Rozdział siódmy

Rozkosze Mopsików — Pan Bent wychodzi na lunch — Mroczne Sztuki Piękne — Amatorscy aktorzy: jak unikać zakłopotania — Pióro Potępienia — Profesor Flead w romantycznym nastroju — „Żądza pojawia się w wielu odmianach” — Bohater Bankowości — Puchar Cribbinsa się przelewa

Słońce wpadało przez okna bankowej jadalni, oświetlając scenę perfekcyjnego zadowolenia.

— Powinieneś sprzedawać bilety — stwierdziła z rozmarzeniem Adora Belle, opierając brodę na dłoniach. — Ludzie w depresji mogliby tu przychodzić i odchodziliby wyleczeni.

— Z pewnością trudno na to patrzeć i być smutnym — zgodził się Moist.

— To przez ten entuzjazm, z jakim usiłuje wywrócić swoją paszczę na lewą stronę.

Pan Maruda mlasnął głośno, gdy udało mu się przełknąć resztkę lepkiego toffi. Potem starannie sprawdził miskę, czy może jest tam coś więcej. Nigdy nie było, ale Pan Maruda nie był psem, który ustępuje prawom przyczynowości.

— No więc… — podjęła Adora Belle — …zwariowana staruszka… no dobrze, bardzo przebiegła zwariowana staruszka… umarła i zostawiła ci psa, który tak jakby nosi bank na obroży. Potem wytłumaczyłeś wszystkim, że złoto jest warte mniej niż ziemniaki, wyrwałeś tego swojego strasznego zbrodniarza z celi śmierci, a on teraz siedzi w piwnicy i projektuje dla ciebie banknoty, dodatkowo zirytowałeś jedną z najpaskudniejszych rodzin w mieście, a ludzie stają w kolejce, żeby założyć konto w banku, ponieważ ich rozśmieszasz… Coś pominęłam?

— Myślę, że moja sekretarka robi do mnie słodkie oczy. Mówię: „sekretarka”, bo ona tak jakby założyła, że nią jest.

Niektóre narzeczone zalałyby się łzami albo zaczęły krzyczeć, lecz Adora Belle wybuchnęła śmiechem.

— I jest golemem — dokończył Moist.

Śmiech ucichł.

— To niemożliwe. To nie działa w ten sposób. Zresztą dlaczego golem miałby uznać, że jest rodzaju żeńskiego? Coś takiego nigdy się jeszcze nie zdarzyło.

— Założę się, że do tej pory istniało niewiele wyemancypowanych golemów. Poza tym dlaczego właściwie miałaby myśleć, że jest rodzaju męskiego? A ona mruga do mnie i macha rzęsami… No, przynajmniej tak się jej wydaje. Stoją za tym dziewczyny pracujące w okienkach pocztowych. Słuchaj, ja nie żartuję. Problem polega na tym, że ona też nie.

— Porozmawiam z nim… czy też z nią, jak twierdzisz.

— Dobrze. Następna sprawa to ten facet…

Aimsbury wychylił głowę zza drzwi. Był zakochany.

— Ma panienka ochotę na jeszcze kilka klopsików? — zapytał, znacząco poruszając brwiami, jakby klopsikowe rozkosze były sekretem znanym tylko nielicznym[6].

— Ma pan więcej? — zdumiała się Adora Belle, spoglądając na swój talerz. Nawet Pan Maruda nie potrafiłby go lepiej wyczyścić, a ona wyczyściła go już dwukrotnie.

— Wiesz, co w nich jest? — zapytał Moist, który po raz kolejny zdecydował się na omlet przygotowany przez Peggy.

— A ty?

— Nie!

— Ja też nie. Ale moja babcia je robiła i wiążą się z nimi moje najszczęśliwsze wspomnienia. Nie popsuj ich. — Adora Belle uśmiechnęła się promiennie do zachwyconego kucharza. — Tak, poproszę, Aimsbury, ale niedużo. Chciałam tylko zauważyć, że smak mogłaby poprawić odrobina czos…


* * *

— Nic pan nie je, panie Bent — zauważył Cosmo. — Może kawałek tego bażanta?

Główny kasjer rozejrzał się nerwowo, trochę nieswój w tym wspaniałym domu pełnym dzieł sztuki i służby.

— Chcę… Chcę wyraźnie zaznaczyć, że moja lojalność wobec banku jest…

— …niekwestionowana, panie Bent. Oczywiście. — Cosmo podsunął mu srebrną tacę. — Ale proszę coś przegryźć, skoro już pan tu dotarł.

— Pan także mało co je, panie Cosmo. Tylko chleb i wodę!

— Przekonałem się, że pomaga mi to myśleć. Co takiego chciał pan…?

— Wszyscy go lubią, panie Cosmo. Wystarczy, że porozmawia z ludźmi, a oni go lubią. I naprawdę postanowił zrezygnować ze złota. Proszę tylko pomyśleć, sir! Gdzie znajdziemy prawdziwą wartość? On twierdzi, że chodzi o miasto, ale to rzuca nas na łaskę… polityków! To oszustwo!

— Sądzę, że łyk brandy dobrze panu zrobi — rzekł Cosmo. — To, co pan powiedział, to czyste złoto prawdy. Ale jaka droga powiedzie nas dalej naprzód?

Bent się zawahał. Nie lubił rodziny Lavishów. Oplatali bank niczym bluszcz, ale przynajmniej nie próbowali niczego zmieniać i przynajmniej wierzyli w złoto.

I nie byli głupi.

Mavolio Bent miał definicję głupoty, którą większość ludzi uznałaby za nazbyt szeroką. Śmiech był głupi. Teatr, poezja i muzyka były głupie. Ubrania, które nie są szare, czarne, a co najmniej z niebarwionych tkanin. Obrazy przedstawiające rzeczy, które nie istnieją realnie… Głupota była podstawowym stanem istnienia i musiał ją przezwyciężać każdym kręgiem swego moralnego kręgosłupa.

Misjonarze co bardziej surowych wyznań uznaliby Mavolia za idealnego nawróconego, tyle że religie także były wybitnie głupie.

Głupie nie były liczby. Liczby utrzymywały wszystko. I głupie nie było złoto. Lavishowie wierzyli w liczenie i w złoto. Pan Lipwig traktował liczby tak, jakby były zabawkami, i powiedział, że złoto to tylko ołów na wakacjach! A to przecież gorzej niż głupi pogląd. To niewłaściwe zachowanie — przekleństwo, które po latach zmagań udało mu się wyrwać ze swojej piersi.

Ten człowiek musiał odejść. Nie po to Bent ciężką pracą pokonywał kolejne stopnie bankowej kariery, by teraz ten… osobnik zmieniał wszystko w kpinę. Nie!

— Ten człowiek znowu przyszedł dzisiaj do banku. Był bardzo dziwny. Sprawiał wrażenie, jakby znał pana Lipwiga, ale nazywał go Albertem Spanglerem. Mówił tak, jak gdyby znali się sprzed wielu lat, i mam wrażenie, że pan Lipwig się tym zdenerwował. Nazywał się Cribbins, a przynajmniej tak zwrócił się do niego pan Lipwig. Bardzo stare ubranie, bardzo zakurzone. Twierdził, że jest księdzem czy zakonnikiem, ale nie sądzę.

— I to było w nim dziwne, tak?

— Nie, panie Cosmo…

— Nazywaj mnie po prostu Cosmo, Malcolmie. Przecież nie są nam potrzebne te wszystkie ceregiele.

— No… no tak — zgodził się Mavolio Bent. — Ale nie, nie o to chodziło. To jego zęby. Miał takie stare protezy, a one przesuwały się i grzechotały, kiedy mówił…

— Ach, ten stary typ ze sprężynami — domyślił się Cosmo. — No dobrze. I Lipwig się zdenerwował?

— O tak. I dziwna sprawa: twierdził, że nie zna tego człowieka, ale zwrócił się do niego po nazwisku.

— Tak, to dziwne. — Cosmo się uśmiechnął. — I ten człowiek poszedł sobie?

— No tak, si… panie… Cosmo. I zaraz przyszedłem tutaj.

— Doskonale się spisałeś, Matthew. Jeśli ten człowiek znów się zjawi, czy mógłbyś pójść za nim i sprawdzić, gdzie mieszka?

— Jeśli zdołam, si… panie… Cosmo.

— Doskonale!

Cosmo pomógł Bentowi wstać z krzesła, uścisnął mu dłoń, tanecznym krokiem odprowadził go do drzwi i wypchnął na ulicę, wszystko to w jednej płynnej baletowej sekwencji.

— Proszę wracać, panie Bent, bank pana potrzebuje! — rzekł, zamykając drzwi. — Dziwaczne z niego stworzenie… Nie sądzisz, Drumknott?

Wolałbym, żeby przestał, pomyślał Dotychczas. Czy jemu się wydaje, że jest Vetinarim? Jak nazywają te rybki, które pływają razem z rekinami i starają się być użyteczne, żeby nie zostać pożarte? To ja, ja tak właśnie robię, po prostu trzymam się, bo to bezpieczniejsze niż puścić.

— Jak Vetinari odszukałby źle ubranego człowieka, nowego w mieście, z niedopasowanymi zębami, Drumknott? — zapytał Cosmo.

Pięćdziesiąt dolarów miesięcznie plus wikt i opierunek, myślał Dotychczas, wyrywając się z tego ulotnego morskiego koszmaru. Nie zapominaj o tym. Zresztą jeszcze kilka dni i będziesz wolny.

— Często wykorzystuje Gildię Żebraków, sir — odparł.

— Ach, oczywiście. Zajmij się tym.

— Będą wydatki, sir.

— Oczywiście, Drumknott, jestem tego świadom. Zawsze są wydatki. A ta druga sprawa?

— Już wkrótce, sir. Niedługo. To nie jest sprawa dla Żurawiny, sir. Muszę przekupić kogoś na najwyższym poziomie. — Dotychczas zakaszlał. — Milczenie jest kosztowne, sir.


* * *

Moist w milczeniu odprowadził Adorę Belle z powrotem na Niewidoczny Uniwersytet. Najważniejsze było to, że nic się nie potłukło i nikt nie zginął.

Wreszcie, jakby wyciągając wnioski ze starannych przemyśleń, Adora Belle powiedziała:

— Wiesz, przez jakiś czas sama pracowałam w banku i chyba nikt nie został zasztyletowany.

— Przykro mi, zapomniałem cię ostrzec. Ale przecież zdążyłem na czas odepchnąć cię z drogi.

— Muszę przyznać, że to, jak rzuciłeś mnie na podłogę, naprawdę zawróciło mi w głowie.

— Przecież mówię, że mi przykro. Aimsbury’emu też. Czy w końcu mi wytłumaczysz, o co tutaj chodzi? Znalazłaś golemy, tak? Sprowadziłaś je z powrotem?

— Tunel się zapadł, zanim do nich dotarliśmy. Mówiłam ci, były pół mili pod ziemią, pod milionami ton piasku i błota. Nie wiem, czy to ważne, ale podejrzewamy, że w górach powstała naturalna lodowa tama, która pękła i woda zalała pół kontynentu. Legendy o Um mówią, że zostało zniszczone przez potop, więc to pasuje. Golemy zostały porwane przez gruzy, które skończyły pod jakimś kredowym urwiskiem nad morzem.

— A skąd wiedzieliście, że tam są? To przecież… No, to przecież zupełne pustkowie!

— W zwykły sposób. Jeden z naszych golemów usłyszał, jak któryś śpiewa. Wyobraź sobie, tkwił pod ziemią od sześćdziesięciu tysięcy lat!

W nocy pod światem, pod ciśnieniem głębin, w miażdżącej ciemności… golem śpiewał. Ta pieśń nie miała słów, była starsza niż słowa, starsza niż języki. To był zew zwykłej gliny i niósł się przez całe mile. Płynął przez linie uskoków, kazał kryształom śpiewać w swym rytmie wewnątrz mrocznych, niezmierzonych jaskiń, podążał za rzekami, które nigdy nie oglądają słońca…

…i wyrwał się na powierzchnię, przez nogi golema z Powiernictwa Golemów, który ciągnął wóz z węglem po jedynej drodze w tym rejonie. Kiedy dotarł do Ankh-Morpork, poinformował o tym Powiernictwo. Gdyż Powiernictwo tym właśnie się zajmowało: odnajdywało golemy.

Miasta, królestwa czy krainy pojawiały się i znikały, ale golemy, które dawni kapłani wypalili z gliny i napełnili świętym ogniem, trwały wiecznie. Kiedy nie miały już rozkazów, wody do noszenia ani drewna do rąbania — być może dlatego, że kraj był teraz dnem oceanu albo miasto leżało niedogodnie pod pięćdziesięcioma stopami wulkanicznych popiołów — nie robiły nic oprócz oczekiwania na kolejne polecenie. Były przecież czyjąś własnością. Każdy z nich wypełniał instrukcje spisane na niedużym zwoju i schowane w głowie. Wcześniej czy później erozja zniszczy skałę. Wcześniej czy później wzniesione będzie nowe miasto. Wcześniej czy później nadejdą rozkazy.

Golemy nie miały koncepcji wolności. Wiedziały, że są sztucznymi tworami; niektóre wciąż nosiły na swojej glinie odciski palców od dawna martwego kapłana. Zostały stworzone, by być posiadane.

W Ankh-Morpork zawsze było ich trochę: spełniały polecenia, wykonywały ciężkie prace, głęboko pod ziemią pompowały wodę — niewidoczne i milczące, nikomu nie wchodziły w drogę. Aż pewnego dnia ktoś wyzwolił jednego z nich, wkładając mu do głowy pokwitowanie na pieniądze, jakie za niego zapłacił. A potem powiedział mu, że sam jest swoim właścicielem.

Golema nie można uwolnić rozkazem, wskutek wojny czy kaprysu. Ale można go uwolnić aktem własności. Kiedy ktoś był własnością, w pełni rozumie, co oznacza wolność — w całej swej cudownej zgrozie.

Dorfl, pierwszy wolny golem, miał plan. Pracował ciężko, dniem i nocą, bez odrobiny czasu dla siebie — i kupił drugiego golema. Oba golemy pracowały ciężko i kupiły trzeciego… a dzisiaj istniało już Powiernictwo Golemów, które kupowało golemy, odnajdowało golemy zagrzebane pod ziemią albo w morskiej głębinie, a także pomagało golemom się wykupywać.

W prosperującym mieście golemy warte były tyle złota, ile ważyły. Godziły się na niskie stawki, ale zarabiały je dwadzieścia cztery godziny na dobę. I to był świetny interes — silniejsze niż trolle, mniej kapryśne niż woły, bardziej niestrudzone i inteligentne niż tuzin jednych i drugich, pracowały bez ustanku. Golem mógł napędzać każdy mechanizm w warsztacie.

Nie dawało im to popularności. Zawsze istniały jakieś powody, by nie lubić golema. Nie piły, nie jadły, nie uprawiały hazardu, nie przeklinały i nie uśmiechały się. Pracowały. Kiedy wybuchał pożar, spieszyły wszystkie, by go ugasić, a potem wracały do tego, co robiły wcześniej. Nikt nie wiedział, czemu istota wypalona w ogniu czuje przymus, by go gasić… Ale zamiast wdzięczności zyskiwały tym jedynie pewną krępującą niechęć. Trudno być wdzięcznym nieruchomej twarzy z parą rozjarzonych oczu.

— Ile ich było na dole?

— Już ci mówiłam. Cztery.

Moist odetchnął z ulgą.

— No to świetnie. Dobra robota. Czy możemy wieczorem uczcić to posiłkiem złożonym z czegoś, do czego zwierzę nie było nazbyt przywiązane? A potem, kto wie…

— Tam może być jakiś haczyk… — oświadczyła wolno Adora Belle.

— Nie! Poważnie?

— Nie żartuj. — Westchnęła. — Pomyśl, Umnianie byli pierwszymi budowniczymi golemów. Rozumiesz? Legendy golemów mówią, że to oni je wynaleźli. Zresztą nietrudno w to uwierzyć. Jakiś kapłan wypala z gliny ofiarę wotywną, wymawia właściwe słowa i nagle glina siada. To był ich jedyny wynalazek. Innych już nie potrzebowali. Golemy budowały ich miasto, golemy uprawiały pola… Wymyślili koło, ale tylko jako dziecięcą zabawkę, bo przecież koło nie było im potrzebne. Tak samo jak broń, skoro mieli golemy zamiast miejskich murów. Niepotrzebne są nawet łopaty…

— Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że zbudowali wysokiego na pięćdziesiąt stóp golema zabójcę?

— Tylko mężczyzna mógłby coś takiego wymyślić.

— Bo to nasz obowiązek — wyjaśnił Moist. — Jeśli my nie pomyślimy o pięćdziesięciostopowym golemie zabójcy, ktoś inny zrobi to pierwszy.

— W każdym razie nie ma żadnych dowodów, że istniały — odparła stanowczo Adora Belle. — Umnianie nie obrabiali nawet żelaza. Pracowali jednak w brązie i… złocie.

Moistowi nie spodobało się to, jak ostatnie słowo znacząco zawisło w powietrzu.

— W złocie — powtórzył.

— Umniański to najbardziej złożony język w historii — zaznaczyła pospiesznie Adora Belle. — Żaden z golemów Powiernictwa nie wie o nim zbyt wiele, więc nie mamy pewności…

— W złocie — rzekł Moist po raz drugi, lecz głosem ciężkim jak ołów.

— Więc kiedy grupa górnicza znalazła w dole pieczary, ułożyliśmy pewien plan. Tunel i tak był już niestabilny, więc zamknęli go, my powiedzieliśmy, że się zawalił, a teraz część grupy wyprowadziła już golemy pod powierzchnię morza i zmierza z nimi do miasta.

Moist wskazał torbę z ręką golema.

— Ten nie był ze złota — zauważył.

— Wiele szczątków golemów znaleźliśmy mniej więcej w połowie drogi w dół. — Adora Belle westchnęła. — Inne były głębiej. Może dlatego, że są… cięższe.

— Złoto waży prawie dwa razy tyle co ołów — stwierdził ponuro Moist.

— Zasypany golem śpiewa po umniańsku — odparła Adora Belle. — Nie mogę być pewna naszego tłumaczenia, więc pomyślałam, że na początek doprowadzimy je do Ankh-Morpork, gdzie będą bezpieczne.

Moist odetchnął głęboko.

— Wiesz, w jakie kłopoty możesz się wpakować, jeśli naruszysz kontrakt z krasnoludem?

— Nie przesadzaj. Przecież nie zaczynam wojny!

— Nie, zaczynasz działania prawne! A z krasnoludami to nawet gorzej. Mówiłaś sama, że zgodnie z kontraktem nie wolno ci usuwać z ziemi krasnoludów metali szlachetnych!

— Tak, ale tu chodzi o golemy. One żyją.

— Posłuchaj. Zabrałaś…

— …mogłam zabrać…

— …no dobrze, mogłaś zabrać, na bogów, tony złota z ziemi krasnoludów…

— …ziemi Powiernictwa Golemów…

— Zgoda, ale zawarliście umowę! Którą złamałaś, kiedy zabrałaś…

— … nie zabrałam. Odeszło samo — oświadczyła spokojnie Adora Belle.

— Wielkie nieba, tylko kobieta mogłaby tak pomyśleć! Uważasz, że skoro według ciebie twoje działania są całkowicie usprawiedliwione, kwestie prawne nie mają znaczenia! A mnie tutaj już tak mało brakuje, by przekonać ludzi, że dolar nie musi być okrągły i błyszczący… I nagle się dowiaduję, że lada moment wkroczą do miasta cztery wielkie, lśniące i jaśniejące golemy, machając i błyskając do gapiów!

— Nie ma powodów, żeby tak histeryzować!

— Owszem, są. Nie ma powodów do zachowywania spokoju!

— Tak, ale przecież właśnie w takich sytuacjach żyjesz naprawdę! Wtedy twój mózg najlepiej działa. Zawsze znajdujesz wyjście, tak?

Nic nie można było poradzić na taką kobietę. Zwyczajnie zmieniała się w młot i człowiek wpadał prosto na nią.

Na szczęście…

Dotarli do uniwersytetu, znaleźli się w Głównym Holu i wyrosła nad nimi groźna figura Alberta Malicha, założyciela. Miała na głowie nocnik. Sprawiło to pewien kłopot gołębiowi, który — zgodnie z rodzinną tradycją — spędzał większość czasu na głowie Alberta, a teraz na własnej głowie nosił miniaturową wersję tego samego glinianego naczynia.

Znowu juwenalia, pomyślał Moist. Ech, studenci… Można ich kochać albo nienawidzić, ale nie wolno walić łopatą po głowach…

— Wiesz co? Golemy czy nie, może zjemy dziś razem kolację, tylko ty i ja, w bankowym apartamencie? Aimsbury będzie zachwycony. Nieczęsto ma okazję gotować dla ludzi i na pewno poprawi mu to samopoczucie. Przygotuje wszystko, czego zażądasz. Jestem pewien.

Adora Belle spojrzała na niego z ukosa.

— Tak pomyślałam, że zaproponujesz coś takiego — stwierdziła. — Dlatego zamówiłam barani łeb. Był uradowany.

— Barani łeb? — powtórzył zniechęcony Moist. — Wiesz przecież, że nie znoszę jedzenia, które na mnie patrzy. Nawet szprotce nie potrafię spojrzeć w oczy.

— Obiecał, że da mu opaskę.

— No świetnie…

— Moja babcia robiła doskonały barani łeb w galarecie. Wiesz, trzeba wziąć świńskie raciczki, żeby zagęścić wywar, a kiedy wystygnie…

— Czasami występuje coś takiego jak nadmiar informacji — przerwał jej Moist. — Czyli jesteśmy umówieni. A teraz chodź, porozmawiamy z twoim martwym magiem. Powinno ci się spodobać. Na pewno będą tam czaszki.

Były czaszki. Były czarne kotary. Były wyrysowane na podłodze skomplikowane symbole. Były smużki dymu z czarnych kadzielnic. A pośrodku tego wszystkiego stał kierownik Katedry Komunikacji Post Mortem w przerażającej masce i majstrował przy świecy.

Przerwał, kiedy usłyszał, jak wchodzą, i wyprostował się pospiesznie.

— Och, jesteście wcześniej — powiedział głosem tłumionym trochę przez kły. — Przepraszam. To te świece… Powinny być z taniego łoju, żeby dawały odpowiednio czarny dym, ale ciągle dostaję woskowe. Tłumaczę, że samo kapanie nie wystarczy, potrzebuję gryzącego dymu, a raczej oni potrzebują. Przepraszam… Jestem John Hicks, szef katedry. Myślak mówił mi o was.

Zdjął maskę i wyciągnął rękę. Wyglądał, jakby próbował — wzorem wszystkich szanujących się nekromantów — zapuścić kozią bródkę, ale ze względu na jakiś zasadniczy niedostatek złośliwości charakteru, wyrosła mu trochę barania. Po kilku sekundach zrozumiał, na co tak patrzą, i ściągnął z ręki sztuczną gumową dłoń z czarnymi szponami.

— Wydawało mi się, że nekromancja jest zakazana — odezwał się Moist.

— Och, my tutaj nie zajmujemy się nekromancją — zapewnił Hicks. — Skąd ten pomysł?

Moist rozejrzał się znacząco i wzruszył ramionami.

— No więc pierwszy raz przyszedł mi chyba do głowy, kiedy zauważyłem, że na drzwiach łuszczy się farba, przez co można zobaczyć rysunek czaszki i litery NEKR…

Och, to stara historia, bardzo stara — zapewnił Hicks nerwowo. — Jesteśmy Katedrą Komunikacji Post Mortem. Siła dla dobra, rozumiecie. Przeciwnie niż nekromancja, która jest bardzo złą formą magii, uprawianej przez złych magów.

— A że nie jesteście złymi magami, więc tego, co robicie, nie można nazwać nekromancją?

— No właśnie!

— A tego, no… co określa złego maga? — spytała Adora Belle.

— No cóż, zajmowanie się nekromancją byłoby stanowczo na szczycie listy.

— A może pan nam przypomnieć, co chcemy tutaj zrobić?

— Zamierzamy porozmawiać ze zmarłym profesorem Fleadem — wyjaśnił Hicks.

— Który jest martwy, tak?

— Zdecydowanie tak. Bardzo stanowczo martwy.

— Czy nie jest to troszeczkę podobne do nekromancji?

— Ale widzicie, nekromancja wymaga czaszek, kości i ogólnego nekropolitalnego nastroju — oświadczył doktor Hicks. Spojrzał na ich miny. — Och, widzę, co sobie teraz myślicie. — Parsknął lekkim śmieszkiem, który jednak pruł się na krawędziach. — Ale nie dajcie się zwieść pozorom. Ja tego wszystkiego nie potrzebuję. Natomiast profesor Flead owszem. Jest raczej tradycjonalistą i nie wyszedłby ze swojej urny dla niczego poniżej pełnego Rytuału Dusz, kompletnego, łącznie ze Straszliwą Maską Przywołania.

Brzdęknął groźnym kłem.

— A to właśnie jest Straszliwa Maska Przywołania — domyślił się Moist.

Mag wahał się przez moment, nim przyznał:

— Oczywiście.

— Bo wygląda całkiem jak maska Przerażającego Czarnoksiężnika, jakie sprzedają w sklepie Boffo przy Dziesiątego Jajka. Zawsze uważałem, że za pięć dolarów to prawdziwa okazja.

— Ja, ehm… sądzę, że się pan pomylił — rzekł Hicks.

— Nie wydaje mi się — odparł Moist. — Zostawił pan etykietę.

— Gdzie? Gdzie? — Wcale-Nie-Nekromanta-Skąd chwycił maskę i zaczął obracać ją w dłoniach, szukając…

Zauważył uśmiech Moista i przewrócił oczami.

— No dobrze, zgadł pan — mruknął. — Prawdziwą gdzieś zgubiliśmy. Wszystko tutaj ginie, normalnie trudno uwierzyć. Nie sprzątają porządnie po zaklęciach. Czy na korytarzu była taka wielka kałamarnica?

— Teraz nie — uspokoiła go Adora Belle.

— A właściwie jaka jest przyczyna tej kałamarnicy? — spytał Moist.

— Och, chętnie wam opowiem o kałamarnicy! — zawołał Hicks.

— Tak?

— Nie chcecie o niej wiedzieć!

— Nie chcemy?

— Możecie mi wierzyć. Na pewno jej tam nie było?

— Coś takiego raczej trudno przeoczyć — stwierdziła Adora Belle.

— To może mamy szczęście i się w końcu wyczerpało. — Hicks odetchnął z ulgą. — To się naprawdę robi nie do wytrzymania. W zeszłym tygodniu wszystko w mojej kartotece ułożyło się pod W. Nikt nie wie dlaczego.

— Ale pan miał nam opowiedzieć o czaszkach — przypomniała Adora Belle.

— Wszystkie sztuczne — stwierdził krótko Hicks.

— Co takiego?! — zabrzmiał z mrocznego kąta oschły, zgrzytliwy głos.

— Oprócz Charliego, oczywiście — poprawił się nerwowo Hicks. — Jest z nami od wieków…

— Jestem podporą tej katedry — oznajmił głos z pewną dumą.

— Słuchajcie, może zaczniemy? — zaproponował Hicks, grzebiąc w czarnym worku. — Na haczyku przy drzwiach znajdziecie parę czarnych szat z kapturami. To tylko na pokaz, naturalnie, ale w nee… w komunikacji post mortem liczy się przede wszystkim teatr. Większość tych, z którymi się komunikujemy, to magowie, a oni, szczerze mówiąc, nie lubią zmian.

— Ale nie będziemy tu robić niczego… upiornego, prawda? — upewniła się Adora Belle, zerkając z powątpiewaniem na czarną szatę.

— Poza rozmową z kimś, kto nie żyje od trzystu lat — dodał Moist.

Nie czuł się swobodnie w obecności czaszek. Ludzie są genetycznie zaprogramowani, by w takiej sytuacji nie czuć się dobrze, już od czasów małp, ponieważ: a) to, co zmieniło tę czaszkę w czaszkę, może nadal gdzieś tu być, więc należałoby biec na drzewo, ale szybko, oraz b) czaszki wyglądają, jakby się z patrzącego naśmiewały.

— Tym proszę się nie martwić. — Hicks wyjął z worka niewielki ozdobny słój i przetarł go rękawem. — Profesor Flead zapisał swoją duszę uniwersytetowi. Jest trochę zrzędliwy, muszę przyznać, ale chętnie będzie współpracował, jeśli tylko urządzimy porządny pokaz.

Cofnął się.

— Mamy wszystko? Posępne świece, Krąg Namaretha, Kielich Bezgłośnego Czasu, Maska, oczywiście, Kotary tych… Kotar oraz… — Obok słoika położył na stole niewielką szkatułkę. — Oraz kluczowe składniki.

— Jak to? Znaczy, wszystkie te kosztownie brzmiące przedmioty nie są kluczowe? — zdziwił się Moist.

— Służą… scenerii — wyjaśnił Hicks, poprawiając kaptur. — Właściwie moglibyśmy tu wszyscy siedzieć i głośno czytać teksty, ale bez kostiumów i scenerii, komu chciałoby się przybyć? A czy w ogóle interesujecie się teatrem? — zapytał z nadzieją.

— Chodzę, kiedy tylko mogę — odparł Moist czujnie, gdyż rozpoznał tę nadzieję.

— A nie widział pan może przypadkiem „Szkoda, że jest instruktorką sztuk walki” ostatnio w Małym Teatrze? Wystawia to Trupa z Sióstr Dolly?

— Uhm… nie. Obawiam się, że nie.

— Grałem tam sir Andrew Pierdołę — dodał doktor Hicks, na wypadek gdyby Moist doznał nagłego ataku przypomnienia.

— Och, to był pan! — zawołał Moist, który spotykał już aktorów. — Wszyscy w pracy o tym rozmawiali…

Wszystko będzie dobrze, myślał, dopóki nie zapyta, o czym konkretnie rozmawiali. W każdej sztuce zawsze jest taka scena, kiedy wydarza się coś prześmiesznie strasznego.

Ale Hicks był doświadczonym aktorem i wiedział, kiedy lepiej nie przeciągać struny.

— Znacie jakieś starożytne języki? — spytał zamiast tego.

— Znam podstawy monotonnego bełkotu — odparł Moist. — Czy to wystarczająco starożytne?

— powiedziała Adora Belle, a Moistowi ciarki przeszły po plecach.

Prywatna mowa golemów stanowiła zwykle piekielną torturę dla ludzkiego języka i krtani, ale w ustach Adory Belle brzmiała niewyobrażalnie seksownie. Była niczym srebro w powietrzu.

— Co to było? — zdziwił się Hicks.

— Typowa mowa golemów przez ostatnie dwadzieścia tysięcy lat.

— Naprawdę? Bardzo… poruszające. No to… może zaczniemy…


* * *

W kantorze nikt nie śmiał unieść głowy. Biurko głównego kasjera obracało się na swej obrotowej podstawie z takim łoskotem, jak dawny wózek wiozący skazańców na szafot. Papiery fruwały pod rękami Mavolia Benta, jego mózg tonął w truciznach, a stopy bezustannie wciskały pedały, by uwolnić dławiące duszę mroczne energie…

Bent nie obliczał — nie tak, jak robili to inni. Obliczenia są dla tych, którzy nie potrafią zobaczyć rozwiązania obracającego się powoli w umyśle. Zobaczyć znaczyło wiedzieć. Zawsze.

Stos nagromadzonych papierów malał, a Bentem targała myślowa furia.

Przez cały czas otwierały się nowe rachunki. Dlaczego? Czy z powodu zaufania? Uczciwości? Skłonności do oszczędzania? Może powodem było cokolwiek, co miało swoją wartość?

Nie! Przyczyną wszystkiego był Lipwig! Ludzie, których pan Bent nigdy nie widział i miał nadzieję już nigdy nie zobaczyć, pchali się do banku z pieniędzmi w skarbonkach, świnkach, a często w skarpetach. Niekiedy nawet mieli te skarpety na nogach!

A robili to z powodu słów! Skarbiec banku się wypełniał, bo ten przeklęty von Lipwig bawił ludzi i dawał im nadzieję. Ludzie go lubili! Nikt nigdy nie lubił pana Benta, przynajmniej on sam nic o tym nie wiedział. Pewno, była w jego życiu miłość matki i ramiona ojca, ta pierwsza chłodna, te drugie spóźnione. A dokąd go doprowadziły? W końcu został sam. Dlatego uciekł, znalazł szary wóz mieszkalny i wkroczył w nowe życie, oparte na liczbach, na wartości i trwałym szacunku. Szedł coraz wyżej, i owszem, stał się człowiekiem wartościowym, i tak, zyskał szacunek. Zgadza się, szacunek. Nawet pan Cosmo go szanował.

A Lipwig przychodził znikąd. Kim on w ogóle był? Nikt chyba nie wiedział, oprócz tego podejrzanego typa z chwiejnymi zębami. Jednego dnia żaden Lipwig nie istniał, następnego był już naczelnym poczmistrzem! A teraz przejął bank — człowiek, którego wartość określały jego usta i który nikomu nie okazywał szacunku! Skłaniał ludzi do śmiechu — a bank wypełniał się pieniędzmi!

A czy Lavishowie spuścili na ciebie lawinę dóbr? — zapytał znajomy głos w jego głowie.

To była ta jego znienawidzona cząstka, którą od lat bił, głodził i wciskał do szafy. Nie był to głos jego sumienia — on sam był głosem swego sumienia. To był głos… maski.

— Nie! — warknął Bent.

Niektórzy z najbliżej siedzących usłyszeli to i podnieśli głowy, ale zaraz opuścili je w obawie, że pochwycą jego spojrzenie. Bent wpatrywał się nieruchomo w równe kolumny cyfr na arkuszu przed sobą.

Wierz w liczby! One nigdy cię nie zawiodły.

Cosmo wcale cię nie szanuje, ty głupku! Błaźnie! Prowadziłeś dla nich bank i sprzątałeś po nich! Ty zarabiałeś, oni przepuszczali… I śmieją się z ciebie. Wiesz, że się śmieją. Ten głupi pan Bent, który tak śmiesznie chodzi… Głupi, głupi, głupi…

— Odejdź ode mnie — wyszeptał. — Idź sobie!

Ludzie go lubią, bo on ich lubi! Nikt nie lubi pana Benta!

— Ale mam swoją wartość! Jestem wiele wart!

Pan Bent przysunął sobie następną kartkę i w rzędach liczb szukał pocieszenia. Ale nie uwolnił się od pogoni.

Gdzie była twoja wartość, kiedy kazałeś liczbom tańczyć, panie Bent? Tańczyły, fikały i robiły salta, kiedy strzeliłeś z bata, przeskakiwały w niewłaściwe miejsca, tak było, ponieważ sir Joshua zażądał swojej ceny! Dokąd odtańczyło złoto, panie Bent? To tylko dym i lustra!

— Nie!

W całym kantorze pióra znieruchomiały na kilka sekund i znowu zaczęły pisać w gorączkowym tempie.

Z oczami załzawionymi ze wstydu i wściekłości, pan Bent próbował odkręcić osłonę swojego patentowego wiecznego pióra. W zduszonym milczeniu sali pstryknięcie szykowanego do użytku zielonego pióra było niczym zgrzyt ostrzonego katowskiego topora. Wszyscy urzędnicy pochylili się nisko nad biurkami… Pan Bent Znalazł Błąd. Jedyne, co potrafili teraz zrobić, to wpatrywać się w papiery przed sobą i wbrew nadziei żywić nadzieję, że to nie ich błąd.

Ktoś… bogowie, błagam, żebym to nie był ja… będzie musiał podejść i stanąć przed podwyższonym biurkiem pana Benta. Wiedzieli, że pan Bent nie lubi błędów. Pan Bent uważał, że błędy to skutek kalectwa duszy.

Na odgłos przygotowywanego Pióra Potępienia jedna ze starszych księgowych podeszła szybko do biurka Benta. Ci pracownicy, którzy skłonni byli zaryzykować, że rozpłyną się pod srogim spojrzeniem pana Benta, odważyli się na szybki rzut oka. Zobaczyli, że księgowa bierze do ręki nieszczęsny dokument. Rozległo się dalekie i pełne dezaprobaty „tut-tut”. Jej krok, gdy schodziła ze stopni i szła przez salę, odbijał się echem w śmiertelnej, rozmodlonej ciszy. Nie wiedziała jeszcze, gdy połyskując guziczkami butów, sunęła do biurka jednego z najmłodszych, najkrócej zatrudnionych rachmistrzów, że za chwilę spojrzy na młodego człowieka, którego przeznaczeniem jest zapisać się w historii jako jeden z wielkich bohaterów bankowości.


* * *

Posępna muzyka organowa wypełniła pokój Katedry Komunikacji Post Mortem. Moist zgadywał, że służy tworzeniu atmosfery, choć właściwy nastrój łatwiej byłoby osiągnąć utworem innym niż „Sonata i fuga na kogoś, kto ma problemy z pedałami”.

Kiedy ostatnia nuta zmarła w ciężkich cierpieniach, Hicks obrócił się na stołku i uniósł maskę.

— Przepraszam za to, czasami mam naprawdę dwie lewe nogi. Czy moglibyście zaśpiewać coś monotonnie, kiedy ja zajmę się mistycznym wymachiwaniem? Słowami się nie przejmujcie. Zdaje się, że skuteczne jest wszystko, co brzmi odpowiednio grobowo.

Maszerując wkoło i intonując rozmaite warianty „uuum!” i „łaał!”, Moist zastanawiał się, ilu bankierów popołudniami przywołuje umarłych. Prawdopodobnie niezbyt znacząca liczba. Na pewno on także nie powinien się tym zajmować. Powinien żyć w świecie finansjery, powinien robić pieniądze. Owls… Clamp pewnie skończył już projekt i jutro będzie mógł wziąć do ręki pierwszy banknot! Jest jeszcze ten przeklęty Cribbins, który mógł przecież rozmawiać z każdym. Owszem, typ miał listę przestępstw długą jak czerwony dywan w korytarzu, ale miasto funkcjonowało w oparciu o alianse. Jeśli Cribbins spotka się z Lavishami, to życie Moista rozplącze się wstecz aż do szafotu…

— Za moich czasów staraliśmy się przynajmniej znaleźć porządną maskę — zabrzmiał starczy głos. — Zaraz, czy tamto to kobieta?

W kręgu pojawiła się jakaś postać — bez zgiełku ani zamieszania, jeśli nie liczyć zrzędzenia. Pod każdym względem była wizją prawdziwego maga — w długiej szacie, szpiczastym kapeluszu, brodatego i w poważnym wieku — z dodatkiem efektu srebrzystej monochromatyczności oraz lekkiej przejrzystości.

— Ach, profesor Flead — powiedział Hicks. — Miło, że pan do nas dołączył.

— Wiesz, że sam mnie tu ściągnąłeś, zresztą nie miałem nic innego do roboty — odparł Flead. Odwrócił się do Adory Belle i jego głos stał się niczym syrop. — Jak się nazywasz, moja droga?

— Adora Belle Dearheart.

Nuta ostrzeżenia została przez Fleada zignorowana.

— Prześlicznie — stwierdził, uśmiechając się bezzębnie. Niestety, wskutek tego cienkie nitki śliny zawibrowały w jego ustach niczym sieć bardzo starego pająka. — A uwierzysz mi, jeśli powiem, że jesteś uderzająco podobna do mojej ukochanej konkubiny Fenti, która zmarła ponad trzysta lat temu? Podobieństwo jest zadziwiające!

— Powiedziałabym, że to nieudolna zaczepka — stwierdziła krótko Adora Belle.

— Och, cóż za cynizm… — westchnął zmarły Flead. Po czym zwrócił się do szefa Katedry Komunikacji Post Mortem. — Jeśli nie liczyć cudownego śpiewu tej damy, cała reszta była zwykłą fuszerką, Hicks — rzekł surowo.

Spróbował poklepać dłoń Adory Belle, ale jego palce przeniknęły przez ciało.

— Przykro mi, profesorze, lecz ostatnio nie mamy funduszy — tłumaczył się Hicks.

— Wiem, wiem. Zawsze tak było, doktorze. Nawet za moich dni, jeśli człowiek potrzebował trupa, musiał sam go sobie znaleźć. A jeśli nie mógł znaleźć, to zwyczajnie musiał takiego zrobić! Wszystko jest teraz takie miłe, takie… ugrzecznione! Jasne, świeże jajko technicznie wystarcza, ale przecież styl też jest ważny. Słyszałem, że zrobili ostatnio machinę, która potrafi myśleć, ale oczywiście Sztuki Piękne zawsze są ostatnie w kolejce! I w efekcie sprowadza mnie tutaj jeden ledwie kompetentny komunikator postmortemalny i dwie osoby z Centrum Jęków!

— Nekromancja jest sztuką piękną? — zdziwił się Moist.

— Nie ma piękniejszej, młody człowieku. Wystarczy, że popełnisz najdrobniejszy błąd, a duchy mściwych umarłych mogą przez uszy wedrzeć ci się do głowy i nosem wydmuchać mózg.

Oczy Moista i Adory Belle skierowały się na doktora Hicksa tak jak oczy łucznika ku tarczy. Hicks nerwowo zamachał rękami i samymi wargami odpowiedział bezgłośnie:

— Niezbyt często!

— Ale co tak piękna kobieta jak ty robi w takim miejscu, hmm? — spytał Flead, ponownie usiłując chwycić Adorę Belle za rękę.

— Próbuję przetłumaczyć tekst z umniańskiego — wyjaśniła. Uśmiechnęła się sztywno i mimowolnie wytarła dłoń o sukienkę…

— To w tych czasach pozwala się kobietom na takie rzeczy? Wspaniała zabawa! Najbardziej chyba żałuję tego, że kiedy jeszcze dysponowałem ciałem, nie pozwalałem mu spędzać dostatecznie długiego czasu w towarzystwie młodych dam…

Moist rozejrzał się, szukając czegoś w rodzaju hamulca bezpieczeństwa. Przecież muszą mieć coś takiego, choćby na wypadek tej nosowej eksplozji mózgu…

Dyskretnie podszedł do Hicksa.

— Za chwilę zrobi się tu bardzo groźnie — syknął.

— Wszystko w porządku — szepnął Hicks. — W każdej chwili mogę go odesłać do Strefy Śmierci.

— Jeśli ona się rozzłości, nie będzie to dość daleko! Raz widziałem, jak tym wysokim obcasem przebiła mężczyźnie stopę, a paliła wtedy papierosa. Tutaj nie zapaliła już od ponad piętnastu minut, więc trudno przewidzieć, do czego się posunie.

Ale Adora Belle wyjęła z torby rękę golema i profesor Flead zamigotał od pokusy większej niż romans. Żądza pojawia się w wielu odmianach.

Podniósł rękę — co było drugim zaskakującym zjawiskiem. Dopiero po chwili Moist zrozumiał, że znalezisko nadal leży u stóp Fleada, a on trzyma w dłoniach perłowe, przejrzyste widmo.

— Aha… Fragment umniańskiego golema — stwierdził. — W złym stanie. Niezwykle rzadki. Prawdopodobnie wydobyty w regionie Um, tak?

— Możliwe — odpowiedziała Adora Belle.

— Hmm… Możliwe, tak? — Flead obracał w dłoniach widmowe ramię. — Spójrzcie, jakie cienkie są ścianki! Lekkie jak piórko, ale mocne jak stal, dopóki wewnątrz płonął ogień! Od tego czasu nie powstało nic, co mogłoby im dorównać.

— Może wiem, gdzie takie ognie wciąż płoną…

— Po sześćdziesięciu tysiącach lat? Nie sądzę, panienko!

— A ja sądzę.

Potrafiła mówić takie rzeczy takim tonem, a wszyscy się za nią odwracali. Emanowała absolutną pewnością. Moist przez lata ciężko pracował, by nauczyć się tak mówić.

— Chcesz powiedzieć, że umniański golem przetrwał? — zdziwił się Flead.

— Tak. Myślę, że nawet cztery.

— Potrafią śpiewać?

— Przynajmniej jeden potrafi.

— Oddałbym wszystko, żeby przed śmiercią zobaczyć takiego golema… — westchnął Flead.

— Ehm… — zaczął Moist.

— To takie powiedzenie, tylko takie powiedzenie. — Flead z irytacją machnął ręką.

— Myślę, że można to zorganizować — obiecała Adora Belle. — Tymczasem udało nam się dokonać transkrypcji jego pieśni na fonetyczne runy Boddely’ego.

Wyjęła z torby niewielki zwój. Flead wyciągnął rękę i w jego dłoniach znowu pojawił się opalizujący duch pergaminu.

— Wygląda na bełkot — stwierdził, kiedy się przyjrzał. — Choć muszę zaznaczyć, że umniański zawsze tak wygląda na pierwszy rzut oka. Potrzebuję czasu, żeby nad tym popracować. Umniański jest językiem całkowicie kontekstowym. Widziałaś te golemy?

— Nie, nasz tunel się zawalił. W tej chwili nie możemy się nawet porozumieć z tymi, które prowadziły wykopaliska. Słona woda źle przewodzi ich pieśń. Ale podejrzewamy, że to… niezwykłe golemy.

— Prawdopodobnie złote — rzucił Flead.

Te słowa pozostawiły po sobie pełną zadumy ciszę.

A potem Adora Belle powiedziała:

— Och…

Moist zamknął oczy. Po wewnętrznej stronie powiek lśniące rezerwy złota Ankh-Morpork wędrowały powoli w górę i w dół.

— Wszyscy badacze Um spotykają się z legendą złotego golema — podjął Flead. — Sześćdziesiąt tysięcy lat temu jakiś szaman przy ognisku ulepił postać z gliny i wymyślił, jak ją ożywić. To był jedyny wynalazek, jakiego potrzebowali. Rozumiesz? Wiedziałaś, że mieli nawet golemy-konie? Od tamtych czasów nikomu nie udało się takiego stworzyć. A mimo to Umnianie nigdy nie nauczyli się obróbki żelaza. Nie wynaleźli łopaty ani koła. Golemy pasły ich stada i golemy tkały materiały! Jednak Umnianie sami robili swoją biżuterię, zdobioną głównie scenami składania ofiar z ludzi. Paskudna działalność, w każdym sensie tego słowa. W tej dziedzinie byli przerażająco pomysłowi. Teokracja, oczywiście — dodał, wzruszając ramionami. — Nie wiem, co jest takiego w schodkowych piramidach, co wydobywa z bóstwa najgorsze skłonności… W każdym razie tak, potrafili obrabiać złoto. Ubierali w nie kapłanów. Całkiem możliwe, że wykonali z niego pewną liczbę golemów. Albo też, co możliwe, „złoty golem” był metaforą wartości, jaką miały golemy dla Umnian. Kiedy ludzie chcą jakoś wyrazić koncepcję wartości, „złoto” jest często wybieranym słowem…

— No właśnie… — mruknął Moist.

— …albo mamy do czynienia z legendą pozbawioną podstaw. Wykopaliska w tym regionie nigdy nie odsłoniły niczego poza kilkoma fragmentami rozbitych golemów — dokończył Flead i usiadł wygodnie w powietrzu.

Mrugnął do Adory Belle.

— Może szukałaś gdzie indziej? Jedna z legend mówi, że po śmierci wszystkich ludzi golemy weszły do morza?

Znak zapytania zawisł w powietrzu jak haczyk, którym był.

— Bardzo ciekawa legenda — stwierdziła Adora Belle z kamienną twarzą.

Flead się uśmiechnął.


— Odkryję sens tej wiadomości — obiecał. — Oczywiście przyjdziesz mnie znowu odwiedzić? .

Moistowi wcale się nie podobało brzmienie tych słów. I wcale nie pomogło, że Adora Belle słuchała ich z uśmiechem. Flead dodał jeszcze:

— A pan? — spytała ze śmiechem Adora Belle.

— Nie, ale mam doskonałą pamięć.

Moist zmarszczył brwi. Wolał, kiedy traktowała starego łobuza ozięble.

— Możemy już iść? — zapytał.


* * *

Kandydat na młodszego rachmistrza w okresie próbnym, Hammersmith Coot, patrzył na zbliżającą się pannę Drapes z nieco mniejszym lękiem niż jego starsi koledzy. Oni zaś wiedzieli, że biedny dzieciak za krótko tu pracował, by pojąć znaczenie tego, co ma się zdarzyć.

Starsza księgowa z pewną energią położyła kartkę na jego biurku. Suma została zakreślona zielonym atramentem, który nie zdążył jeszcze wyschnąć.

— Pan Bent — powiedziała z wyraźną domieszką satysfakcji — mówi, że musi pan to zrobić ponownie, jak należy.

A że Hammersmith był dobrze wychowanym młodym człowiekiem, i że był to dopiero jego pierwszy tydzień w banku, odpowiedział:

— Tak, panno Drapes.

Po czym przysunął sobie kartkę i wziął się do pracy.

Wiele różnych historii opowiadano o tym, co zdarzyło się potem. W nadchodzących latach księgowi mierzyli swe doświadczenie w bankowości tym, jak byli blisko, gdy Rzecz Się Stała. Wystąpiły pewnie niezgodności w kwestii tego, co rzeczywiście powiedziano. Z pewnością nie było żadnych działań gwałtownych, niezależnie od tego, co sugerowały niektóre wersje opowieści. Lecz był to dzień, który powalił na kolana świat — a przynajmniej tę jego część, która zawierała bankowy kantor.

Wszyscy się zgadzali, że Hammersmith spędził trochę czasu, pracując nad procentami. Podobno wyjął też notes — prywatny notes, co samo w sobie było wykroczeniem — i w nim dokonał części obliczeń. Później — niektórzy twierdzą, że po piętnastu minutach, inni, że minęło prawie pół godziny — podszedł do biurka panny Drapes i oświadczył:

— Przykro mi, panno Drapes, ale nie mogę znaleźć miejsca, gdzie zrobiłem błąd. Sprawdziłem wszystkie działania i uważam, że łączna suma jest poprawna.

Nie mówił głośno, ale w sali zapadła cisza. Właściwie nawet więcej niż cisza. Samo wytężanie setek uszu wystarczało, by pająki, przędące swe sieci pod sufitem, zachwiały się od siły tego ssania. Hammersmith został odesłany na miejsce z poleceniem, by „przeliczył to jeszcze raz i nie marnował cudzego czasu”. Po kolejnych dziesięciu — niektórzy mówią, że piętnastu — minutach panna Drapes podeszła do jego biurka i spojrzała Hammersmithowi przez ramię.

Większość zgadza się, że po następnej mniej więcej pół minuty sama wzięła kartkę, z ciasnego koka na głowie wyjęła ołówek, kazała młodemu człowiekowi ustąpić sobie miejsca, usiadła i przez jakiś czas wpatrywała się w liczby. Wstała. Przeszła do biurka innego starszego księgowego. Razem pochylili się nad kartką. Przywołano trzeciego. Skopiował drażniące kolumny, popracował nad nimi chwilę i uniósł poszarzałą twarz. Nikt nie musiał mówić tego głośno, ale cała praca ustała i tylko pan Bent na swoim wysokim stołku wciąż zaprzątnięty był liczbami. Co znaczące, mamrotał coś do siebie.

Ludzie wyczuwali to w powietrzu.

Pan Bent Zrobił Błąd.

Najstarsi księgowi naradzili się gorączkowo w kącie. Nie istniał już wyższy autorytet, do którego mogliby się odwołać. To pan Bent był najwyższym autorytetem, ustępującym tylko nieubłaganemu Władcy Matematyki. W końcu panna Drapes, która jeszcze niedawno pośredniczyła w przekazaniu niezadowolenia pana Benta, napisała u dołu arkusza: „Przykro mi, panie Bent, ale wydaje mi się, że ten młody człowiek ma rację”, wsunęła go pod plik kartek, które niosła do pana Benta, i rzuciła je na przesuwającą się obok tacę. Stukot bucików odbił się echem w całej sali, kiedy potem przebiegła do damskiej toalety, gdzie dostała histerii.


* * *

— I jak to poszło, twoim zdaniem? — zapytał Moist, wychodząc na światło słońca.

— Czyżbym wyczuwała nutkę irytacji? — zaśmiała się Adora Belle.

— Wiesz, moje plany na dzisiaj nie obejmowały pogawędki z trzystuletnim lubieżnikiem.

— Pewnie chodzi ci o nieboszczyka, ale to przecież duch, a nie zwłoki.

— Dobierał się do ciebie!

— Tylko w swoim umyśle. I w twoim też.

— Normalnie dostajesz szału, kiedy traktują cię tak protekcjonalnie.

— Owszem. Ale większość ludzi nie jest w stanie przetłumaczyć języka tak starego, że nawet golemy ledwie rozumieją jego dziesiątą część. Gdybyś miał taki talent, może podrywałbyś dziewczyny trzysta lat po śmierci.

— Po prostu flirtowałaś z nim, żeby dostać to, czego chciałaś?

Adora Belle zatrzymała się jak wryta pośrodku placu i zwróciła się do niego.

— I co? Ty przez cały czas flirtujesz z ludźmi! Flirtujesz z całym światem! Dlatego wydajesz się interesujący: ponieważ jesteś bardziej muzykiem niż złodziejem! Chcesz grać na świecie, zwłaszcza te fałszywe kawałki… A teraz idę do domu się wykąpać. Dziś rano wysiadłam z dyliżansu, pamiętasz?

— Dziś rano — odparł Moist — odkryłem, że jeden z moich pracowników zamienił umysł innego z moich pracowników z rzepą.

— A to dobrze? — zainteresowała się Adora Belle.

— Nie jestem pewien. Właściwie może lepiej pójdę sprawdzić. Słuchaj, oboje mieliśmy ciężki dzień. O wpół do ósmej przyślę po ciebie dorożkę, dobrze?


* * *

Cribbins czuł się znakomicie. Nigdy nie przepadał za czytaniem — aż do teraz. Oczywiście umiał czytać, a także pisać ładnym, pochyłym pismem, które ludzie uważali za całkiem eleganckie. I zawsze lubił „Puls” za jego wyraźną i czytelną czcionkę. Często za pomocą nożyczek i słoika kleju korzystał ze współpracy azety przy tworzeniu owych liścików, które przyciągają uwagę nie eleganckim charakterem pisma, ale tym, że treść jest tworzona z wyciętych liter i słów, a nawet całych fraz, jeśli człowiek ma szczęście. Czytanie dla przyjemności jakoś go jednak omijało. Ale teraz czytał i… tak, było to niesłychanie przyjemne, na bogów, tak! Zadziwiające, co człowiek może znaleźć, jeśli wie, czego szuka! A teraz wszystkie Strzeżenia Wiedźm nadejdą dla niego jednocześnie…

— Może herbaty, wielebny? — odezwał się głos u jego boku.

Należał do pulchnej damy kierującej archiwum „Pulsu”, która jakoś go polubiła od chwili, kiedy uchylił przed nią kapelusza. Miała ten nieco tęskny, nieco wygłodniały wyraz twarzy, jaki pojawia się u tak licznych kobiet w pewnym wieku, kiedy postanawiają zawierzyć bogu ze względu na całkowitą niemożność dalszego zawierzania mężczyznom.

— Ależ dziękuję, siosztro — odparł z promiennym uśmiechem. — Czyż bowiem nie jeszt napiszane „Kubek ż szercza podany więczej jeszt wart niźli kurczak ciśnięty”?

Wtedy zauważył przypiętą do jej piersi dyskretną srebrną chochlę i to, że kolczyki miała w kształcie dwóch maleńkich łopatek do ryby. Święte symbole Anoi, to jasne. Właśnie czytał o niej w dziale religijnym. Wszyscy ostatnio szaleją na jej punkcie — dzięki pomocy młodego Spanglera. Zaczynała całkiem skromnie, jako Bogini Rzeczy, Które Utykają w Szufladach. Ale w dziale religijnym sugerowali, że ma szansę zostać Boginią Przegranych Spraw, a to bardzo dochodowa dziedzina, bardzo zyskowna dla człowieka o elastycznym podejściu. Ale… westchnął w duchu… nie należy próbować takich sztuczek, kiedy zainteresowany bóg jest aktywny. W końcu Anoia może się rozgniewać i znaleźć nowe zastosowania dla łopatek do ryby. A poza tym już niedługo i tak będzie mógł zostawić to wszystko za sobą. Ależ sprytnym chłopakiem okazał się ten młody Spangler! Przymilny łobuz! To się szybko nie skończy, o nie. Wyjdzie z tego dożywotnia emerytura, i to na długie, bardzo długie życie. Bo jak nie…

— A może przynieść coś jeszcze? — spytała gorliwie kobieta.

— Mój puchar już się przelewa, siosztro — odparł Cribbins.

Jej niespokojna mina stała się bardziej intensywna.

— Och, przepraszam! Mam nadzieję, że nie wylało się na…

Cribbins ostrożnie przykrył kubek dłonią.

— Chciałem powiedzieć, że jesztem bardziej niż żadowolony — oświadczył.

I był. To prawdziwy nieszczęsny cud! Jeśli Om zamierza czynić je w takim tempie, to może nawet zacznie w Niego wierzyć.

A im dłużej się człowiek zastanawia, mówił sobie Cribbins, tym lepiej to wygląda. Jak dzieciak tego dokonał? Musiał mieć jakichś wspólników. Kat na przykład, paru więziennych dozorców…

W zadumie wyjął swoje sztuczne zęby, zamieszał nimi delikatnie w herbacie, osuszył chusteczką i wcisnął z powrotem do ust w samą porę, gdyż po kilku sekundach stukot kroków uprzedził go o powrocie kobiety. Wręcz wibrowała afektowaną odwagą.

— Bardzo przepraszam, wielebny, ale czy mogę prosić o przysługę? — spytała zarumieniona.

— Og czorsk… niech to… Asz eby liszo… — Cribbins odwrócił się plecami i przy wtórze licznych trzasków oraz dwóch brzęknięć przekręcił straszliwe protezy we właściwą stronę. Przeklęte potwory! Po co w ogóle wydłubał je z ust tego staruszka? Chyba nigdy tego nie zrozumie.

— Proszę o wybaczenie, siosztro, drobny żębowy wypadek… — wymruczał, odwrócił się i lekko otarł wargi. — Mów dalej ż łaszką Oma.

— Zabawne, że to powiedziałeś, wielebny — rzekła kobieta, a oczy błyszczały jej ze zdenerwowania. — Ponieważ należę do niewielkiego grona dam, które prowadzą, no, klub boga miesiąca. Ehm… Polega to na tym, że wybieramy jakiegoś boga i wierzymy w niego… albo w nią, ma się rozumieć, czy też w nie, chociaż wyznaczamy granicę przy tych z zębami albo zbyt wieloma nogami… No i modlimy się do nich przez miesiąc, a potem zbieramy się i dyskutujemy o tym. Bo przecież jest ich tak wielu, prawda? Tysiące! Jak dotąd nie brałyśmy właściwie Oma pod uwagę, ale gdyby w przyszły wtorek zechciał pan wygłosić dla nas krótką prezentację, jestem pewna, że z radością go wypróbujemy!

Sprężyny aż zadźwięczały, kiedy Cribbins uśmiechnął się szeroko.

— Jak ci na imię, siosztro? — zapytał.

— Berenice — odparła. — Berenice, eee… Houser.

Aha, nie używasz już nazwiska tego drania, domyślił się Cribbins; bardzo rozsądnie.

— Czóż ża wszpaniały pomyszł, Berenicze — pochwalił. — Będzie to dla mnie prawdziwa przyjemność.

Rozpromieniła się.

— Nie masz pewnie nicz do herbaty, czo, Berenicze? — dodał.

Pani Houser zaczerwieniła się lekko.

— Mam chyba gdzieś czekoladowe ciasteczka — oświadczyła takim tonem, jakby dopuszczała go do wielkiej tajemnicy.

— Niech Anoia grzechocze twoimi szufladami, siosztro! — zawołał w stronę jej oddalających się pleców.

Cudownie, myślał, kiedy krzątała się gdzieś w głębi, zarumieniona i szczęśliwa. Wsunął notes do surduta, po czym oparł się wygodnie, słuchał tykania zegara na ścianie i cichych pochrapywań żebraków, którzy byli stałymi gośćmi tego biura w gorące popołudnia. Wszystko było spokojne, ustalone i zorganizowane. Takie właśnie powinno być życie.

A poczynając od tego dnia, jego życie będzie opływało w dostatki.

Musi tylko być bardzo, bardzo ostrożny.


* * *

Moist przebiegł przez krypty w stronę jaskrawego światła na końcu. Scena, którą zobaczył, była wizją spokoju. Hubert stał przed Chluperem i od czasu do czasu stukał w jakąś rurkę. Igor nad swoim małym paleniskiem wydmuchiwał jakiś niezwykły szklany twór, a pan Clamp, do niedawna znany jako Owlswick Jenkins, siedział przy pulpicie z twarzą pełną zadumy.

Moist wyczuł przed sobą zgubę. Coś było nie w porządku. Może nawet żaden konkretny element, ale czysta, abstrakcyjna błędność… No i wcale mu się nie podobała mina pana Clampa.

Mimo to ludzki mózg, który tylko dzięki nadziei potrafi przetrwać od jednej sekundy do następnej, zawsze stara się odsunąć chwilę prawdy. Moist podszedł do biurka i zatarł ręce.

— Jak idzie, Owls… to znaczy panie Clamp? — zapytał. — Skończyliśmy już?

Na blacie przed nim leżała druga strona pierwszego prawdziwego banknotu dolarowego, jaki kiedykolwiek zaprojektowano. Moist widywał już całkiem podobne obrazki, ale miał wtedy cztery lata i chodził do przedszkola. Twarz, która zapewne powinna należeć do Vetinariego, miała dwie kropki zamiast oczu i szeroki uśmiech. Panorama tętniącego życiem miasta Ankh-Morpork składała się z bardzo wielu kwadratowych domków, z kwadratowymi oknami w każdym rogu i drzwiami pośrodku.

— Myślę, że to jedna z najlepszych rzeczy, jakie zrobiłem — oświadczył Clamp.

Moist poklepał go przyjaźnie po ramieniu i podszedł do Igora, który spoglądał na niego wyzywająco.

— Co zrobiłeś temu człowiekowi? — spytał Moist.

— Dałem mu ftabilną ofobowofć, której nie dręczą lęki, ftrachy i demony paranoi…

Moist spojrzał na warsztat Igora — co według dowolnych standardów było czynem odważnym. Stał tam słój, w którym pływało coś nieokreślonego. Moist przyjrzał się z bliska — kolejny niewielki akt heroizmu dla człowieka w bogatym w Igory środowisku.

To nie była szczęśliwa rzepa. Pokrywały ją plamy. Kołysząc się, przepływała z jednej strony naczynia na drugą, a od czasu do czasu odwracała się dołem do góry.

— Rozumiem — rzekł Moist. — Ale mam wrażenie, że dając naszemu przyjacielowi tę swobodną, pełną nadziei postawę wobec życia, którą bez przesadnego wchodzenia w szczegóły określę jako postawę rzepy, dałeś mu także zdolności artystyczne… i nie zawaham się użyć tego określenia powtórnie… rzepy.

— Ale fam w fobie jeft o wiele fczęfliwfy — bronił się Igor.

— To prawda, lecz jak wiele owego samego w sobie jest… i naprawdę nie chcę się tu powtarzać… jest warzywnej natury?

Igor zastanawiał się przez chwilę.

— Jako fługa medycyny, fir — rzekł — mufę myfleć o tym, co dobre dla pacjenta. W tej chwili jeft fczęfliwy i zadowolony, bez żadnych zmartwień. Czemu miałby z tego rezygnować dla zwykłej fprawnofci operowania ołówkiem?

Moist zdał sobie sprawę z upartego stukania — rzepa uderzała o ściankę słoja.

— To interesująca i filozoficzna kwestia — stwierdził, znów zerkając na radosną, ale nieco rozkojarzoną twarz Clampa. — Jednak mam wrażenie, że wszystkie te przykre drobnostki były właśnie tym, co go czyniło, no… nim.

Gorączkowe stukanie warzywa stawało się coraz silniejsze. Igor i Moist spoglądali to na słój, to na dziwnie uśmiechniętego człowieczka.

— Igorze, nie jestem pewien, czy wiesz, jak działają ludzie…

Igor zaśmiał się dobrodusznie.

— Och, profę mi wierzyć, fir…

— Igorze? — przerwał mu Moist.

— Tak, jafnie panie — odparł ponuro Igor.

— Idź i przynieś znowu te przeklęte druty, co?

— Tak, jafnie panie.


* * *

Moist wrócił na górę i znowu znalazł się w samym sercu paniki. Zapłakana panna Drapes zauważyła go i przystukała z wielką prędkością.

— Chodzi o pana Benta, sir! Wybiegł z krzykiem! Nigdzie nie możemy go znaleźć!

— A po co go szukać? — spytał Moist i dopiero wtedy uświadomił sobie, że powiedział to głośno. — To znaczy, jaki jest powód tych poszukiwań?

Opowieść rozwijała się z wolna. I kiedy panna Drapes mówiła, Moist miał coraz silniejsze wrażenie, że wszyscy słuchający rozumieją znaczenie wydarzeń — oprócz niego.

— No dobrze, zrobił błąd — powiedział. — Przecież nic się nie stało, tak? Wszystko poprawiono? Trochę krępujące, owszem…

Ale, przypomniał sobie, błąd jest gorszy od grzechu, zgadza się?

Tylko że to zwyczajnie bez sensu, uznała jego rozsądna osobowość. Mógł powiedzieć coś w rodzaju: „Widzicie? Nawet ja mogę się pomylić w chwili dekoncentracji! Musimy stale być czujni!”.

Albo na przykład: „Zrobiłem to specjalnie, żeby was sprawdzić!”. Nawet nauczyciele znają ten numer. Potrafiłbym wymyślić z dziesięć sposobów, żeby się z tego wykręcić. No ale ja jestem krętaczem. Nie sądzę, żeby on w ogóle kiedyś kręcił.

— Mam nadzieję, że nie zrobił czegoś… niemądrego — chlipnęła panna Drapes, sięgając do rękawa po chusteczkę.

Coś… niemądrego, pomyślał Moist. Takie określenie stosują ludzie, kiedy myślą o kimś skaczącym z mostu do rzeki albo za jednym zamachem połykającym całą zawartość apteczki. To ten styl niemądrych rzeczy…

— Nigdy nie spotkałem człowieka mniej niemądrego — zapewnił.

— No więc, eee… prawdę mówiąc, zawsze trochę nas zastanawiał — wyznał jeden z księgowych. — Znaczy, jest tu już o świcie, a któraś ze sprzątaczek mówiła mi, że często siedzi do późnej nocy… Co? Co takiego? To zabolało!

Panna Drapes, która szturchnęła go mocno, teraz gorączkowo wyszeptała mu coś do ucha. Urzędnik przygarbił się i spojrzał na Moista z zakłopotaniem.

— Przepraszam, sir, odezwałem się poza kolejnością… — wymamrotał.

— Pan Bent jest dobrym człowiekiem, panie Lipwig — oświadczyła panna Drapes. — Bardzo ciężko pracuje.

— Was wszystkich zmusza do ciężkiej pracy, moim zdaniem — stwierdził Moist.

Próba wyrażenia solidarności z masami pracującymi nie przyniosła efektu.

— Tylko złej tanecznicy przeszkadza, że wpadła pod rynnę — rzekł starszy księgowy przy akompaniamencie ogólnych pomruków aprobaty.

— Ehm… Wydaje mi się, że chodzi raczej o rąbek od spódnicy — zauważył Moist. — Wpadanie pod rynnę jest nieprzyjemną alternatywą dla…

— Połowa głównych kasjerów na Równinach pracowała w tej sali — oświadczyła panna Drapes. — I całkiem sporo jest już kierownikami. A panna Lee, która jest wicedyrektorem w Banku Komercyjnym Apsly’ego w Sto Lat, dostała tę pracę dzięki listowi od pana Benta. Szkoła Benta, rozumie pan. To się liczy. Jeśli dostanie pan list polecający od pana Benta, może pan wejść do dowolnego banku i dostać pracę ot tak. — Pstryknęła palcami.

— A jeśli ktoś woli zostać, to płaca tutaj jest lepsza niż gdziekolwiek indziej — dodał ktoś inny. — Powiedział radzie, że jeśli chcą mieć najlepszych, muszą za to zapłacić!

— Och, jest wymagający — przyznał kolejny z urzędników. — Ale słyszałem co nieco od ludzi, którzy pracują dla kierownik zasobów ludzkich w banku Pipewortha, więc gdyby przyszło co do czego, bez namysłu wybrałbym Benta. On przynajmniej traktuje mnie jak człowieka. A ona podobno mierzy, jak długo ludzie siedzą w wygódce!

— Nazywają to Studium Czasu i Ruchu — potwierdził Moist. — Słuchajcie, wydaje mi się, że pan Bent chciał przez jakiś czas być sam. Na kogo krzyczał? Na tego chłopaka, który się pomylił? Czy raczej się nie pomylił, chciałem powiedzieć…

— To był młody Hammersmith — wyjaśniła panna Drapes. — Odesłaliśmy go do domu, bo trochę się zdenerwował. Ale nie, pan Bent nie krzyczał na niego. Właściwie na nikogo nie krzyczał. On tylko…

Urwała, szukając odpowiedniego słowa.

— Bełkotał — stwierdził księgowy, który już raz odezwał się poza kolejnością i teraz ponownie wykręcił ową kolejność ogonem. — Nie patrzcie tak na mnie. Wszyscy go słyszeliście. A przy tym wyglądał, jakby zobaczył ducha.

Po chwili urzędnicy samotnie albo parami zaczęli wracać do kantoru. Zgadzano się powszechnie, że przeszukano już cały budynek. Silne poparcie miała teoria, że pan Bent wyszedł przez mennicę, gdzie wobec trwających ciągle prac panowało spore zamieszanie. Ale Moist w to wątpił. Bank był stary, stare budynki miewają najrozmaitsze zakamarki, a Bent pracował tutaj od…

— Jak długo on tutaj pracuje? — zastanowił się głośno.

Ogólna opinia brzmiała, że „odkąd sięga ludzka pamięć”, ale panna Drapes — która z jakiegoś powodu dysponowała ścisłymi informacjami na temat pana Benta — wyjaśniła, że od trzydziestu dziewięciu lat. Dostał pracę, kiedy miał lat trzynaście i przesiedział całą noc na stopniach banku, aż prezes przyszedł do pracy, a Bent zaimponował mu swym opanowaniem liczb. W ciągu dwudziestu lat przeszedł drogę od gońca do głównego kasjera.

— Szybko! — pochwalił Moist.

— I nie miał ani dnia chorobowego. Nigdy — dokończyła panna Drapes.

— No cóż, może teraz mu się kilka należy — uznał Moist. — Wie pani, gdzie on mieszka, panno Drapes?

— W domu noclegowym pani Cake.

— Naprawdę? Dosyć… — zawahał się, wybierając z kilku możliwości — …niski czynsz, prawda?

— Mówi, że jako kawaler nie potrzebuje nic więcej. — Panna Drapes unikała wzroku Moista.

Moist czuł, że dzień wyślizguje mu się powoli. Ale wszyscy patrzyli na niego wyczekująco. W tej sytuacji, jeśli chciał zachować swój wizerunek, mógł powiedzieć tylko jedno.

— W takim razie wybiorę się tam i sprawdzę, czy wrócił do siebie — rzekł. Na wszystkich twarzach pojawiły się uśmiechy ulgi. — Ale sądzę, że ktoś powinien mi towarzyszyć — dodał. — W końcu wy go znacie.

A wychodzi na to, że ja nie.

— Wezmę tylko płaszcz — odezwała się panna Drapes.

Jedynym powodem, dla którego jej słowa rozchodziły się z prędkością dźwięku, było to, że nie potrafiła ich zmusić do większej szybkości.

Загрузка...