ROZDZIAŁ XIV

Majowa noc nie jest długa. Nataniel odkrył, że te groteskowe postaci przed sobą widzi jakby trochę wyraźniej. Bardzo mu to odpowiadało. Nie miał ochoty bić się w ciemnościach z fantomami. Położenie było już i tak wystarczająco złe.

Plan Nataniela polegał na tym, by doprowadzić siebie i Shirę do, jeśli tak można powiedzieć, stuprocentowej gotowości bojowej, a potem uwolnić Tengela Złego. Ta sytuacja bowiem, w której obaj się znaleźli, nie mogła do niczego doprowadzić.

Kierował swoje myśli do Heikego i Benedikte, a tymczasem włączyła się do „rozmów” Tova, potem Rune i oboje skierowali go w głąb czasu, gdzie miał szukać przypuszczalnej słabości Tan-ghila.

I ta słabość rzeczywiście istniała. Owszem, istnieje naprawdę, myślał Nataniel z goryczą. Właśnie ze względu na nią on został Wybranym. Teraz wiedział już na pewno, że Marco nigdy by nie zdołał pokonać Tan-ghila. A poza tym, myślał z ironicznym, samokrytycznym uśmiechem, poza tym nie ulega wątpliwości, że wiele z tych czynów, których ostatnio dokonałem, leży poza zasięgiem możliwości Marca.

Czy to możliwe, że jestem silniejszy niż Marco?

Pod pewnymi względami, tak. Nie powinienem jednak być zarozumiały. Ale, z drugiej strony, z pewnością byłoby lepiej, gdybym się pozbył przynajmniej części moich kompleksów wobec Marca.

Odetchnął głęboko i znowu podjął swoje próby złamania Tengela Złego.

Ale właściwie czy to wroga należało pokonać, żeby wszystko inne mogło się udać? Czy może raczej Nataniel sam siebie musiał pokonać, przemóc się! Nawet w najbardziej fantastycznych przypuszczeniach nie byłby w stanie sobie wyobrazić, że tak się to wszystko ułoży.

Był dokładnie tego samego zdania co Lucyfer, zawsze był tego zdania: To niemożliwe, by Shira zdążyła wylać jasną wodę do naczynia Tengela Złego, zanim on sam zdąży się napić wody zła.

Gdyby Nataniel teraz pozwolił swemu złemu przodkowi otworzyć naczynie, mógłby mu prawdopodobnie wyrwać je z rąk, zanim tamten zdążyłby wypić choć kroplę. Ale i tak coś by się wylało. A to by mogło oznaczać katastrofę dla ziemi w okolicy, nie wolno do tego dopuścić.

– Tan-ghil – rzekł zmęczony. – Czy pamiętasz jurtę na wschodnioazjatyckich stepach?

Przez moment panowało milczenie, po czym Tengel zagdakał:

– Pamiętam wiele jurt.

– Ale ja mam na myśli tę wyjątkową. Tę, w której mieszkałeś i w której zamordowałeś swoją matkę.

Wściekły krzyk niemal ogłuszył Nataniela:

– Milcz, ty podstępny bękarcie! Nie masz pojęcia o tamtych sprawach!

– Wiem sporo.

Tengel szarpał się w tył i w przód, by uwolnić stopy, ale wciąż stał w tym samym miejscu. Ciągle miotał przekleństwa i rzucał na Nataniela zaklęcia, lecz Wybranemu nie robiły one najmniejszej krzywdy.

Dla Nataniela jedno było oczywiste: Jeśli teraz uda mu się złamać Tengela Złego, osłabić jego wolę, to nie powinien niszczyć go ostatecznie, bo przecież pokraka musi jeszcze mieć dość sił, by otworzyć naczynie zła. W przeciwnym razie nie będzie na świecie nikogo, kto mógłby to zrobić, naczynie będzie leżało i rozsiewało wokół siebie zarazę. Podobnie jak wiele nowych wynalazków chemicznych, które ludzie stworzyli, a po wykorzystaniu nie umieją się ich pozbyć.

– Tej nocy, kiedy zostałeś poczęty, brakowało czegoś w magicznym wywarze – powiedział do Tengela Złego.

– Niczego nie brakowało! – odciął się tamten tak głośno, że echo odbiło się od skał.

– Owszem, brakowało – upierał się Nataniel. – Tego samego brakowało też w nocy, kiedy przyszedłeś na świat.

– Zamknij się, gówniarzu!

– Nie było tam alrauny, wiedziałeś o tym?

– Nie potrzebuję żadnej alrauny! – wrzasnął Tan-ghil wściekle, by zagłuszyć przerażające słowa Nataniela. – Obiecałeś mi, że będę mógł otworzyć naczynie!

– I będziesz mógł. Muszę tylko przedtem wyjaśnić parę spraw. Już wiem, czego brakowało. I wiem, dlaczego zamordowałeś swoją matkę.

Tengel wył jak szalony, trzymały go jednak mocno psy piekielne. Zaciskały paszcze na jego przedramionach, ale on nie zwracał na to uwagi. To Nataniel przerażał go ponad wszelkie wyobrażenie.

– Zamilcz! Trzymaj pysk! Trzymaj pysk! – darł się nieustannie. – Ja tego nie słyszę, nie słyszę, nie słyszę! Puśćcie moje ręce, przeklęte bydlaki! Muszę sobie zatkać uszy!

Nataniel w tej chwili nie odczuwał dławiącego bólu w piersiach. Po prostu z napięcia. I jedynie mimochodem dostrzegał kątem oka, że na niebie zbierają się ciężkie śniegowe chmury. Tylko tego jeszcze brakowało! przemknęło mu przez głowę. To przecież druga połowa maja! Panie Boże, czy nie mogłeś z tym zaczekać do jesieni?

Ale Pan Bóg był najwyraźniej zajęty czym innym.

Natanielem wstrząsnął dreszcz. Noc rozjaśniała się coraz bardziej i straszne rysy Tan-ghila stały się znacznie bardziej wyraźne, jeśli w tym przypadku w ogóle można mówić o rysach. Jego przodek całkiem stracił panowanie nad sobą.

– Daj mi naczynie! – wrzeszczał nieustannie i tak głośno, że Natanielowi o mało bębenki nie popękały.

Nataniel też wołał, coraz głośniej, by przekrzyczeć swego przeciwnika; musiał mu wyjawić to, co wiedział, co się wówczas stało, powiedzieć o tym, że on odwiedził te miejsca siłą swoich myśli i co tam zobaczył. I co zrozumiał. Ale nagle przypomniał sobie o czymś, co i on, i wielu innych odkryło już dawno temu: Jeśli w jakimś zgromadzeniu wszyscy mówią coraz głośniej i głośniej, przekrzykując się nawzajem, to jest tylko jeden sposób, by zwrócić na siebie uwagę. Należy mianowicie zniżyć głos.

Cicho, niemal szeptem, ale bardzo sugestywnie, Nataniel powiedział:

– To nie dumę zobaczyłeś wtedy we wzroku matki. To była czułość.

Tan-ghil nagle zamilkł. Gapił się na Nataniela z otwartą gębą i wywalonym potężnym jęzorem. Zanim zdołał odzyskać panowanie nad sobą, Nataniel dodał pospiesznie:

– Ja wiem, czego brakowało w tamtym wywarze. Ty po prostu nie masz niczego, co by czyniło cię odpornym na miłość!

Tan-ghil odchylił głowę i wył do nieba w straszliwej bezradności. Równie złowieszczego głosu Nataniel nigdy nie słyszał.

– Uspokój się – powiedział chłodno. – Czego się tak boisz? Czyżbyś się obawiał, że ja zacznę ci okazywać miłość? Obrzydzenie to zbyt słabe słowo na określenie tego, co do ciebie czuję. I naprawdę nie rozumiem, dlaczego oni wybrali właśnie mnie.

Tengel Zły przestał wyć i znowu gapił się na Nataniela, a jego żółtoszare ślepia jarzyły się mrocznym ogniem. Cisnął ponownie błyskawicę w kierunku Wybranego, lecz brakło mu siły, by trafić.

Słabnie, pomyślał Nataniel zdumiony. Tak go osłabiły te proste słowa o czułości, jaką matka dla niego żywiła?

Ale on mnie teraz musi nienawidzić!

Powinienem kontynuować, póki jestem na dobrej drodze. Bo chociaż nie mam dla niego najmniejszego współczucia, to długo tak nie wytrzymam. Nasi przodkowie powinni byli o tym wiedzieć.

– Twoja matka cię kochała – zaczął znowu prowokacyjnie.

– Nie podobnego! – zapiszczał Tan-ghil znacznie cieńszym głosem niż poprzednio. – Ona mnie nienawidziła. Biła mnie i kopała każdego dnia.

Słabiutka fala współczucia dla małego Tan-ghila przeniknęła serce Nataniela.

– Biedne małe dziecko – mruknął mimo woli.

Skutek był nieprawdopodobny. Tan-ghil zaczął chwytać powietrze, jakby się dusił, zgiął się wpół i gdyby zęby zwierząt go nie trzymały, upadłby na ziemię.

– Biedne małe dziecko – powtórzył Nataniel pospiesznie, lecz teraz nie kryło się już za tym żadne uczucie, żadna spontaniczna litość, więc działanie słów nie mogło być pełne.

Tengel Zły ponownie się wyprostował. Był, mimo szarobrunatnego koloru skór, okropnie blady, ale nie wydawał się taki zgnębiony jak poprzednio.

Nataniel uświadamiał sobie, że chwila prawdy minęła, więc dodał tylko:

– Ale i tak tego nie rozumiem! Musiałeś przecież spotkać miłość w swoim nędznym życiu! Kiedy byłeś młody i piękny, kochało cię chyba wiele kobiet?

Tan-ghil rzucił się gwałtownie ku niemu. Najwyraźniej nienawidził samego słowa „miłość”.

– Przecież one mnie nie kochały, czy tego nie rozumiesz, ty idioto? One mnie pożądały, a to nie ma z miłością nic wspólnego. A jeśli któraś stawała się sentymentalna, to ją po prostu zabijałem. Nie, nikt mnie nie kochał, mogę przysiąc. Razy, kopniaki, złe traktowanie, to wszystko, co ode mnie dostawały te kobiety, z którymi miałem ochotę się przespać. Od pierwszej do ostatniej chwili. Żadna nie miała nawet czasu się we mnie zakochać, podziwiały tylko moją urodę. Jestem silny, nieskończenie silny i zimny jak lód, zapamiętaj to sobie, ty płaczliwy bękarcie!

Zimny, owszem, Tengel był zimny. Ale silny? Już nie taki niezłomny jak dawniej. Nataniel dostrzegał wiele drobnych symptomów świadczących, że tamten traci moc. Powoli, po trochu, ale wyraźnie.

– Mimo to nie rozumiem – mruczał Nataniel pod nosem. – Chodzi mi o ten wywar… Alrauna była przecież dobra, ona by nigdy nie dała ochrony przed miłością, wprost przeciwnie!

– Alrauna jest zawsze zła.

– Nieprawda! To zależy od jej właściciela. A tamta alrauna była szczególna, wiesz o tym. Ona była pierwsza. Miała być najdoskonalszym stworzeniem, pierwszym człowiekiem w Ogrodzie Edenu.

– Ci dwoje, którzy mnie spłodzili, z pewnością nic o tym nie wiedzieli – warknął Tan-ghil. – Oni wiedzieli, że alrauna jest samym złem i jej brak w wywarze kosztował mnie całe wieki niepewności.

– Nie byłbyś bezpieczniejszy, gdyby alrauna znalazła się w napoju.

– Nie! Masz rację, teraz to zrozumiałem! Ale dawaj mi zaraz moje naczynie, nie stój tu i nie wygłaszaj gównianych kazań!

Nataniel głęboko wciągnął powietrze. Zastanawiał się.

Groźne błyskawice Tan-ghila już mnie nie dosięgają, są za słabe. Podejrzewam również, że i trujące opary straciły dawną moc. Nie wiem, czy mogę go osłabić jeszcze bardziej, bo nie mam dla niego litości, a nagłe współczucie dla nieszczęsnego dziecka już nie wróci.

Gdyby on teraz dostał naczynie, może zdołalibyśmy wypełnić nasze zadanie, Shira i ja?

Żółte oczy w oddali lśniły złowieszczo.

Nie. Nie, to się nie uda. Jeszcze nie wystarczy, Tan-ghil powinien być dużo bardziej zmęczony.

Ellen! Ty, która masz tyle współczucia dla wszystkich cierpiących, pomóż mi teraz! Wesprzyj mnie!

Nagle przyszła mu do głowy nieoczekiwana myśl. Odwrócił się do Tengela Złego.

– No a wtedy, w bloku mieszkalnym… Była tam wówczas pewna młoda kobieta, Ellen z Ludzi Lodu. Ona miała dla ciebie wiele współczucia i pomogła ci przecież, by…

Tengel przerwał mu wściekle, z nienawiścią:

– To ja wszedłem do jej duszy i zmusiłem, by razem ze mną szukała nut! Do cholery, ona była moją niewolnicą!

Głos zdradzał, jak bardzo Tengel się w rzeczywistości boi.

Nataniel zapomniał o wszystkich swoich nieszczęściach, o piekącym w piersi ogniu, o głodzie, o pulsującym w całym ciele bólu. Stał gołymi stopami na lodowatym kamieniu, za plecami miał zimną skałę, ale nie zauważał, że nogi zmartwiały mu aż do kolan, nie dostrzegał, że dygoce w tym zwiastującym śnieżycę, porywistym górskim wietrze. Cała jego uwaga skierowana była na Tengela Złego. Zaraz go będzie miał! Zaraz pojmie go w zastawione sieci!

Gdyby tylko Nataniel nie był taki spięty, gdyby się troszkę rozluźnił i nie myślał tak gorączkowo, że trzeba zmęczyć przeciwnika, poradziłby sobie z własnym zadaniem znacznie lepiej.

– Kłamiesz – mówił z wolna. – Ellen pomogła ci na twój rozkaz, to prawda. Ale to było coś więcej. Bo widzisz, moja Ellen jest wyjątkową osobą. Jej współczucie dla odmiennych, gorszych lub bezradnych jest szczere. Ona się nad tobą użalała, możesz mi wierzyć!

– Nie! – zawył Tengel Zły. – To nieprawda! Ona była moją niewolnicą!

Nataniel jednak zauważył, że stan jego przodka się pogarsza, że głos mu wyraźnie drży.

Dalej się chyba nie posunę, myślał. Teraz on bliski jest wyczerpania, a ja nie mam właściwie nic, czym mógłbym go jeszcze bardziej zdenerwować. Nie doszukam się ani odrobiny dobra, które ktokolwiek okazał temu potworowi! W sobie też nie znajdę najmniejszego wzruszenia. Dobro bowiem to nie jest uczucie, które można w sobie wywołać, z tym nasi przodkowie powinni byli się liczyć.

Na sekundę przymknął oczy. Shira, bądź gotowa, pomyślał. Musimy to zrobić, teraz albo nigdy.

Nataniel postąpił kilka kroków w stronę Tan-ghila i natychmiast trafił go prosto w twarz bardzo osłabiony ładunek szarozielonej trującej pary.

Zatrzymał się oszołomiony, walcząc z narastającymi mdłościami. Ale nie był już w stanie dłużej ciągnąć tego okropnego pojedynku. Teraz musi zwyciężyć lub polegnie.

Tan-ghil posłał mu kolejną porcję żrącego dymu, ciskał weń błyskawicami, lecz nie trafiał.

– Nigdy nie piłeś wody zła – rzekł Nataniel spokojnie.

Stary szarpnął się gwałtownie do przodu.

– Oczywiście, że piłem wodę! Czyś ty oszalał?

– Nie, nie piłeś. A wiesz dlaczego? Nie byłeś w stanie. Tych kilka kropel, które spadły na ciebie w grocie, sprawiło ci tak potworny ból, że zrezygnowałeś z wypicia choćby odrobiny. Potem alrauna przekonała cię, że powinieneś czekać, i ty jej posłuchałeś z wielką chęcią. Bo bałeś się bólu.

– Wcale się nie boję – wysyczał przerażony Tan-ghil swoim obrzydłym głosem.

– Nie, teraz nie, bo minęło od tamtej pory tyle czasu, że zapomniałeś, jak to jest. Teraz płoniesz, spala cię pragnienie zdobycia władzy, tylko o tym myślisz. Ale już wkrótce będzie za późno. Wiesz, powinieneś był jednak napić się wody zła wtedy. Bo twoja władza nie jest taka wielka, jak sobie wmawiasz. Współczucie Ellen osłabiło ją jeszcze bardziej. Po spotkaniu z nią w tamtym bloku twoje magiczne sztuczki stały się zbyt banalne i nie masz ich w zapasie wcale tak wiele. Teraz jest jeszcze gorzej, bo ja też okazałem współczucie temu małemu dziecku, którym niegdyś byłeś.

– Zamknij pysk! Jestem nieśmiertelny i ty dobrze o tym wiesz!

– Owszem, jesteś nieśmiertelny. Ale spójrz na siebie. Jesteś tylko paskudnym, śmierdzącym starcem, który do niczego się nie nadaje. Wszyscy się tobą brzydzą.

– Wspaniale! Po prostu znakomicie!

– Wątpię, czy naprawdę tak uważasz. Gdybyś wtedy spróbował wody, to byś przynajmniej potrafił zachować młodość, tak jak przodkowie Ludzi Lodu.

– Oni są tylko duchami, a ja żyję! I kiedy teraz się napiję wody, znowu odzyskam młodość.

Nataniel stał bardzo blisko bestii. Tak blisko Tengela nigdy przedtem się nie znajdował i dygotał na całym ciele z obrzydzenia. Nocne światło było teraz na tyle silne, że widział wyraźnie wszystkie jego rysy, widział obrzydliwe zanieczyszczenia skóry i muchy plujki, które nieustannie krążyły wokół płaskiej czaszki tej przerażającej figury.

Nataniel potrząsał głową, wolno, z największą niechęcią.

– Wiesz, że niczego bardziej nie pragnę, jak żywić dla ciebie współczucie, właśnie dlatego, że tak źle to znosisz. Ale nie potrafię. Jesteś jedynym stworzeniem na ziemi, którego nie jestem w stanie otoczyć moją dobrocią. Wobec tego teraz musimy rozstrzygnąć walkę. Puśćcie go wolno, wy dumne, wspaniałe psy, któreście mi tak skutecznie dzisiejszej nocy pomogły. Pozwólcie, by spróbował podnieść to przeklęte naczynie!

Nic innego nie można już było zrobić. W myślach błagał Shirę, by czekała, gotowa, na wezwanie. Sam był w najwyższym stopniu napięty, ale gotowy jej pomóc i trzymać potwora z daleka, gdy naczynie zostanie uwolnione od skamieniałej skorupy i otwarte.

Psy puściły, Nataniel odczynił zaklęcie i w tej samej sekundzie Tengel rzucił się na ziemię, by szukać amfory. Ale nie był w stanie nic zrobić. Żadne kajdany nie przykuwały go już do kamiennego podłoża, on jednak zdołał wykonać tylko nieduży i bardzo ludzki, a przy tym śmieszny podskok; potem jak długi runął na ziemię.

– Aż tak nędzne są te twoje magiczne zdolności? – zapytał Nataniel, sam tym zdumiony. – No dobrze, w takim razie bierz to swoje paskudztwo!

Tan-ghil posłał mu podejrzliwe spojrzenie i pomknął w dół po zboczu jak toczący się śmierdzący tobołek. Schwycił naczynie, jakby to było jego koło ratunkowe, i poczłapał z powrotem na swoje dawne miejsce. Ostrożnie, unikając trawy, usiadł na skale i wziął ostry kamień. Jego oczy lśniły fanatycznie żółtym ogniem w mroku wiosennej nocy.

Podczas gdy Tan-ghil był zajęty stukaniem w skorupę otaczającą naczynie, Nataniel odwiązał wszystkie trzy buteleczki z jasną wodą. Prawdę powiedziawszy, wodę zawierały już tylko dwie. W trzeciej pozostało jedynie trochę na dnie, nie było się czym specjalnie przejmować, więc zostawił ją przy sobie.

Poczuł dotknięcie czyjejś delikatnej dłoni.

Shira! Jest przy nim! Nie mogła jednak się ukazać, jeszcze nie teraz. Nataniel podał jej butelki, jedną, a potem drugą. Butelki zniknęły. Ale zaraz potem zobaczył je znowu, obie puste, w trawie koło Tengela Złego.

Shira przelała jasną wodę do innej butelki, którą ze sobą przyniosła. Shira była przygotowana.

Nataniel również. W kotlince panowała cisza. Psy piekielne cofnęły się w mrok, rozlegał się jedynie delikatny plusk strumienia i gorączkowe stukanie Tan-ghila w amforę.

To taki z ciebie czarownik? myślał Nataniel. Nawet tego nie potrafisz. Gdybyś dysponował pełną czarodziejską siłą, to po prostu nakazałbyś skorupie, by odpadła, i byłoby po wszystkim. Zauważyłbyś też obecność Shiry!

Pojawiły się pierwsze płatki śniegu. Niech to licho porwie, pomyślał Nataniel. Nie mamy na to czasu! Nic nie może przesłonić widoczności Shirze i mnie! Podziękował bardzo uprzejmie piekielnym psom za wszystko, co zrobiły, i poprosił, by odeszły ze względu na ich własne bezpieczeństwo. Pokłoniły mu się i zniknęły.

Spory kawałek skorupy odpadł od amfory. Tan-ghil wydał okrzyk triumfu, Shira i Nataniel zaś wytężyli uwagę.

Tengel Zły uniósł swoją ptasią głowę.

– Ktoś jest w pobliżu. Nie podoba mi się to. Kto to jest?

– Nikt – odpowiedział Nataniel. – Nikogo tu nie ma. Po prostu zaczął padać śnieg.

Tan-ghil kręcił głową w różne strony, nasłuchiwał, szukał.

Gdyby dysponował pełnią swoich sił, pomyślał znowu Nataniel, to już dawno by odkrył obecność Shiry. Po prostu by ją widział. Ale jako czarownik właściwie już się nie liczył. Może jednak uda nam się tego dokonać? Może, może…

Odpadł jeszcze jeden kawałek skorupy. Nataniel był napięty jak struna.

Zdawało się, że świat tłumi krzyk przerażenia. Strumień ucichł, płatki śniegu jakby zawisły w powietrzu, wszystko wstrzymało oddech. Takie wrażenie odnosił Nataniel, ale może to tylko jego udręczona wyobraźnia?

Kamień wciąż stukał w mineralną otoczkę amfory. Wiatr niósł ponad górami echo, przeciągłe, żałosne jęki, które rozwiewały się i zanikały w oddali.

Oto wybiła godzina, myślał Nataniel. Teraz wypełni się przeznaczenie ludzkości. Nie był pewien, czy jeszcze oddycha, trwał nieporuszony na swoim miejscu, gotowy do skoku, gotowy pomagać Shirze. To on miał się rzucić na Tengela Złego po to, by Shira miała czas wylać swoją wodę do naczynia, zanim choćby jedna kropelka wody zła zdoła się z niego wydostać.

Jak cicho…

Słychać było tylko niecierpliwe mamrotanie Tengela Złego.

Nataniel nie mógł się za bardzo zbliżyć do amfory, żadna żywa istota nie mogła tego zrobić, zostałaby w tym samym momencie unicestwiona.

Jak dalece w gruncie rzeczy Tan-ghil ufał Natanielowi? Na ile stępiła się jego podejrzliwość? Czy naprawdę wyobrażał sobie, że Wybrany z Ludzi Lodu dał za wygraną, tak zupełnie nie stawiając żadnych warunków? A może uważał, że Nataniel nie jest groźny? Albo był tak bez reszty pochłonięty swoim naczyniem, że nie interesowało go nic więcej?

Odpowiedź przyszła natychmiast.

Groteskowa gęba zwróciła się do Nataniela. Wzrok wyrażał złośliwą radość.

– Ty nie masz już tej swojej przeklętej wody! Zgubiłeś ją po drodze?

A więc coś jednak wyczuwa, mimo wszystko.

– Tak – potwierdził Nataniel.

Domyślał się, że Shira trzyma się na razie w odpowiedniej odległości, by nie została odkryta. To przecież ona miała teraz jasną wodę w małej amforce, do której wlała zawartość przyniesionych przez Nataniela butelek.

Nastał brzask, robiło się coraz jaśniej. Dzień, który się budził, nie należał jednak do najpiękniejszych. Bure śniegowe chmury zasłaniały niebo, wiał lodowaty, przejmujący wiatr. Na ziemi leżała już cienka warstwa świeżego śniegu. Tylko ukwiecona łąka Shiry pozostała nietknięta, pogoda zdawała się nie mieć na nią wpływu.

Poprzez zasłonę wirujących płatków śniegu widać było szare zbocza lodowca.

Tan-ghil uderzył jeszcze raz i w świetle poranka ukazał się szklany korek! Stary machnął ręką na pozostałą część skorupy, zawył triumfalnie i gwałtownie wyciągnął korek.

W tym samym okamgnieniu ukazała się Shira. Jak strzała dopadła do naczynia jednocześnie z Natanielem, który rzucił się na Tan-ghila. Ten wrzasnął wściekle, a potem wył przejmująco, nie wypuszczając amfory z żelaznego uścisku. Nataniel przytrzymywał z całych sił jego ręce, przerażony, że jakaś kropla złej wody spadnie na ziemię. Obrzydliwy oddech bił mu prosto w twarz. Shira jednym błyskawicznym ruchem wylała zawartość swojej amfory do naczynia Tan-ghila.

Ten wrzeszczał w desperacji, straszliwie rozczarowany. Nataniel i Shira odskoczyli jak najdalej i to było najrozsądniejsze, co mogli uczynić, bo z dużego naczynia zaczęła się wydzielać jakaś czarnozielona ciecz, potwornie cuchnąca i wydająca tak straszliwy huk, że Nataniel musiał sobie zatkać uszy rękami.

Ale udało się! Udało! Zrobili to!

Nawet jedna kropla wody zła się nie wylała ani nie dostała Tengelowi Złemu.

– Uciekaj, Shiro! – wołał Nataniel. – Zniknij stąd jak najszybciej! Reszta należy do mnie. Muszę zrobić z nim koniec, chociaż teraz on nie jest już niebez…

Umilkł. Oboje zamarli.

Rozdzierający wrzask ucichł, brudna kloaczna ciecz pieniła się, powoli traciła ohydną barwę i stawała się czystą wodą, a para unosiła się w górę i znikała pośród płatków śniegu.

W kotlinie zrobiło się cicho.

A ponad nią, na skalnej półce, stała budząca grozę postać.

– Szklany korek – wyszeptał Nataniel. – Zapomnieliśmy o korku i on zdołał go polizać! Znikaj, Shiro! Natychmiast!

– Ty też! – krzyknęła.

– Ja nie mogę! Ja jestem żywym człowiekiem.

Kątem oka zobaczył, jak Shira rozpływa się w powietrzu. Słyszał jej cichą skargę, że musi go tu zostawić samego z tym potworem, który się właśnie objawił.

Nataniel nie miał odwagi oddychać. Mniej więcej pięć metrów ponad nim stał młody mężczyzna, tak urodziwy, że Nataniel z wrażenia dostał gęsiej skórki. Lodowato zimna była ta uroda, dzikie, azjatyckie rysy, a na czarnych włosach płonęła ognista korona. Skóra zdawała się być metaliczna niczym u jaszczurki, twarz jak z kamienia, oczy niby długie szparki, a w nich mroczny ogień. Pogardliwy uśmieszek błąkał się po bardzo kształtnych wargach; mężczyzna miał na sobie połyskliwe, niebieskoczarne ubranie i krótką czarną pelerynkę. Ciemna jaszczurcza skóra mieniła się przy każdym ruchu.

Król najbardziej wyrafinowanego zła, jakie można sobie wyobrazić. Bezlitosny władca świata, nie mający sobie równych!

Ktoś zawodził i płakał w pobliżu. Jakby sam wiatr się żalił, że musi tę tragiczną wieść zanieść światu.

Teraz nie było już ratunku.

Nataniel, w którym wszyscy pokładali ostatnią nadzieję, zawiódł! Ten, który stoi tam w górze, to nie żadna obrzydliwa pokraka, sprawiająca niekiedy śmieszne wrażenie. Nie, tam stoi prawdziwy, do szpiku kości przeniknięty złem Tan-ghil w swojej najwspanialszej postaci.

Niepokonany!

Zwycięski władca świata, któremu wszyscy muszą być posłuszni. Nataniel był jak opętany pragnieniem służenia mu!

Ten, który zniszczy świat!

Straszna postać z wolna uniosła rękę i wskazujący palec wycelowała w Nataniela, by jednym jedynym ruchem unicestwić go.

Nataniel widział tylko jego. Jedynie w podświadomości zdawał sobie sprawę, że dzięki jasnej wodzie naczynie się rozpuściło i że szklany korek, który stoczył się w kierunku strumyka, również znalazł się w zasięgu jej działania i uległ zniszczeniu.

Tyle tylko że fakt, iż woda zła przestała istnieć, nie miał już żadnego znaczenia. Władca zdołał przecież odzyskać swoją postać.

Drżyj, Ziemio! Drżyj, ludzkości!

Ale akurat w tym momencie, gdy powinien czuć na policzku muśnięcie skrzydeł Śmierci, Nataniel przepełniony był innymi uczuciami.

Patrzył na tę niewiarygodnie piękną, a jednocześnie taką przerażającą postać i z bolesnym żalem myślał o tamtym małym dziecku, które przecież się nie prosiło na świat, a zostało powołane do życia w takich straszliwych okolicznościach. Myślał o maleństwie w jurcie koczowniczego plemienia, pozbawionym jakiejkolwiek możliwości wyboru, skazanym na życie, w którym nie było miejsca na choćby odrobinę dobrych uczuć.

Co by wyrosło z tak wspaniałego stworzenia, gdyby pozwolono mu dorastać w normalnych warunkach?

I Nataniel, którego siłą była dobroć, wybuchnął płaczem. Żywił tyle czułości i miłości dla tamtego dziecka, które wciąż widział oczyma duszy. Widział przecież, i to kilkakrotnie, dziecko imieniem Tan-ghil, „Urodzony pod czarnym słońcem”, a jego współczucie było tak wielkie, że wypełniało go po brzegi. Bezwiednie postąpił kilka kroków w kierunku strasznego księcia. Ku owemu władcy nocy i ciemności, który nie zdążył zdobyć ochrony przed miłością!

Tan-ghil odskoczył do tyłu. Twarz zakrył rękami i wykrzykiwał coś w jakimś wschodnim języku, po czym odwrócił się i zaczął jak szalony uciekać tam, gdzie lodowiec schodził najniżej.

– Nie! – wołał Nataniel. – Zaczekajcie, panie! Nie chcę was skrzywdzić, wprost przeciwnie.

Nagle stracił z oczu tę wspaniałą postać, która dopiero co tu była.

– Zaczekajcie! – nie przestawał wołać, a łzy spływały mu po twarzy. – Możemy porozmawiać. Opowiem wam, panie, o waszym dzieciństwie, znajdziecie we mnie przyjaciela, jeśli tylko…

Pobiegł za nim, nie zastanawiając się, co robi, całkowicie pochłonięty troską o tego Tan-ghila, który był niegdyś takim samotnym, pozbawionym miłości dzieckiem. W tej chwili Nataniel nie uświadamiał sobie, że właśnie uczuciowego chłodu owo dziecko życzyło sobie najbardziej, że taka była jego potrzeba. On sam bowiem został stworzony dla troski o innych i współczucia dla każdej żywej istoty. Kiedy znowu opanowały go przyrodzone mu uczucia, powróciły też wszystkie, osłabione wyczerpującą walką siły i wtedy stał się groźnym przeciwnikiem wszelkiego zła.

Tan-ghil dotarł już do skraju lodowca. Jego sylwetka rysowała się niewyraźnie na tle białego nieba i za zasłoną wciąż padającego śniegu. Nataniel miał wrażenie, że urodziwy mężczyzna nieznacznie się zmienił, jakby się trochę skurczył, zrobił się mniejszy? Rozjarzona korona musiała też przygasnąć, bo w przeciwnym razie świeciłaby jaśniejszym blaskiem mimo zawiei.

Wciąż się nad tym nie zastanawiając, Nataniel biegł za nim co sił i wkrótce znalazł się na lodowcu.

Wszystko wokół było białe. Wszystko, z wyjątkiem jednej czarnej postaci, która gnała przed siebie w jakichś dziwnych podskokach i do złudzenia przypominała wronę z opuszczonymi skrzydłami.

Czy to ta sama wspaniała, wszechmocna siła porusza się w ten sposób?

Nataniel śledził wzrokiem obrzydliwą, oddalającą się po lodzie figurę. W niczym nie przypominała ona Tan-ghila, który dopiero co poraził go swoją wielkością. Bardziej była podobna do Tengela Złego, który uciekał na łeb na szyję od grożącego mu śmiertelnego niebezpieczeństwa.

Władca świata przemieniał się znowu w „starego” potwora.

Czar prysł. Nataniel jeszcze przyspieszył, gnał jak szalony za małą bestią.

Gniew dodawał mu skrzydeł.

O tym, że sam lodowiec stanowi niebezpieczeństwo, nie myślał. Nie spuszczał oka z tej czarnej, zataczającej się postaci przed sobą.

Nie mógł jej zgubić w śnieżnej zadymce.

Nie zastanawiał się też nad tym, skąd bierze siły. Nie myślał teraz, że pochodzi z rodu czarnych aniołów i Demonów Nocy, które niosły go tak szybko naprzód, zdawał sobie tylko sprawę, że biegnie prędzej niż tamten. Jak strzała gnał przed siebie, by dopaść znienawidzonego.

Tengel, teraz znowu dokładnie taki, jakim był przez ostatnie dziewięćset lat, odwrócił się i coś do niego krzyczał piskliwym głosem, Nataniel jednak nie dał się zastraszyć. Wyzbył się już wszelkiego współczucia. Dla tej gadziny przed sobą nie był w stanie wykrzesać nawet cienia litości.

Rzucił się na przeciwnika i trzymał mocno. Tan-ghil skrzeczał jak przedziurawiona trąba, szamotał się i starał się wydrapać Natanielowi oczy. Był odpychający, wyglądał obrzydliwie, chyba postarzał się jeszcze bardziej, z obwisłą, szarożółtą skórą i nosem jak wielki, zakrzywiony ptasi dziób, zwisający nad rozdziawioną gębą z żółtymi pieńkami zębów i czarnym jęzorem.

Natanielowi zbierało się na wymioty – od smrodliwego oddechu starca i od jego widoku.

Tengel Zły ryczał z wściekłości i śmiertelnego przerażenia. Nataniel musiał wytężać wszystkie siły, by utrzymać go na ziemi. Tan-ghil utracił wszystko, co było w nim groźne i niebezpieczne, a ponieważ nie stać go było na nic więcej, pluł jak oszalały. Na głowę Nataniela niczym grad leciały przekleństwa.

Tylko przez pięć minut Tan-ghil był młodym, pięknym Władcą Świata.

I oto Wybrany z Ludzi Lodu wszystko to unicestwił.

Tan-ghil znowu stał się Demonem w Ludzkiej Skórze.

Mimo iż Nataniel był okaleczony bardziej niż jakikolwiek człowiek byłby w stanie znieść, wściekłość dodawała mu sił. Wszystko, co robił, działo się tylko dzięki sile woli, ciało już dawno przekroczyło wszelkie granice wytrzymałości. Utrzymywał Tan-ghila na ziemi całym swoim ciężarem, przyciskał go jedną ręką, podczas gdy drugą szukał butelki Marca, w której zostało jeszcze trochę wody. W końcu musiał usiąść na przeciwniku i przyciskać jego ręce nogami, by móc swobodnie otworzyć butelkę, a potem przytrzymać szamoczącą się głowę tamtego. Przejmujące wrzaski raniły mu uszy. Unoszone wiatrem, gasły gdzieś bardzo daleko.

Gęba Tengela Złego otwierała się raz po raz. Nataniel próbował mu ją zamknąć, a jednocześnie w jakiś sposób unieruchomić jego kopiące na wszystkie strony nogi. Oczy potwora płonęły tuż przy jego twarzy, jakby chciał go zabić wzrokiem.

Tamten majestatyczny Tan-ghil mógłby z pewnością tego dokonać. Teraz jednak, na skutek oddziaływania głębokiego współczucia Nataniela i jego miłości bliźniego, został zredukowany niemal do zera i żadne próby nie przynosiły rezultatu.

I oto… Nataniel miał go całkowicie we władaniu. W sekundzie słabości, gdy kolejny krzyk już, już dobywał się z gardła, Tengel Zły został pokonany. Nataniel złapał jego dolną szczękę, wlał mu do gęby zawartość swojej butelki, po czym zacisnął i mocno trzymał. Sporo wylało się na boki, lecz Nataniel nie ustępował i Tengel był zmuszony połknąć to, co miał w ustach.

Dopiero wtedy Nataniel puścił.

Z rykiem, który było słychać w odległości wielu mil, Tengel Zły zerwał się na równe nogi, ale nie był w stanie na nich ustać. Zdążył natomiast chwycić ramię Nataniela ruchem tak błyskawicznym, że nie można było go uniknąć. Nataniel zdołał mu się wprawdzie wyrwać, lecz na ciele zostały trzy długie szarpane rany od pazurów tamtego.

Zdumiony i przerażony przyglądał się stworowi na lodzie. Tengel wrzeszczał i wrzeszczał, ale krzyki były coraz cichsze.

– Palę się! Palę się! – wył.

Na oczach Nataniela kurczył się i malał, rozpuszczała go mieszanka wody zła i jasnej wody. Nataniel pragnął odwrócić wzrok i nie patrzeć na to straszne widowisko, ale był jak zauroczony. Stał i przyglądał się, jak Demon w Ludzkiej Skórze wysycha, zmniejsza się, jak kości i czaszka znikają, jak gdyby od środka coś je trawiło. W końcu została już tylko pomarszczona skóra niczym pusty worek, owinięta w czarną pelerynę.

Ale i to nie mogło z niego pozostać. Najpierw całkowicie zniknęła skóra, a potem ubranie. Jako ostatnia rozmyła się przed wzrokiem Nataniela czarna peleryna.

Nadleciał gwałtowny, zacinający śniegiem wiatr, ale niczego nie uniósł ponad bielejący lodowiec, bowiem z Tengela Złego, przeklętego przodka Ludzi Lodu, nie pozostało nic. Absolutnie nic.

Nataniel zachwiał się. Dopiero teraz, kiedy było po wszystkim, poczuł, jaki jest wyczerpany. Podtrzymywał zranione ramię i próbował z butelki Marca wylać na nie choćby kropelkę wody, przesuwał szyjkę butelki po wszystkich ranach, a potem odwrócił się, by ruszyć w drogę powrotną.

Czuł rwanie i dotkliwy ból w płucach i drogach oddechowych. Kiedy podniecenie opadło, a walka była już wygrana, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Zataczając się schodził do małej, ciepłej kotlinki Shiry, lecz wydawała mu się ona nieznośnie daleka.

Nogi mu się plątały, raz po raz osuwał się na ziemię, w końcu nie mógł już iść i czołgał się na czworakach.

Ellen, Ellen, powtarzał w myślach. Wybacz mi, ale ja nie zdołam wrócić. Nie jestem w stanie iść. A tak bym chciał przyjść do ciebie. Wybacz mi, najdroższa!

Z trudem chwytał powietrze. Całe ciało pulsowało bólem. Ramię, płuca, odmrożona skóra…

Ręka Nataniela załamała się i upadł twarzą w śnieg. Dudniło mu w głowie, po chwili huk ustąpił, a jego miejsce zajęła niezwykła, cudowna cisza. I spokój.

Nirwana…

Płatki śniegu wirowały nad lodowcem. Wkrótce ciało Nataniela stało się niewysokim kopczykiem w pokrywającej wszystko bieli.


Następny tom zakończy

SAGĘ O LUDZIACH LODU

Загрузка...