ROZDZIAŁ XI

Wstrząśnięty i zdjęty grozą przyglądał się Nataniel rozgrywającej się przed nim scenie.

Przyszedł za późno. Tracił czas na burzenie ścian pomiędzy korytarzami. Tymczasem Tengel Zły go uprzedził…

I żeby tylko to. Nataniel dobrze pamiętał krzyk, który się rozległ, kiedy skropił jasną wodą ściany groty. Domyślał się, że czyniąc to on sam niepotrzebnie sprowokował Tengela Złego do szybszego działania. Starzec zebrał siły i rzucił się do kryjówki.

– Ale ja się teraz poddać nie mogę – wyszeptał Nataniel zdrętwiałymi wargami. – Nie mogę się poddać. Tylko co robić?

Tan-ghil, który napije się wody zła, będzie niepokonany, niezwyciężony. Nigdy w życiu nie dopuści Nataniela tak blisko, żeby ten mógł go oblać jasną wodą. Wręcz przeciwnie. Teraz to Tengel Zły może zabić Nataniela jednym ruchem ręki nawet z dużej odległości, samym gestem, może nawet samą tylko siłą myśli.

Jeśli tylko napije się wody…

Powoli w Natanielu budził się instynkt samozachowawczy: przed nim działo się coś, co chyba nie należało do planu.

Tak, teraz to zobaczył. W ciągu stuleci ukryte naczynie, amfora podobna do tej, którą Shira przyniosła z Góry Czterech Wiatrów, została przesycona własną, wydobywającą się z niej trucizną. Z tej odległości Nataniel nie widział, czy to wyłącznie patyna, czy też grubsza warstwa jakiegoś osadu, w każdym razie naczynie wyglądało jak przedmioty, które wydobywa się z ziemi lub z wody, gdzie leżały przez wiele, wiele lat.

Kształtu amfory można się było jedynie domyślać, przypominała bowiem bryłę zastygłych minerałów czy też skamieniałej ziemi. Tengel Zły ledwo był w stanie ją podnieść, denerwował się bardzo i niecierpliwił, bo najwyraźniej nie wiedział, jak otworzyć naczynie. Wszystko było twarde niczym żelazo, a pokrywka zdawała się jak przylutowana.

W takim razie mamy jeszcze cień szansy, pomyślał Nataniel.

Podszedł bliżej, a tymczasem zdążył odpiąć od pasa kolejną buteleczkę.

Tengel Zły zobaczył go. Ten mały potworek położył uszy po sobie, oczka zwęziły mu się w szparki, rozdziawił gębę. Wydobywały się z niej kłęby szarozielonego, trującego, obrzydliwego dymu.

Nataniel odskoczył. Nigdy by nie przypuszczał, że te opary mogą być tak morderczo silne. Piekła go skóra twarzy i rąk, starał się nie wciągać powietrza, a i tak do jego płuc dostawały się spore ilości tego paskudztwa; miał wrażenie, że mu rozsadzi piersi.

To właśnie musiał przeżywać Heike. I Heike zmarł w kilka dni później.

Nie, nie wolno mi tak myśleć. Jestem silniejszy od Heikego, on nie był tak dobrze chroniony jak ja.

Mimo to Nataniel się bał.

Cofnął się na tyle, by opary już go nie mogły dosięgnąć. Tylko że stąd nie byłby w stanie polać ani Tengela, ani jego naczynia jasną wodą.

Tak więc w końcu stanęli naprzeciw siebie. Twarzą w twarz. Tan-ghil i jego potomek z dużo późniejszej epoki.

Patrzyli na siebie, lecz dzieliła ich znaczna odległość.

Nataniel z trwogą obserwował, jak trucizna rozchodzi się po jego ciele. Najchętniej skorzystałby z tej drogi, którą sobie sam otworzył, i wybiegł na świeże powietrze, jak najdalej od tej zakażonej groty.

Gdyby udało mu się pociągnąć za sobą Tengela, mogliby stoczyć równą walkę na otwartej przestrzeni. Tutaj Tengel ma ogromną przewagę, to on przecież ukształtował ten labirynt i w ogóle wszystko, znał wejścia i tam, i z powrotem.

Kiedy tak mierzyli się nawzajem wzrokiem, ręce Tengela nieustannie pracowały, by oczyścić naczynie z tego, co się na jego powierzchni nazbierało. Ale bryła okazała się ciężka, a skorupa skamieniałych minerałów bardzo twarda. Nataniel wiedział, że powinien teraz podbiec, wylać wodę Shiry i skończyć z tym całym paskudztwem, lecz nogi odmawiały mu posłuszeństwa, nie miał siły oderwać stóp od ziemi. Był bliski omdlenia, postać Tengela Złego rozmazywała się w obłokach wciąż napływających oparów, a ból w piersiach przyprawiał go niemal o utratę zmysłów.

Nie mógł jednak okazać tego swemu wrogowi. Musiał sprawiać wrażenie, że jest silny i zdecydowany. I niebezpieczny.

Zresztą stwierdził, że nie tylko słabość mąci mu wzrok, lecz także atmosfera panująca w grocie. Trujące opary przesycały powietrze, które również zrobiło się szarozielone, a wokół snuły się szarozielone smugi.

Nataniel zdawał sobie sprawę z tego, że jego ciało nie jest zdolne do ataku. I także dlatego stał bez ruchu.

Shiry również wzywać nie mógł. Jeszcze nie teraz. Musiała tu przybyć, by wylać jasną wodę na wodę zła, tego bowiem żywy człowiek uczynić nie mógł, ale jak ona ma tego dokonać, skoro naczynie nie zostało otwarte? Nataniel musiał czekać, nie wolno mu niepotrzebnie narażać Shiry.

Wiedział jednak teraz, jak przerażająco krótki czas dzieli ten moment, w którym Tengel Zły otworzy amforę, od chwili, gdy napije się wody.

Pomiędzy tymi dwoma momentami musi się stać to, co najważniejsze, unicestwienie wody zła, odebranie jej strasznej mocy!

Tan-ghil rozejrzał się wokół i najwyraźniej znalazł to, czego szukał. Uderzył pięścią w ścianę, przy której stał, i odłupał duży, ostry kamień. Zaczął nim z całej siły tłuc w amforę i wkrótce odpadł od niej spory kawał skorupy.

O, nie, nie, pomyślał Nataniel nieoczekiwanie znowu stanowczy. Tak łatwo ci to nie pójdzie!

Wyciągnął w stronę tamtego rękę i wypowiedział krótkie zaklęcie.

Tengel Zły ponownie uniósł rękę trzymającą kamień, by znowu uderzyć w naczynie, ale nagle drgnął i ostrze wbiło się z całą siłą w dłoń trzymającą amforę.

Wlepił wściekłe ślepia w Nataniela, który ostrożnie zrobił kilka kroków w przód. Przerażony i zdumiony potwór nieco się cofnął.

– A! – wrzasnął Nataniel i gromkie echo rozległo się wśród gór. – Domyślam się, że widzisz na mojej głowie czarną koronę. Ja jestem prawnukiem Lucyfera i w moich żyłach płynie jeszcze inna niezwykła krew. Demonów Wichru…

– Gówniane demony! – syknął Tengel Zły z nienawiścią nieoczekiwanie piskliwym głosem, śliniąc się i plując, lecz mimo to dość wyraźnie. – To cholerni zdrajcy!

– I Demonów Nocy.

Na tę wiadomość Tan-ghil jedynie parsknął. Otworzył znowu gębę tak, że Nataniel widział czarny jęzor, a grota wypełnił kolejny szarozielony, cuchnący obłok.

Tym razem Nataniel był przygotowany, błyskawicznie odwrócił się do tyłu i rękami mocno zatkał usta i nos. Ale i to, co zdołało się wcisnąć do płuc, sprawiało mu piekący ból. Nie zniosę tego dłużej, myślał. Nie zniosę. Co robić, co robić, jak to wytrzymać?

Och, gdybym tak mógł oprzeć się o ścianę, żeby on nie spostrzegł mojej słabości!

Ellen… Ellen, chcę żyć dla ciebie. Jeszcze raz myśl o tobie dodaje mi sił.

Ellen, ty, którą odzyskiwałem i ponownie traciłem, odzyskiwałem i traciłem, raz za razem.

Ellen, moje życie, światło moich oczu!

Rzuciłbym wszystko i wyczołgał się stąd na czworakach, w jasność, na świeże powietrze, do słońca! Jak najdalej stąd!

Ale tego właśnie zrobić nie mogę. Moje miejsce jest tutaj. Muszę walczyć, dopóki nie padnę.

Oddychał urywanie, co chwila się krztusił.

To nie tylko takie wyobrażenie, że myśl o Ellen dodaje mu sił, wzmacnia go psychicznie. Rzeczywiście czerpał siły z myśli o niej. Była to siła miłości i dobroci. Tak, bo jeśli się kogoś kocha, to człowieka przepełniają same dobre uczucia. Siłą Nataniela zaś była właśnie miłość, miłość człowiecza. Zauważył, że nienawiść do tego potwora jakby spycha go w dół, czyni go słabszym, wobec tego starał się to uczucie w sobie stłumić. Nie udawało mu się, lecz myśl o Ellen pomagała. To było radosne odkrycie.

Widział przed sobą jej miłą, uśmiechniętą twarz i czuł ciepło w sercu. A właśnie tego potrzebował, by ponownie zaatakować tamtego starca, na razie tylko słownie, ale jednak.

– Ja też jestem Wybranym wśród Ludzi Lodu! – zawołał.

Tan-ghil spoglądał na niego rozbieganymi oczkami, ale udawał, że nie robi to na nim wrażenia.

– Co, nie znaleźli lepszego?

– Ja jestem siódmym synem siódmego syna.

– No to co z tego?

– To oznacza, że mam, między innymi, uzdrawiające ręce. I potrafię leczyć również moje własne rany.

Czy naprawdę potrafi coś takiego? Czy byłby w stanie uleczyć rany, które otrzymał za sprawą Tan-ghila?

Ale najwyraźniej jego słowa wywarły pewne wrażenie, bo starzec nieustannie jak zaczarowany wpatrywał się w jego koronę. Najbardziej go poruszało pokrewieństwo Nataniela z czarnymi aniołami.

I nagle na scenie dokonała się zmiana. Przez chwilę Nataniel nie widział wyraźnie, postać złego przodka zamazywała się, ale już po chwili uświadomił sobie, co to takiego.

O Boże! Tengel Zły wykorzystał moment zamroczenia, żeby uskoczyć w bok, ukryć się w jednym z bocznych korytarzyków i tam spokojnie otworzyć amforę z wodą.

Nataniela ogarnęła rozpacz.

– Nie, nie! – krzyczał przerażony.

Nie był w stanie myśleć o powrocie do ciemnego labiryntu, w którym nie miał wielkich szans na dogonienie Tan-ghila.

Ale musiał rzucić się w pogoń. Mimo wszelkich przeszkód, mając właściwie wszystko przeciwko sobie, musiał przebiec pod ścianami na drugą stronę groty i dalej ścigać uciekającego.

Tengel Zły odkrył właśnie, że Nataniel nie jest niewrażliwy na trujący odór. Nędznik mógł się teraz ukryć za każdym narożnikiem, za każdym skalnym występem i w odpowiedniej chwili skierować ku niemu z bardzo bliska zatruty obłok. Nataniel by tego nie przeżył.

Walka nie przebiegała tak jak Nataniel oczekiwał. Coraz bardziej upewniał się w tym, że brak szczegółowego planu może go wiele kosztować. Że to bardzo istotny błąd. Ale jakie plany można przygotować, kiedy ma się do czynienia z istotą tak podstępną jak Tengel Zły, o której poza tym wie się tak niewiele?

Znalazł się ponownie w ciemnych, ciasnych korytarzach. Trujące pary rozsadzały mu piersi, nogi nie chciały go już nosić, szumiało mu w uszach i kręciło się w głowie tak, że nie był w stanie myśleć.

Muszę się stąd wydostać, to jedyne, co był w stanie sformułować. Od tego zależy moje życie, muszę wyjść na zewnątrz. Tutaj umrę.

Mimo to biegł coraz dalej, coraz bardziej zagłębiał się w labirynt.

Wkrótce musiał spojrzeć prawdzie w oczy: Walka już została rozstrzygnięta. On przegrał.

No bo jak zdoła w tych pomieszczeniach dogonić Tengela? Skoro ledwo się może poruszać? Zły przodek będzie miał dość czasu, żeby otworzyć naczynie.

W następnym momencie coś w wielkim pędzie przeleciało obok niego i podjęło pościg za Tengelem. Nataniel nie zdążył zobaczyć, co to takiego, stwierdził jedynie, że to coś ogromnego, i chyba nie jedna istota, a co najmniej dwie. W sekundę potem rozległ się potworny krzyk Tan-ghila, krzyk zaskoczenia i bólu.

Słyszał coś jakby zwierzęta, które wściekle warczały, ujadały i gryzły, zrobił się tumult, jakiego jeszcze nigdy nie słyszał.

Wtedy Nataniel pojął, co to przeleciało obok. Nic dziwnego, że te istoty wydały mu się takie obce, takie trudne do zidentyfikowania!

W świecie ludzi takie zwierzęta nie istnieją. Na pomoc Natanielowi przybiegły dwa psy piekielne.

Tengel Zły wrzeszczał w śmiertelnym strachu:

– Przestańcie! Won! Zjeżdżajcie stąd! Nie, au, wynocha!

Ale wściekłe ujadania trwały nadal.

Początkowo Nataniel zastanawiał się, jakim sposobem one się tutaj dostały, wkrótce jednak dostrzegł, że lodowiec stanowiący rodzaj dachu nad przestrzenią, którą otworzyła jasna woda, stopił się i w górze powstało przejście.

– Wyciągnijcie go na światło! – wrzasnął, starając się przekrzyczeć zgiełk.

Wciąż docierał do niego krzyk Tengela:

– Nie! Nie, nie zrobiłem wam nic złego! Puśćcie mnie! Wynoście się! Puśćcie!

Sądząc po odgłosach był jednak ciągnięty ku światłu. Nataniel zawrócił i również powlókł się w stronę otworu w górskiej ścianie. Istniało tyle małych korytarzyków, że nie potrzebowali go mijać, by wyjść na zewnątrz.

Ponad jazgotem i ujadaniem bestii unosił się żałosny głos Tan-ghila:

– To nie była moja wina… Ja nie mogłem nic na to poradzić… Staliście mi na drodze… przeszkadzaliście… kiedy miałem… Au, do diabła, czy wy macie źle w głowach? Miałem odwiedzić waszego pana… żeby mieć was przy sobie… Nie doszedłem przecież do celu… Bo wy staliście mi w drodze… Musiałem przecież… Auuu! Nie, nie, moja peleryna! Nie!

Nataniel miał szczerą nadzieję, że Tengel Zły jest zbyt udręczony, żeby zdobyć się na wysłanie kolejnego obłoku trującej pary i osłabić te tak Natanielowi pomocne zwierzęta.

– To oczywiste! – darł się Tan-ghil. – To oczywiste, że musiałem… Nie, co wy mi robicie? Czyście wy poszalały? Musiałem was zesłać do Otchłani, to nie była moja wina! Musiałem odnaleźć waszego władcę, czy wy tego nie pojmujecie, głupie wypierdki?

Nataniel wytężał siły, by wlec się dalej, ale śmiertelne znużenie i trudny do zniesienia ból paraliżowały jego ciało. Przez chwilę zastanawiał się, kim też jest ów władca piekielnych psów, ale dowiedział się tego wkrótce, bo oszalały Tengel wciąż wykrzykiwał wyjaśnienia:

– Wy jednak byłyście niewdzięczne! Nie chciałyście iść ze mną, jako neutralne… Au, przestańcie mnie gryźć! Skończcie już z tym, wystarczy!

Akurat w tym momencie Nataniel okrążył wystający narożnik i oślepiło go jasne światło.

Był prawie na zewnątrz.

Doznał szoku, widząc, co się stało.

Poprzednim razem woda Shiry otworzyła tylko ściany, a nieco później tworzący dach lodowiec stopniał. Teraz wszystko tonęło w słonecznym blasku, którego nic już nie przesłaniało. Ukazało się to, co przedtem stanowiło grotę z ziemi i kamieni, poczerniałą od wody wiecznie spływającej z lodowca.

To, co teraz rozciągało się przed nim, było tą samą grotą, przy której płynął rwący strumień. Okolica jednak została gruntownie odmieniona. Ziemię pokrywał dywan soczystej trawy, tu i ówdzie przetykany wielkimi plamami złotych rozchodników, małe górskie pięciorniki dzieliły się miejscem z górskimi fiołkami, białe i różowe wrzosy przerastane mchami i jakieś delikatne kwiatki kołysały się w pobliżu strumienia. Nieco wyżej w trawie jaśniały goryczki, liliowe na przemian z jaskrawoniebieskimi, noszącymi też nazwę śniegowych dzwonków albo „Chrystusowych łez” obok nich błękitne dzwoneczki i ogniście żółte skalnice.

A najwyżej, przy samej granicy lodu, chwiały się białe i różowe kwiaty dębików, w Norwegii znanych jako reniferowe różyczki, gdzieniegdzie widać też było bladożółte jaskry lodnikowe.

Nataniel, rzecz jasna, nie zdążył tego wszystkiego dokładnie zobaczyć, bo zbyt był pochłonięty dużo mniej przyjemnymi sprawami. Ale uroda wiosny rzucała się w oczy, ujawniona dzięki działaniu jasnej wody.

Jasna woda była w stanie dokonać wiele.

Nasuwała się też myśl o ekologii. O równowadze w naturze. Nie można jej bezkarnie naruszać!

A więc Nataniel znalazł się nareszcie na wolnym powietrzu, jeśli tak można powiedzieć. Cudowna swoboda! Pozwolił sobie głęboko, bardzo głęboko odetchnąć, czynił to wielokrotnie, koncentrując się ponownie na swoim zadaniu.

Przed sobą miał wielkie bestie, gryzące i szarpiące małego potwora, który co prawda nie mógł zostać poważnie zraniony, ale nie umiał też się uwolnić, bo nie chciał za nic wypuścić z dłoni ciężkiego i nieporęcznego naczynia.

Nataniel nie potrafił się opanować; przyglądając się tej szamotaninie, nieoczekiwanie wybuchnął serdecznym śmiechem, jakby sam nie miał żadnych kłopotów.

Potężny Tan-ghil został, najłagodniej mówiąc, pozbawiony swojej peleryny. Tak naprawdę to nie miał na sobie nawet najmniejszego gałganka. Po prostu gołe ciało. I, mój Boże, cóż to za ciało!

To najnędzniejszy stwór, jakiego Nataniel kiedykolwiek widział. Tengel trzymał amforę z wodą zła tak, by osłonić swoje tak zwane najszlachetniejsze miejsce, wyglądało na to, że bliski jest paniki, a mimo to cała scena sprawiała niezwykle komiczne wrażenie. Przypominające pająka małe zdeformowane ciało o cieniutkich kończynach, z zapadniętą klatką piersiową, a pod nią obwisły starczy brzuch. Skóra chorobliwie szara ze starości i palce niby szpony.

Nie było nic demonicznego w tym krótkonogim pomarszczonym starcu, który biegł na palcach, by unikać dotyku trawy wyrosłej tu za sprawą jasnej wody.

Nic wymagającego szacunku, nic budzącego grozę.

Tengel Zły czuł się bardzo źle w tej tak fatalnej sytuacji.

Nataniel opanował się. Teraz widział, że jeśli ta mała, straszna pokraka zdobędzie przewagę, to psy piekielne znajdą się w poważnych tarapatach. Zdawał też sobie sprawę, że w tej chwili Tengel Zły jest znacznie bardziej niebezpieczny niż kiedykolwiek przedtem, utracił bowiem nie tylko ubranie, lecz także godność. Dał zatem gestem znak zwierzętom, by się wycofały, że on przejmie inicjatywę.

Na podziękowanie zareagowały pomrukiem zadowolenia i umknęły pod osłonę lodowca. Tam czekały na rozwój wypadków, dwa przerażające stwory z królestwa, którego nikt na ziemi nie znał. Łapy miały potężne jak kłody drewna, skudloną sierść i łby tak groteskowe, że zwyczajne psy czułyby się obrażone, gdyby je z nimi porównano. Wyraźnie rysujące się na tle błękitnego nieba, stały jakby na straży ludzkiego świata.

Tengel Zły krzyknął do nich:

– Dlaczego nie służycie mnie, władcy świata? Dlaczego służycie temu nędznikowi, mojemu zabłąkanemu potomkowi? Co on dobrego dla was zrobił? Nic! Gdy tymczasem pod moją komendą możecie sobie rozszarpać tylu ludzi, ile tylko zechcecie! Bo teraz ja przejąłem panowanie nad światem.

Nataniel odpowiedział spokojnie:

One nie służą nikomu, zły Tan-ghilu. To wolne istoty, mieszkańcy Kosmosu, a ty zepchnąłeś je do upokarzającej egzystencji w Wielkiej Otchłani. Tak się złożyło, że to my je uwolniliśmy. Jestem im głęboko wdzięczny, że teraz przyszły mi z pomocą.

Dwa potężne łby zwróciły się wolno ku Natanielowi, dwie pary połyskliwych zielonych oczu spojrzały na niego spokojnie i z dumą.

Ten człowiek przemawiał ich językiem, ten człowiek cenił ich godność.

Tan-ghil niczego nie pojmował. Pluł i parskał z wściekłości na ich nieposłuszeństwo, próbował przejść na drugą stronę niewielkiej kotlinki, ale wtedy jedna z bestii zerwała się ze swego miejsca i z warczeniem zagrodziła mu drogę. Drugie zwierzę stanęło za nim, a wejście do labiryntu zasłaniał Nataniel.

Tan-ghil zwrócił się przeciwko niemu. Bogactwo kwiatów nad strumieniem źle na niego działało, jego powykrzywiane stopy o szponiastych paznokciach bez szacunku kopały trawę, gdy szedł do skalnej płyty niedaleko strumyka.

Zwężonymi, złowieszczo połyskującymi oczkami przyglądał się Natanielowi, który, oparty o ścianę, głęboko wciągał powietrze.

– Słaby jesteś, jak widzę – zaskrzeczała paskuda z triumfem w głosie. – Co się stało z twoimi niezwykłymi zdolnościami? Masz podobno być wybranym?

– Radzę sobie znakomicie – odparł Nataniel spokojnie. – A jak ty dajesz sobie radę z tym gołym tyłkiem?

Niebezpieczne słowa! Dotknęły Tengela ponad wszelką miarę. Zionął też w Nataniela kolejnym zielonkawym, żrącym obłokiem, ale teraz znajdowali się na świeżym powietrzu. I choć Nataniel nie umiałby powiedzieć, czy jeszcze raz otrzymał pomoc od duchów z Taran-gai, to faktem jest, że jakiś podmuch wiatru rozegnał trująco opary we wszystkich innych kierunkach, tylko nie tam, gdzie Tan-ghil sobie życzył.

Kiedy jednak Nataniel ponownie spojrzał na swojego wroga, ten zdołał już się przyodziać w nową pelerynę. Może to tylko iluzja, mimo to zaimponował Natanielowi. Jako czarownik znał się na rzeczy!

W tym momencie Nataniel się przekonał, że popełnia błąd. Niemal demonstracyjnie spojrzał staremu w oczy, by mu pokazać, że ani trochę się go nie boi, ale Tan-ghil natychmiast to wykorzystał. Wbił hipnotyczne spojrzenie w Nataniela, a ten poczuł, że całe jego ciało lodowacieje.

Tengel Zły chyba do tego zmierzał, chciał Nataniela zamrozić, może nawet przemienić go w bryłę lodu. Tym razem jednak się przeliczył. To prawda, że Natanielowi pociemniało w oczach, ale miał w sobie zbyt wiele. siły, by ulec tego rodzaju podstępowi. Nawet nie musiał szukać pomocy jasnej wody.

Dla powstrzymania chłodu Nataniel posłużył się czym innym. Ciepłem swego serca. Uśmiechnął się, tak, naprawdę się uśmiechnął do złego Tan-ghila, który stał zdumiony i wściekły, że iluzjonistyczne sztuczki się nie powiodły.

Wrócił tedy do swojej amfory i znowu podjął próbę jej otwarcia, tym razem chciał siłą rozkruszyć otaczającą ją skorupę.

– Do tego przydałoby ci się moje ciepło! – zawołał Nataniel krótko. – Tobie po prostu brak ciepła, wiesz. Chłód rodzi chłód, obojętność rodzi obojętność. Jesteś więźniem własnej stwardniałej na kamień złości.

Tengel gapił się na niego przez chwilę gniewnie i gorączkowo starał się wymyślić jakieś posunięcie, którym by mógł przeciwnika zaszachować. W jego rozbieganych oczkach płonęła nienawiść.

Właściwie to wcale nie tak trudno było go przejrzeć…

– O, nie, niech ci się nie wydaje, że uda ci się stąd wymknąć. Twój sobowtór, stworzony z siły twoich myśli, może się oczywiście swobodnie poruszać, lecz nie twoje ciało. Ono jest tak samo rozpaczliwie przywiązane do miejsca jak ciała innych normalnych ludzi.

Nazywać Tan-ghila normalnym, to była śmiertelna obraza.

– Kiedy napiję się mojej wody, będę niewidzialny, ty mała, nędzna wszo! – syknął.

– Z pewnością będziesz, ale na razie jeszcze się niczego nie napiłeś.

Gniew o mało nie rozerwał Tengela na strzępy. Jego oczka zrobiły się jeszcze węższe, a to był zawsze zły znak, ostrzeżenie, że trzeba się mieć na baczności. Nieopisanie złowieszczy uśmiech pojawił się na jego budzącej grozę gębie.

I teraz… Nataniel uświadomił sobie, co Tengel miał na myśli. Zapomniał o ważnym opowiadaniu z kronik Ludzi Lodu. Nie doceniał siły swego złego przodka.

Istota – bo chyba trudno było mówić dalej o człowieku – skuliła się i z naczyniem w objęciach ustawiła się jak do biegu. Do biegu, który Tengel z pewnością zamierzał skończyć daleko stąd.

Skąd Nataniel wziął siły, nie umiałby powiedzieć, ale prawdopodobnie dała mu ją świeżo nabyta pewność siebie. Wyciągnął rękę w stronę Tan-ghila, wołając:

– Stój!

I wtedy zauważył, że stopy Tengela Złego tkwią w podłożu i nie pozwalają mu się ruszyć z miejsca.

Było tak, jakby samo powietrze eksplodowało oślepiającym światłem. Psy piekielne uniosły się lekko i w pozycji siedzącej wyły z triumfem, że ów młody człowiek z rodu Ludzi Lodu nareszcie odkrył, co naprawdę potrafi.

Sam Nataniel czuł w sobie radosne podniecenie i wielką siłę. Jest Wybranym, i to nie jest tylko informacja, którą wszyscy chcą mu przekazać, a w którą on nigdy tak naprawdę nie wierzył.

Posiada wielką moc! Ledwie Tengel Zły zdołał się podnieść do pozycji stojącej, by zbiec po zboczu, został z całą siłą cofnięty, jakby jego podeszwy przywarły do podłoża.

Nataniel głęboko odetchnął. Bóle w piersi już go teraz nie przerażały; potrafi trzymać się z daleka od tych trujących oparów, a tylko tyle potrzeba, by nic mu nie zagrażało.

Tengel jednak nie zamierzał się poddawać. Wydał z siebie wściekły wrzask zawodu i cisnął w Nataniela błyskawice. Ten zatoczył się w tył. Poczuł się, jakby uderzył w niego pociąg jadący z prędkością stu kilometrów na godzinę.

Zwyczajny człowiek umarłby natychmiast. Ale on nie był zwyczajnym człowiekiem. Tengel Zły już wielokrotnie gorzko tego doświadczył.

I jeszcze wiele razy miał się o tym przekonać.

Nataniel tymczasem uświadomił sobie, że nie ma żadnej władzy nad naczyniem z wodą zła. Niebezpiecznie było się do niego zbliżyć. Cóż, dobre i to, że może kierować zachowaniem Tan-ghila, tak jak to się przed chwilą stało.

Nie, nie wolno mu ani przez chwilkę wątpić w swoje nadprzyrodzone zdolności, musi być absolutnie pewny siebie!

– Nie jesteś w stanie utrzymać amfory – powiedział cicho, tak cicho, że Tengel Zły nie mógł tego usłyszeć. – Trzymasz ją coraz słabiej.

Naczynie wypadło z objęć Tengela i potoczyło się do strumienia. Woda wokół niego natychmiast zaczęła się gotować, w górę unosiła się paskudnie cuchnąca para.

Tengel wrzeszczał z całych sił, a jego głos brzmiał jak nie nasmarowane koło młyńskie. Próbował biec za swoim skarbem, lecz moc Nataniela trzymała go w miejscu, stopy nie chciały się ruszyć.

W tej samej chwili, gdy amfora wpadła do wody, Nataniel zdał sobie sprawę z tego, że manewr z naczyniem może być brzemiennym w skutki błędem. Jak zdoła je teraz wydobyć ze strumienia, by Shira mogła pokropić je jasną wodą i unieszkodliwić wodę zła? On sam nie mógł go nawet dotknąć, a Shiry nie należało wzywać zbyt wcześnie.

Myślał tak intensywnie, że aż żyły na skroniach mu nabrzmiały.

To, że amfora została otoczona taką grubą i twardą skorupą, było przeszkodą nie tylko dla Tan-ghila, lecz także dla Wybranego z Ludzi Lodu.

Przez minuty długie niczym godziny Nataniel znajdował się w potrzasku, wyczuwając przy tym, że również myśli Tan-ghila krążą jak szalone w poszukiwaniu jakiegoś wyjścia.

Było cicho, niezwykle cicho w tej kotlinie pomiędzy górą i lodowcem. Słońce przesunęło się kawałek po niebie, nie na tyle jednak daleko, by ich nie oświetlać. Przy krawędzi lodu czekały psy piekielne w majestatycznych pozach.

Tengel Zły na tle bajecznie rozkwieconej łąki stanowił widok tak groteskowy, że Nataniel tracił koncentrację.

A właśnie tego mu nie było wolno. Musiał myśleć, myśleć, musiał znaleźć rozwiązanie, zanim będzie za późno.

Загрузка...