W realnym wymiarze miłość Johana Gabriela Oxenstierny do Themiry miała żałosny koniec. Jej ojciec, Kinvall, bezlitośnie wydał ją za mąż za urzędnika prowadzącego księgi na dworze. Ów człowiek jednak nic a nic ją nie obchodził. Chyba uczucie, jakie żywił dla niej Johan Gabriel, naprawdę pozostawało odwzajemnione, choć dzieliła ich tak duża różnica wieku.
Johan Gabriel cierpiał jeszcze przez długi czas po tym ślubie, kładącym kres jego nadziejom, ale cierpiał jakże pięknie! Jego „poetyczne” uczucie do Anny przetrwało, stawało się coraz bardziej wysublimowane. Przez całe życie pielęgnował marzenie o Themirze. Gloryfikował zarówno ją, jak i ich związek jako coś nadziemsko czystego i nieskończenie pięknego. Wiele wspaniałych wierszy spłynęło spod jego pióra właśnie za jej przyczyną. Tak więc i niepozorna służąca weszła na stałe do historii literatury jako źródło inspiracji skalda.
Niebawem jednak myśli Johana Gabriela zostały zaprzątnięte czym innym. Wysłano go do Uppsali, na studia na tamtejszym uniwersytecie.
Solve Lind z Ludzi Lodu, który w Johanie zawsze widział młodszego brata (nie zapominając, oczywiście, o jego wysokim urodzeniu), zaczął prosić ojca, by pozwolił mu pójść w ślady przyjaciela. Chciał także rozpocząć studia.
Daniel długo się nad tym zastanawiał. Chłopak ma bystry umysł, ale czy rodzinę stać na jego dalszą naukę?
W końcu poddał się. Wszak i on sam, i jego ojciec, Dan, kształcili się w Uppsali. Uznał, że nie może odmówić tego swemu synowi, choć finanse nie bardzo na to pozwalały.
Właściwie rodzina Oxenstiernów także nie należała do zamożnych, obaj więc chłopcy w Uppsali musieli mocno zaciskać pasa. Przyjeżdżali do domu tak często, jak tylko się dało, by przez kilka dni porządnie się najeść i nabrać sił do dalszej nauki.
W mieście uniwersyteckim nie zamieszkali razem, nie uchodziło bowiem, by hrabia na co dzień przebywał pod jednym dachem z kimś, kto nie jest szlachcicem. Widywali się jednak często, obydwaj studiowali te same nauki humanistyczne i potrzebowali się nawzajem. Johanowi Gabrielowi oparciem był zdrowy rozsądek starszego Solvego i on sam jako ochrona przed grupami agresywnych studentów, którzy widzieli w poecie nieco śmiesznego słabeusza. Solve natomiast potrzebował przyjaźni Johana Gabriela, choć bowiem był otwarty, niewielu ludzi rozumiało jego myśli i jego jakby podzielone życie: w połowie w rzeczywistości, w połowie w fantastycznym świecie baśni.
A Johan Gabriel Oxenstierna to potrafił. Ten młody, wrażliwy elegant, mile widziany w kręgach literackich ze względu na swój ujmujący charakter, romantyczną melancholię i wielki talent poetycki, był zdolny dostrzec w Solvem nieodkryte możliwości.
Jednak nawet mu się nie śniło, co drzemie w przyjacielu tak naprawdę!
Solve chciał się przenieść do Uppsali jeszcze z innego powodu. Miał już po uszy Stiny, która na dodatek kompromitowała go, śląc mu porozumiewawcze spojrzenia, szepcząc i chichocząc na oczach innych służących z domostwa czy też ze Skenas.
Płynęły lata w Uppsali. Dla Solvego były one interesujące szczególnie, nikt bowiem nie wiedział o niezwykłym podwójnym życiu, jakie prowadził. Oczywiście na uniwersytecie zdarzały się przedziwne sytuacje, jak na przykład nagłe zniknięcie dzienników z pokoju kolegium nauczycielskiego i powtórne się ich pojawienie, gdy tymczasem Solve osiągał nieoczekiwanie dobre wyniki. Nikomu jednak nie przyszło do głowy, by podejrzewać go o oszustwo, zwłaszcza że mógł udowodnić, iż przez cały czas znajdował się w swej izdebce albo też przebywał z kolegami.
Miały miejsce także i poważniejsze wydarzenia. Niemiłych studentów dotykały rozmaite nieszczęścia, dziewczęta z płaczem zadawały sobie pytanie, co też w nie wstąpiło, że bez wahania godziły się na to, czego żądał ów młody, ciemnowłosy student.
Raz tylko Solve doznał lekkiego wstrząsu i wówczas uznał, że musi być ostrożniejszy.
Siedzieli właśnie z Johanem Gabrielem w pięknym parku Fyrisgen, w skromnej traktierni pod gołym niebem. Dzień był piękny, rozjaśniony ostrym blaskiem słońca, które odbijało się w oczach Solvego.
Johan Gabriel pociągnął tęgi łyk piwa ze swego kufla i rzekł:
– Muszę przyznać, że masz powodzenie u kobiet, Solve! Nigdy jeszcze nie widziałem naszego profesora historii do tego stopnia rozwścieczonego. Ale dobrze mu tak, zawsze się do mnie paskudnie odnosił, nie wiadomo dlaczego.
Solve tylko skinął głową. Od dawna już irytowało go bezwstydnie niesprawiedliwe traktowanie wrażliwego Johana Gabriela przez nauczyciela historii i w końcu postanowił w imieniu przyjaciela dać mu nauczkę.
– Ale w jaki sposób udało ci się odbić mu tę jego panienkę? – zapytał Johan Gabriel z podziwem. – Nie mogę tego pojąć, ona zawsze odnosiła się do tego nędznika niczym do boga.
– To proste – uśmiechnął się Solve z lekką ironią. – Moim nieodpartym wdziękiem…
On nie wie, że to prawda, pomyślał. Kiedy czegoś pragnę, mojej woli nie można się oprzeć.
Wrócił myślą do chwili, kiedy zażyczył sobie, by młodziutka przyjaciółka nauczyciela natychmiast podeszła do jego stolika, uprzednio powiedziawszy swemu byłemu wybrankowi kilka słów gorzkiej prawdy. Solve czuł wówczas w sobie niezwykłą pewność i nie miał ani cienia wątpliwości, że dziewczyna będzie posłuszna jego woli.
Tak też się stało! Oznajmiła swemu bóstwu, iż jest nudny i egoistyczny, a ona woli bardziej interesujących mężczyzn. Zostawiła go i w dużej jadalni wydziałowej usiadła przy stoliku Solvego. Wzbudziło to powszechne zainteresowanie, a profesor opuścił pomieszczenie w sposób wskazujący na silną irytację. Później, co prawda, Solve miał nieco kłopotów z pozbyciem się damy, z którą znajomości w żaden sposób nie pragnął pogłębić. Młodziutka piękność, bardzo zmieszana i ogromnie upokorzona chłodem Solvego, musiała iść do domu.
Powinien mieć z jej powodu wyrzuty sumienia i tak w istocie było, ale tylko przez krótką chwilę. Niebawem o niej zapomniał.
Głos Johana Gabriela wyrwał go ze wspomnień.
– To prawda, masz tyle wdzięku. Te ciemnobrązowe oczy… Ale czy wiesz, że kiedy wpada w nie słońce, to wcale nie wyglądają na całkiem brązowe czy wręcz czarne, jak sądzą niektórzy? Wiesz, że są pełne jaśniejących, żółtych punkcików? Nakrapiane niczym skrzydła motyla.
Wtedy właśnie Solve nie na żarty się przestraszył i postanowił być ostrożniejszy. Powinien bardziej uważać!
Tego wieczoru długo przypatrywał się swym oczom w lustrze. Nie była to jednak właściwa pora, źrenice mu się rozszerzyły, a oświetlenie było zbyt słabe. Jego oczy wyglądały na całkiem czarne.
Kiedy jednak tak się sobie przyglądał, stwierdził, iż Johan Gabriel ma rację: naprawdę był teraz przystojny. Rysy twarzy nabrały bardziej męskiego wyrazu, ciemnobrunatne loki w świecie peruk i przypudrowanych na biało włosów nadawały mu charakter wręcz egzotyczny, który z pewnością zarówno wabił, jak i odstręczał kobiety.
A może kusiło je właśnie to, co odpychające, obce? Z jego oczu emanowała sugestywna siła przyciągania, sam potrafił to dostrzec. Sprawiał wrażenie romantycznego kochanka, choć na zupełnie inny sposób niż bujający w obłokach szlachcic Johan Gabriel. Był bardziej niebezpieczny i przez to bardziej pociągający. Wprost porażał zmysłowością. Te usta powoli rozciągające się w uśmiechu…
Oj, czyż nie popadł w zbyt wielki zachwyt nad samym sobą? Solve wybuchnął śmiechem, dostrzegając własną próżność. Bo przecież rysy twarzy same w sobie nie były wcale ładne. Czubek nosa, na przykład, i wydatne szczęki… Ale na takie szczegóły zwykle nie zwraca się uwagi.
Tak przynajmniej sądził. Sam przecież nie potrafił tego ocenić.
Teraz jednak poczuł lęk. Jego drobne manipulacje mogły zostać odkryte. Ta historia z przyjaciółką nauczyciela była bardzo nieprzemyślana.
Bo przecież jego oczy…!
Johan Gabriel odkrył coś, czego nikt inny nie spostrzegł, oprócz, być może, Ulvhedina. Odkrył przebłyski żółtego.
Czy zawsze były? Czy może się powiększyły lub jest ich coraz więcej? A może pewnego dnia pokryją całą tęczówkę?
Tego Solve nie wiedział, niemniej niebezpieczeństwo istniało. Zbyt długo igrał z ogniem, teraz na jakiś czas musi się uspokoić.
W pewien sposób czuł się odpowiedzialny za Johana Gabriela. Gdyby Solvego przyłapano na gorącym uczynku, udowodniono mu któryś z jego na wpół kryminalnych postępków, odbiłoby się to także na jego przyjacielu. A na to Johan Gabriel sobie nie zasłużył. Był niezwykle delikatnym, wrażliwym człowiekiem, którego Solve naprawdę kochał, choć na swój egoistyczny sposób.
Pod koniec semestru Solve musiał jednak przyznać, że jego pozycja w uniwersyteckim mieście stała się nieznośna. Profesor historii w ramach zemsty postanowił, że za żadną cenę nie przepuści go dalej, i choć Solve mógł naprawdę dokuczyć wykładowcy, ani nie chciał, ani nie ośmielił się tego uczynić.
A kiedy Johan Gabriel zakończył studia w Uppsali i przeniósł się do Sztokholmu, by tam podjąć pracę w kancelarii, także i Solve przerwał naukę i wrócił do domu. Zdążył zdać tylko część egzaminów i obiecał ojcu, że kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości, podejmie studia. W tym jednak momencie chciał tylko być w domu i pomagać w gospodarstwie, gdyż, jak wyznał, na jakiś czas dość już miał Uppsali.
Dostał list od Johana Gabriela, który pisał o tym, jak bardzo sprzykrzyło mu się wielkie miasto i praca w kancelarii. Matetiainie także nie powodziło mu się najlepiej, nie mógł więc pozwolić sobie na zbytki i przyjemności. Był wprost chory z tęsknoty za domem w Skenas; całym sercem nienawidził Sztokholmu. Od czasu do czasu zakochiwał się, ale tylko na dystans. Widać drogiemu Johanowi Gabrielowi szczególną przyjemność sprawiały tęskne westchnienia do pięknych kobiet.
Żaden z przyjaciół nie czerpał zadowolenia ze swojej życiowej sytuacji. Solve także nie był szczęśliwy, stale bowiem rósł dręczący go niepokój. Nie cieszyło go też wcale, że Stina włóczy się za nim jak wiemy pies. Miał nadzieję, że wyszła za mąż i jest stateczną matroną, ale nie! Znów miała chrapkę na młodego panicza i zaczynała stanowić dlań niebezpieczeństwo. Solve ogromnie się bał, że dopuści się w stosunku do niej czegoś naprawdę drastycznego. Ręce aż go świerzbiały, by pozbyć się jej raz na zawsze.
To naprawdę niezmiernie go przeraziło. Do tej pory tkwiące w nim przekleństwo Ludzi Lodu wydawało się dość bezpieczne, powierzchowne, teraz zaczął przeczuwać jego głębię, która mogła przyprawić o zawrót głowy.
Najgroźniejsza zmiana dokonała się w sumieniu Solvego. Prawa ustanowione przez ludzi przestawały się dlań liczyć. Czuł nieprzepartą, wręcz organiczną potrzebę zdobywania władzy i kierowania życiem innych podług własnej woli. Był niezależny! Był jednym z czarowników Ludzi Lodu, kimś wyższym od wszystkich tych nędznych śmiertelników!
A powinien był myśleć inaczej. Znajdował się przecież nie ponad, a głęboko poniżej tego, co można by określić jako człowieczeństwo. Dotknięci z Ludzi Lodu nigdy jednak nie oceniali właściwie swojej pozycji.
Solvego niepokoiło tylko jedno. Jego siostra Ingela, z którą nieustannie się droczyli, zauważyła złośliwie, iż nagle jego oczy stały się ostre. Ostre? zapytał urażony. No, jakby jaśniejsze, odparła. Bardziej błyszczące.
Wspomniała o tym mimochodem, z pewnością nie wiązała jego oczu z historią Ludzi Lodu. Ale Solve się wystraszył.
Wkrótce stwierdził, że praca na dworze także mu nie wystarcza. Ingeli ciągle nie było w domu. Zaczęła się już interesować młodzieńcami z okolicy i pod pretekstem mniej lub bardziej istotnych przysług świadczonych rodzicom wraz z jedną z przyjaciółek ganiała po drogach, jak to zawsze leżało w zwyczaju młodych dziewcząt. Solve, który przejrzał ją na wylot, niemiłosiernie z niej drwił i mówił, że nie chce na to patrzeć.
Tak przedstawiała się sytuacja, kiedy jednocześnie zaszły dwa wydarzenia, które dały początek zmianom w życiu Solvego.
Johan Gabriel wrócił ze Sztokholmu i przedstawił przyjacielowi kuszącą propozycję, a ojciec dostał list od swojej matki, Ingrid z Grastensholm.
– Posłuchajcie, dzieci – powiedział Daniel, przywoławszy swe ukochane latorośle, które wciąż rozpalały jego nadzieje. Matka także brała udział w rozmowie, lecz ona nie stanowiła osobowości tak silnej jak pozostali. Po prostu była – tak jak przedmiot, który się lubi i którego brakuje, gdy zniknie, lecz nic poza tym.
– Słuchajcie – rzekł Daniel. – Moja matka Ingrid pisze, iż pragnie, byśmy latem odwiedzili Grastensholm…
Och, nie, pomyślał Solve. Tylko nie do Ulvhedina! On od razu się zorientuje! i babcia Ingrid także! Przecież oni są dotknięci.
Bardzo nie chciał, by poznali prawdę, bo wszak oboje opowiedzieli się po stronie dobra.
Nawet teraz Solve nie spostrzegł, na jak niebezpiecznej drodze się znalazł. Nie chciał, by tamtych dwoje zobaczyło, kim on jest, tylko dlatego, że oni nauczyli się żyć wśród ludzi, nie szkodząc nikomu!
Groźne myśli, Solve!
Daniel kontynuował:
– Babcia pisze też o radosnej nowinie: Elisabet Paladin z Ludzi Lodu, chyba ją pamiętacie…
Dzieci skinęły głowami. Lubiły Elisabet.
– Wyszła za mąż za bardzo sympatycznego człowieka, który nazywa się Vemund Tark. Sprowadzają się na Elistrand, bowiem on stracił swój dom. Wszyscy bardzo się cieszą z tego rozwiązania, bo pamiętacie chyba, że Ulf niepokoił się o przyszłość Elistrand. Teraz kolej przyszła na babcię Ingrid, która martwi się o to, co stanie się z Grastensholm. Chce, aby jedno z was z czasem przejęło dwór.
Ingela nic nie powiedziała, myślami bowiem była przy pewnym młodym człowieku z jednego z gospodarstw w parafii. Właśnie teraz był dla niej wszystkim i nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, że miałaby opuścić parafię Vingaker.
W zeszłym tygodniu jej serce zajmował inny chłopak i była przekonana, że będzie kochać go do późnej starości.
Solve jednak zareagował wzburzeniem.
– Ależ, ojcze! Johan Gabriel właśnie wrócił do domu i ma zamiar wyjechać do Wiednia. Będzie sekretarzem szwedzkiego ministra. Prosił, bym jechał wraz z nim powiedział, że i dla mnie znajdzie się tam posada. Tak bardzo bym chciał, ojcze!
– Do Wiednia? – przeraziła się matka. – Och, nie, to stanowczo za daleko!
Daniel zaoponował:
– Wiedeń jest centrum kultury, nic więc w tym złego. Ale nie możemy sprawić zawodu babci. Ona pokłada w was wielkie nadzieje, wierzy, że jedno z was obejmie dwór w Norwegii.
– Dobrze, dobrze, ojcze – odparł Solve. – Chętnie przejmę Grastensholm, kiedy ona i Ulvhedin już odejdą, bo zawsze dobrze się tam czułem, ale jeszcze nie teraz! Obiecaj jej to w moim imieniu, ojcze, ale pozwól mi najpierw zobaczyć kawałek świata!
Prawdą było, że Solve miał ochotę wyjechać do Grastensholm, z innych jednakże powodów. Ostatnio coraz częściej myślał o świętym skarbie Ludzi Lodu, który powinien należeć do niego. Mogło to jednak nastąpić dopiero po śmierci Ulvhedina. Nie bez racji obawiał się jego przenikliwie ostrego spojrzenia.
A najważniejszy przedmiot spośród budzącego pożądanie zbioru znajdował się tutaj! U ojca!
– Ależ, Solve – sprzeciwił się Daniel. – Myślałem, że właśnie ty przejmiesz po nas gospodarstwo. Wiernie towarzyszyliśmy rodowi Oxenstiernów już od czasów, gdy Marka Christiana weszła do rodziny. Pamiętacie chyba, że to Tarjei Lind z Ludzi Lodu poślubił krewniaczkę Marki Christiany, Cornelię von Erbach. Od tego czasu nigdy nie opuszczaliśmy rodziny Oxenstiernów, zawsze staliśmy po ich stronie, niosąc im pomoc we wszystkim. Sądziłem, iż będziesz kontynuował tradycję, Solve.
– Przecież tak właśnie jest! Zawsze towarzyszę Johanowi Gabrielowi, na dobre i na złe.
– Tak – zadumał się Daniel. – To prawda…
– Czy to znaczy, że ja mam przejąć Grastensholm? – użaliła się Ingela. – Mnie jest dobrze tutaj i chcę tu zostać.
Daniel westchnął.
– Nie wiem, dzieci. Nie wiem, co z tym poczniemy. Wiem tylko, że jedna z was obejmie gospodarkę tutaj, drugie zaś w Norwegii. Prawdopodobnie z czasem jakoś samo się to rozwiąże.
Dyskusja przeciągnęła się na wieczór. Daniel, który w swoim czasie sam wiele podróżował, dotarł aż do wybrzeży Morza Karskiego i sprowadził Shirę do domu Vendela Gripa, wahał się między decyzją zabrania Solvego ze sobą do Grastensholm a pozwoleniem mu na wyjazd do Wiednia. To ostatnie byłoby wszak dla utalentowanego młodego chłopaka niepowtarzalną okazją przeżycia wielkiej przygody.
W końcu Solve sam rozstrzygnął tę kwestię.
– Przecież do babci mamy jechać dopiero latem. A kto powiedział, że spędzę w Wiedniu całą wieczność? Przecież mogę wrócić przed wyjazdem do Norwegii!
Wszyscy odetchnęli z ulgą. Sprawa została przesądzona. Pomimo trudnej sytuacji finansowej rodziny postanowiono, że Solve wyjedzie do Wiednia. Jego matka, naturalnie, uroniła kilka łez, przekonana, że nigdy już nie ujrzy syna, ale Daniel zdołał ją uspokoić mówiąc, że Wiedeń wcale nie jest krainą barbarzyńców. Wprost przeciwnie, to wiedeńczycy uważają Norwegię i Szwecję za kraj dziki, niecywilizowany i prymitywny, położony gdzieś daleko na krańcach świata.
Tego jego małżonka pojąć nie mogła. Wszystkim przecież wiadomo, że Szwecja jest samym centrum świata.
W dniu wyjazdu Solve udał się do ojca. Serce waliło mu w piersi tak, iż obawiał się, że to widać.
– Ojcze – zaczął i zaraz musiał odchrząknąć; tak bardzo drżał mu głos. Poruszyło go wcale nie rozstanie z rodziną, lecz to, co miał za chwilę powiedzieć. – Ojcze, mam do ciebie ogromną prośbę…
– Co takiego, synu? – zapytał Daniel przyjaźnie.
– Teraz, gdy wyruszam do obcych krajów, bardzo chciałbym mieć jakąś ochronę.
– Ochronę? O czym myślisz?
Solve musiał odchrząknąć jeszcze raz.
– O mandragorze, ojcze. Z nią będę bezpieczny.
Dłonie trzymał splecione za plecami, by ojciec nie widział, jak się trzęsą. Podniecenie wprawiało całe ciało w drżenie. Mandragora, ten najbardziej upragniony ze wszystkich skarbów Ludzi Lodu!
Daniel się zafrasował. Była to prośba trudna do spełnienia.
– No cóż, Solve, jak wiesz, mandragora należy do mnie. Towarzyszy mi od chwili, gdy się urodziłem, a nawet wcześniej, nim jeszcze zostałem zaplanowany. Jej winien jestem wdzięczność za to, że w ogóle istnieję. Ona żyje, kiedy jest blisko mnie, i zawsze stanowiła moją ochronę. To prawda, że w ostatnich latach nie była mi potrzebna, wszystko bowiem układało się nam pomyślnie. Ale czy wolno mi ją oddać…?
– Kiedyś jednak stanie się to koniecznością, ojcze – odparł Solve tak spokojnie jak tylko mógł. – A któż jest ci bliższy niż własny syn?
Daniel skinął głową.
– Masz rację, nie będę żył wiecznie, ale to jest zadziwiająca… rzecz. O, właśnie, bliski byłem powiedzenia „istota”! Jeśli coś jej się nie podoba, okazuje to natychmiast.
– Spróbujmy więc – orzekł Solve, skrywając palącą niecierpliwość.
Daniel w zamyśleniu przypatrywał się synowi, rak że chłopiec musiał spuścić wzrok.
– Jesteś przecież zwyczajnym człowiekiem, Solve – powiedział, niczego nieświadom. – Ale, z drugiej strony, ja także jestem zwyczajny. Mandragora doprowadziła mnie do Shiry i pozwoliła pomóc jej w wypełnieniu zadania. To dobry talizman, Solve. Zwalcza moc Tengela Złego, on przecież nie mógł go nosić. A więc spróbujmy! Jeśli nie jesteś właściwą osobą, od razu to zauważysz. Mandragora zacznie się wić i wczepi się w skórę jakby pazurami.
– A jeśli okażę się właściwą osobą? – Nerwy Solvego były tak napięte, że ledwo mógł wypowiedzieć te słowa.
– Wówczas mandragora ułoży się na twojej piersi tak, jakby właśnie tam było jej miejsce.
– Pozwól mi więc spróbować!
W końcu Daniel ustąpił.
– A zatem chodź ze mną!
W głębi garderoby, dokąd się skierowali, znajdowało się pomieszczenie, o którego istnieniu Solve nawet nie wiedział. Ojciec wszedł tam sam, a kiedy wrócił, trzymał w ręku duży, pokrzywiony korzeń.
Mandragora! Solve nie mógł już zapanować nad ciałem, które zaczęło drżeć. Powstrzymywał się z całych sił, by nie wydrzeć jej ojcu z rąk. Ojciec gładził ją czule, jakby to było zwierzątko.
I tak też wyglądała albo raczej jak lalka czy ludzka istota. Kwiat wisielców… Solve oddychał z trudem, bliski utraty przytomności. Niecierpliwie czekał, aż ojciec przełoży mu łańcuszek przez głowę.
Dobra moc! To wcale nie jest takie pewne, pomyślał Solve. Z pewnością jest to wielka siła. Możny sprzymierzeniec. Z nim będzie mógł dokonać cudów!
Mówiąc to, Solve miał na myśli działanie w służbie zła, choć wtedy pewnie jeszcze do końca nie był tego świadom.
Mandragora powoli przesunęła się w dół po jego ciele. Solve już wcześniej rozpiął koszulę, pierś miał więc odsłoniętą. Korzeń był duży, o wiele większy niż przypuszczał, musi chyba trochę przeszkadzać. Legł w końcu na jego piersi, blisko, blisko skóry.
– Co czujesz, Solve? – zapytał ojciec w napięciu.
Chłopak był rozczarowany.
– Mam wrażenie, jakby ona była… nieżywa. Ciężka i martwa, ojcze. Nie ma w niej krztyny życia!
– A więc ją zdejmujemy.
– Nie! – Solve niemal krzyknął, wstrzymując już uniesione ręce ojca. – Nie, ona na pewno nie umarła. Ale też i nie wije się ze wstrętem, ojcze. Nie okazuje niezadowolenia.
– Spójrzmy prawdzie w oczy, Solve! Po prostu nic dla niej nie znaczysz. Ale z drugiej strony cię nie odpycha. Może ty… daj mi na chwilę spróbować. Porównamy reakcję.
Tak niechętnie, jakby oddawał życie, Solve pozwolił ojcu zdjąć mandragorę i zawiesić ją na szyi.
– No i jak? – zapytał, gdy przedłużała się chwila milczenia.
– Dziwne, ale i na mnie jakby umarła.
– To znaczy, że…
– Czyżby jej powołanie się skończyło? Z chwilą gdy Shira odnalazła źródło życia? Może jest teraz zupełnie zwyczajnym korzeniem rośliny zwanej mandragorą?
– Czy wobec tego mogę ją dostać, ojcze? Tylko jako pamiątkę?
– Nie wiem, mój chłopcze. Jest taka ciężka, nieżywa. Bardziej martwa, niż wydawałby się zwykły korzeń. Sądzę, że nadal tkwi w niej czarodziejska moc. Nie wiem tylko jaka, co ma oznaczać. Solve, czy naprawdę się odważymy?
– Może po prostu znajduje się teraz w stanie spoczynku, tutaj w domu, w Skenas, dlatego że tak tu spokojnie i bezpiecznie. – Solve mówił z takim zapałem, że nie mógł dopowiedzieć słów do końca. Nie wolno mu było utracić mandragory teraz, kiedy już ją prawie miał. Nie powinien był powiedzieć, że sprawia wrażenie martwej. – Może znów się przebudzi, gdy znajdę się w niebezpieczeństwie?
– Nie wiem, Solve, nie wiem.
Daniela rozbawił entuzjazm chłopca. Naturalnie, kiedy sam był w jego wieku, mandragora także budziła w nim ogromne zaciekawienie, ale nie wolno było nią igrać.
– Tak bardzo cię proszę, ojcze!
Dzieci zawsze potrafiły owinąć sobie Daniela wokół palca. Ożenił się późno i przede wszystkim dlatego, że rodzina nalegała. Wybrał damę z zacnego domu, także liczącą już sobie sporo wiosen. Małżeństwo zostało więc zawarte z czystego rozsądku, z upływem jednak lat małżonkowie nabierali do siebie coraz większego szacunku. Nigdy się nie kłócili, odnosili się do siebie z prawdziwą troskliwością. Nie była to wcale zła forma związku, choć wzajemne uczucia wyrażały się na ogół w przyjaznych uśmiechach i roztargnionym poklepywaniu po ramieniu.
Dzieci rozpaliły w Danielu czułość, o jaką się nawet nie podejrzewał. Dla nich był gotów na wszystko, takie okazały się, ku jego zdumieniu, śliczne i uzdolnione. Nigdy nie sądził, że może mieć takie wyjątkowe dzieci! Przypuszczał, co prawda, że kochałby je równie gorąco, gdyby nie były aż tak doskonałe, a nawet, być może, jego miłość byłaby wtedy jeszcze silniejsza. Nigdy jednak nie przestał się dziwić, że tak wspaniale się rozwijają, i był niezmiernie szczęśliwy, że są.
Rozsądny ojciec już dawno uderzyłby pięścią w stół podczas dyskusji, jaką odbyli wcześniej. Powiedziałby: „Dość tego, Solve przejmuje dwór tutaj, a Ingela Grastensholm”, lub odwrotnie. W każdym razie dzieciom nie wolno byłoby się sprzeciwiać i protestować. Ale Daniel nie patrzył na swe pociechy w ten sposób. Może po prostu zawsze w obecności tych dwóch wspaniałych istot, będących jego dziełem, czuł się jakby onieśmielony.
Dlatego westchnął teraz głęboko i spojrzał na Solvego z pełnym miłości uśmiechem.
– Dobrze, mój chłopcze, niech więc tak będzie. Możesz ją pożyczyć. Ponieważ służy ona dobru, nie powinna wyrządzić ci żadnej krzywdy.
Solve odetchnął z ulgą. Mandragora należała do niego!
W roku 1770, tym samym, w którym Elisabet Paladin z Ludzi Lodu poślubiła swego Vemunda Tarka, Solve Lind z Ludzi Lodu wyjechał do Wiednia. Johan Gabriel wyruszył tam znacznie wcześniej i w liście zawiadomił, że znalazł Solvemu doskonałą pracę w jednej z kancelarii w mieście. Wyszukał także pokój dla przyjaciela.
Spotkali się więc w stolicy Habsburgów; dwaj młodzi chłopcy mający zbyt mało pieniędzy, by ich życie składało się z samych przyjemności. Johan Gabriel miał wówczas lat dwadzieścia, Solve – dwadzieścia jeden.
Dobry humor jednak ich nie opuszczał. Johan Gabriel już znalazł sobie nowy, nieosiągalny obiekt miłości, a Solve…
Solve miał mandragorę, której nikt nie widział.
Jedno tylko zaciemniało jego szczęście.
Wyglądało na to, że mandragora wcale się nim nie interesuje.
W każdym razie jednak nie była wrogo nastawiona. Solve, który stawał się coraz bardziej wrażliwy na wszystko, co istnieje poza szarą powszedniością, był teraz przekonany, że talizman czeka, aż nadejdzie jego czas.
Czeka na coś.
Ale na co? Tego Solve nie potrafił dociec.
Mógł przez długie chwile siedzieć, trzymając korzeń w dłoniach, przypatrując się jego „twarzy”, którą stanowiło tylko parę niewyraźnych, na poły zatartych linii w części korzenia przypominającej głowę. „Ramiona” i „nogi” wystawały daleko poza jego dłoń; boczne korzonki, mające przedstawiać palce u stóp, łaskotały go w przedramię. Nie dało się jednak zaobserwować żadnego ruchu mandragory. Usiłował do niej przemawiać, stać się jej panem, nakazać, by w jego imieniu zaczęła czynić cuda.
Mandragora pozostawała głucha.