ROZDZIAŁ III

Tova była zszokowana i śmiertelnie przerażona. Do tego stopnia, że początkowo w ogóle nie mogła o niczym myśleć. Jej umysł i ciało utraciły zdolność wzajemnego komunikowania się. Szczerze mówiąc, jej organizm w ogóle przestał funkcjonować, z mózgu nie płynęły żadne sygnały, była jak sparaliżowana.

Wirowała wokół własnej osi, ale całkowicie bez udziału woli, wichry miotały nią tam i z powrotem po pustej przestrzeni, pogrążonej w gęstych ciemnościach. Nataniel już jakiś czas temu zniknął im z oczu.

– „Im”?

Była tu przecież sama! Pojęcia nie miała, gdzie podziali się inni; odległości wydawały się ogromne, wprost nieskończone.

Powoli odzyskiwała czucie w ciele, mózg budził się z odrętwienia.

Dość chłodno było w tych ciemnościach, ale nie na tyle, by nie można tego wytrzymać. Najdziwniejszy wydawał się jej wpływ, jaki pusta przestrzeń wywierała na jej zmysły.

Ogarniała ją coraz głębsza depresja. Czuła się niepocieszona, dręczył ją dojmujący żal z powodu zmarnowanego, jak sądziła, życia. Co zrobiła dla świata? Jak wykorzystała ten dar, jakim jest życie?

Tyle mogła była zdziałać, tyle dokonać! A zamiast tego roztrwoniła wszystkie dane jej możliwości.

Ponura rzeczywistość przytłaczała ją nieznośnym ciężarem, poczuła bolesny skurcz serca. Ian!

Ian, jej fantastyczna, niewiarygodna radość na tym świecie! Ian zniknął!

Nie może go utracić! Niech się z nią dzieje, co chce, ale Iana utracić nie może! Tylko on jeden coś dla niej znaczy!

Boże, a jeśli on potrzebuje pomocy? Jeśli właśnie ona, Tova, jest mu potrzebna, a jej przy nim nie ma! Ian, niewinny uczestnik walki pomiędzy tym, co złe, a tym, co dobre w Ludziach Lodu! Jemu nic się nie może stać, to by było zbyt niesprawiedliwe!

A troje pozostałych? Co z nimi? Gdzie się podziali?

Samotność oddzielała ją od reszty świata niczym potężna kurtyna.

Jaka niepojęta, niezrozumiała jest ta próżnia, w której się znalazła… Ciemność. Lęk, który wysysał ją od środka, groził uduszeniem…

Tova wpadła w panikę. W śmiertelnym przerażeniu wrzeszczała jak szalona.

Nagle gdzieś daleko pod nią rozbłysło słabe światło latarki.

Błogosławione niech będą te ich reflektory! Miała nadzieję, że wszyscy zdążyli je zabrać.

No, Nataniel, niestety, nie.

Ale przecież on sam świeci…

Tova zaśmiała się krótko, histerycznie, ale jej śmiech bardzo przypominał płacz.

Zdążyła sobie tymczasem uświadomić, że ten wściekły, wyjący wicher nie wieje już tak gwałtownie jak przedtem. Słyszała go jakby z oddali. W gruncie rzeczy wiał on najsilniej właśnie przy wejściu, tam też przeciągi były wyjątkowo przenikliwe.

Im bardziej się oddalała wirując, kołysząc się czy też kręcąc, nie wiedziała, jak ma to określić, tym większa ogarniała ją cisza.

Zdaje mi się, że opadam, pomyślała. Wpadam w jakąś wirującą głębię.

Tova zapaliła teraz swoją latarkę.

Próbowała pochwycić w snop światła reflektora tego człowieka, który znajdował się pod nią, tego, który ze swej strony na nią kierował światło. Stwierdziła jednak bardzo szybko, że w żaden sposób nie panuje nad sytuacją. Bezradnie kręciła się w kółko.

– Ratunku! – wrzasnęła rozpaczliwie. – Pomocy!

Ale kto miałby jej pomóc?

Cisza. Ponad idącym od wejścia prądem powietrza panowała cisza. Im dalej Tova odpływała, tym cisza była głębsza.

Gdzieś bardzo, bardzo daleko rozległ się przestraszony głos Gabriela. Wzywał pomocy, on również.

Biedny mały Gabriel!

– Zapal latarkę, Gabrielu! – krzyknęła tak głośno, jak tylko mogła.

Malutkie chwiejne światełko rozbłysło z boku ponad nią. Reflektor chłopca znajdował się tak daleko, że zdawał się nie większy niż płomyk zapałki.

Cóż za odległości!

Wtedy zwróciła uwagę, że światełko pod nią się zbliżyło.

– Nie stawiaj oporu, Tovo! Opadaj! – zabrzmiał głos Marca i był to najrozkoszniejszy dźwięk, jaki zdarzyło jej się słyszeć.

– Nie mogę! – krzyknęła w odpowiedzi. – Ja po prostu dryfuję zawieszona w powietrzu.

– Próbuj! A ja podejdę do ciebie od góry. Potrafisz kierować swoimi ruchami! Używaj rąk i nóg!

Tova zastanowiła się. Jeśli ma opadać w dół, musi odpowiednio ułożyć ciało. Głowa w dół, ręce wzdłuż boków i wyprostowane nogi.

Jestem jak pelikan, który nurkuje pod wodą, wyobrażała sobie.

Z początku kręciła się w miejscu, traciła równowagę i kładła się na boku. Ale ćwiczenia czynią mistrza, więc po kolejnej próbie zdołała skierować się w dół.

Uff! Lecę chyba zbyt szybko, myślała z lękiem.

– Marco, pomocy! Zatrzymaj mnie! – wołała.

– Rozpostrzyj ramiona! Będą działać jak hamulce! – usłyszała jego głos, znacznie teraz wyraźniejszy i jakby bliższy.

Tova wykonała polecenie. Poczuła, że tempo lotu maleje, i nagle czyjaś ręka zacisnęła się na jej nadgarstku i pociągnęła całe ciało w górę.

– O, Marco, Marco! – szlochała, przytulając się do niego histerycznie.

– No już, już, nie poddawaj się panice. Musimy w pełni kontrolować to, co robimy.

Kilkakrotnie głęboko wciągnęła powietrze.

– No! Już jestem spokojna. Przepraszam!

– To zrozumiałe, że się przestraszyłaś.

– Marco, ja chyba wiem, gdzie znajduje się Gabriel.

– Musimy go odszukać.

– On jest ponad nami. Kiedy po raz ostatni widziałam światło jego reflektora, świeciło na prawo ode mnie. W górze. Innych nie widziałam.

– Przed chwilą mignął mi tu niedaleko Ian, ale przepłynęliśmy obok siebie.

– Och, błagam cię, musimy odnaleźć Iana – prosiła Tova.

– Oczywiście, że to zrobimy. Ale najpierw poszukamy Gabriela.

– Naturalnie, to jasne.

Kiedy tak rozmawiali, Marco zdołał podciągnąć siebie i Tovę w górę. Bardzo dobrze opanował technikę poruszania się w tej przestrzeni. Dziewczyna czuła się jak kurczak, który próbuje latać.

– Jak tu cicho – powiedziała. – Musimy być daleko od wejścia.

– Tak. I zdaje mi się, że tam widzę promyk światła.

– To z pewnością Gabriel. O Boże, on jest tak okropnie daleko!

Marco powtarzał imię chłopca głosem, który mógłby martwego przywrócić do życia. Każdy okrzyk długo dźwięczał w uszach Tovy.

W odpowiedzi dotarł do nich żałosny pisk.

– Idziemy do ciebie, Gabrielu!

Było oczywiste, że chłopiec dryfuje w powietrzu. Małe światełko szybko przenosiło się z miejsca na miejsce.

Tova kurczowo trzymała się Marca, ale też się kręcili, wirowali wokół własnej osi i nieustannie zbaczali z kursu, mimo wszystko jednak zbliżali się do małego światełka. Jego blask stawał się zresztą coraz silniejszy. W końcu usłyszeli pełen nadziei głos chłopca:

– Dziękuję, dziękuję, że przyszliście do mnie! Kim jesteście? Ach, Marco i Tova!

– Zgadza się!

I wtedy powiedział coś dziwnego:

– Przed chwilą ktoś mnie minął. Ale to nie był nikt z naszych!

– Co ty mówisz? – krzyknął Marco. – Poczekaj, opowiesz nam, jak będziemy bliżej!

– Dobrze. Oj! Wpadłem w snop światła czyjegoś reflektora! Ratunku! To mnie ciągnie w bok!

Marco puścił rękę Tovy i rzucił się jak strzała ku chłopcu. W ostatniej sekundzie zdołał złapać stopę Gabriela.

– Mam go! – zawołał w stronę Tovy. I znowu jak strzała rzucił się w górę. – Jak sobie radzisz?

– Nie mogę się do was zbliżyć, ale przynajmniej będę się starała zostać na miejscu.

Marco manewrował i swoim ciałem, i Gabrielem, starając się zbliżyć do Tovy, i w końcu znaleźli się wszyscy razem.

– Dzięki ci, dobry Boże – wyszeptał Gabriel drżącym głosem. – Tak strasznie się bałem!

Tova wiedziała, że to prawda. Kiedy światło jej reflektora padło na twarz chłopca, zobaczyła mokre ślady łez.

Właściwie to jak długo my już tu błądzimy? zastanawiała się spłoszona. Zupełnie straciłam poczucie czasu.

Zapytała Marca i Gabriela. Chłopiec oświetlił swój ręczny zegarek i odpowiedział żałosnym głosikiem:

– Dwie godziny. Trudno mi to pojąć.

– Ale chyba tak właśnie jest – przyznał Marco.

– Spróbuj zawołać pozostałych – ponaglała Tova. – Twój głos najlepiej się do tego nadaje.

– Krzyczmy wszyscy troje.

Zrobili, jak proponował, ale ich głosy utonęły bez echa w tej bezgranicznej pustce.

– No, a teraz, Gabrielu, musisz nam opowiedzieć. Mówiłeś, że ktoś tu był?

– Tak. Ale widziałem go z bardzo daleka. Najpierw myślałem, że to Ian, i że mówi w swoim języku, bo ten ktoś wołał do mnie coś, czego nie zrozumiałem. Ale to nie był Ian.

– Skąd wiesz?

– Znam trochę angielski – bąknął Gabriel. – On nie mówił po angielsku.

– Ian jest przecież Irlandczykiem – zaczął Marco niepewnie. – Mógł mówić po galijsku.

– Nie wydaje mi się – wtrąciła Tova, która przecież znała go najlepiej. – Myślę, że on nigdy nie mówił w żadnym innym języku oprócz angielskiego, no i norweskiego.

– A widziałeś tego człowieka? – zwrócił się Marco do Gabriela.

– Świeciłem sobie oczywiście moim tysiącmetrowcem – odpowiedział chłopiec. – Ten ktoś znajdował się bardzo daleko. Ale w ciemnościach na pewno widziałem zarysy ludzkiej postaci. Gdzie my jesteśmy, Marco?

Marco nie odpowiedział. Całą uwagę skupił na tym, co opowiadał Gabriel.

– Boże, jakie to wielkie przestrzenie! – jęknął chłopiec.

– Masz rację – powiedziała Tova. – Przerażająco wielkie. Marco, nad czym się tak zastanawiasz?

– Nad moimi uczuciami. Nad moimi przeczuciami i myślami.

– Owszem – rzekła Tova. – Mnie też ogarniają dziwne przeczucia.

Marco skinął głową. Żadne z nich nie nazwało bliżej tych przeczuć i myśli. Oboje wiedzieli bez słów, co one oznaczają.

Gabriel pochlipywał cichutko.

– Nie bój się, mój kochany – pocieszała go Tova. – Jesteśmy teraz razem. I mamy przy sobie Marca.

– Przypomniałem sobie o mojej alraunie. Ona tam została. Na podłodze. Sama.

– Niestety, tak – przytaknęła Tova z powagą. – Utraciliśmy cały skarb.

– Nie cały – zaprotestował Marco. – Wiesz, że miecz Targenora… On przecież nie należał do skarbu, więc nie został umieszczony w magicznym kręgu na podłodze. Ian trzymał go w ręce…

– Tak rzeczywiście było – przypomniała sobie Tova.

– A kiedy widziałem go po raz ostatni, głęboko w dole, w ciemnościach, miał go nadal.

– Mam nadzieję, że zdołał go utrzymać – westchnęła Tova.

– Targenot musiał mieć jakiś cel w tym, że nam przysłał miecz. A w takim razie Ian go z pewnością przechowa. I może nawet sam się dzięki niemu obroni.

– Przed czym? – zapytała Tova czując chłód w sercu.

– Może przed tym, który mignął w mroku Gabrielowi? Nie wiem. Nie wiem też, kogo chłopiec widział. Może któregoś z Ludzi z Bagnisk? Nie, niczego nie rozumiem.

– O, tak strasznie mi jej brakuje – zawodził Gabriel. – To znaczy mojej małej alrauny. Dopiero teraz rozumiem, ile poczucia bezpieczeństwa mi dawała.

– Tak. Rune obdarzył ją wyjątkową siłą – potwierdził Marco. – Ale może wrócimy jeszcze do tamtej groty?

Żadne z nich jednak w to nie wierzyło. Skarb Ludzi Lodu był stracony. I alrauna Gabriela razem z nim.

W tym momencie uderzył w nich wicher tak silny, że o mało ich nie rozdzielił. Zaskoczeni, zostali zdmuchnięci z miejsca i uniesieni nie wiadomo dokąd. Jedyne, o czym wszyscy myśleli, to trzymać się nawzajem kurczowo, nie dać się rozłączyć. Tova i Gabriel chwycili się pasa Marca tak, by on, najsilniejszy z nich, miał wolne ręce. W ten sposób zresztą każde miało też jedną rękę wolną.

Wściekły ryk zbliżał się z każdą chwilą. Czy raczej oni zbliżali się do tego nieopisanego grzmotu, który groził, że porozrywa im bębenki w uszach. Gdzieś w oddali migotało światło, ale nie wyglądało na to, że pochodzi ono z reflektora, było większe, miało też w sobie jakąś cieplejszą barwę, niemal głęboko czerwoną. I to właśnie stamtąd szedł ku nim łoskot.

Bali się, że zostaną wciągnięci w obręb światła, ale nic takiego się nie stało. Może raczej przeciwnie, zdawało się, że jakaś siła ich od niego odpycha.

Wkrótce zaczęli znowu – wirując w powietrzu – przesuwać się dalej i wtedy światło zniknęło, a nieznośny łoskot ustał.

– Czy to było wejście? – krzyczała Tova. – To, przez które tu weszliśmy? Tam też strasznie wiało.

– Nie. To nie było wejście – odparł Marco. – Nie wiem, co to było.

Znowu ogarnęły ich nieprzeniknione ciemności, które reflektory rozpraszały jedynie w niewielkim stopniu.

Po dłuższym milczeniu Tova powiedziała zdumiona:

– Mnie się zdaje, że krążymy w kółko!

– Tak. W jakimś ogromnym kręgu, tak wielkim, że nie jestem w stanie go ogarnąć. Od czasu do czasu wznosimy się też w górę, a od czasu do czasu spadamy w dół. Myślę, że teraz znowu panujemy nad sytuacją – stwierdził Marco, a potem dodał uradowany: – Gabriel! Jacyż my jesteśmy głupi! Tylko że w tym otoczeniu człowiek nie bardzo jest w stanie jasno myśleć. Gabrielu, Nataniel miał przecież twoją alraunę w ręce! Stał z nią przy bramie!

Twarz chłopca rozjaśniła się radością.

– Och, tak, tak! Żeby jej tylko nie zgubił!

Nie widzieli Nataniela od chwili, gdy zniknął im z oczu, a oni znaleźli się w pustej przestrzeni. Bardzo ich to martwiło, bo chociaż Marco był dla nich jak opoka, to jednak tylko Nataniel posiadał wielką siłę, która mogła przechylić szalę zwycięstwa na ich stronę. To on mógł być ich przewodnikiem, bez niego byli zdani na łaskę i niełaskę losu i tej wielkiej nicości.

– Musimy pamiętać, że Nataniel posiada niezwykłą umiejętność radzenia sobie w najbardziej niebezpiecznych okolicznościach – rzekł Marco. – Dlatego proponuję, byśmy najpierw spróbowali odszukać Iana!

Tova odetchnęła z ulgą.

– Kiedy widziałem go po raz ostatni, był w drodze w dół – ciągnął dalej Marco. – Wessał go ten potężny prąd powietrza, któremu ja zdołałem się oprzeć. Nie mogłem Natanielowi pomóc, tak byłem tym wszystkim oszołomiony, takie to było nowe i nieoczekiwane, że musiało minąć trochę czasu, zanim zrozumiałem, iż mogę sam kierować ruchami swego ciała i przesuwać się tam, gdzie chcę.

– Rozumiem – westchnęła Tova. – A zatem powinniśmy zejść w dół.

Nie rozdzielając się, zaczęli się opuszczać poprzez fale ciemności.

Ian opadał coraz niżej i niżej. Był zbyt oszołomiony, by stawiać opór czy też kierować swoimi ruchami. Zresztą nawet gdyby próbował, i tak by mu się to nie udało.

Miecz trzymał jednak w żelaznym uścisku, nawet nie bardzo zdawał sobie z tego sprawę; człowiek często w krytycznych sytuacjach chwyta coś, czasem zupełnie bez sensu, i mocno się tego trzyma. Miecz był dla Iana niczym przysłowiowa ostatnia deska ratunku.

Przez jakiś czas posuwał się za Markiem, chociaż w znacznej od niego odległości, potem jednak przyjaciel zniknął mu z pola widzenia. Przeraziło to Iana okropnie, ale nie mógł nic zrobić. Wyglądało na to, że Marco potrafił jakimś cudem wyhamować pęd.

A Ian wciąż opadał i opadał.

Z dławiącą w gardle rozpaczą myślał o Tovie i małym Gabrielu. Powinien teraz być przy Tovie, objąć ją i dodawać jej odwagi, sprawić, by poczuła się bezpieczna. Ona jednak zniknęła chyba najprędzej. Gdy wszystko ogarnęły ciemności, Ian przez jakiś czas widział przed sobą tylko niebieską poświatę bijącą od Nataniela. Później Marco zapalił swój reflektor, a Ian długo się szamotał, próbując wyjąć latarkę z kieszeni, co nie było takie łatwe z okropnie ciężkim mieczem w ręce. Gdy w końcu udało mu się zapalić reflektor, znajdował się już bardzo daleko od Marca. Tak daleko, że żadne krzyki do tamtego nie docierały.

On sam nie tylko opadał coraz niżej, jego ciało dryfowało też w przestrzeni, co sprawiało, że jeszcze szybciej oddalał się od przyjaciół.

Właściwie jak głęboka była ta otchłań?

Snop światła z reflektora nie był w stanie dać żadnej odpowiedzi. Stanowił jedynie żałosną smugę w nieprzeniknionych ciemnościach.

W bezbrzeżnej, wszechogarniającej ciszy wyczuwał, że coś się w pobliżu porusza.

Ian skierował światło w tamtą stronę.

Nieskończenie daleko przed sobą dostrzegł niewyraźną postać, dryfującą, tak samo jak on, w nicość.

Zaczął wołać. Po kolei wykrzykiwał imiona tych wszystkich, z którymi tak niedawno został rozdzielony.

Mglista postać oddalała się od niego. Po chwili dotarło do niego zdławione wołanie o pomoc.

Ale tego głosu Ian nie rozpoznawał.

To kobieta, lecz głos w żadnym razie nie należał do Tovy.

Czy znajduje się tu więcej osób?

I co to znaczy „tu”?

Ian już dawno przestał się dziwić wszystkim niezwykłym sprawom, jakie przeżywali Ludzie Lodu. Po prostu przyjmował wszystko do wiadomości, podobnie jak ostatnie, niepojęte wydarzenia.

Nie miał najmniejszej możliwości podążania w ślad za tą oddalającą się nieznajomą. I chyba dobrze, że tak właśnie było. Może to głupie, ale miał nieodparte uczucie, że mogły się tu znajdować również niebezpieczne istoty.

Obiektywnie rzecz biorąc, nie było to chyba takie głupie uczucie. To przecież terytorium Tengela Złego. Jego „drugie miejsce”.

Ale kto mógłby wiedzieć, jak się sprawy mają naprawdę?

Niepojęte, jak głęboko Ian musiał się już znajdować! Czy ta potworna otchłań naprawdę nie ma żadnego dna?

Od czasu do czasu zdawało mu się, że znajduje się w Kosmosie. W jakiejś kosmicznej przestrzeni wypełniającej wnętrze Ziemi.

Ale to przecież kompletne szaleństwo!

Twierdzić, że Ian się nie bał, byłoby grubą przesadą. Przerażenie przyprawiało go niemal o utratę zmysłów. Ze strachu nie mógł oddychać, myśli wirowały w głowie jak oszalałe, nie potrafił się na niczym skupić. Różne pomysły przecinały jego mózg niczym błyskawice i natychmiast gasły w niepamięci.

Jedyne uczucie, które go naprawdę ani na chwilę nie opuszczało, to lęk o Tovę. Raz po raz powracały wyrzuty, że powinien być teraz przy niej.

Żeby oszczędzać baterie, co jakiś czas gasił reflektor. Teraz jednak miał wrażenie, że nieco pod nim rozciąga się jakby stały grunt albo coś w tym rodzaju. Pojęcia nie miał, czy to dzieło człowieka, czy coś innego. Wiedział tylko, że zbliżył się do czegoś w rodzaju dna, przynajmniej w tej części otchłani.

A zatem istnieje mimo wszystko jakieś dno, pomyślał z odrobiną triumfu.

Ponownie włączył reflektor.

I doznał takiego szoku, że ciało zesztywniało mu niczym w lodowatym podmuchu. Na chwilę przestał oddychać.

Owszem, to, co zobaczył, to był grunt. Czarny, kamienisto-piaszczysty grunt. Ale to nie wszystko, co odkrył. Na tym gruncie ktoś stał i czekał na niego. I to nie jeden. Było ich wielu, choć na pierwszy rzut oka nie dawali się oddzielić od tła, byli bowiem równie czarni jak ziemia pod nimi. Ubrani w długie mnisie habity. Wysocy, milczący. Jedynie zwrócone ku górze twarze jaśniały w ciemnościach. Ian nie oczekiwał tak pięknych twarzy, choć wiedział, iż Ludzie z Bagnisk są bardziej urodziwi niż stworzenia, które przejęły świat po nich, czyli ludzie.

W ich skupionych obliczach malował się wyraz złowieszczego wyczekiwania. W czarnych niczym węgiel oczach pojawiały się raz po raz ohydne błyski. Wszystkie rysy w bladych twarzach byłyby perfekcyjne, gdyby nie to zło, które wyrażały.

– O, nie! – jęknął Ian sam do siebie, opadając nieuchronnie ku czekającym na niego Ludziom z Bagnisk. widział, że wśród nich znajdowały się też kobiety. – O, nie!

Dłoń zaciśnięta na mieczu Targenora zbielała z wysiłku. Ian Morahan zamierzał się bronić do ostatniego tchnienia.

Marco zatrzymał Tovę i Gabriela w ich szybkim pędzie w dół.

– Coś w tych okropnych ciemnościach dostrzegam – powiedział cicho.

– Ian? – wrzasnęła Tova.

Marco i Gabriel poszli za jej przykładem. Potem przez chwilę nasłuchiwali w milczeniu, ale żadna odpowiedź nie nadeszła.

– Ja też coś widziałem – stwierdził Gabriel.

– Tak, tak, nie jesteśmy tu sami – mruczał Marco pod nosem.

– Czy myślisz… że to ktoś…? – szepnął chłopiec.

– Nie wiem, ale Nataniel to w każdym razie nie był.

– Posłuchajcie mnie teraz – rzekła Tova stanowczo. – Marco, ty potrafisz kierować swoimi ruchami niemal dowolnie, bo przecież mimo wszystko jesteś jednak czarnym aniołem, nawet jeśli tutaj nie w pełni możesz się posługiwać swoimi umiejętnościami. Tak czy inaczej, masz pewne wrodzone zdolności, a wśród nich jest też najwyraźniej zdolność do poruszania się w tej pustce. My z Gabrielem, nie mówiąc już o Ianie, tego nie umiemy. Tak, tak, wiem, że przedtem udało mi się zsunąć w dół do ciebie, ale to tylko tyle, mogę się rzucić głową w dół, nic więcej. To nam niewiele da. Gabriel również dryfuje jedynie z prądem, jeśli tak można powiedzieć. Co więcej, myślę, że podobnie jest z tymi wszystkimi, którzy mignęli nam tu gdzieś w oddali. Unoszą się jak my i nie mają nad tym żadnej kontroli. Są równie bezradni.

– I ja też mam takie wrażenie – wtrącił Gabriel.

– Chcecie powiedzieć, że oni wcale nie muszą być jakimiś złymi duchami? – zapytał Marco. – Że są jak my i znaleźli się w pułapce?

– Właśnie tak – potwierdziła Tova. – Bo chyba i ty, i ja mamy takie same podejrzenia, prawda?

– Owszem.

– Co takiego podejrzewacie? – dopytywał się Gabriel, ale nie otrzymał odpowiedzi, bowiem nagle z ciemności wyłoniła się jakaś postać i znalazła się w snopie światła z reflektora Marca. Za każdym razem dla oszczędności mieli zapalony tylko jeden.

Postać znajdowała się daleko od nich, ale jednak najbliżej ze wszystkich, jakie ich kiedykolwiek mijały.

Zaczęli wołać i otrzymali odpowiedź, prośbę o pomoc, ale w najzupełniej niezrozumiałym języku.

– Zatrzymajcie się tutaj – polecił Marco cicho. – Gabrielu, zapal swoją latarkę i starajcie się nie oddalić z tego miejsca! Zobaczę, czy uda mi się mu pomóc…

Tak, bo głos, który do nich dotarł, należał do mężczyzny.

– Postaraj się, Marco – powiedziała Tova. – My z Gabrielem będziemy sobie jakoś radzić.

Marco popłynął poprzez ciemności ku temu, który bardzo szybko przesuwał się daleko od nich. Gabriel skierował na niego snop światła i zdążyli oboje z Tovą zobaczyć, jak ten obcy kurczowo, z niesłychaną desperacją schwycił rękę Marca.

Nie byli w stanie trwać w tym samym miejscu. Bez Marca zaczęli beznadziejnie opadać w dół, a jednocześnie te dziwne prądy powietrza, które tu wciąż krążyły i zabierały ze sobą wszystko, spychały ich w bok.

W pewnej chwili udało im się zobaczyć, że Marco pokazuje w ich stronę i zaczyna się do nich przybliżać, ciągnąc za sobą obcego. Tamten nie stawiał najmniejszego oporu.

– Boże, toż to jeden z demonów – wykrztusił Gabriel. – To demon Ingrid! Co on tu robi?

I nagle dotarła do niego prawda.

– Czy wy myślicie… Czy myślicie, że znaleźliśmy się w Wielkiej Otchłani? – Mały chłopiec zadrżał na tę myśl. – No pewno, że jesteśmy! Jaki ja byłem głupi!

– Człowiek nie może jasno myśleć, gdy przez cały czas musi walczyć z uczuciem coraz większej paniki – rzekła Tova starając się go pocieszyć. – I Marco, i ja też mieliśmy z tym problemy. Hej, Tabris, teraz cię poznaję! To ty uosabiasz wolną wolę, prawda? Pewnie musiałeś się tu czuć wyjątkowo źle?

Demon o lisiej twarzy, jeden z demonów Ingrid, sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego, lecz także pełnego gniewu i żądzy zemsty na tych, którzy go wpędzili w taką upokarzającą sytuację, sprawili, że musiał kręcić się w tej pustce. Był w stanie jedynie odsłonić ostre zęby w pospiesznym grymasie.

– Jak miło was znowu zobaczyć – powiedział głuchym, jakby pustym głosem. Z nimi rozmawiał po norwesku, bardzo starannie dobierał słowa, brzmiało to może chwilami aż nazbyt wykwintnie. Ale tak właśnie rozmawiał z Ingrid. – Dobrze jest mieć znowu towarzystwo.

– Jeśli chcesz z nami pozostać, to musisz się uwiesić – rzekła Tova ze śmiechem. Ale Tabris nie znał norweskich baśni ludowych, więc słowa Tovy wcale go nie rozbawiły, jak martwe popłynęły w dół, na dno otchłani, jeśli ta straszna próżnia w ogóle mogła mieć jakieś dno.

– Możemy cię w każdym razie pocieszyć, że rozprawiliśmy się z Lynxem – dodała Tova. – To Marcowi udało się ostatecznie pokonać tego potwora.

– A Nataniel dopełnił dzieła – wtrącił Marco.

– Co? Co wy mówicie? Naprawdę pochwyciliście tego diabła? – wrzasnął Tabris. – To najlepsze, co mogliście uczynić, zaprawdę! Ale dokonaliście też wielu innych dobrych czynów.

– Dziękujemy za uznanie. Czy widziałeś może kogoś z pozostałych?

– Widziałem. Kilkakrotnie. Ale odległości tutaj są po prostu piekielne, do nikogo nie zdołałem się zbliżyć. Wy posiadacie ogromną siłę, książę Marco z Czarnych Sal.

– Na szczęście. I będziemy z niej korzystać – odparł Marco. – Kierujemy się teraz w dół, w ślad za kimś, kto nie tak dawno mignął nam w oddali i kto bardzo szybko opadał.

– To źle – westchnął demon. – Nie jest mianowicie dobrze, jeśli się tutaj spadnie zbyt nisko. Tacritan właśnie tak zrobił, słyszeliśmy jego krzyk.

– Umiesz dodawać otuchy – powiedziała Tova ironicznie, bo w głębi duszy śmiertelnie się bała o Iana. – Ruszaj z nami, Tabris. Marco poprowadzi nas w dół.

Było ich teraz czworo. Po chwili wahania Tova ujęła szponiastą rękę demona. Tabris nie miał na sobie pasa, którego mogłaby się uchwycić, w ogóle nie miał na sobie niczego, a ona nie bardzo chciała czuć jego dłoń na swojej talii. Dziwnie było dotykać ręki demona, lecz Tova doświadczała już gorszych rzeczy! Najważniejsze teraz, to trzymać się razem, i to w najdosłowniejszym sensie, razem, cała czwórka.

– Wielka Otchłań! – szlochał Gabriel, kiedy prowadzeni przez Marca z szumem płynęli w dół. – Nigdy stąd nie wyjdziemy.

– Weszliśmy tu w bardzo niekonwencjonalny sposób – przypomniał mu Marco spokojnie. – Pewnie więc tak samo się wydostaniemy.

Jego słowa dodały otuchy wszystkim. Tabrisowi również.

– Sądzisz, że droga, którą tu przybyliśmy, nie należy do zwyczajnych? – zapytała Tova.

– Z pewnością była to droga właściwa – odparł Marco. – Ale przecież Lynx nie mógł mieć dość czasu, by za każdym razem, kiedy wysyłał kogoś do Wielkiej Otchłani, odprawiać te wszystkie ceremonie i rytuały, przez które my przeszliśmy. On i Tengel Zły musieli ich tu umieszczać w jakiś prostszy sposób. Nie sądzę, że odnaleźliśmy ich drogę, chyba rozumiecie, że to droga magiczna.

– Tak. No i Lynx sam powiedział, że to stąd czerpie swoją moc – wtrącił Gabriel z ożywieniem.

– O, źródło jego siły chętnie bym odszukał – westchnął Marco. – Choćby tylko po to, by je unieszkodliwić.

– Rany boskie! – jęknęła Tova, gdy już od długiego czasu opadali w dół, a nie było widać końca. – Jak wielka jest tak naprawdę ta przestrzeń?

– Rzeczywiście, dobre pytanie – potwierdził Tabris swoim charakterystycznym głosem. – Ale przecież i to musi mieć granice. I odnajdziemy je, żeby nie wiem co!

– Tak – poparł go Marco. – Chociaż górnej granicy też nigdy nie widzieliśmy, jakiegoś dachu czy czegoś w tym rodzaju. Ale powiadasz, że istnieje dno?

– Tak myślę – odpowiedział demon. – Dźwięki na to wskazują.

– Jakim sposobem się tu znalazłeś?

– Nie wiem. Zostałem wyrzucony w powietrze, a potem jakby mnie coś zaczęło wsysać w dół przez głęboki szyb. Nic więcej się nie działo. No i jestem.

– My natomiast przeszliśmy przez coś na kształt bramy. Towarzyszyły temu jeszcze inne zjawiska. Na przykład okropny ryk, który się rozlegał jakby właśnie tam, dokąd wchodziliśmy. Później ukazało się jakieś duże źródło światła zabarwionego na czerwono.

– Wiem – potwierdził Tabris. – Ja też je widziałem.

– Zbliżyłeś się na tyle, żeby to dokładniej obejrzeć?

– Nie, coś mnie od tego ognia gwałtownie odepchnęło.

– Nas także. Czy ty również odnosisz takie wrażenie jak my? Że krążymy wkoło po tej pustej przestrzeni?

– Absolutnie tak! Zataczamy ogromne kręgi!

– A co dokuczyło ci najwięcej? Spędziłeś tu przecież wiele dni i nocy.

– Samotność. A zresztą nie, najgorsze były myśli.

– Otóż to! No i to okropne wrażenie, że człowiek nie mógłby tu umrzeć.

– Właśnie! – potwierdził Tabris stłumionym głosem, przygnębiony. – Co prawda ja nie jestem śmiertelny, w każdym razie nie tak jak ludzie, i wy, książę, przecież także nie, ale to rzeczywiście ma coś wspólnego z wiecznością. Jakby się nigdy nie miało stąd wyjść. Jakby się tu miało pozostać na zawsze, zataczać te kręgi w ciemności. Uff, to naprawdę nie jest przyjemne miejsce!

Gabriel zaniósł się łkaniem.

– Spokojnie, chłopcze – zwrócił się do niego Tabris. – Mieliśmy szczęście. Książę Czarnych Sal jest z nami.

– Ale ja nie mogę uczynić tak wiele jak Nataniel – westchnął Marco. – A z Natanielem nie mamy kontaktu od dawna.

Tabris zastanawiał się przez chwilę.

– To chyba nie był on… ten, który… Przed paroma godzinami widziałem jeszcze jedno niezwykłe zjawisko. Niebieskie światło…

Wszyscy drgnęli i spoglądali na niego.

– To był Nataniel! – wrzasnął Marco. – Gdzieś ty go widział? I kiedy? Przed paroma godzinami? Nie brzmi to najlepiej.

– Było to niezbyt daleko od tamtego intensywnego czerwonego światła, o którym książę dopiero co mówił.

– Tabris, jesteś aniołem! – krzyknęła Tova zachwycona.

– Chyba nie jestem – mruknął Tabris. – I nie chcę być.

– Ale przecież my też tam byliśmy – wtrącił Gabriel. – I nie widzieliśmy żadnego niebieskiego światła.

– Przemieszczamy się bardzo szybko, chłopcze – wyjaśnił Tabris z diabelskim grymasem na swojej lisiej twarzy.

Nagle Tova uderzyła się dłonią w czoło.

– Chyba jesteśmy idioci, Marco, i ja, i ty! Tak łatwo możemy odnaleźć Nataniela. On sam też musi być idiotą!

Marco spojrzał na nią pytająco, ale uczynił to tylko jeden raz, po czym jęknął, uświadomiwszy sobie swoją bezmyślność.

– No tak, oczywiście! Telepatia! To prawda, że tutaj bardzo jest trudno skupić myśli na sprawach ważnych. Musimy natychmiast spróbować.

– No a… Ian? – przypomniała nieśmiało.

– Mając Nataniela przy sobie, dużo łatwiej odnajdziemy Iana. Bierz się do dzieła, Tovo!

Koncentrowali się na czekającym ich zadaniu. Marco i Tova. Wkrótce się jednak okazało, że niełatwą jest sprawą nawiązanie telepatycznego kontaktu w tej wielkiej pustce. Mieli wrażenie, jakby ich myśli rozwiewały się i ginęły nie wiadomo gdzie.

– To dziwne, że on was nie słyszy – powiedział Tabris po dłuższej chwili. – Wysyłacie niezwykle silne fale.

Marco odwrócił się ku niemu gwałtownie.

– Co? Ty pojmujesz nasze myśli?

– Oczywiście! A dlaczego miałoby być inaczej?

– No tak, rzeczywiście – przyznał Marco. – W takim razie musisz nam pomóc. Twoje myśli mogą wzmocnić nasze.

I gdy pracowali wszyscy troje, myśli, tak im się przynajmniej zdawało, z większą siłą torowały sobie drogę. I rzeczywiście, nie minęła nawet minuta, a kontakt został nawiązany.

– Dzięki ci, dobry Boże – szepnęła Tova, która przecież nie była znana ze zbyt wielkiej pobożności.

Nataniel witał ich serdecznie, wzruszony nawiązaniem kontaktu, on również czynił sobie wyrzuty, że nie pomyślał o telepatii.

– Ale mózg człowieka jest tu jak owinięty w watę – przekazywał im. – Jedyne, co mi się tłukło po głowie, to jakieś rozgoryczenie z powodu zmarnowanego życia.

A zatem wszyscy doznawali tego samego!

Teraz Gabriel uznał, że jest niepotrzebny i zbędny wśród tych geniuszy, jak ich nadąsany określał. Poklepywali go serdecznie po plecach, on zaś czuł się jeszcze bardziej zagubiony.

– Gdzie ty byłeś, Natanielu? – pytała Tova.

Jego odpowiedź brzmiała niepewnie:

– Widziałem jakieś…

Przerwał mu Marco:

– Istoty krążące w ciemnościach?

– Co takiego? Istoty? Nie, wcale nie… – I nagle, jakby dopiero teraz to do niego dotarło: – Co ty mówisz, Marco?

– A co ty widziałeś?

– To nie ma sensu, już do was idę. Gdzie jesteście?

– A niby skąd mamy to wiedzieć? – wtrąciła się Tova. – Tkwimy gdzieś bardzo głęboko. Mam wrażenie, że ta wielka przestrzeń niżej zaczyna się zwężać, więc powinieneś nas bez większego trudu odnaleźć. Wypatruj naszych reflektorów!

– Starajcie się zostać tam, gdzie jesteście, to łatwiej się spotkamy!

– Świetnie! – przekazał mu Marco. – Bo my nie bardzo byśmy chcieli wracać na górę. Widzisz, my tu szukamy Iana i trochę nam się spieszy.

– Już jestem w drodze do was.

– Więc ty też możesz manewrować jak chcesz?

– Tak. Znalazłem sposób.

Tova znów wtrąciła się do rozmowy. Dosyć ostro skomentowała ich wymianę myśli:

– To nie jest żaden sposób. To umiejętności, któreście obaj odziedziczyli, moje wy pozbawione skrzydeł pociechy przełożonego czarnych aniołów. Gabriel ani ja nie możemy wykonać najmniejszego ruchu według własnej woli. Tabris zresztą także nie.

– Tabris? – jęknął Nataniel. – Tabris? No tak, zdawało mi się, że odbieram myśli trzech istot! Nie, to nie może być prawda!

– Cieszę się, Natanielu, że nie muszę gasić twojej radości – powiedział Marco. – To prawda, Tabris jest z nami.

– Czekajcie na mnie! Już lecę! Czy domyślacie się mojej pozycji?

– No, w jakimś sensie tak – odparł Marco. – Mam wrażenie, że się zbliżasz. Ale jesteś stanowczo za wysoko.

– Ciągle?

– Schodź w dół. I kieruj się bardziej w lewo – podpowiadała mu Tova.

– Skąd wiesz, gdzie jest moje lewo?

– No tak, nie wiem, ale jak inaczej mogę ci to określić?

– Nie traćcie czasu i sił – upomniał Marco.

– Już was mam! – wołał Nataniel bardzo uradowany. – Ale, na Boga, jakim sposobem znaleźliście się tak głęboko?

– Jak powiedziałem, szukamy Iana – wyjaśnił Marco. – On spadł w dół i sądzę, że jest w niebezpieczeństwie.

– Wygląda na to, że wiecie dużo więcej niż ja. Ale ja też mam nowiny.

– Świetnie! Teraz jesteś dokładnie nad nami. Schodź!

– Wyczuwam waszą bliskość! Do zobaczenia!

Minęło jeszcze jakieś dziesięć minut, zanim wysoko w górze pojawiło się niebieskie światło. Tova, która przez cały czas niepokoiła się o Iana, odetchnęła z niekłamaną ulgą.

Niebieskie światło stawało się coraz silniejsze, a w końcu przybrało wyraźnie zarysowany kształt ludzkiej sylwetki.

Wkrótce Nataniel dołączył do nich, a wzruszony Gabriel dostał z powrotem swoją alraunę.

Wszyscy byli bardzo ciekawi tych zapowiadanych przez Nataniela nowin, ale Marco zdecydował:

– Nie ma czasu na rozmowy, musimy się spieszyć. Ruszamy na poszukiwanie Iana!

Jak strzały pomknęli w dół, teraz już liczna, pięcioosobowa grupa. Tabris powiedział prawdę: spotkali się tylko dzięki zdolnościom Marca i Nataniela. Inni nie mieli żadnych szans, by natrafić na siebie w tej pustce.

Ale natychmiast potem demon szarpnął nimi z całych sił i wszyscy się zatrzymali.

– Teraz ostrożnie! Zbliżamy się do dna.

Zauważyli to wszyscy. Przestrzeń przed nimi zaczynała się zmieniać, jakby gęstniała.

– Cii! – syknął Marco. – Słyszycie?

Z daleka dochodził do nich szczęk broni, zdawało się, że trwa tam zaciekła walka.

– Chodźcie! Szybko! – dyrygował Marco. – Zdaje mi się, że słyszę dźwięk miecza Targenora.

– Och! – jęknęła Tova. – Tak, Ian miał przy sobie ten miecz! Bogu dzięki, walczy, więc żyje! Ale z kim on się bije?

– Zaraz się dowiemy. Zgaś latarkę, Gabrielu! I żadnego światła, będziemy się posuwać w kierunku tych hałasów.

Reflektor Gabriela zgasł. Bez niego zrobiło się jeszcze bardziej ponuro.

– Czy już jesteśmy na samym dole? – zapytał chłopiec.

– Prawie.

– Tak, ja też to tak odczuwam.

Posuwali się teraz bardzo nisko nad tym, co, jak sądzili, musiało być dnem Wielkiej Otchłani. Płynęli naprzód, Marco i Nataniel ciągnęli za sobą pozostałą trójkę. Teraz jestem w towarzystwie dwóch nagich mężczyzn, myślała Tova. To Tabris i Nataniel. Ale jakoś nie robi to na mnie specjalnego wrażenia, wydaje się czymś naturalnym. A gdybym tak znalazła się w podobnej sytuacji, kiedy miałam kilkanaście lat! No, ale człowiek bywa wtedy dość głupi, filozofowała.

Odgłosy walki na śmierć i życie stawały się coraz bliższe.

– Nie widzę nigdzie żadnego światła – narzekała Tova.

– Kimkolwiek są jego wrogowie, z pewnością umieją walczyć nawet w najgęstszych ciemnościach – powiedział Marco z goryczą.

– Ale Ian nie umie! – rozpaczała Tova.

– Och, wszystko wskazuje na to, że dzielnie im odpłaca tym swoim mieczem! To zresztą wspaniały miecz, można powiedzieć: czarodziejski. Słyszysz te rozdzierające wrzaski za każdym razem, kiedy Ian trafia?

Gabriel właściwie nie chciał oglądać bitwy, ale musiał towarzyszyć reszcie, nie odważyłby się zostać sam.

Z kim ten Ian tak walczy, zastanawiał się zdjęty grozą. Hałasy są straszne! Jak to dobrze, że Nataniel oddał mi moją alraunę.

– Reflektory! Wszystkie razem! – rozkazał Marco. – Teraz!

Trzy snopy światła skierowały się na walczących.

– Och, nie! – jęknęła Tova. – Ludzie z Bagnisk! I aż tylu?

Загрузка...