ROZDZIAŁ XIV

Nad wzgórzami, gdzie niezdecydowany Heike zastanawiał się, którą drogę obrać, legło ciężkie powietrze.

Ludzie Lodu… Solve tak wiele opowiadał mu o Ludziach Lodu; słuchając jego opowieści Heike przeżył najpiękniejsze chwile.

Kiedy wyszedł na świat, nie znalazł jednak Ludzi Lodu, choć taką miał nadzieję. Bardzo pomieszało mu to w głowie.

Źle się czuł w tym dusznym powietrzu. Chmury kłębiące się nad miasteczkiem były sinoszare. Ale za strasznym rusztowaniem na wierzchołku po drugiej stronie, niedaleko niego, za tą konstrukcją, w której wyczuwał utajoną groźbę, za nią niebo przybrało chorobliwie żółtoszarą barwę. Kilka wielkich czarnych ptaków bezustannie krążyło nad rusztowaniem, wyraźnie rysującym się na tle chmur. Ptaki skrzeczały ochryple, w panującej dokoła ciszy ich głosy zdawały się jeszcze bardziej przerażające.

Miał wrażenie wielkiej pustki w sobie. Może dlatego, że był po prostu głodny?

Nie miał jednak na nic ochoty.

W ciągu długich lat spędzonych w klatce nauczył się śnić, zatapiać w tęsknocie, która nie zna granic.

Kiedy odzyskał wolność, przyszło mu do głowy, że to za Ludźmi Lodu tak tęskni. Solve jednak nie wyjaśnił, jak daleko stąd da Norwegii czy Szwecji, gdzie mieszkają Ludzie Lodu. Heikemu wydawało się, że są tuż-tuż.

Wkrótce jednak przekonał się, jak bardzo się mylił. W całej okolicy nie znalazł wielkiego, pięknego dworu Grastensholm.

Spotkanie z otaczającym go światem było zimne i gorzkie. Teraz nie miał już nawet o czym marzyć.

Z miasteczka dobiegał go niezwykły odgłos, który zarazem wydał mu się piękny. Dźwięczne uderzenia. Coś podobnego Heike słyszał już kiedyś w innych miejscach, w innych miastach. „To dzwony kościelne, Heike! – mawiał Solve. – Musisz się ich wystrzegać, są niebezpieczne. Mamią ludzi, nakazują wierzyć w coś, co nie istnieje”.

Heikemu jednak wydały się przyjazne, obiecujące. Czuł się jakby bezpieczniej. Chodź, wołały. Chodź, a twe zmęczone, rozbiegane myśli się uspokoją!

Heike westchnął, zabrzmiało to niemal jak szloch. Czuł się opuszczony, zdradzony przez cały świat.

Solve także czuł duszność w powietrzu, zwiastującą nadchodzącą burzę. Ucieszył się na myśl, że rozładuje ona atmosferę.

Zdjęli mu przepaskę z oczu i knebel. Mężczyzna, który znał jako tako niemiecki, ten, co wcześniej pełnił rolę tłumacza Solvego, miał mu zadawać pytania i tłumaczyć odpowiedzi.

Znajdowali się na rynku w Adelsbergu. Było tu o wiele ładniej niż w Planinie. Solve dostrzegł piękne kamienice, zbudowane dla cudzoziemców, może dla Austriaków.

Na rynku było tłoczno od ludzi, którzy chcieli na niego popatrzeć, ale większość starała się stać z tyłu, w takiej odległości, by przypadkiem nie znaleźć się w zasięgu jego czarodziejskiej mocy. Solve nigdy nie miał nic przeciw temu, by stanowić centrum zainteresowania ogółu. Nie bał się ani trochę, bo doskonale wiedział, jak wyjść cało z opresji. Zwykła masowa hipnoza mogła uratować go w każdej chwili, gdyby tylko sobie tego zażyczył. Wypróbował ten sposób już wcześniej, raz w Uppsali i raz w Wiedniu, osiągając zdumiewające rezultaty. W Wiedniu, w pałacu, został zaskoczony na bardzo czułym tete-a-tete z pewną damą dworu. Zdołał uciec, ale mąż owej pani go rozpoznał. Solve potrafił wówczas tak zasugerować wszystkim gościom zgromadzonym w sali balowej, że widzieli go koło siebie tańczącego dokładnie w tym czasie, że niemożliwe okazało się udowodnienie mu winy.

Umiał więc zahipnotyzować dużą grupę ludzi. Istotne teraz było to, by wybrać odpowiedni moment i właściwą metodę.

Z Planiny przybyło jeszcze więcej ludzi, spora grupa, na czele której stał kolejny ksiądz trzymający w rękach krzyż. Do licha, jacyż oni śmieszni!

Eleny jednak nigdzie nie widział. Nie dostrzegł także tego przeklętego łajdaka, który go pobił. To na nim chciał wziąć srogi odwet!

Nie, Eleny nie było wśród nowo przybyłych. Nie miała siły, by jeszcze raz spojrzeć Solvemu w oczy. Ona i Milan czekali na skraju miasteczka, w miejscu skąd mogli obserwować wszystko, co dzieje się na rynku.

Tłumacz przemówił do Solvego:

– Gdzie dziecko? Chłopiec?

Solve drgnął. Czyżby wiedzieli o Heikem?

– Jakie dziecko? – bezczelnie odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Wasze. Elena powiedziała, że trzymacie je w klatce.

Elena! Solve pokraśniał z gniewu. A więc to ona wypuściła Heikego! Przeklęta, odpowie mi za to! Później jeszcze zwiodła mnie niewinnym wyrazem oczu, mnie, Solvego!

Zaklął w duchu.

– Nigdy nie było żadnego dziecka ani żadnej klatki – powiedział arogancko. – Dziewczyna zmyśla, chcąc wzbudzić zainteresowanie. Jeśli to już wszystkie zarzuty, za które tak niegodziwie mnie potraktowaliście, to powinniście mnie natychmiast uwolnić.

– To jeszcze nie wszystko – oznajmił tłumacz. – Sami wiecie, że macie złe oko.

– Co takiego?

W pamięci Solvego powróciło wszystko, co czytał i słyszał o złym oku. Było to jednak tak dawno temu, że po prostu zapomniał. A znał przecież wierzenia ludów krajów śródziemnomorskich, ich strach przed urokiem złego oka. Teraz lepiej zrozumiał reakcję Słoweńców.

A on, idiota, czarował, by się przed nimi popisać!

Nowo przybyły ksiądz powiedział coś wzburzony, a tłumacz przełożył:

– Usiłowaliście także sprowadzić na złą drogę naszą Elenę…

– Elenę? Jej nie chciałbym nawet dotknąć! Jestem przyzwoitym człowiekiem.

– Czyżby? Nasz ojciec, ksiądz, jest innego zdania. Może opowiedzieć o tym, jak musieli przywiązać Elenę do słupa w kościele, by nie usłuchała, gdy ją do siebie wzywaliście. Ona nie chciała przyjść do was, bo kocha Milana i pragnie go poślubić, ale wy rzuciliście na nią urok. Za to właśnie czeka was śmierć, za to i za wasze uroczne oczy. I za dziecko, nad którym znęcaliście się tak okrutnie przez wiele lat, jak mówi Elena. Sądząc po wyglądzie, musiał całymi latami przebywać w zamknięciu. Teraz chłopiec zniknął. Macie więc na sumieniu także i jego śmierć.

Solve wysłuchał go tylko do połowy. Przywiązali Elenę do słupa! A więc dlatego nie przyszła. Poczuł się jednak ogromnie niemiło usłyszawszy, że nie uległa jego czarowi, a zamiast niego wybrała tego durnego chłopa, który go pobił.

E, tam, czort z nimi! Jakie znaczenie mieli dla Solvego ci nędzni ludzie?

Nagle dotarło do niego znaczenie słów, które wymówił mężczyzna w trakcie swej tyrady. On, Solve, miał umrzeć!

Zrozumiał, że to nie przelewki. Tu, na południu, złe oko nie było powodem do żartów. Ale oni się go bali z tej właśnie przyczyny. Zatem w tym tkwi jego siła. Ale jak ją wykorzystać? W jaki sposób?

I znów przemówił tłumacz:

– Twoja droga prowadzi prosto na szubienicę. Nasz ojciec daje ci teraz ostatnią szansę na odpuszczenie grzechów. Czy ukorzysz się przed wolą twego Pana?

Starszy godnością kapłan przysunął krzyż do twarzy Solvego. Solve instynktownie odsunął się do tyłu.

– Odpuszczenie grzechów? – rzekł z pogardą. – Wam go potrzeba za owo niesłychane przestępstwo, jakiego dopuściliście się wobec mnie!

Zabrano krzyż. Teraz Solve uspokoił się, triumfował. Wiedział już, co go czeka, i dlatego też wiedział, co powinien robić.

Omami ich wzrok, będzie im się wydawało, że widzą, jak szubienica rozpada się i zmienia w stos drewna. Uznają, że nastąpił cud, że pojmali niewłaściwego człowieka, podnieśli rękę na świętego.

Tak, to z pewnością wystarczy tym przesądnym hipokrytom. On – świętym?

Solve z trudem opanował się na tyle, by ukryć pogardliwy uśmieszek.

Ludzie zaczęli się przesuwać, kierując się ku wzgórzu, na którym ustawiono szubienicę.

To dopiero będzie zabawa! Największy triumf Solvego!

Ołowiane chmury nadciągały nad miasteczko. Burze nie były w Słowenii rzadkim zjawiskiem, ludzie do nich przywykli.

Heike natomiast nigdy nie przeżył prawdziwej burzy. Słyszał tylko dudnienie grzmotów na zewnątrz i bardzo się wtedy bał. Wiedział, że hałas po pewnym czasie cichnie.

Teraz był na dworze, pod gołym niebem, i nie miał dokąd pójść. Spostrzegł, jak ciemno się zrobiło, a z daleka dobiegł go huk grzmotu.

Każde kolejne uderzenie pioruna zdawało się coraz silniejsze, rozlegało się coraz bliżej. Miał wrażenie, że coś ogromnego, niebezpiecznego naprawdę bardzo się na niego rozgniewało.

A potem niebo rozdarł ostry, przenikliwy blask, od którego zakłuło nieprzywykłe do jasnego światła oczy; tak długo wszak żył w ciemności. Patrzył na niezwykłe błyski na niebie, długie, poskręcane, a potem nagle roziskrzyło się i huknęło tak, że zakrył uszy dłońmi, starając się podpełznąć jeszcze bliżej skalnej ściany.

Heikem owładnął strach. Chociaż bał się także ludzi z miasteczka, ośmielił się jednak zbliżyć do nich nieznacznie. Spuścił się niżej, na następny stopień, jak gdyby zawieszony nad drogą. Przycupnął tam skulony niczym zwierzątko. Żółte oczy lśniły wpatrzone w zaczarowane, przedziwne światło.

Drgnął. Drogą, znajdującą się poniżej, ktoś nadchodził. Wielu, bardzo wielu ludzi w długim rzędzie. Musieli przejść obok niego. Heike wtulony w półkę skalną jeszcze bardziej skurczył się w sobie. Nie śmiał się pokazać, ale poczuł się trochę bezpieczniej. Nie był już sam na sam z ogromnym rozgniewanym niebem.

Tyle ludzi! Nigdy nie przypuszczał, że na świecie żyje ich tak wielu.

Na przedzie szły dwie istoty w pięknych strojach, w dłoniach trzymały bardzo długie, skrzyżowane kije. Coś na tych kijach tak ładnie błyszczało.

Za nimi podążał jeden mężczyzna, ubrany na czarno i czerwono, na twarz nasunięty miał dziwaczny kaptur, spod którego przez małe dziurki wyglądały tylko usta i oczy.

Wyglądał bardzo groźnie, Heike się przestraszył.

Potem szli wszyscy inni ludzie. Najwyraźniej zdążali ku owemu dziwnemu rusztowaniu na wzgórzu. Czarne ptaki wyczekująco przysiadły na drzewach.

Ale co to?

W samym środku strumienia ludzi dostrzegł konia ciągnącego wóz. Była to brzydka, odkryta dwukółka, a na niej stał samotny mężczyzna z rękami związanymi na plecach.

Ale…

Przecież to Solve!

A ci ludzie obrzucają go kamieniami! Opluwają! Solvego! Nie powinni tego robić!

Do oczu Heikego napłynęły łzy. Nie chciał patrzeć na takie upokorzenie Solvego. Miał wrażenie, że to… tak, niedobre. Bo Solve był przecież najsilniejszy na świecie. Nikt nie był równie potężny i niebezpieczny jak on. Nie powinni mu tego robić!

Im bardziej zbliżali się do szubienicy, tym większy triumf odczuwał Solve. Wyobrażał sobie, jak to omami ich wzrok i zobaczą szubienicę walącą się w drzazgi. Szafot okazał się większy, niż się spodziewał, jego upadek będzie więc tym wspanialszy. Doskonale! Tak właśnie powinno być!

Wszystkich ogarnie przerażenie, będą czynić znak krzyża i puszczą go wolno. A potem on się zemści, nie wiedział co prawda, w jaki sposób, ale tego rodzaju pomysły przychodziły mu łatwo.

Już się na to cieszył.

Nowa myśl przywołała uśmiech na jego oblicze. Znajdował się przecież w jednym z krajów śródziemnomorskich. Gdyby rzeczywiście został powieszony, do czego naturalnie nie dojdzie, ale jeśli… czy wówczas pod szubienicą wyrośnie po nim alrauna, mandragora?

Cóż za komiczna myśl! W takim razie ma nadzieję, że nowa mandragora będzie naprawdę, naprawdę zła i dopomoże swym przyszłym właścicielom w służbie diabłu.

Cóż to by była za ironia losu!

Nie miał jednak zamiaru pozwolić, by go powieszono. Kiedy tylko uda mu się oszustwo, rozpocznie nowe życie!

Och, ależ będzie zwodził i oszukiwał ludzi w Wenecji! Omami ich, ale tym razem wykaże większą ostrożność przy demonstrowaniu swych umiejętności. I wkrótce znów sięgnie szczytu! Do czorta, ma dopiero trzydzieści lat! Przed nim całe życie!

Nagle zamarł z wrażenia.

Ponieważ znajdował się o wiele wyżej niż wszyscy, jako jedyny zobaczył niedużą półkę w skale, niewidoczną dla innych.

Siedział na niej Heike!

Z początku Solve z otwartymi ustami wpatrywał się w chłopca; całkiem stracił głowę. Później dostrzegł coś, co straszliwie go zapiekło, czego nigdy się nie spodziewał.

W oczach malca Solve zobaczył łzy. Heike płakał – nad nim!

Mały, milczący Heike, którego kłuł szpikulcem. Udręczone dziecięce oczy, z których tak się naśmiewał. Heike, który nie oglądał świata i nie posmakował życia, ponieważ Solve się go wstydził. Nigdy nie odezwał się ani słowem, tylko rozpaczał po cichu w długie samotne noce ku zadowoleniu Solvego.

A teraz płakał nad jego losem!

W mężczyźnie na wozie niczym wrząca lawa wzbierał szalony gniew. Powietrze ciężkie od grzmotu przeszył jego krzyk, przeciągły, nieskończenie długi krzyk protestu:

– IDŹ DO DIABŁA!

Ludzie spoglądali na niego myśląc, że oto nareszcie przestraszył się szubienicy. Koń zatrzymał się, przystanęli więc wszyscy.

Ale Solve się nie bał, wiedział bowiem, w jaki sposób wydobędzie się z opresji. Był po prostu wściekły, rozsadzał go gniew, nie wiadomo w czym mający przyczynę.

– Odejdź stąd, przeklęty szczeniaku! – wrzeszczał. – Czyż nie dość cię już miałem, byś jeszcze teraz musiał to oglądać? Zgiń, przepadnij! I nie myśl sobie, że kiedykolwiek powrócisz do domu, do Ludzi Lodu, którzy tak cię zafascynowali! Nie myśl sobie, bo Tengel Zły jest tutaj i on cię porwie!

Chłopiec nie ruszał się z miejsca, wciśnięty w skałę. Ryk gromu przeszkodził Solvemu, musiał chwilę odczekać. Ludzie zgromadzeni wokół niego sądzili, że wzywa on swego Boga czy Szatana.

– Tengelu Zły! – wołał Solve. – Czy mnie słyszysz? Zabierz tego piekielnego dzieciaka, który zniszczył moje życie! Ty wiesz, że nie zasłużyłem na taki los!

Heike ze szlochem otarł nos.

– To my jesteśmy smoczymi zębami, Tengelu Zły, tymi, które kiedyś zasiałeś. Ja jestem twym pokornym sługą, ale usuń toto!

Orszak powoli zaczynał się poruszać. Ludzie śmiali się z niezrozumiałych, przepojonych gniewem okrzyków skazańca.

– Jeszcze cię złapię, ty czarci pomiocie! – wył Solve. – Jak tylko wyrwę się stąd, zaraz cię odnajdę! Tengel Zły mi dopomoże!

Kątem oka dostrzegł, jak znienawidzona mała postać czołga się i pełznie wśród występów skalnych, by skryć się w lesie.

Tak, tak, szukaj schronienia, drwił Solve. Czyha na ciebie tysiąc niebezpieczeństw, nigdy nie nauczyłeś się przed nimi bronić. Zobaczysz jeszcze…

Zorientował się, że dotarli już do szubienicy. Musiał teraz myśleć o czym innym.

Teraz! Nadeszła chwila triumfu! myślał Solve. Teraz zobaczą, z kim mają do czynienia!

Muszę się skupić. Jestem całkiem spokojny, chłodny i opanowany. Konstrukcja szubienicy… Ma się rozsypać. Na ich oczach. Mnie mają uznać świętym! Na zawsze będą mieli wyrzuty sumienia, że o mały włos, a powiesiliby świętego.

Zachichotał w duchu.

Solve był teraz lodowato spokojny. Teraz się skupię…

Zapomniał o Heikem, Tengelu Złym i wszystkich ludziach na świecie. Teraz stał przed swym najważniejszym zadaniem. Miał zmusić zebranych, by wydało im się, że szubienica rozsypuje się na ich oczach.

Koncentrował się niezwykle mocno. Tuż obok niego stał kat, gotów, by poprowadzić go po schodach, lecz Solve nie zwracał na niego uwagi. Wszystkie myśli skupił na swym zadaniu.

Z ust paru stojących najbliżej kobiet wyrwał się okrzyk zdumienia. Bez wątpienia ujrzały to, co on sam widział: najwyższa część szubienicy się niebezpiecznie kołysać. Tak, posiadał moc! Wkrótce spostrzegą to wszyscy…

Solve zaniepokoił się. Szubienica znów znieruchomiała. Coś wyraźnie stawiało opór. Coś stawiało straszliwy, niezłomny opór!

Znów utkwił wzrok w jednym punkcie, krople potu wystąpiły mu na czoło. Opadnij, ruń, zaklinał szubienicę i cały szafot. Ruń, teraz, wiem, że to potrafię!

Nigdy w życiu jeszcze niczego nie pragnął tak gorąco! W takich sytuacjach zawsze mu się udawało, wiedział o tym. Teraz cały był tylko wolą.

Szubienica ani drgnęła. Kat ujął go za ramię, nikt niczego nadzwyczajnego nie zauważał.

Co się działo? Solvego ogarnął paniczny lęk. Ruń, spadnij, przeklęta szubienico!

Nagle dostrzegł coś na szczycie jednego z okolicznych wzgórz…

Zdrętwiał ze strachu.

Widniała tam olbrzymia postać. Wędrowiec w Mroku. Stał zwrócony w stronę Solvego, jedną ręką wyciągał ku niemu. To stamtąd właśnie nadpływał opór. Postać, będąca tylko cieniem, uniemożliwiała Solvemu wprawienie ludzi w stan hipnozy!

Cóż, mój miły wędrowcze, zobaczymy, kto silniejszy, pomyślał Solve zgnębiony i starał się skupić jeszcze mocniej.

Na próżno jednak, czuł to każdym calem ciała.

Postać na wzgórzu okazała się zbyt potężna, by mógł z nią się równać.

Solve zaczął krzyczeć. Oszalały ze strachu usiłował wyrwać się z rąk kata, lecz przytrzymywało go wiele ramion.

– Nie chcę umierać, nie chcę umierać, nie chcę, nie chcę! – wołał, budząc uciechę gawiedzi.

Walczył jak zwierzę, pragnąc się uwolnić, ale bez względu na to, jak bardzo się opierał, wchodził coraz wyżej po kolejnych stopniach. Kopał zawzięcie i szarpał, wszystko na próżno. Przed oczami stanęli mu rodzice, prosił, by się za nim wstawili, siostra Ingela, przyjaciel Johan Gabriel Oxenstierna… Było już jednak o wiele za późno na skruchę!

Ulvhedinie, Tengelu Dobry…

W myślach przyzywał tych, którymi zawsze gardził, tych, którzy urodzili się dotknięci przekleństwem, lecz podjęli z nim walkę i zwyciężyli. Solve nigdy nie walczył ze swym losem, dumny był z tego, że jest dotknięty. Teraz wzywał ich pomocy. A w następnej chwili, by obstawić się z obu stron, przywoływał Tengela Złego.

Wszystko nadaremnie.

– Heike! – wołał. – Pomóż mi, do diabła. Posiadasz tę zdolność, pomóż mi, jestem przecież twoim ojcem!

Solve nie otrzymał żadnego odzewu.

Uniósł twarz ku czarnemu od burzowych chmur niebu. Jęczał ze strachu, wiedział, że wszyscy są przeciwko niemu.

Otworzył oczy i opuścił wzrok.

Wówczas ujrzał to samo, co widział Heike wcześniej tego właśnie dnia.

Groźna postać na szczycie wzgórza znalazła się teraz za nim. Solve nie chciał już na nią patrzeć, odwrócił się więc ku górom po drugiej stronie szubienicy, ku pokrytym żłobieniami wapiennym skałom w lesie.

Jako pierwszy i jedyny żyjący z rodu Ludzi Lodu zobaczył, gdzie musi znajdować się miejsce spoczynku Tengela Złego.

Chciał podzielić się tym odkryciem, opowiedzieć o nim.

– Heike – szepnął.

Ale chłopiec był już daleko, nie mógł innym przekazać informacji, nie rozumiał bowiem tego, co ujrzał.

Rozumiał to jedynie Solve.

Heike zatrzymał się, odwrócił, ale nie zobaczył już wzgórza z szubienicą. Usłyszał tylko głośny jęk, jednogłośne westchnienie wielu osób.

Nie pojmował, co mogło oznaczać, i tak chyba było najlepiej.

A mimo wszystko przystanął, jakby obezwładniony dojmującym smutkiem. Wyczuwał, że nigdy już nie zobaczy Solvego.

Zapomniał o wszystkich chwilach, gdy nienawidził dręczyciela. Mały Heike zachował w pamięci jedynie baśniowe opowieści, historie o Ludziach Lodu, do których i on należał. Solve mówił kiedyś, że musi tam wrócić. Heike także tego pragnął. Teraz jednak zrozumiał, że będzie to droga nieskończenie długa. Przypomniał sobie, że podróż z Wiednia trwała cały rok, zanim dotarli tutaj. A Solve mówił, że Skandynawia leży daleko od Wiednia.

Jak zdoła tam dojść? Nie mając dosłownie nic, nawet jedzenia?

Dotknął mandragory wiszącej pod koszulą. Z nią czuł się bezpieczny. Ale nie mogła ona przenieść go do domu, na Grastensholm, jak zwał się dwór należący do niego.

I jak zdoła ominąć tych wszystkich ludzi; przecież tak bardzo się ich bał.

Co oni zrobili Solvemu?!

Heikego ogarnęła niewiara we własne siły. Nie wiedział nic o świecie. Wszystko go przerażało.

Elena i Milan obserwowali przebieg wydarzeń ze wzgórza w lesie. Oboje byli wstrząśnięci tym, co się stało, choć wiedzieli, że było to nieuniknione.

Nagle odezwał się Milan:

– Dobry Boże, a cóż to tam pełznie?

Zbliżało się ku nim coś, co w pierwszej chwili wziął za zwierzę, ale teraz był coraz bardziej zdezorientowany. Czy to zła dusza powieszonego, czy może…

– To chłopiec – szepnęła Elena. – Dzięki, ci Panno Mario! Ostrożnie, Milanie, on nie zna ludzi! Nie wiadomo, jak się zachowa!

Milan wpatrywał się w niezwykłą istotę czołgającą się w ich kierunku na czworakach.

– Dobry Boże – szeptał raz za razem. – Dobry, dobry Boże!

Stali całkiem nieruchomo.

Heike zauważył ich dopiero z odległości kilku łokci. Zatrzymał się gwałtownie, zrobił ruch, jakby chciał rzucić się do ucieczki, ale nagle w jego budzących grozę oczach pojawił się błysk rozpoznania. Z zapartym tchem wpatrywał się w Elenę.

Dziewczyna powoli osuwała się na kolana. Uśmiechnęła się drżąco, niepewnie i ostrożnie na znak dobrej woli, i wyciągnęła ku niemu otwarte ramiona.

Milan stał spokojnie, ale i on nie miał serca z kamienia. Na widok małego leśnego trolla łzy przesłoniły mu oczy.

Chłopiec przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Splątana grzywa opadała mu na ramiona i niżej, przesłaniając niemal całą górną połowę ciała, ubranie założone tak źle jak tylko to możliwe, na lewą stronę, tył na przód, górą do dołu, brudny bardziej niż zwierzę, niż jakiekolwiek boskie stworzenie.

A twarz, która wyłaniała się spod kołtunów…

Milan widział twarz Solvego. Była straszna, ale pominąwszy diabelskie oczy, całkiem normalna. Twarz chłopca była groteskowo powykrzywiana, stanowiła karykaturę ludzkiego oblicza.

A mimo to Milan uznał twarz Solvego za bardziej przerażającą, bo biło z niej nieludzkie zimno, iście szatańska pogarda dla ludzi.

To było po prostu zbłąkane dziecko, tak bardzo unieszczęśliwione swym wyglądem. Zbłąkane… Nie tylko w tym lesie, lecz w całym świecie.

Gdyby nikt się nim nie zaopiekował, nie przeżyłoby nawet dwóch dni. Pierwszy napotkany człowiek uśmierciłby je myśląc, że ma do czynienia z czymś nad wyraz groźnym, z istotą z podziemnego świata.

Elena i Milan także nie mieli całkowitej pewności co do tego, czy mają rację.

– Będziemy musieli użyć nożyc do strzyżenia owiec – powiedział Milan zachrypniętym głosem.

Heike na dźwięk tych słów błyskawicznie skierował spojrzenie na mężczyznę. Milan patrzył prosto w żółte jak płomień oczy.

Starał się przyjaźnie uśmiechać do chłopca. I on także przyklęknął.

Wzrok Heikego znów padł na Elenę, rozpoznał w niej osobę, która wypuściła go z klatki. Miała taki ciepły, łagodny głos. Zapragnął usłyszeć go jeszcze raz.

– Chodź – powiedziała Elena. – Zamieszkasz z nami, w wiosce, w domu Milana. I już nikt nigdy nie wyrządzi ci krzywdy.

Heike nie rozumiał słów, ale czuł życzliwość. Tak bardzo był jej spragniony!

Wyruszę do Grastensholm, pomyślał. Ale jeszcze nie teraz. Kiedy będę już duży i silny, dorosły jak oni. A teraz nie mam gdzie się podziać…

Mężczyzna też nie wyglądał niebezpiecznie. Patrząc na Heikego, także miał ciepło w oczach.

Heike wstał… i drobiąc kroki, podbiegł do nich. Elena zarzuciła mu ręce na szyję.

Było to tak wspaniałe, że znów zaniósł się szlochem.

– Popatrz na te ramiona – rzekł Milan wzruszony i podniósł malca do góry. Zaczęli iść ku Planinie. – Spójrz na te rany! Przez całe życie nie widziałem tylu ran na takim małym ciele! Stare i nowe, zabliźnione i otwarte, zaropiałe… Eleno, popatrz na jego nogi! I one pokryte są ranami! Drobnymi ranami, jakby od ukłuć. Nie zdziwiłbym się, gdyby miał je wszędzie!

– Ma też inne rany – powiedziała cicho, opierając głowę zapłakanego chłopca na ramieniu Milana. – Wygląda na to, że kiedy siedział w tej okropnej klatce, nigdy nie był myty.

– I taki jest wychudzony – w głosie Milana dźwięczało współczucie. – Lekki jak ptaszek. U nas będzie mu dobrze, Eleno!

– Tak – powiedziała. – Dziękuję, Milanie, że to rozumiesz! I cieszę się, że zamieszkamy w wiosce. Źle byłoby, gdyby codziennie musiał oglądać chatę ojca, w której przeżył takie przykre chwile. I może bał się lasu.

– Teraz będzie miał inne życie – powiedział Milan, mocniej tuląc do siebie drobne ciałko.

Ale Heike nie bał się lasu. Wkrótce wprawił w zdumienie wszystkich mieszkańców wioski, albowiem okazało się, że w lesie, którego tak bardzo się obawiali, on czuje się bezpieczny.

Nie wiedzieli jednak, że Heike ma tam przyjaciela. Tajemniczego, spowitego w czerń olbrzyma, który pojawia się kiedy chce i gdzie chce.

Ludzie zwali go Wędrowcem w Mroku.

Nikt nie wiedział, skąd się wziął.

Загрузка...