ROZDZIAŁ XI

Elena dostrzegła Solvego powracającego z wioski.

Drżała na całym ciele, bo wiedziała, że postąpiła wobec niego nielojalnie, choć jednocześnie była przekonana, że nie mogła zachować się inaczej.

A i tak wszystko na próżno. Mały więzień nie zdołał się uwolnić.

Czy Solve zorientuje się, że była w jego chacie?

Nie, uważała, że nie da się tego stwierdzić. Zamknęła i klatkę, i drzwi wejściowe tak, że nie można było poznać, iż ktoś je otwierał, choć od środka dałoby się je łatwiej pokonać. Gdyby Solve wrócił zamyślony, niczego by nie zauważył, jeśli jednak jest podejrzliwy i wszystko sprawdza, natychmiast odkryje różnicę.

Elena śmiertelnie się bała. Bezustannie modliła się do Matki Bożej, prosząc o wybaczenie i pomoc.

Ale jak będzie mogła jeszcze kiedyś spotkać się z Solvem? Już wcześniej zadawała sobie to pytanie i nie przestawała o tym myśleć. Stał się jej przecież tak bliski zaledwie po paru dniach znajomości… Teraz nie miała pojęcia, co robić. Gdyby nie powiodła się próba udzielenia pomocy stworkowi, pozostawała wszak przytłaczająca świadomość. Dziecko w klatce! Co z tym począć?

Skąd miała czerpać odwagę, by dalej tutaj mieszkać samotnie? A jeśli chłopiec doniesie o wszystkim ojcu?

Ojcu? Solve miałby być ojcem czegoś tak… nieprawdopodobnego?

Jednakże nieznośny żal z powodu okrutnego traktowania dziecka zagłuszał wszelkie inne uczucia Eleny.

Solve dotarł już do chaty. Elena ze swego małego okienka nie mogła dostrzec drzwi jego domu, nie widziała więc, jak zareagował otwierając je.

Tak strasznie, straszliwie się bała!

Solve wracał zatopiony w myślach, tak właśnie jak spodziewała się Elena. Dopiero gdy otworzył drzwi wejściowe, zastanowił się, w jaki właściwie sposób znalazł się w środku.

Czyż nie przywiązał ich, i to wcale mocno, sznurkiem?

Po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz. Czyżby dostali się tu złodzieje?

Przyjrzał się drzwiom. Sznurek został zerwany, zwisał luźno. Klamka była opuszczona. Wszystko wskazywało na to, że drzwi zostały otwarte od wewnątrz. Z wielką siłą!

Drzwiczki wiodące do izdebki w głębi były zamknięte.

Solve czuł, jak pot wstępuje mu na czoło i wilgotnieją dłonie. Czy w domu nie panowała niecodzienna cisza?

Na palcach przekradł się do drzwi i nasłuchiwał. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. Ogarnęło go straszliwe przeczucie, że jest całkiem sam. Mocnym ruchem otworzył drzwi i… Całe powietrze jakby nagle uszło mu z płuc. Przeszył go gwałtowny strach, zakłuł w serce ostrą jak igła strzałą.

Klatka była otwarta. Chłopiec zniknął!

Musiał oprzeć się o drzwi, przez chwilę nie mógł oddychać. Nagle poczuł, jak wzbiera w nim gniew.

Z wrzaskiem padł na kolana, by zbadać zamek w klatce. Gdy stwierdził, że i on także musiał zostać otwarty od środka, jego twarz powoli przybrała barwę kredy.

Czy Heike naprawdę mógł dokonać tego samodzielnie?

Na to wyglądało.

A on był przekonany, że chłopiec jest za mały i zbyt słaby!

Solve dostrzegł porzuconą w kąciku mandragorę. Krzycząc ze złości wyciągnął ku niej rękę, lecz okrzyk gniewu zaraz przerodził się w narastające wycie z bólu. Zdążył jednak uprzednio wyjąć rękę z klatki i mandragora, przeleciawszy przez całą izbę, zniknęła teraz w kącie.

Solve miał już jej dosyć. Odnalazł szuflę do węgla, przy jej pomocy wyniósł mandragorę niczym krowie łajno i odrzucił daleko, jak najdalej od chaty. Nie zadał sobie trudu, by sprawdzić, gdzie upadła. Potem wrócił do domu, usiadł na ławie w dużej izbie i tak tkwił roztrzęsiony, drżąc na całym ciele.

Musiał się uspokoić. Nie wolno mu wpadać w panikę. Pomyśleć…

Chłopiec nie mógł dotrzeć zbyt daleko.

Ze świstem wciągnął powietrze przez nos, zacisnął zęby.

Elena!

W głowie chaotycznie wirowały mu myśli. Czy Elena maczała w tym palce? A może widziała chłopca i odkryła tajemnicę Solvego? Może stworek jest teraz u niej? A jeśli rozmawiała z kimś z wioski? Co powinien zrobić, co wymyślić? Musi pójść do niej, natychmiast. Dowiedzieć się, ile dziewczyna wie i czy nie ukryła gdzieś chłopca.

A jeśli okaże się, że wie… Elena będzie musiała umrzeć! Zanim zdąży podzielić się nowiną z innymi.

Później natychmiast będzie musiał zabrać się za szukanie chłopca.

Zanim odnajdą go inni.

Oddychał głęboko, miarowo, chcąc odzyskać całkowity spokój. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl, tym razem o wiele bardziej przyjemna.

Chłopiec zapomniał o swojej mandragorze! Oznaczało to, że był teraz całkowicie bezbronny.

Solvego ogarnęło podniecenie. Musi odnaleźć mandragorę, zanim wpadnie z powrotem w ręce Heikego!

Ale nie było co się spieszyć, mógł się jeszcze wstrzymać. Gdyby chłopiec wyszedł na otwarte pole, Solve natychmiast by go zauważył, a wówczas nie ulegało wątpliwości, kto okazałby się szybszy.

Mandragora mogła spokojnie leżeć tam, gdzie upadła. Teraz najważniejsza była Elena!

Zobaczyła, jak nadchodzi. Szedł bardzo zdecydowanym krokiem, choć z całej siły zmuszał się, by iść spokojnie. Czyżby odkrył, że była u niego w domu?

Nie może dopuścić, by wszedł do środka, do chaty!

Czym prędzej schwyciła pranie i wyszła mu naprzeciw. Zobaczyła, że na skroni wystąpiła mu pulsująca żyła, poza tym był opanowany i uśmiechnięty, choć rozbiegane oczy świadczyły o zaniepokojeniu.

Elena chciała wyjaśnić, że właśnie miała zamiar zejść do niego, by zanieść mu ubranie, lecz przestraszyła się, że może źle zrozumieć jej niezgrabne tłumaczenia i pomyśleć, że już tam była. Dlatego zrezygnowała z tego i z przyjaznym, jak miała nadzieję, uśmiechem, wręczyła mu zawiniątko.

Solve jednak najwidoczniej nie miał zamiaru na tym poprzestać. Zdawał się nalegać na to, by pójść do niej do domu. Pomimo uśmiechu nie znikającego z twarzy w oczach nie można było wyczytać przyjaźni. Elena przestraszyła się jeszcze bardziej i udawała, że nic nie rozumie.

Odłożył wówczas na ziemię ubranie, które mu przyniosła, i stanowczo ujął ją za ramię. Nie zważając na jej przerażone protesty, zaczął prowadzić ją pod górę.

Musiała teraz udawać, co wcale nie przychodziło jej z wielkim trudem, gdyż ogromnie była wystraszona.

Żarliwymi prośbami, za pomocą gestów, dała mu do zrozumienia, iż boi się, że on pragnie ją uwieść, i błagała go, by nie zbrukał jej czystości.

Mowę jej dłoni, oczu i słów nietrudno było pojąć. I wtedy właśnie Solve uczynił coś, co wprawiło ją w zdumienie.

Uśmiechnął się życzliwie, uspokajająco. Choć czy życzliwie? W oczach nadal czaiła się przedziwna groźba. Ale pozostawił ją w miejscu, w którym się zatrzymali, dając znak, by na niego czekała, i sam podszedł do jej małej chatki.

Elenie bardzo się nie podobało, że Solve samowolnie wdziera się do jej domu, choć, przyznać trzeba, było to o wiele korzystniejsze rozwiązanie.

Zastanawiała się, po co tam poszedł. Czy czegoś szukał?

Solve rozejrzał się po chałupce. Elena może sobie myśleć o nim, co chce, on musi sprawdzić, czy nie ukryła gdzieś chłopca.

Żyła, doprawdy, w skromnych warunkach! Chatynka była jeszcze uboższa od tej, w której zamieszkał on sam. Pachniało tu jednak świeżo upieczonym chlebem i zapach ten sprawił, że poczuł głód, choć przecież zjadł w wiosce solidny posiłek.

Obórka dla kóz znajdowała się pod tym samym dachem, od części mieszkalnej oddzielała ją tylko cienka ściana. Zajrzał i tam, obszukał wszystkie możliwe kąty.

W tej chacie jednak nie było miejsca, w którym dałoby się ukryć chłopca.

Solve zdezorientowany stał na środku jedynej izby. Dziewczyna nie może powziąć żadnych podejrzeń…

Wiedział już, jak się wytłumaczy. Znalazł w kieszeni kilka miedziaków, obiegowych monet tego kraju, i położył je na stole. Niech to będzie zapłata za pranie. Inaczej Elena zapewne by ich nie przyjęła; na poczekaniu wymyślił powód, dla którego pragnął wejść do jej domu.

Przeszukanie chaty odbyło się tak szybko, że z pewnością nie przyszłoby jej do głowy, że sprawdził wszystko. Na widok krucyfiksu na ścianie twarz ściągnął mu pogardliwy, nieprzyjemny grymas. Pospieszył ku wyjściu.

Oczekiwała go w miejscu, w którym ją zostawił. Solve wskazał dłonią na jej chatkę, dając do zrozumienia, że czeka ją tam niespodzianka. Zabrał ubranie i pochwaliwszy jej pracę, zszedł w dół zbocza w stronę swojej chaty.

Elena okazała się niewinna. Nic w jej zachowaniu nie wskazywało na to, by wiedziała cokolwiek o zbiegłym chłopcu.

Nie zauważył, z jakim trudem starała się okazywać mu taki podziw jak dawniej. Dobrze, że nie widział strachu wyzierającego z jej oczu, nie słyszał serca, które waliło jak młotem.

Niedługo potem Elena znów wyglądała przez okienko. Ujrzała Solvego kręcącego się wokół domu. Sprawiał wrażenie, jakby czegoś szukał.

I dopiero w tej chwili Elena zrozumiała, że chłopcu mimo wszystko udało się uciec. Widocznie tego nie zauważyła, zajęta pieczeniem chleba nie mogła bezustannie wyglądać przez okno.

Pieniądze położone na stole miały tylko wprowadzić ją w błąd. Przyszedł do niej, by tu szukać chłopca!

– Mały stworku – szepnęła. – Oby wszystkie dobre moce miały cię w opiece! Nie mogę ci już więcej pomóc, ale życzę ci powodzenia, ty biedny nieszczęśniku!

Solve szukał jak opętany. Mandragora, jak daleko właściwie ją odrzucił? Że też nie patrzył uważnie!

Powinna jednak leżeć tu gdzieś w pobliżu. Powinna! Jeszcze raz przeszukał nieliczne rosnące wokół domu wysokie kolczaste krzaki, obsypane żółtym kwieciem. Na otwartej przestrzeni na pewno jej nie było, tam dawno by już ją odnalazł. W końcu podniósł się zrezygnowany. Do diabła z mandragorą, nie mógł już marnować na nią więcej czasu.

Znacznie ważniejsze, by odnalazł chłopca.

Rozejrzał się dokoła. Gdzie? Gdzie powinien szukać?

Właściwie tylko w jednym kierunku Heike mógł się udać, nie pozostawiając za sobą żadnych śladów. Co prawda niepojęte było, jak malec zdołał dotrzeć aż do lasu, ale innego wyjścia nie miał. We wszystkich innych miejscach byłby widoczny.

Solve przeszukał już starannie niskie zarośla rosnące tu i ówdzie, niczego tam jednak nie znalazł. Gdyby chłopiec skierował się ku wiosce, Solve natknąłby się na niego już wcześniej.

Pozostawał jedynie las.

Przeklęty diablik, właśnie teraz wymyślić coś takiego, teraz, kiedy Solve zdołał zauroczyć mieszkańców wsi! Zabawę w polowanie na cnotę Eleny musiał odłożyć na później. Tego przedpołudnia udało mu się pozyskać wielu przyjaciół w wiosce. Do gospody, która w żaden sposób nie zasługiwała na tę nazwę, sprowadzono tłumacza, a wraz z nim przybyło wielu mężczyzn. Otoczyli Solvego, spragnieni wieści z wielkiego świata, a on mówił i mówił. Opowiadał tym pożałowania godnym nędzarzom o swych bogactwach w Wiedniu, o pobycie na dworze królewskim. Opowiadał też o wielkich interesach, jakie zamierza ubić w Wenecji. Oni słuchali oczywiście zafascynowani, niemal w uniesieniu. Wydawało się, jakby ich uwagę przykuwały przede wszystkim oczy Solvego, bo też i nieczęsto można było napotkać takie złociste, żółte oczy.

Dowiedział się jednak, że konia i powozu w Planinie nie dostanie. Konie, które mieli, potrzebne były tutejszym chłopom, a jedyny środek lokomocji, jaki mu mogli ofiarować, okazał się starą, rozklekotaną furą do przewożenia rzepy.

No cóż, to mu absolutnie nie odpowiadało, rozumieli chyba, iż nie może przybyć do Wenecji na chłopskim wozie!

Niestety! Solve, któremu wydawało się, że wzbudził podziw i szacunek wśród ubogich chłopów, znów popełnił dwa brzemienne w skutki błędy! Po pierwsze, nie powinien był się chełpić Wiedniem i swymi powiązaniami z tamtejszym dworem. Słoweńcy bowiem dalecy byli od miłości do narzuconych im władców.

Wzmianki o książęcym domu Habsburgów działały na nich jak czerwona płachta na byka. Po drugie zaś ich zainteresowanie niesamowitymi oczami miało zupełnie inną przyczynę. Gdyby Solve wiedział więcej o ludowej kulturze i wierzeniach Słoweńców, szybciej by to zrozumiał.

On jednak nadal miał w pamięci tylko to, jak wielce ich zdumiał następnym posunięciem. Przysłuchiwali mu się z taką uwagą, iż nie mógł się powstrzymać, by jeszcze bardziej ich nie zaskoczyć.

Wspomnienie to napełniało go rozpierającym uczuciem triumfu.

– Widzisz tego chłopaka, który zajmuje się koniem? – zapytał tłumacza. – Potrafię zmusić go, by próbował zaprząc konia odwrotnie.

Tłumacz odniósł się do jego oświadczenia z wielkim sceptycyzmem, ale przełożył pozostałym słowa Solvego. Wszyscy pokręcili głowami i uśmiechnęli się drwiąco, z niedowierzaniem.

– Spróbuj – zachęcali go przez tłumacza, który starał się nadać swemu głosowi obojętne brzmienie.

Solve wiedział, że zadanie to może okazać się trudne, gdyż zawsze udawało mu się tylko to, czego naprawdę gorąco pragnął. Teraz więc musiał skoncentrować całą swą siłę woli, by chłopak zachował się tak, jak mu nakaże.

Skupił się mocno, aż kropelki potu wystąpiły mu na czole i nad górną wargą. Chłopi umilkli, przez otwarte drzwi wpatrywali się w młodego chłopaka. Solvemu wydawało się, że na twarzach niektórych dostrzega drwinę, a to omal nie wyprowadziło go z równowagi.

Młodzieniec podprowadził konia do wozu. Teraz, teraz, myślał Solve, błagając wszelkie złe moce Ludzi Lodu o pomoc.

Chłopak przystanął, jakby nagle nie wiedząc, co ma robić, a potem ustawił zwierzę wzdłuż dyszla przodem do wozu!

Wśród zgromadzonych wokół stołu rozległo się ni to westchnienie, ni to jęk.

Solve nie chciał jednak przebrać miary.

– Myślę, że to wystarczy – powiedział obojętnie, przerywając hipnozę. – Nie będziemy dłużej kpić z chłopaka.

Młodzieniec znów się zatrzymał, pocierając dłonią czoło. Kiedy zorientował się, że koń stoi zwrócony przodem w stronę wozu, pospiesznie zaczął go odciągać.

Mężczyźni jednogłośnie odetchnęli z ulgą. Onieśmieleni, spode łba przyglądali się Solvemu. Potem mruknęli coś o śmierci starego ojca Milana i mającym odbyć się po południu pogrzebie. I jeden za drugim zaczęli się rozchodzić.

Dostali za swoje, triumfował w duchu Solve. Spodziewał się, co prawda, że zachwyceni będą śmiać się z jego dowcipu, ale, o dziwo, wcale tak się nie stało. Wydawali się raczej dziwnie markotni i zafrasowani.

Skłonność do niedoceniania inteligencji i wartości innych ludzi miała okazać się dla Solvego bardziej niebezpieczna, niż był to w stanie sobie wyobrazić.

Z wściekłością przepatrywał miejsca przylegające do skraju lasu w poszukiwaniu Heikego. Gniew jego wywoływała przede wszystkim myśl, że ten czarci pomiot uciekł akurat wtedy, kiedy zaczęło mu się lepiej wieść i w wiosce, i u Eleny. Nie miał czasu, by go szukać!

Musiał jednak odnaleźć chłopca, zanim dotrze on do ludzi, to niezwykle ważne. A ponieważ Heike nie miał już przy sobie mandragory, Solve nareszcie będzie mógł pozbyć się go raz na zawsze. Spełniłby tym samym miłosierny uczynek, bo przecież takie dziecko, które nic nie wie o życiu wśród ludzi, nieustannie będzie napotykać trudności, czyż nie tak?

Było to kolejne z pokrętnych usprawiedliwień Solvego, służących wyłącznie stłumieniu ewentualnych wyrzutów sumienia.

Szukał przez cały dzień, zagłębiając się w las coraz dalej i dalej. Ale jestem biedny, użalał się nad sobą. Ten wstrętny szczeniak nawet nie pomyśli o moim głodzie i zmęczeniu!

Zdaniem Solvego o Heikego nie trzeba było się martwić. Chłopiec nie raz i nie dwa obywał się bez jedzenia przez całą dobę, był więc przyzwyczajony do ssania w żołądku.

Zapadł zmrok i Solve musiał ruszyć w powrotną drogę do domu, nigdzie nie napotkawszy bodaj śladu chłopca. Miał jednak zamiar podjąć poszukiwania następnego ranka, przeczesał bowiem spory kawałek lasu i na jutro pozostał mu do spenetrowania jedynie niewielki odcinek.

Teraz pragnął jak najprędzej powrócić do domu.

Solve żywił mimowolny respekt wobec ciemności panujących w tej okolicy…

Chłopi z wioski odprowadzili ojca Milana na miejsce ostatniego spoczynku. Sam Milan przygotowywał się do odwiedzin u Eleny następnego dnia. Nic go już nie powstrzymywało przed oświadczeniem się o jej rękę. Nie dbał wcale o jej posag, Milan był jednym z niewielu w wiosce, którzy stawiali miłość ponad majątek.

Elena także szykowała się na następny dzień. Zatopiona w myślach, zamknęła już kozy na noc. Z nadejściem poranka zamierzała udać się do wioski, by tam u kogoś, nie wiedziała jeszcze u kogo, szukać rady. Musiała się podzielić się z kimś wiadomością o chłopcu.

Jej sąsiad powrócił do domu, gdy słońce chowało się już za góry. Ze sposobu, w jaki się poruszał, wywnioskowała, że jest zmęczony, zawiedziony i zirytowany.

Widać nie odnalazł małego.

To była jakaś pociecha.

Oby tylko nie przyszedł znów tutaj do niej! Po tym wszystkim, co zaszło, Elena nie chciała go już więcej widzieć. Była zasmucona, oszołomiona i bezradna, nie wiedziała, co robić dalej. Miała wątpliwości, czy postąpiła słusznie, wypuszczając chłopca z klatki wbrew wiedzy i woli Solvego. Malec mógł przecież w rzeczywistości okazać się małym diablikiem, który przypadkiem zstąpił na ziemię.

Nie, to niemożliwe, zdecydowała. Nie z takimi oczami, wiernymi kopiami oczu Solvego.

W zapadającym zmierzchu długo siedziała, zaprzątnięta troską o tego małego biedaka, który był w lesie sam. A jeżeli nocą będzie zimno?

Niewiele się namyślając, Elena po ciemku wyszła z chaty i na krzakach rosnących za domem powiesiła kilka sztuk garderoby. Swoje własne grube zimowe spodnie… jeśli zechce, będzie je mógł podwinąć. Dołożyła jeszcze cienki rzemyk, który mógł służyć jako pasek. Tak małych butów nie miała, zastąpić je musiały kawałki skór i rzemienie. Zaniosła też futrzany kubrak, z którego dawno wyrosła.

Gdyby przypadkiem przechodził obok jej domu…

Wynoszenie ubrania gdzieś dalej na nic by się nie zdało, ponieważ i tak nie wiedziała, gdzie jest chłopiec.

Biedne dziecko!

Nie dość że natura obdarzyła go takim wyglądem, że na jego widok ludzie ze strachu będą rzucać się do ucieczki, to na dodatek od najwcześniejszych dziecięcych lat musiał cierpieć uwięziony w małej, ciasnej klatce. A teraz jeszcze może ona dołożyła kamień da ciężaru, jaki przyszło mu dźwigać? jakiż musiał być samotny, zmarznięty i głodny! Uświadomiwszy to sobie, Elena natychmiast pobiegła po świeżo upieczony bochen chleba i położyła go przy wiszącym na krzaku ubraniu. Postanowiła także, że następnego dnia zbierze kilkoro zaufanych ludzi i wspólnie przeczeszą las. Dłużej tak być nie może!

Wreszcie się położyła, ale leżała nie śpiąc i nasłuchując obcych dźwięków. Niczego jednak nie usłyszała.

Doszła do wniosku, że będzie musiała pomówić z mieszkańcami wioski, przygotować ich na to, że chłopczyk ma tak szczególny wygląd. Inaczej zdarzyć by się mogło nieszczęście, ktoś powodowany strachem mógłby zabić dziecko.

Nie można było do tego dopuścić. Czuła się za nie odpowiedzialna, ona i nikt inny. Wszak otworzyła mu drzwi klatki.

Aż zakłuła ją w sercu na wspomnienie spojrzenia, jakim ją obrzucił. Agresywna reakcja więźnia, gdy zbliżyła się do klatki, nie przeszkodziła Elenie dostrzec bezgranicznej samotności w jego oczach.

Czy zrozumiał, że pragnęła jego dobra? Czy wiedział, że na świecie istnieje życzliwość i miłość?

Tego Elena wcale nie była pewna.

Uczucia, jakie żywiła da Solvego, były mieszane, trudne do zdefiniowania. Był przecież obiektem jej pierwszego, młodzieńczego zakochania, bo o miłości chyba jeszcze zbyt wcześnie mówić. Ale w jej sercu zapalony został płomień i grzał tak mocno, że niemal odebrał jej cały rozsądek.

Żal, że ze wszystkich ludzi właśnie on miał dziecko zamknięte w klatce, wyraźnie zaniedbane, udręczone dziecko, sprawiał jej nieznośny ból. Starała się myśleć o pierwszym wrażeniu, jakie wywarł na niej Solve, o tej odrobinie wulgarności i nikczemności, jaką dostrzegła w jego twarzy, ale to było za trudne. Już łatwiej było wmawiać sobie, że to nie on ponosi odpowiedzialność za uwięzienie chłopczyka w klatce.

Malec mógł przecież być niebezpieczny dla ludzi.

W takim razie Elena postąpiła niesprawiedliwie wobec Solvego i popełniła chyba niewybaczalne przestępstwo wobec swych bliźnich.

Musi z kimś porozmawiać!

Życie Eleny stało się bardzo skomplikowane.

Zapłakany, nieszczęśliwy Heike patrzył na ciemniejące wieczorne niebo z groty, do której się wczołgał.

Przedostał się przez las i dotarł do dziwacznych skał, pokrytych żłobieniami, pełnych lejów i rozpadlin. Heike nie wiedział, że znalazł się na obszarach krasowych. Był zbyt zmęczony, głodny, zbyt obolały, by uważniej przyglądać się formacjom skalnym.

Pod wielkim głazem znalazł niedużą jamę i wpełzł do niej, drżąc z zimna i popłakując. Wolność, którą zrazu przyjął z otwartymi ramionami, trudno było pojąć. Same nowości, a większość z nich sprawiała ból.

Heike nie mógł już dłużej myśleć. Leżał skulony, z piersi wyrywało mu się łkanie. Wkrótce powieki przysłoniły żółte oczy i chłopiec zasnął.

Wokół jego groty zapadła noc. Malec przekręcił się we śnie, starając się znaleźć więcej ciepła.

Wstał księżyc, oświetlając bloki skalne, które w jego blasku wydawały się całkiem białe, ale Heike tego nie widział. Spał.

We śnie wydawało mu się, że widzi pochylającego się nad nim człowieka. Heike patrzył na niego, lecz nie dostrzegał wyraźnie. Postać nachyliła się głębiej i wyciągnęła w jego stronę mandragorę. Heike przyjął ją, śmiejąc się uszczęśliwiony, i przycisnął do piersi.

Jakaż ona ciepła, jak nieprawdopodobnie wprost grzeje!

Wszystkie smutki, wszystko co złe, nieznane, przestało nagle mieć znaczenie. Jego jedyny przyjaciel znów był przy nim!

Загрузка...