecji przybył nowy konsul handlowy i Solve Lind z Ludzi Lodu został zdegradowany do poprzedniego stanowiska. Młody człowiek, który za wszelką cenę pragnął piąć się do góry, przyjął to z goryczą, choć przecież spodziewał się takiego a nie innego obrotu sprawy. Był moment, kiedy zastanawiał się, czy nie uśmiercić także i tego konsula, lecz uznał ten pomysł za nie wart realizacji. I tak przysłano by kogoś nowego, a on tymczasem mógłby zwrócić na siebie podejrzenia.

Od jego siostry Ingeli nadszedł kolejny list. Pytała, dlaczego Solve nie wraca do domu teraz, kiedy z najbliższej rodziny pozostał jej jedynie on. Nie bez racji uważała, że powinni utrzymywać bliższe kontakty.

Solve zirytowany zmiął list. Wieści od siostry wywołały wyrzuty sumienia, a do tego nie chciał dopuścić. Znalazł się teraz w trudnej sytuacji. Jako prawdziwy potomek Ludzi Lodu odczuwał potrzebę bliskiego kontaktu ze swym rodem, ale z drugiej strony nie chciał pokazać się rodzinie w obecnym stanie. Nie wstydził się wcale swych żółtych oczu ani lodowatego chłodu wyzierającego mu teraz z duszy, wiedział też, że Ingela z pewnością zrozumiałaby, że nie stało się to z jego własnego wyboru. Bawiło go jednak pozostawanie w ukryciu, świadomość, że nikt inny w rodzie nie zdaje sobie sprawy, iż narodził się kolejny dotknięty.

Dawało mu to o wiele większe pole do popisu.

Solve kroczył bowiem w przeciwną stronę niż Tengel Dobry, a po nim Ulvhedin i Ingrid. Oni usiłowali wyrwać się złu, z którym się urodzili, podczas gdy on z upodobaniem pogrążał się coraz głębiej.

Od Renate i jej rodziny nie było jednak żadnych wieści.

To sprawiło, że stał się nieostrożny, cierpliwość bowiem nie była jego cnotą.

Dlaczego nie przychodziła? Przecież zasugerował jej, wręcz wpoił myśl, że powinna przybyć do niego z błaganiem, by ratował jej cześć. Miała prosić rodziców, by zwrócili się do młodego szwedzkiego konsula, który oświadczył się o jej rękę.

Kiedy po upływie kolejnych dwóch tygodni nic się nie wydarzyło, uderzył znowu.

Renate miała zostać sama na świecie, bez rodziców, którzy ją chronili i siedzieli na pieniądzach.

Solve, świadomy celu, podjął stosowne działania. Nabrał już doświadczenia, był bardziej bezwzględny niż dawniej…

Upłynął jeszcze tydzień. I Renate musiała pochować rodziców. Zmarli jedno po drugim w dwa dni. Lekarz stwierdził, że to jakaś nieznana zaraza.

Solve poszedł na cmentarz, stanął z tyłu pod drzewami.

Pierwszy śnieg z wolna padał między groby i topniał na rozkopanej ziemi ostatniego miejsca spoczynku rodziny Wiesenów.

Czekała go tam jednak niemiła niespodzianka. Myślał, że zastanie pogrążoną w żałobie samotną kobietę i podejdzie do niej z wyrazami współczucia i pocieszenia. Wszak na pewno zapomniała już o ich spotkaniu. Widział ją natomiast otoczoną całą gromadą ludzi, którą, jak przypuszczał, tworzyło jej liczne rodzeństwo wraz z rodzinami.

Już miał zapytać o to człowieka, który stał obok niego, ale gdy zobaczył, że jest to nieśmiały wielbiciel Renate, Carl Berg, z oczami pełnymi łez, odstąpił o kilka kroków. Z Carlem nie chciał mieć do czynienia, zagadnął więc innego mężczyznę, stojącego nieco dalej.

Tak, tak, miał rację, mężczyzna to potwierdził. Złotnik Wiesen i jego żona spłodzili osiemnaścioro dzieci. Po ojcu zakład przejąć miał najstarszy syn, ten w wysokim kapeluszu.

Solve zacisnął zęby i w gniewie opuścił cmentarz. Głupiec, cóż za głupiec, powtarzał w duchu. Wybrał niewłaściwy obiekt! Jak mógł zachować się lekkomyślnie i nie sprawdzić dokładnie tak podstawowej sprawy?

Naprawdę, wiele musi się jeszcze nauczyć! Niczego nie wolno przyjmować jako pewnik. Dostał pierwszą nauczkę.

Miały być jeszcze dwie, ostatnia najbardziej dotkliwa.

Zjawiła się Renate! Przyszła pięć dni po pogrzebie. Trochę się spóźniła, choć właściwie dobrze się stało, że nie zawitała wcześniej. Solve znalazłby się w potrzasku!

Z początku traktowała go z wyższością. Oznajmiła, że teraz, po śmierci rodziców, rozważyła raz jeszcze jego propozycję małżeństwa i doszła do wniosku, iż jednak może go poślubić. Postawiła jednak warunek: Solve zgodzi się, by wiodła prym w ich związku, ponieważ to ona ma pieniądze, i przyzna, że zgadzając się na małżeństwo, czyni mu wielki honor.

Doprawdy? powiedział w duchu Solve. Naprawdę tak uważasz?

Wyprostował się dumnie:

– Panno Renate, to prawda, iż jakiś czas temu prosiłem o waszą rękę. Uważałem, że mam wam co ofiarować. Moje stanowisko, będące punktem wyjścia do błyskotliwej kariery, majątek, który wcale nie jest taki mały, szlacheckie nazwisko…

Tu Solve nieco przesadził, ale ponieważ w Austrii przedstawiał się jako Lind von Ludzie Lodu, wszyscy wychodzili z założenia, że to szlacheckie nazwisko. Solve nie próbował wyprowadzać nikogo z błędu.

Mówił dalej:

– Wasi rodzice jednak postąpili w stosunku do mnie bardzo niesprawiedliwie, panno Renate. Nie chcę źle mówić o zmarłych, lecz ich odmowa była zniewagą ciężką do zniesienia. Trudno na nią nie zareagować. Mój honor szlachecki wzbrania mi teraz ponownie prosić o waszą rękę.

Wtedy Renate zmieniła ton. Stała się pokorna, złamana żałobą i nieszczęściem.

Wyjaśniła, że chciała przyjść już dawno temu. Wewnętrzny głos podpowiadał jej, że on pomoże jej w wielkim nieszczęściu. Niestety ojciec i matka zamknęli ją w domu, głusi na błagania, by udać się do pana Linda, który był jej tak życzliwy.

I na tym właśnie polegał drugi błąd Solvego. Mógł zauroczyć Renate, by przyszła do niego błagając o pomoc, ale zapomniał o tym, że słowa, jakie wypowiedział, rzuciły czar tylko na nią, nie mając żadnego wpływu na rodziców.

A potem spadł prawdziwy cios:

– Błagam, panie Lind! Pomóżcie nieszczęśliwej kobiecie w ciężkiej sytuacji! Kilka tygodni temu uwiódł mnie zły człowiek, nie mogłam się bronić…

Ładnie kłamie, pomyślał Solve. Trudno znaleźć bardziej chętną do miłosnych igraszek niż ona. Ale nie wie, że to byłem ja! A zatem moje hipnotyczne zdolności się sprawdziły!

Renate ciągnęła, z płaczem mnąc chusteczkę:

– I znalazłam się w prawdziwych tarapatach, panie Lind. A wy uczyniliście mi kiedyś zaszczyt i prosiliście o moją rękę. Wówczas żyli jeszcze moi rodzice, a ja nie miałam żadnego wpływu na ich decyzję. Teraz jestem wasza, jeśli jeszcze nadal mnie chcecie. Okażcie litość cnotliwej kobiecie, która nieświadomie zbłądziła!

Nieświadomie, ty tłusta ladacznico, pomyślał Solve z wściekłością.

Był jednak wstrząśnięty do głębi. Spłodził z nią dziecko! On, swobodny, pewny siebie światowiec!

No cóż, nie najlepiej się to wszystko zaczyna. Tak wiele głupstw popełnił w całej historii z Renate, że powinien się teraz wstydzić!

Dziewczyna na próżno odbyła swą drogę do Canossy. Solve nie miał najmniejszej ochoty wiązać się z nic niewartą żoną i dzieckiem! Takie małżeństwo byłoby tylko kulą u nogi dla młodego, pragnącego piąć się w górę po szczeblach kariery mężczyzny.

Jak, na miłość boską, mógł być tak nieuważny, by spłodzić dziecko? Tyle miał przecież kobiet i nigdy nic takiego się nie stało! A może właśnie dlatego, że poczuł się zbyt pewnie?

Musiał przyznać, że tamta noc była naprawdę gorąca. Renate okazała się godną go partnerką.

W tej chwili jednak pragnął już z nią skończyć. Nieodwołalnie! Miał dość jej bladej, nalanej, jakże pospolitej twarzy. Nie chciał jej więcej widzieć. Teraz, gdy nie emanowała już z niej skrywana namiętność i tłumiony erotyzm, nic go do niej nie ciągnęło. Spadek, jaki miała otrzymać, także nie wart był zachodu.

Nie zachował się wobec niej brutalnie, nie mógł sobie na to pozwolić, skoro nadal chciał pozostać w Wiedniu. A zostać tutaj chciał, tu bowiem znajdowało się centrum Europy, tu można było się wybić, dojść do czegoś, tu kwitła sztuka, świetność i bogactwa.

Życzliwie, lecz zdecydowanie wyjaśnił jej, że przybywa za późno. Zaręczył się już z inną dziewczyną, przyznał, iż uczynił to w rozpaczy, że nie może związać się z Renate, teraz jednak szlachecki honor nie pozwala mu złamać słowa danego innej kobiecie.

Renate musiała odejść, nic nie wskórawszy. A Solve stał w oknie i patrzył, jak dziewczyna odchodzi ze spuszczoną głową, przyciskając do oczu chusteczkę. Stoczył się już tak nisko, że na ten widok odczuwał jedynie ogromny triumf.

Historia z Renate była więc zakończona.

Tak mu się wydawało.

Sytuacja, w jakiej znalazła się biedna Renate, była katastrofalna. Rozgoryczona, zgnębiona, tkwiła w swym opustoszałym pałacu. Opuściła ją wszelka chęć działania, a przyszłość jawiła się jako długi czarny tunel.

Zapomniała jednak o jeszcze jednym możliwym wyjściu…

Carl Berg znaczył dla niej tak mało, iż w tym trudnym czasie nie poświęciła mu ani jednej myśli.

Dlatego zdumiona szeroko otwarła zapuchnięte od płaczu oczy, kiedy wszedł ochmistrz i zaanonsował jego przybycie.

– Kto taki? Carl Berg? Och, wprowadźcie go, szybko!

Chyba sam archanioł Gabriel nie spotkałby się z gorętszym powitaniem!

Wyszła na spotkanie z wyciągniętymi rękami i rzuciła się mu na szyję.

Carl Berg, który nigdy nie ośmieliłby się na taką poufałość wobec ukochanej, był zaskoczony. Szacunek nakazywał mu jak najdłużej zwlekać z odwiedzinami u pogrążonej w żałobie Renate i chociaż bardzo chciał ją poślubić, zamierzał wstrzymać się z oświadczynami do chwili, gdy minie rok żałoby.

– Och, najdroższy Carlu – załkała. – Zabierz mnie z tego domu rozpaczy!

W odpowiedzi zdołał wyjąkać tylko kilka słów właśnie o roku żałoby.

Renate szybko kalkulowała. A gdyby tak nabrać tego głupca? Wyjść za niego od razu, a potem wmówić, że dziecko jest jego? Z prawego łoża?

Nie, nawet ona musiała przyznać, że to nierealne. Zbyt dużo czasu już upłynęło. Nie był aż tak naiwny.

Musiała więc wyjawić prawdę o swym położeniu. Przedstawiła ją oczywiście z własnego punktu widzenia – uwiedzionej niewinności. O tym, jak to nieznany szaleniec…

Podczas gdy Carl Berg usiłować dopasować wszystkie elementy owej układanki w swym co nieco ospałym umyśle, Renate jeszcze raz myślą powróciła do owej zadziwiającej nocy.

Nigdy nie udało jej się do końca zrozumieć, co się wydarzyło. Z domu wyszła dobrowolnie, tyle pamiętała. Późniejsze jednak wspomnienia spowijał mrok. Była u jakiegoś mężczyzny, ale nie mogła przywołać w pamięci jego twarzy. Był niebieskookim blondynem, tak, niebieskooki blondyn, te słowa nasuwały się jej niezmiennie, tak zatem musiało być. Gdy wracała do wspomnień, jakie zostały jej po tamtej nocy, przez ciało przepływała fala rozkoszy, jawiły jej się wyuzdane orgie, sny miłosne tak śmiałe i gorszące, iż mogły się zdarzyć tylko we śnie. Na domiar złego za każdym razem pojawiało się przerażające przekonanie, iż kochała się z diabłem!

Nie, och, nie, nie mogę myśleć o czymś tak podniecającym i oszałamiającym w takiej chwili!

Dostrzegła, że teraz Carl odnosi się do niej jakby z większą rezerwą. Ale jej opowieść była przecież tak wiarygodna… Czysta, nietknięta dziewica narażona na wybuch żądzy jakiegoś rozpustnika… To nie powinno zmienić uczuć Carla do niej.

– Opierałam się, Carlu! Bóg mi świadkiem, że się opierałam! Ale on był taki silny, jego pożądanie wprost przerażające… Był dziki, nieokiełznany, oszalał na moim punkcie. Wciągnął mnie do jakiegoś miejsca, skąd nikt nie mógł usłyszeć mojego rozdzierającego wołania o pomoc…

– Ale co robiłaś sama poza domem? Nie wypada, by… – zaczął Carl powoli.

Do licha, że też on musi wdawać się w szczegóły, pomyślała Renate.

– Moja biedna matka zachorowała, a wszyscy służący już spali, sama pospieszyłam więc do aptekarza, w głowie miałam tylko jedno: ratować matkę.

– No tak – pokiwał głową Carl. – To zrozumiałe.

Nadal czuł się, jakby ktoś uderzył go obuchem w głowę. Lilia, o której śnił, została zerwana i zdeptana.

Ale teraz był jej potrzebny. Została sama na świecie. Nie wolno mu jej zawieść!

Carl wyprostował się, potem skłonił dwornie i nie zwlekając poprosił piękną dziewicę… no, cóż… piękną wybrankę o rękę.

Renate odetchnęła z ulgą tak głęboko, że omal nie pękł na niej gorset.

Jako żona okazała się prawdziwą sekutnicą. Bardzo szybko odkryła uległość i łagodność Carla. Zawsze była rozpieszczona, ale teraz wszystkie jej najgorsze cechy ujawniły się w pełnym rozkwicie. Carl od rana do wieczora biegał jak podcinany batem, by zaspokoić jej zachcianki. Ona siedziała w fotelu, zajadając łakocie, i robiła się coraz grubsza, zarówno za sprawą słodyczy, jak i ze znanego powodu. Carl wkrótce popadł w stan kompletnego wyczerpania, Renate bowiem pragnęła przez cały czas mieć go w domu, by nim komenderować. Bagatelizowała jego pracę. Założyła, że mąż ma pozostawać wyłącznie na jej usługi i nic poza tym.

Jedynie w nocy miał z niej prawdziwą pociechę, okazała się bowiem nienasycona. Nieodrodna córka swego ojca.

Chwilami dobrze wychowany młody człowiek, jakim był Carl Berg, uznawał wręcz, że za dużo tego dobrego. Nie przypuszczał nawet, by kobiety mogły lub powinny być aż tak gorące i zmysłowe! Często miał wrażenie, że żona irytuje się na niego, jakby porównywała go z kim innym.

Ileż jednak potrafiła dać mu radości! Zdarzały się wprost niebiańskie chwile, zwłaszcza gdy okazywała, jak bardzo ceni sobie jego pieszczoty. Na początku był bardzo onieśmielony, ale ona szybko pomogła mu przełamać opory.

Właśnie w te noce, które spędzali razem, był w stanie wmówić sobie, że żona go kocha.

Z czasem jednak nawet ta radość z naturalnych przyczyn miała swój koniec. Renate, w miarę jak zbliżał się czas rozwiązania, stawała się coraz bardziej nerwowa. Była też bardzo chora i Carla ogromnie to niepokoiło. Czy kobiety naprawdę odczuwają tak silne bóle, gdy oczekują potomka?

Od czasu do czasu myślał o mającym przyjść na świat dziecku. Czy będzie w stanie potraktować je jak własne? Nie, to mało prawdopodobne. Będzie jednak mógł się nim zajmować i być dlań dobry. A później pojawią się kolejne latorośle, już jego.

Renate odczuwała naprawdę silne bóle. Zawsze tak rozpieszczana, miała tego absolutnie dosyć. Nie chciała dziecka, będzie tylko zawadą. Może, co prawda, zatrudnić opiekunkę, i taki właśnie miała nieodwołalny zamiar, ale osoba, którą zaangażuje, musi zająć się dzieckiem bez reszty, od a do zet. Renate chciała znów być wolna. Szczupła i piękna, będzie mogła ubierać się w modne stroje, a nie w ten namiot, w którym teraz musi paradować.

Jakże ona teraz okropnie wygląda! I ta wstrętna istota, jak ona kopie!

Renate nie była kobietą obdarzoną instynktem macierzyńskim.

Brakowało jej rodziców, którzy zwykle wszystkim się zajmowali, nawet myśleli za nią. Carl Berg, owszem, miły człowiek, ale nie było w nim iskry życia. Musiała mu dokładnie objaśniać, co ma robić, a to takie nudne. Zdołali jednak znaleźć położną, a ta nalegała, by towarzyszył jej lekarz znający się na porodach, nie podobał jej się bowiem stan Renate.

Zjawiły się starsze siostry i szwagierki Renate, przywożąc ze sobą mrożące krew w żyłach historie o doświadczeniach własnych i cudzych, aż Renate, krzycząc z gniewem, wyrzuciła je z domu.

A kiedy nadszedł jej czas, wszyscy byli na swoich miejscach; doktor marszczył krzaczaste brwi, zastanawiając się, jak też to się skończy.

Renate nigdy nie ujrzała swego niechcianego dziecka i było to, być może, najbardziej miłosierne ze wszystkich rozwiązań.

Carlowi także nie pozwolono oglądać później żony. Lekarz zdecydowanie tego zabronił, dość już miał omdleń, zajęty ratowaniem swej leżącej bez świadomości pomocnicy – położnej.

Po wielu godzinach i długim namyśle doktora ułożono dziecko w ramionach Carla. Carl po krótkotrwałym i nieszczególnie udanym małżeństwie był teraz wdowcem. Śmierć w połogu nie była w owym czasie zjawiskiem niezwykłym, wręcz przeciwnie – dość powszechnym. Ale ten przypadek okazał się naprawdę szczególny.

Lekarz nigdy nie był jeszcze świadkiem straszliwszej śmierci! Szczęśliwie młoda kobieta szybko straciła przytomność, nie rozumiała więc, co się z nią dzieje.

Najbardziej przerażający jednak był owoc tego okropnego porodu, dziecko! Lekarz z początku nie mógł się przemóc, by wziąć je na ręce. Był człowiekiem głęboko wierzącym i tylko dlatego nie postąpił drastycznie z tą pokrytą krwią, wrzeszczącą istotą. Odbieranie życia było dla niego grzechem śmiertelnym, ale tutaj stanął w obliczu trudnego dylematu. Można było zadać pytanie, czy owa istota jest ludzkiego rodu, czy też wywodzi się gdzieś z bezimiennej otchłani.

Opanował się w końcu, przezwyciężając odrazę na tyle, że obmył dziecko i owinął. Na wyciągniętych ramionach, jak najdalej od siebie, zaniósł je wyczekującemu ojcu.

Następnie on i akuszerka w pośpiechu opuścili dom.

Tego samego wieczoru kiedy martwe ciało Renate złożono do kostnicy, Carl Berg, całkiem załamany, jakby pozbawiony woli i zdolności myślenia, siedział w swoim salonie. Ofiarowując bajońskie sumy ugodził wreszcie niańkę do dziecka, która obiecała zostać przez tydzień.

Carl był człowiekiem spokojnego usposobienia, teraz jednak narastał w nim ogromny bunt.

Nawet przez chwilę nie miał wątpliwości, czyje to dziecko. Gdy ujrzał je po raz pierwszy, przerażony odskoczył. Czarne jak sadza włosy, brzydkie, powykrzywiane rysy twarzy, szpiczaste ramiona – och, biedna Renate – brudnobrązowy kolor skóry… Całość tworzyła wizerunek tak odpychający, że na myśl od razu nasunęło mu się słowo „odmieniec”.

Ale potem dziecko uniosło powieki. Kociożółte spojrzenie szukało punktu, na którym mogło by się zaczepić. A kiedy Carl ujrzał te oczy, wiedział już wszystko!

Dlaczego Renate utrzymywała to w tajemnicy? Przecież musiała zdawać sobie sprawę… Musiała wiedzieć!

W jakiż okrutny sposób został oszukany!

Kto powiedział, że jego obowiązkiem jest zająć się takim straszydłem? Ze względu na Renate gotów był podjąć się roli ojca, ale Renate nie żyła. A wcześniej go oszukała!

Nigdy dotąd Carl Berg nie czuł takiego gniewu, który narastał w nim niczym grzmiąca fala.

Nie!

Podniósł się zdecydowanie. Nie do niego należy opieka nad tym dzieckiem. Tym potworem, tym małym diabłem. Niech zajmie się nim ojciec!

Wiele jednak czasu miało upłynąć, zanim Carl Berg odnalazł Solvego.

Nowy konsul handlowy okazał się o wiele surowszym zwierzchnikiem, a poza tym Solve nie widział dla siebie przyszłości w ciągłym pełnieniu funkcji sekretarza.

Musiał zmienić miejsce pracy, znaleźć posadę, która dawałaby mu lepsze widoki na sięgnięcie szczytów.

Nie powinno to sprawić mu trudności teraz, gdy mówił po niemiecku niemal jak rodowity wiedeńczyk. Bez trudu mógł się porozumieć. Jego lekki szwedzki akcent dodawał tylko pikanterii. Kobiety upatrywały w tym raczej zaletę.

Postanowił rozpatrzeć się w handlu, przeprowadził rekonesans. W końcu znalazł pewnego kupca bławatnego, tak starego, że w każdej chwili mógł umrzeć. Był on władcą prawdziwego imperium handlowego, które jednak chyliło się ku upadkowi ze względu na nieudolne zarządzanie.

Solve uznał, że to w sam raz coś dla niego.

Potrafił świetnie się zaprezentować i dzięki temu otrzymał posadę najważniejszego urzędnika.

Niebawem czuł się w nowej pracy jak ryba w wodzie. Wkrótce stał się nieoceniony, przejął prowadzenie większości rachunków, przywrócił przedsiębiorstwu dawną świetność, a nawet spowodował jego rozkwit. W niedługim czasie sprawował kontrolę nad wszystkim.

Pewnego dnia bez zbędnych skrupułów pozwolił staremu właścicielowi powędrować na spotkanie przodków. Starzec tylko mu przeszkadzał. Nikt nie dziwił się nagłemu wypadkowi śmierci schorowanego człowieka w podeszłym wieku.

Solve zarządzał teraz wszystkim, choć formalnie nic nie zostało przepisane na niego.

W niczym mu to jednak nie przeszkadzało. Odprawił podwładnych, którzy byli zbyt bystrzy i wtykali nos w nie swoje sprawy, a na ich miejsce zatrudnił uległych, takich, co to w nic się nie wtrącają. Kasę firmy trzymał w swoim ręku.

Był naprawdę zdolny. Przedsiębiorstwo kwitło.

Przez cały czas, gdy wszystko szło jak należy, nikt nie kontrolował, co dzieje się z pieniędzmi. Ludzie mówili o nadzwyczaj zdolnym młodym człowieku, tak zaangażowanym i tak oddanym przedsiębiorstwu.

Solve prowadził teraz wielki dom, na co go było stać, gdyż czynił to na rachunek firmy. Przeniósł się do okazałej kamienicy, gdzie urządzał wspaniałe przyjęcia i po kolei uwodził piękne wiedenki.

Kobiety uwielbiały te niebezpieczne żółte oczy i drżały jednocześnie ze strachu i uniesienia. Padały przed nim jak dojrzałe kłosy pod kosą, panny i mężatki, a ojcom i mężom nikt nigdy słowem nie szepnął o tajemnych chwilach rozkoszy.

Solve zachowywał się też ostrożniej. Nie mógł narazić na szwank swojego imienia, wywołać żadnego skandalu; żadna zapłakana kobieta nie miała prawa przyjść z błaganiem, by ratował jej cześć.

Ciągle jeszcze nie znalazł damy, którą uznałby za godną dzielić z nim życie. Jego wybranka musiała być piękniejsza od wszystkich innych kobiet, nieskończenie bogata, no i niezastąpiona w miłosnych igraszkach.

Takie klejnoty należały jednak do rzadkości.

Pewnego wieczoru na początku 1775 roku w domu Solvego pojawił się tajemniczy mężczyzna. Nie chciał podać nazwiska, ale mówił, że przyniósł dla Solvego podarek lub może raczej coś, co już należało do pana Linda von Ludzie Lodu.

Solve poprosił ochmistrza, by wprowadził gościa.

Stanął przy pięknym kaflowym piecu w swym wspaniałym domu, kiedy do pokoju wszedł jakiś człowiek, trzymający w ramionach sporą skrzynkę.

– Carl Berg? – wyrwało się z ust Solvemu, zanim zdążył przybrać chłodną, pytającą miną. Nie powinien był dać powodów do zadowolenia tej budzącej wyrzuty sumienia osobie, należącej do jego przeszłości, samym faktem, że ją rozpoznał.

– Owszem, to ja – odrzekł Carl Berg zaskakująco ostrym tonem. – Przynoszę wam coś, co do was należy. Sporo czasu upłynęło, zanim was odnalazłem, starannie zatarliście za sobą wszelkie ślady w kręgach, w których dawniej się obracaliście. Ale nareszcie tu trafiłem. Bardzo proszę! – powiedział i zdecydowanym ruchem umieścił skrzynkę na stole.

Solve zmarszczył brwi i podszedł bliżej. Gniew tego człowieka wzbudził w nim zaniepokojenie, zachował jednak chłodny, niemal surowy wyraz twarzy. Nikt nie może przyjść tu, ot tak, i zbić go z pantałyku.

Ale co to jest? Coś poruszyło się w skrzynce. Pościel…

Dziecko?

W następnej chwili śmiertelnie przerażony Solve odskoczył w tył. Para żółtych oczu wpatrywała się weń nieprzeniknionym spojrzeniem.

– Tak, to wasz syn – rzekł Berg zaczepnie. – Ten odmieniec pozbawił życia Renate, moją małżonkę. Nie poczuwam się do obowiązku wychowywania czegoś takiego. Teraz kolej na was.

Nigdy jeszcze Solve nie był tak bliski omdlenia. Zachował się jednak z godnością, nie protestował, na nic zresztą by się to zdało. To dziecko mogło być tylko jego. Wszak Renate mówiła, iż spodziewa się potomka. Ale nie jej słowa były koronnym dowodem. Najbardziej istotne, że oto leżało przed nim niemowlę o wszelkich najgorszych cechach dotkniętych z Ludzi Lodu: oczy, rysy twarzy, które, choć groteskowo powykrzywiane, miały w sobie coś wyraźnie wschodniego, no i ramiona, o których tak wiele słyszał. To bez wątpienia one uśmierciły Renate.

A więc los znów obrócił się przeciw niemu! Dlaczego wszystko zawsze tak musiało się kończyć? Przecież on nic nie zrobił, to niesprawiedliwe! Innym idiotom, którzy do trzech nie umieli zliczyć, szczęście sprzyjało w najbardziej bezwstydny sposób. A on… jak bardzo musiał się męczyć, by do czegoś dojść!

Nadal czuł się jak rażony gromem, oniemiały, gdy nagle zorientował się, że Carl Berg opuszcza pokój.

– Nie, poczekajcie! – wrzasnął. – Cóż to za pomysły? Przecież ja nie mogę…

Berg odwrócił się i odparł z lodowatym spokojem:

– Ma siedem miesięcy. I nie nadano mu żadnego imienia. Nazywamy go po prostu „der Kobold”. Troll.

Powiedziawszy to, wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Zapadła grobowa cisza.

Żadnego dźwięku, żadnego ruchu w skrzynce.

Solve nie śmiał ponownie tam zajrzeć. Stał tak, nie będąc w stanie ani myśleć, ani nawet się poruszyć. Odczuwał jedynie narastającą wściekłość i bezsiłę.

Загрузка...