ROZDZIAŁ VII

Solve nigdy nie zarzucił myśli o pozbyciu się swych dwóch nieproszonych gości. Wymyślał sposób za sposobem, wypróbowywał różne metody – wszystko na próżno. Mandragora była czujna i każdy jego plan obracała wniwecz. Nie starczało już palców, by zliczyć porażki Solvego.

Jakże często siadywał w swoim fotelu, płacząc bez łez nad sytuacją, w której się znalazł. Jak często dłonie zaciskały się na poręczach fotela, aż bielały kostki? Na nic się to jednak zdało.

Solve wyprowadził się ze swego domu jeszcze tej samej nocy i ukrywszy straszliwą skrzynkę w lesie, spędził kilka godzin pod gołym niebem. W końcu udało mu się znaleźć nowe mieszkanie, o znacznie niższym standardzie niż ten, do którego przywykł. A mandragora zadbała już o to, by nie „zapomniał” o pozostawionym w lesie dziecku.

Tak zaczęła się jego nowe życie. Służąca po długich namowach zgodziła się zająć chłopczykiem i dzięki temu Solve przynajmniej nie musiał myśleć o codziennej nad nim opiece.

Chłopiec, Heike, jak go nazwał, był niezwykłą istotą. Nie mówił, a nawet nie próbował się nauczyć, ale i nie płakał. Gdy go zaniedbywana, wydawał z siebie kilka dźwięków, nieprzyjemnych, zgrzytliwych jak zardzewiałe zawiasy w drzwiach obory. A ponieważ niańka i tak ich nie słyszała, najczęściej Solve, ku swej ogromnej irytacji, musiał jej przypominać o dziecku.

Ale Heike rósł. Zaczął już krążyć po domu, co straszliwie drażniło Solvego. A potem nastąpiła prawdziwa katastrofa: głucha służąca zmarła. Solve znów został jedynym opiekunem nieobliczalnego dziecka, mającego już prawie dwa lata. Miał posadę, której musiał pilnować, młodą, piękną kobietę na widoku, a tu musiało się zdarzyć takie nieszczęście.

Wiedział, że teraz nigdzie nie znajdzie niańki. Staruszka przez cały czas opieki nad chłopcem do szaleństwa przerażona była Heikem i jego niezwykłą zabawką. Przez ponad rok od rana do wieczora żegnała się i mamrotała modlitwy, i do wszelkich zajęć z malcem przystępowała ze łzami w oczach. Była święcie przekonana, że ma do czynienia z prawdziwym dzieckiem Szatana, a wszak od potomków Złego należało trzymać się z daleka. Dobrze jej jednak płacono, a poza tym nie ośmieliła się sprzeciwiać owemu niebezpiecznemu człowiekowi o diabelskich oczach. Zresztą w jaki sposób mogłaby naprawdę zaprotestować, ona, która nigdy nie nauczyła się mówić? Jedyne, co umiała, to modlitwy, których pewnie i tak nie rozumiała. Bała się jednak piekła i ten strach jej nie opuszczał.

Oczywiście sędziwa kobieta nie najlepiej nadawała się do takiej pracy, lecz tylko nią Solve mógł dysponować.

Zdawał sobie sprawę, że znalezienie kogoś nowego teraz jest niemożliwe. Kiedy przyjmował pierwszą niańkę, dziecko leżało w kołysce. Teraz chodziło luzem, by posłużyć się wyrażeniem najbardziej przystającym do tego, co myślał Solve. Szczerze powiedziawszy, on sam bał się Heikego.

Chłopiec wprawdzie niczego złego nie robił. Krążył po domu przyglądając się Solvemu swymi straszliwymi, wszystkowiedzącymi oczyma. Tylko patrzył. Ale w jego wzroku czaiła się obezwładniająca groźba, że pewnego dnia zaatakuje.

Solve drżał.

Na kilka dni zwolnił się z pracy, przez cały czas zastanawiając się, co i jak ma robić.

W końcu zaczął zbierać wąskie listwy i drążki. I zabrał się za stolarkę.

Zajęło mu to całą noc, ale rano Heike siedział w klatce.

„Moja małpka”, mówił teraz do niego Solve. Chłopczyk zabrał ze sobą mandragorę; ją także dobrze było trzymać w zamknięciu. Wisiała na haczyku wbitym w jedną ze ścian klatki. Na spadzie Solve zamontował wysuwaną skrzynkę, mógł więc sprzątać klatkę, nie wyjmując z niej dziecka i nie dotykając go. Chłopczyk ubrany był tylko w koszulkę; to musiało wystarczyć, w każdym razie o tej ciepłej porze roku.

Trzeba go jeszcze było karmić, więc Solve bardzo niechętnie dwa razy dziennie szykował niedużą miseczkę z jedzeniem i dawał mu ją do klatki przez niewielki otwór.

Raz zdarzyło mu się zbyt głęboko wsunąć rękę. I wtedy Heike po raz pierwszy pokazał, co myśli o swym strażniku.

Solve poczuł piekielny wprost ból w dłoni. Jasne było teraz, że chłopiec ma mocne i ostre zęby.

– Ty diable! – syczał Solve, starannie opatrując ranę. – Dostaniesz za to!

Ale jak mógł się odpłacić…? Jaką karę zastosować? Tego niestety nie wiedział.

Chłopiec najczęściej siedział i śpiewał, o ile owe gardłowe dźwięki można było nazwać pieśnią. Najbardziej przypominało to zaklęcia, uroki, czarodziejskie formuły wypowiadane w całkiem niezrozumiałym języku.

Śpiew dziecka zawsze przyprawiał Solvego o drżenie.

Od dawna już Solve nie zapraszał gości, nie mógł też zbyt często bywać wśród ludzi. Coraz bardziej dawała mu się we znaki samotność; miał wrażenie, że znalazł się na środku pustego oceanu.

Jedyną osobą, z którą mógł rozmawiać, oprócz ludzi spotykanych w pracy był więzień w klatce. Zaczął więc wieczorami przemawiać do owej istoty, z pogardą, drwiąco.

A potem opowiadał historię Ludzi Lodu.

Heike przysłuchiwał się temu z uwagą. Siedział całkiem spokojnie, trzymając dłonie zaciśnięte na drążkach klatki i wciskając pomiędzy nie nos.

Solvemu w pewien sposób pochlebiało jego zainteresowanie, opowiedział mu więc całą historię, od początku do końca. Wszak to Mikael, pradziad dziada Solvego, zaczął spisywać opowieść, a księgi znajdowały się pod opieką Daniela, ojca Solvego. Uzupełniono je o wszystkie późniejsze wydarzenia. W domu w Skenas Solve dokładnie je przestudiował.

Nadal, oczywiście, czegoś jeszcze brakowało w tych źródłach: dziennika Silje z zapiskami dotyczącymi wydarzeń w Dolinie Ludzi Lodu. Nikt już nie wierzył, że dziennik wciąż istnieje.

Ale on nie zaginął.

Dzięki opowieściom Solvego Heike nauczył się mówić, ale nigdy nie wykorzystywał swych umiejętności porozumiewania się. Gdyby nie jego zadziwiające, magiczne pieśni, Solve dałby sobie głowę uciąć, że chłopiec jest niemy.

Solvemu w pracy nie układało się najlepiej. Zaczęto go podejrzewać o to i owo. Z powodu sytuacji zaistniałej w domu stał się nerwowy i nie potrafił się skupić. Żył przecież w ciągłym lęku, że ktoś odkryje jego tajemnicę.

Pewnego dnia stało się to, co stać się musiało.

Nigdy nie dowiedział się, jakimi drogami rozeszła się plotka, lecz tego dnia natknął się na jednego ze swych starych znajomków; od czasu do czasu zdarzały mu się takie spotkania na mieście.

Znajomy przystanął i ze śmiechem zapytał, czy prawdą jest to, co mówią, czy raczej poszeptują, że Solve trzyma w domu uwięzionego małego człekozwierza? Takiego, co to zwykle pokazują na jarmarkach, z rogami na głowie, psim ogonem zamiast…

– Nie! – przerwał mu Solve. – Jak ludzie mogą wygadywać takie głupstwa!

Cokolwiek można by powiedzieć o Heikem, to nie miał rogów ani ogona!

Solve wpadł w panikę. Dość, że jeden człowiek zna jego tajemnicę. A teraz słyszy o rozprzestrzeniającej się plotce!

Kto? W jaki sposób? Carl Berg? Opuścił Wiedeń, więc Solve nigdy nie zdołał się z nim rozprawić. On mógł to zrobić, ale też uczynić to mógł ktoś inny. Za każdym razem, gdy jakaś osoba zanadto się Solvem interesowała, sprawiał, że ginęła w tajemniczych okolicznościach.

A jednak plotka od kogoś musiała brać swój początek. Ale od kogo?

No cóż, teraz było to nieistotne. Solve nie mógł już dłużej pozostawać w Wiedniu, a poza tym nie miał nic przeciwko opuszczeniu tego przeklętego miasta.

Ale dokąd miał skierować swe kroki, dokąd się udać?

Ze swym, jakże kłopotliwym, bagażem?

Na północ? Do domu, do Skandynawii? W każdym razie nie do Ingeli, nie mógłby jej spojrzeć w oczy. A tak lubili żartować i droczyć się jako dzieci.

Grastensholm… Babcia Ingrid musiała już w imię przyzwoitości pożegnać się z ziemskim życiem.

Sprowadzić się na Grastensholm… Ukryć dzieciaka i zamieszkać niczym książę otchłani w wielkim, opustoszałym dworze…

Cóż za podniecająca, jakże kusząca myśl!

Ale pozostali krewni na Elistrand? Ulf, Elisabet i jej mąż. Jak on się nazywał? Vemund Tark? Powiadano, że to dobry człowiek. Fuj! Ech, z tego, co Solve wiedział, dawno już mogli przejąć Grastensholm.

Rozmyślając nad tym wszystkim Solve dotarł do domu.

Miał jeszcze innych krewnych, choćby Arv i jego rodzice w Skanii.

Prawie ich nie znał.

Nie, było jeszcze inne wyjście, o wiele bardziej kuszące…

Na południe! Podjąć poszukiwania Tengela Złego w miejscu, gdzie dziad Dan zgubił ślad.

Teraz, kiedy znalazł się tak blisko…

Tak, mógł to zrobić. I w tym odmieniec mu nie przeszkadzał. Pochodził przecież z najlepszej krwi Tengela Złego!

Solve zerknął na klatkę. Zaczynała się robić za ciasna, chłopiec miał już cztery lata i gwałtownie rósł, choć pożywienie, jakie otrzymywał, trudno było nazwać odpowiednim.

Na razie jednak ta klatka musiała mu wystarczyć. Na nic większego nie starczało miejsca w powozie.

Szczęście, że była wiosna!

Na bogów, jakże nienawidził tego stworka!

To uczucie zdawało się odwzajemnione, choć niczego nie można było być pewnym. Chłopiec nigdy nie odzywał się ani słowem, siedział tylko i nie spuszczał z Solvego przenikliwych oczu.

Tego wieczoru Solve nie miał czasu na swą ulubioną rozrywkę – wtykanie szpikulców do klatki i drażnienie nimi człekozwierza. Przyjemność sprawiało mu obserwowanie reakcji chłopca. Bywało, że chłopczyk go nudził, siedział w kącie z żałosnym wejrzeniem. Wtedy Solve brał dłuższy szpikulec i dźgał Heikego tak długo, aż wzbudził jego gniew. Mały potworek był silny, chwytał za kłujący przedmiot i prawie wyciągał z dłoni dorosłego.

Wówczas Solve wybuchał śmiechem. Śmiał się jeszcze bardziej, kiedy zdołał przywieść stworka do płaczu. Był to najdziwniejszy płacz, jaki kiedykolwiek w życiu słyszał. Gniewne szlochanie bez łez.

Solve uważał, iż należą mu się owe chwile wytchnienia. Jakież wyczerpujące prowadził bowiem życie! W ciągu dnia musiał być idealnym przedsiębiorcą, gładkim i światowym, a potem ów koszmar w domu! Aż przykro się robi na samą myśl o kimś, komu towarzyszy przerażający stworek, którego nie można się pozbyć! Każdy chyba rozumie, że człowiekowi należą się chwile wytchnienia i niewinnej zabawy, polegającej na drażnieniu odmieńca aż do doprowadzenia go do wściekłości.

Zdarzało się jeszcze, że spotykał się z kobietami, ale wyłącznie u nich w domu. Aranżowanie takich schadzek okazało się jednak bardzo kłopotliwe i w końcu Solve zrezygnował ze swych dawniejszych wielkopańskich pretensji, zadawalając się kobietami gorszego pokroju. Nie dawało mu to jednak szczególnej radości, bowiem Solvego podniecała właśnie owa jakże przyjemna świadomość, że do tego stopnia rozpala serca szlachetnie urodzonych dam, iż decydują się na małżeńską zdradę. Ladacznice, z których usług korzystał ostatnimi czasy, na ogół, kiedy już było po wszystkim, uśmiercał. Któż bowiem po nich płakał? Czyż nie wyświadczał tym samym przysługi ludzkości?

Policja jednak wszczęła śledztwo w sprawie licznych przypadków nagłej śmierci wśród wiedeńskich nierządnic i także z tego powodu Solve wolał opuścić miasto.

Och, jak wspaniale będzie wydostać się stąd i rozruszać kości!

Tym razem Solve zrealizował swój plan zabrania z firmy wszystkiego, co uznał za potrzebne. Późnym wieczorem udał się do miejsca pracy. Wszedł do ciemnego budynku, a wkrótce opuścił go znacznie już bogatszy, pozostawiając firmę odpowiednio zubożoną.

Ale było to jak najbardziej sprawiedliwe, wszak to on ją odbudował i miał prawo do stosownej sumy w ramach wynagrodzenia, czyż nie?

Solve był prawdziwym specjalistą od tego rodzaju wyjaśnień.

Kiedy przekręcił w zamku klucz i otworzył drzwi do swego zbyt skromnego – zważywszy na standard, na jaki zasługiwał – domu, przystanął na korytarzu. Przez chwilę nasłuchiwał, po czym szeroko uśmiechnął się do siebie.

Znów rozległ się ów rozkoszny dźwięk!

Słychać go było czasem w spokojne, ciche noce. Płacz Heikego. Mały diabeł, doprowadzony do ostateczności, płakał naprawdę, choć cicho, jakby starał się zdusić szloch.

A więc mimo wszystko Solve potrafił dokuczyć małemu czartowi. Potomek, którego Solve nie chciał uznać, był jednak istotą czującą. Potrafił płakać jak inni ludzie, cierpieć w swej samotności.

To świetnie! Mógł więc ponieść zasłużoną karę!

Kiedy tylko Solve wszedł do środka, płacz natychmiast umilkł.

– Teraz, trollu, doświadczysz czegoś, co nigdy nie było ci dane! No, może parę razy kiedyś, dawniej, ale wtedy byłeś za mały, żeby to pamiętać. Wyjdziesz stąd! Nie, nie luzem, tyle chyba rozumiesz. Wyjeżdżamy! Jeszcze dziś w nocy!

Z klatki nie dochodził żaden dźwięk. Solve nie zapalił jeszcze świecy w pokoju, ale czuł spoczywające na sobie przenikliwe, choć nic nie wyrażające spojrzenie żółtych oczu.

Patrz sobie, patrz, myślał Solve. Niewiele ci to pomoże, bo choć obydwaj jesteśmy dotknięci, to ty nie masz żadnej władzy. Z nas dwóch ja jestem silniejszy. A kiedy odnajdę Tengela Złego… Zdobędę odpowiednią moc, by zniszczyć tę przypominającą pająka szkaradę, co wisi w twojej klatce. Twoją zabawkę, o którą ja sam, cóż za dureń, zabiegałem i nalegałem, by zabrać z domu! Dlaczego, dlaczego? Sam sobie wciąż zadaję to pytanie. Gdyby nie mandragora, byłbym teraz wolny. Nie ciążyłbyś mi tak bardzo, mój ty kamieniu młyński. Dawno już osiągnąłbym szczyty kariery w Wiedniu i prawdopodobnie podbił większą część świata. Z mym geniuszem, przy pomocy tajemnych sił, to nic trudnego! Ale nie. Powinienem był zrozumieć ostrzeżenie wtedy, gdy mandragora wisząca mi na szyi wydała się cięższa niźli ołów. Wiedziała, co robi. Mój ojciec odczuwał to samo, przestała mu służyć, choć czyniła to przez całe życie.

Mnie także nie chciała słuchać. Czekała, aż nadejdzie jej czas, czy nie odczuwałem tego wówczas? A więc czekała na to, by stać się twoją zabawką!

Cóż za marnotrawstwo! Wyrzucanie w błoto tajemnych, magicznych mocy! Stać się zabawką takiego smarkacza jak ty!

Solvemu pozostawało jeszcze jedno nieprzyjemne zadanie: ubrać stworka. Zwykle zajmował się tym tylko dwa razy do roku, zmieniał wtedy prostą koszulę, wiszącą w cuchnących strzępach na wychudzonym ciałku dziecka.

Solve wyjął nową koszulkę, którą kupił już jakiś czas temu, lecz nie miał ochoty przebierać w nią chłopca, wiedział bowiem, że za każdym razem kończy się to szarpaniną. Tym razem jednak Heike musiał założyć także spodnie i coś na nogi. Jak sobie z tym poradzić?

Powinno się go także wykąpać, przyznał Solve, przyjrzawszy się splątanym włosom i szarawym od brudu dłoniom i stopom.

Ale jak wykąpać takiego dzikusa, który nigdy nawet nie zbliżył się do wody?

Pomimo iż kąpiel była konieczna, Solve zdecydował poczekać z myciem, aż znajdą się nad jakimś jeziorem lub rzeką. Teraz nie miał czasu do stracenia. I tak dość będzie kłopotów z ubieraniem.

Pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem. Kierując się zbyt wielkim optymizmem, wepchnął nowe, czyste i ciepłe ubranie do klatki przez niewielki otwór, przez który zwykle wsuwał jedzenie.

– Załóż to! Wiesz, jak to się robi.

Nie zdążył jeszcze zamknąć klatki, a już ubranie zostało ciśnięte mu w twarz.

– Co to znaczy? – zapytał Solve surowo. – Masz ochotę robić trudności? Odradzałbym ci to.

Heike tylko wpatrywał się weń wyrażającym sprzeciw wzrokiem.

Solve wyciągnął rękę i mocno chwycił chłopca, który w odpowiedzi wbił mu zęby w dłoń.

Teraz Solve spróbował go przekonać:

– Wyjdziesz stąd, czy tego nie pojmujesz? Na dwór, na powietrze! Zobaczysz miasto, a potem łąki, góry i jeziora, rzeczy, o jakich ci się nie śniło. Ale musisz być ubrany, żebyś nie zmarzł i żeby ludzie nie oglądali cię gołego.

Zakładaj to, inaczej zostaniesz tutaj sam i umrzesz z głodu.

Zdawał sobie sprawę, że to pusta groźba. Heike prawdopodobnie też o tym wiedział. Przeklęty kwiat wisielców z pewnością zatroszczyłby się o to, by „nie zapomniał” o synu.

Czuł się jak spętany! Spętany nierozerwalnym łańcuchem, i to na własne życzenie. Życzenie, by posiadać mandragorę, no i z powodu nieprzemyślanej miłosnej przygody z Renate Wiesen.

Nie mógł teraz zrozumieć, po co wdawał się w tą historię z dziewczyną. Powinien był zachować przynajmniej trochę ostrożności!

Solve ze wszech miar żałował tego, co się stało, nie miało to jednak żadnego znaczenia.

Nie spodziewał się, że chłopiec go usłucha, nagle jednak spostrzegł, że malec męczy się, nieporadnie usiłując naciągnąć spodnie.

Nigdy jeszcze nie miał na sobie takiego ubrania, choć oczywiście widział, jak Solve się ubiera.

Wyglądało to doprawdy żałośnie. Nieduży człowieczek, nie mający żadnej wprawy, mocujący się ze spodniami. Ale w jego strasznych żółtych oczach gorzał zapał, świadczący o tym, że robi to nie na skutek gróźb Solvego, lecz dlatego, że zapragnął się wydostać. Było to zrozumiałe, nawet Solve musiał przyznać.

Nie oznaczało to, że odczuwał choćby cień wyrzutów sumienia z tego powodu, że przez tyle lat trzymał dziecko w zamknięciu. Przeciwnie, uważał, że świadczy ludzkości przysługę, chroniąc ją przed tym wstrętnym i groźnym stworem.

Tak właśnie myślał Solve Lind z Ludzi Lodu, który stał się jednym z najciężej dotkniętych w rodzie. Był też, ze względu na swą urodę i ludzki wygląd, jednym z najbardziej niebezpiecznych.

Prawdę jednak powiedziawszy, w ciągu ostatnich miesięcy katastrofalnie podupadł. Sam, oczywiście, tego nie zauważał, ale dostrzegli to jego współpracownicy. Mówił szybciej, bardziej niedbale, z większym podnieceniem, ubierał się co prawda starannie, lecz bardziej strojnie, krzykliwie, wręcz wyzywająco. Nosił buty na wysokich obcasach i używał zbyt dużo szminki – w tych czasach malowali się także i mężczyźni; w niczym nie miał umiaru. Uczucia i potrzeby innych ludzi nie obchodziły go ani trochę, bez wahania odbierał życie, jeśli tylko mogło to być pomocne w osiągnięciu jego celów, a dokonywał zbrodni w sposób wyrafinowany, nie budząc niczyich podejrzeń. Chociaż… nawet w tym stał się bardziej nieostrożny; po licznych sukcesach jego pewność siebie ciągle wzrastała.

Patrząc trzeźwo, dużo wyżej po drabinie hierarchii społecznej nie mógł się już wspiąć, choć spełniał wiele niezbędnych ku temu warunków. Brakowało mu jednak duchowych zdolności. By coś osiągnąć, nie wystarczą ambicje i zazdrość w stosunku do tych, którym się powiodło. Przede wszystkim należy pozyskać sobie szacunek innych, a tego już Solve nie umiał.

Właściwie więc cieszył się, że ma powód, by zerwać z obecnym życiem.

Chłopczyk był teraz na tyle chętny do współpracy, że zgodził się, by Solve pomógł mu nałożyć ubranie. Ojciec otworzył drzwiczki do klatki, drzwiczki, które właściwie nigdy do tej pory nie były używane, i chociaż chłopiec warczał i kilkakrotnie usiłował pochwycić go zębami, udało się nałożyć mu ubranie i coś na nogi. O butach Solve oczywiście nie pomyślał, znalazł jednak parę sporych kawałków skóry i rzemienie do ich obwiązania. To musiało wystarczyć.

Drzwiczki zostały na powrót zatrzaśnięte, Solve przykrył klatkę derką i wyniósł ją do czekającego już powozu.

Heike nie zobaczył więc nic, kiedy go wynoszono. Poczuł jednak inne, dla niego nowe powietrze; Solve poznał to po sposobie, w jaki chłopiec oddychał. Heike był zdumiony i przerażony.

Powóz okazał się szykowny, zakryty, siedzenia obite miał aksamitem, złote listwy. Solve załadował go do pełna tym, co jego zdaniem mogło się przydać, i oczywiście wstawił do środka klatkę. Sam, zamknąwszy dom na cztery spusty, usiadł na koźle.

Księżyc na niebie stał prawie w pełni, jedynie brzegi miał nieco postrzępione. Powietrze było chłodne, ale rześkie, przyjemne. W parkach zakwitły wiosenne kwiaty, a pączki na drzewach zmieniały kolor z fioletowego na delikatnie jasnozielony. Teraz co prawda nie było tego widać, ciemności nocy spowiły bowiem ziemię.

O najcichszej godzinie doby Solve opuścił miasto skrzypiącym powozem. Firmę, w której pracował, pozostawił niemal całkowicie ogołoconą z pieniędzy. Pokaźne zasoby znajdowały się teraz w jego bagażach.

Przyszłość mogłaby mu się rysować w nader jasnych barwach, gdyby nie ów straszny ładunek, znajdujący się we wnętrzu powozu…

Solvemu wydał się tym straszniejszy, że miał świadomość, iż nigdy się go nie pozbędzie.

Heike siedział spokojnie; skulony w kąciku klatki, nasłuchiwał i chłonął świat.

Nie odezwał się ani słowem, ale wszystkie jego zmysły wibrowały ze zdziwienia.

Wokół niego i pod nim wszystko trzęsło się i skrzypiało, do nozdrzy docierały osobliwe zapachy, obce powietrze, inna temperatura… Wysunął rękę przez dziurę między drążkami i pociągnął za derkę, chcąc ją odsunąć, by coś zobaczyć. Na nic się to jednak nie zdało, derka bowiem wetknięta była pod spód klatki.

Heike w ciemności, po omacku, odszukał swego najdroższego przyjaciela, mandragorę. Odnalazł ją i zdjął z haczyka, mocno przycisnął do piersi, tak jak czynią wszystkie dzieci, szukając pociechy u szmacianych kukiełek.

Mandragora była ciepła, dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Przytulił do niej swą brzydką buzię i siedział nieruchomo, czując w piersi wielką pustkę, taką, jaka ogarnia człowieka, gdy nie rozumie nic z tego, co się wokół niego dzieje.

Solve wziął kurs prosto na zachód, przez dolinę Dunaju, kierując się ku wyżynie wokół Salzburga.

Kiedy świt wstawał nad górami na wschodzie, jechał przez uśpione wioski, w których nawet psy się nie zbudziły.

Czarne sylwetki domów rysowały się na tle nocnego nieba, mgła podnosząca się z wiosennie mokrej ziemi snuła się przed jego oczyma. Oddychał głęboko i z autentyczną ulgą.

Chciał zacząć wszystko od początku, stworzyć sobie nowe życie, Heike czy nie Heike. Wyruszał w świat na poszukiwania Tengela Złego i bardzo się tym radował. Traktował swego budzącego grozę przodka jak bliskiego krewnego i sprzymierzeńca.

Gdyby tylko zdołał odnaleźć miejsce spoczynku Tengela Złego, skończyłyby się wszystkie jego troski!

Niezależnie od okoliczności Solve nie chciał ryzykować wypuszczenia Heikego na świeże powietrze. Solve nigdy by się nie przyznał, że boi się chłopca, ale tak właśnie było.

Zdecydował natomiast co innego: zaniósł klatkę do niewielkiego jeziorka i zanurzył ją w wodzie razem z malcem w ubraniu. W ten sposób i klatka się wyczyści, śmiał się do siebie.

Kiedy leżał tak na wystającym kamieniu, trzymając klatkę w wodzie, odczuł nieprzepartą pokusę… Popatrzył na zanurzonego po szyję chłopca, przerażonego do szaleństwa nowymi, nieznanymi okolicznościami, przeniósł wzrok na mandragorę… i dostrzegł możliwość, jaka się przed nim zarysowała.

Przy kamieniu było głęboko. Z determinacją opuścił klatkę jeszcze niżej…

Tego nie powinien był robić. Mandragora znów dała znać o sobie, rzuciła mu się do gardła, dusząc i dławiąc.

Jeśli wytrzymam jeszcze trochę, to i mandragora utonie, myślał zgnębiony. Przed oczami latały mu już czarne płaty. Wiedział jednak dobrze, że jeśli nie zanurzy klatki dostatecznie głęboko, korzeń wypłynie i będzie unosił się na powierzchni.

Nagle pociemniało mu w oczach i jedyne, co mógł zrobić, by ratować swe nędzne życie, to jak najszybciej wyciągnąć klatkę z wody.

Zrobił to w ostatniej chwili, zarówno dla Heikego, jak i dla samego siebie.

Incydent ten nie przyczynił się do zbliżenia ojca z synem. Przeciwnie, w zachowaniu chłopca, kiedy już doszedł do siebie po wstrząsie, dała się odczuć jeszcze większa nieufność. Wiele czasu upłynęło, zanim dotarli do Salzburga, a potem dalej, do małej wioski Salzbach, gdzie zniknął trop Tengela Złego.

To znaczy zniknął dziadkowi Danowi. Solve jednak nie miał zamiaru się poddać, chciał próbować do skutku.

Wioska Salzbach już nie istniała, jako że wszyscy mieszkańcy uciekli, „wówczas gdy do Salzbach przybył Szatan”. Tak głosi legenda.

Solve miał w pamięci słowa dziada: Tengela Złego opisywano jako bardzo, bardzo starego złego człowieka, który grał na flecie. Poza tym opis znany był dobrze członkom rodu Ludzi Lodu. Płaska głowa umieszczona na krótkim korpusie, nos, który zmienił się niemal w ptasi dziób, leżący na przerażającej otchłani ust. Straszliwe, żółte oczy…

Wszystko to Solve wiedział. Salzbach przestało istnieć, ale, jego zdaniem, przetrwały na pewno sąsiednie wioski. Interesowały go zwłaszcza te położone najbliżej od południa, na południe bowiem Tengel Zły miał właśnie zmierzać. Dotąd Dan zdołał dojść jego śladem.

„Jakby go ziemia pochłonęła”, mówili podobno ludzie. Ale Solve zamierzał szukać dokładniej.

Po drodze sypiał w najprzedniejszych zajazdach, ale nigdy nie zabierał klatki z chłopcem z powozu, pozostawianego na noc w lesie. Kupował trochę pożywienia, na które malec rzucał się jak zwierzę. Solve z wielkim niesmakiem patrzył na takie nieokrzesanie i brak manier.

Minąwszy Salzbach natrafił na rzeczywiście ważny ślad. Dziadek wcale nie musiał jechać daleko, ale nie stać go było na kontynuowanie poszukiwań i to go usprawiedliwiało.

Solve miał pieniędzy w bród.

O, tak, doskonale pamiętano dawną legendę o przerażającej istocie, która śmiertelnie przestraszyła ludność z wiosek na południu.

Solve musiał więc tylko podjąć trop. Kolejne wskazówki napływały w nierównych odstępach.

Wiodły go dalej i dalej na południe. Legenda pojawiała się w rozmaitych wersjach, we wszystkich jednak jądro było takie samo, choć czasem trudno było je wyłowić spośród wielu wydarzeń.

Dotarł do krainy Słoweńców, ale nadal znajdował się w granicach ogromnego królestwa Habsburgów. On sam nie wiedział dokładnie, gdzie jest, słyszał jednak, że ludzie w tych okolicach mówią innym językiem. Wielu jednak znało niemiecki.

Przez cały czas wiózł klatkę ze sobą. Chłopczyk już wiele razy miał okazję oglądać świat. Z początku szeroko otwierał przerażone oczy, wkrótce jednak przywykł do zmieniającego się otoczenia. Podróż nie zacieśniła więzi między ojcem i synem. Nienawiść Solvego przybrała już takie rozmiary, iż wykorzystywał każdą nadarzającą się sposobność, by obrzucać syna wyzwiskami i pełnymi pogardy słowami lub kłuć go szpikulcami. Nie baczył na to, że drobne ciałko Heikego pokrywały rany i siniaki, ani też na to, że nocą, gdy chłopiec sądził, że ojciec go nie słyszy, płakał cicho, bezradnie…

Jedna rzecz była pewna: podczas swojej wędrówki na południe Tengel Zły musiał wywrzeć ogromne wrażenie. Od chwili, gdy przemierzał wioski, upłynęło pięćset lat, a ludzie nadal opowiadali sobie o demonie otchłani, który kiedyś nawiedził te strony.

Pewnego dnia jednak Solve w mrożących krew w żyłach opowieściach natknął się na kolejny szczegół.

Szczegół bardzo mu bliski, i w czasie, i w przestrzeni.

Загрузка...