Rozdział jedenasty

Golemy odchodzą — Prawdziwa wartość — Słudzy prawd wyższych przy pracy — Znowu w kłopotach — Piękny motyl — Szaleństwo Vetinariego — Pan Bent się budzi — Tajemnicze wymagania

W sali konferencyjnej dyskusja stawała się coraz gorętsza. Dla Vetinariego nie stanowiło to problemu. Głęboko wierzył, że należy pozwolić, by słyszany był tysiąc głosów, gdyż oznaczało to, że słuchać musi tak naprawdę tylko tych, które mają do powiedzenia coś użytecznego. „Użyteczność” definiował w klasycznym stylu służby cywilnej jako „potwierdzające mój punkt widzenia”. Doświadczenie mówiło, że zwykle jest to liczba nie wyższa niż dziesięć. Ludziom, którzy chcieli tysiąca, tak naprawdę chodziło o to, by słyszany był ich własny głos, a pozostałe 999 ignorowane — i dla takich celów bogowie stworzyli komitety. Vetinari doskonale sobie radził w komitetach, zwłaszcza kiedy Drumknott protokołował. Czym dla głupich tyranów była Żelazna Dziewica, tym dla lorda Vetinariego był komitet — tylko trochę bardziej kosztowny[11], ale też bardziej higieniczny, dający lepsze efekty, a co najlepsze, do Żelaznej Dziewicy trzeba ludzi wpychać siłą.

Już miał z dziesięciu najbardziej hałaśliwych osób uformować Komitet ds. Golemów, który powinien zamknąć się na obrady w jakimś odległym gabinecie, kiedy pojawił się jeden z mrocznych referentów — jakby wynurzył się z cienia. Wyszeptał coś Drumknottowi do ucha. Sekretarz pochylił się do swego pracodawcy.

— Aha, okazuje się, że golemy odeszły — oświadczył z satysfakcją Vetinari, kiedy sumienny Drumknott odstąpił.

— Odeszły? — zdziwiła się Adora Belle, próbując przez salę spojrzeć w okno. — Co to znaczy: odeszły?

— To znaczy, że już ich tu nie ma — odparł Vetinari. — Jak się wydaje, pan Lipwig je stąd zabrał. W sposób uporządkowany opuszczają najbliższą okolicę miasta.

— Nie może ich zabrać! — rozgniewał się lord Downey. — Nie zdecydowaliśmy jeszcze, co z nimi zrobić!

— On jednak zdecydował — zauważył z satysfakcją Vetinari.

— Nie wolno mu pozwolić odejść z miasta! Jest rabusiem bankowym! Komendancie Vimes, niech pan czyni swoją powinność i aresztuje go!

To krzyczał Cosmo. A Vimes wzrokiem zmieniłby w kamień człowieka zdrowszego na umyśle.

— Wątpię, żeby odszedł daleko… sir — rzekł. — Co wasza lordowska mość poleci?

— No cóż, nasz pomysłowy pan Lipwig ma chyba jakiś cel — stwierdził Vetinari. — Może więc powinniśmy udać się za nim i sprawdzić, jakiż to?

Tłum ruszył do drzwi, w których utknął i rozpoczął walki wewnętrzne. Kiedy wreszcie wylał się na ulicę, Vetinari splótł ręce za głową i odchylił się do tyłu, zamykając oczy.

— Kocham demokrację. Mógłbym jej słuchać całymi dniami. Wyprowadź powóz, Drumknott, dobrze?

— Jest właśnie wyprowadzany, sir.

— Pan go do tego namówił?

Vetinari otworzył oczy.

— Ach, panna Dearheart… Jak zawsze to prawdziwa przyjemność — wymruczał, odganiając dłonią dym. — Myślałem, że pani wyszła. Proszę sobie wyobrazić moją radość z odkrycia, że jednak nie.

— Namówił go pan? — powtórzyła Adora Belle.

Jej papieros skrócił się wyraźnie, kiedy się zaciągnęła. Paliła, jakby był to rodzaj działań wojennych.

— Panno Dearheart, nie sądzę, żebym był w stanie namówić Moista von Lipwiga do czegoś bardziej niebezpiecznego od rzeczy, którymi zajmuje się z własnej i nieprzymuszonej woli. Kiedy pani nie było, zaczął dla zabawy wspinać się po ścianach budynków, otwierał wytrychami wszystkie zamki w Urzędzie Pocztowym, a także zaczął się zadawać z towarzystwem od Kichania Ekstremalnego, a to po prostu wariaci. Aby uczynić życie wartym przeżywania, koniecznie potrzebuje ekscytującego powiewu zagrożenia.

— Nigdy nie robi takich rzeczy, kiedy tu jestem!

— Rzeczywiście. Mogę panią zaprosić do mojego powozu?

— Co pan miał na myśli, mówiąc w taki sposób „rzeczywiście”? — spytała podejrzliwie Adora Belle.

Vetinari uniósł brew.

— W tej chwili… jeśli opanowałem już zdolność oceny sposobu myślenia pani narzeczonego… powinniśmy zobaczyć wielki dół…


* * *

Będziemy potrzebować kamieni, myślał Moist, gdy golemy kopały. Masy kamieni. Czy potrafią robić zaprawę? Oczywiście, że potrafią. Są jak lancrańskie scyzoryki wojskowe.

To, jak kopały, budziło lęk, nawet tutaj, na tej zużytej, beznadziejnej glebie. W powietrze strzelały gejzery ziemi. Pół mili dalej stara wieża maga, punkt orientacyjny przy drodze do Sto Lat, stała zadumana nad obszarem karłowatych krzaków i nieużytków — niezwykłych na intensywnie uprawianych równinach. Dawno temu uwolniono tu mnóstwo magii. Rośliny wyrastały poskręcane albo wcale. Sowy nawiedzające te ruiny dbały o to, by ich posiłki pochodziły ze sporej odległości.

Było to idealne miejsce. Nieużytki — ale przecież nieużytki nie powinny leżeć nieużytecznie.

Co za broń, myślał, kiedy jego koń-golem okrążał kopiących. W jeden dzień mogłyby zburzyć miasto. Jaką straszliwą siłą stałyby się w niewłaściwych rękach.

Dzięki bogom, że są w moich.

Tłum utrzymywał dystans, ale stawał się coraz większy. Miasto zjawiło się, by popatrzeć. Prawdziwy obywatel Ankh-Morpork nigdy nie przegapił przedstawienia… Co do Pana Marudy, to stojąc na głowie konia, przeżywał najpiękniejsze chwile życia. Mały pies niczego nie lubi tak bardzo, jak stać gdzieś wysoko i ujadać wściekle na ludzi. Chociaż nie, istniało jednak coś takiego… Prezes wklinował swoją zabawkę między gliniane ucho i łapę, po czym przerywał szczekanie, by zawarczeć za każdym razem, kiedy Moist ostrożnie próbował ją chwycić.

— Panie Lipwig!

Biegła Sacharissa, wymachując notesem. Jak ona to robi? — zastanawiał się Moist, patrząc, jak przedstawicielka „Pulsu” wśród spadających grud ziemi omija szeregi kopiących golemów. Dotarła tu nawet przed strażą.

— Ma pan konia-golema, jak widzę! — zawołała, kiedy do niego dobiegła. — Wygląda przepięknie.

— To trochę jak jazda na doniczce, którą nie można kierować! — Moist musiał krzyczeć, by słyszała go wśród zgiełku. — Siodło też przydałoby się czymś obić. Ale dobre są, trzeba przyznać! Zauważyłaś, że się bez przerwy kołyszą, całkiem jak prawdziwe konie?

— Dlaczego golemy się zakopują?

— Bo im kazałem.

— Ale są niezwykle cenne!

— Owszem. Dlatego powinniśmy je trzymać w bezpiecznym miejscu, prawda?

— Przecież one należą do miasta!

— Nie sądzisz, że zajmowały strasznie dużo miejsca? Zresztą nie przejmuję ich na własność.

— Mogłyby zrobić dla miasta wspaniałe rzeczy. Prawda?

Przybywali kolejni gapie i wszyscy patrzyli na człowieka w złotym kostiumie, ponieważ zawsze warto było go oglądać.

— Na przykład wciągnąć nas w wojnę albo stworzyć armię żebraków? Mój sposób jest lepszy.

— Na pewno nam pan wyjaśni, na czym polega! — krzyknęła Sacharissa.

— Chcę oprzeć na nich naszą walutę! Chcę je przerobić na pieniądze! Złoto, które samo siebie pilnuje! I nie można go sfałszować!

— Chce pan wprowadzić u nas pieniądz oparty na golemach?

— Pewnie! Spójrz tylko na nie! Ile są warte?! — zakrzyknął Moist, a jego koń bardzo przekonująco stanął dęba. — Mogą budować kanały, stawiać tamy, zrównywać góry i budować drogi! Jeśli tego zechcemy, tak zrobią! A jeśli nie, to pomogą nam się wzbogacić, nic nie robiąc! Dolar będzie tak mocny, że da się nim odbijać trolle!

Koń z niezwykłym wyczuciem efektu znów stanął dęba, a Moist wskazał na masy pracujące.

— To jest wartość! To cena! Ile jest warta złota moneta w porównaniu ze zręcznością ręki, która ją trzyma? — Powtórzył w myślach to zdanie i dodał: — To będzie dobry tekst pod nagłówkiem na pierwszej stronie, nie sądzisz? Aha, Lipwig się pisze przez „g”!

Sacharissa parsknęła śmiechem.

— Pierwsza strona jest już zapełniona! Co się stanie z tymi stworami?

— Zostaną tutaj, dopóki chłodne umysły nie postanowią, co dalej!

— A przed czym konkretnie strzegą miasta w tej chwili?

— Przed głupotą!

— Jeszcze jedno, Moist. Pan jedyny rozwiązał tajemnicę golemów, tak?

— Trudno uwierzyć, ale wydaje się, że tak właśnie jest!

— Ale dlaczego?

— Przypuszczam, że jestem osobą o wielkiej zdolności przekonywania!

Roześmiała się znowu.

— Która przypadkiem dowodzi wielką i niepowstrzymaną armią? Jakie żądania pan przedstawi?

— Żadnych! Chociaż nie, po namyśle napiłbym się kawy. Nie jadłem śniadania!

Ludzie wybuchnęli o wiele głośniejszym śmiechem.

— Czy obywatele powinni być zadowoleni, że to właśnie pan siedzi w siodle, tak to określę?

— Tak, u licha! Możecie mi wierzyć. — Moist zeskoczył z glinianego konia i zdjął niechętnego Pana Marudę.

— No, pan chyba wie najlepiej, panie Lipwig. — Tym zyskała brawa. — Nie ma pan ochoty wyjaśnić, gdzie się podziało złoto z banku? Co?

— Ma je na sobie! — wrzasnął jakiś dowcipniś ku ogólnej radości.

— Panno Cripslock, pani cynizm jak zawsze przebija mi serce! — odparł Moist. — Zamierzałem dzisiaj rozgryźć tę sprawę, ale wiadomo, nawet najlepsze plany i w ogóle. Zwyczajnie nie jestem w stanie nawet uprzątnąć biurka.

I to zdanie wzbudziło śmiech, chociaż wcale nie było zabawne.

— Panie Lipwig, proszę, żeby poszedł pan ze mną… — Komendant Vimes przecisnął się przez tłum, a za nim materializowali się inni strażnicy.

— Jestem aresztowany?

— Tak, do demona. Opuścił pan miasto.

— Chyba może rozsądnie argumentować, komendancie, że miasto przyszło za nim.

Wszyscy odwrócili głowy. Przed lordem Vetinarim otworzyło się przejście — jak często otwiera się przed ludźmi mającymi w piwnicach lochy. Adora Belle przekuśtykała obok, rzuciła się na Moista i zaczęła tłuc go pięściami po piersi.

— Jak się do nich przebiłeś? — krzyczała. — Jak je zmusiłeś, żeby zrozumiały? Powiedz mi zaraz, bo już nigdy za ciebie nie wyjdę!

— Jakie pan ma zamiary, panie Lipwig? — zapytał Patrycjusz.

— Planowałem przekazać je Powiernictwu Golemów, wasza lordowska mość — odparł Moist, możliwie delikatnie powstrzymując ataki Adory Belle.

— Planował pan?

— Ale nie konie. Założę się, że są szybsze od wszystkich istot z krwi i kości. Jest ich dziewiętnaście. Jeśli wasza lordowska mość posłucha mojej rady, podaruje jednego królowi krasnoludów, który w tej chwili pewnie trochę się gniewa. Sam pan zdecyduje, co zrobić z pozostałymi, chciałbym jednak prosić o sześć sztuk dla Urzędu Pocztowego. A na razie cała reszta będzie bezpieczniejsza pod ziemią. Chcę zrobić z nich podstawę naszej waluty, gdyż…

— Tak, trudno było nie usłyszeć — przerwał mu Vetinari. — Brawo, panie Lipwig. Widzę, że pan to sobie przemyślał. Zaprezentował pan nam bardzo rozsądne wyjście. Ja także zastanawiałem się nad sytuacją i jedyne, co mi jeszcze pozostało…

— Ależ podziękowania nie są konieczne…

— …to powiedzieć: Proszę aresztować tego człowieka, komendancie! Niech pan go przykuje do jakiegoś krzepkiego funkcjonariusza i wsadzi do mojego powozu.

— Co? — zdumiał się Moist.

— Co?! — wrzasnęła Adora Belle.

— Rada Królewskiego Banku oskarża pana i prezesa o defraudację, panie Lipwig. — Vetinari schylił się i podniósł Pana Marudę za skórę na karku. Piesek kołysał się wolno w uchwycie Patrycjusza, wytrzeszczone oczy wytrzeszczał ze zgrozy jeszcze bardziej, a nowa zabawka wibrowała mu przepraszająco w pyszczku.

— Nie może pan przecież na poważnie o cokolwiek go oskarżać! — zaprotestował Moist.

— Przykro mi, ale jest prezesem, panie Lipwig. Jego łapa jest na wszystkich dokumentach.

— Jak pan może to robić Moistowi po wszystkim, co się stało? — poskarżyła się Adora Belle. — Przecież właśnie uratował sytuację.

— Możliwe, chociaż nie jestem pewien, dla kogo ją uratował. Musimy przestrzegać prawa, panno Dearheart. Nawet tyrani muszą przestrzegać prawa. — Patrycjusz przerwał zamyślony, a po chwili podjął: — Nie, skłamałem. Tyrani nie muszą przestrzegać prawa, oczywiście, ale muszą dbać o pozory. Przynajmniej ja dbam.

— Przecież on nie zabrał… — zaczęła Adora Belle.

— Jutro o dziewiątej w Wielkiej Sali — przerwał jej Vetinari. — Wszystkie zainteresowane strony proszę o uczestnictwo. Dotrzemy do sedna sprawy. — Uniósł głos. — Czy jest tu ktoś z dyrektorów Królewskiego Banku? Ach, pan Lavish. Dobrze się pan czuje?

Cosmo Lavish dość chwiejnie przecisnął się przez tłum, podtrzymywany przez młodego człowieka w brązowej szacie.

— Kazał go pan aresztować? — zapytał.

— Jedyny bezsporny fakt jest taki, że pan Lipwig, w imieniu Pana Marudy, formalnie przejął odpowiedzialność za złoto.

— Rzeczywiście przejął. — Cosmo spojrzał wrogo na Moista.

— Ale w obecnych okolicznościach wydaje mi się, że powinienem zbadać wszelkie aspekty sytuacji.

— W pełni się zgadzam — zapewnił Cosmo.

— W tym celu przyślę moich rewidentów, by wieczorem wkroczyli do banku i sprawdzili rejestry — dokończył Vetinari.

— Nie mogę się zgodzić na pańską prośbę — oświadczył Cosmo.

— Na szczęście to nie była prośba. — Vetinari wcisnął Pana Marudę pod pachę i mówił dalej: — Jak pan widzi, towarzyszy mi pan prezes. Komendancie Vimes, proszę odprowadzić pana Lipwiga do mojego powozu. I proszę zadbać, by panna Dearheart bezpiecznie trafiła do domu, dobrze? Rano wszystko rozstrzygniemy.

Spojrzał na kolumnę kurzu spowijającą pracowite golemy.

— Wszyscy mamy za sobą pracowity dzień — dodał.


* * *

W zaułku na tyłach klubu Różowego Kociaka natarczywa, rytmiczna muzyka była nieco przytłumiona, ale nadal przenikliwa. Czaiły się ciemne postacie…

— Panie doktorze…

Szef Katedry Komunikacji Post Mortem przerwał kreślenie skomplikowanej runy wśród mniej złożonych zwyczajnych graffiti i spojrzał na zaniepokojonego studenta.

— Tak, Barnsforth?

— Czy to na pewno zgodne z regulaminem uniwersytetu?

— Oczywiście, że nie! Pomyśl, co by się stało, gdyby coś takiego wpadło w niepowołane ręce! Trzymaj wyżej tę latarnię, Goatly, tracimy światło.

— A czyje ręce by to były?

— No, technicznie biorąc, nasze. Ale wszystko jest w najlepszym porządku, jeśli tylko senat niczego nie odkryje. A oczywiście, że nie odkryje. Mają ciekawsze rzeczy do roboty niż włóczenie się i odkrywanie różnych rzeczy.

— Czyli, formalnie biorąc, to jednak jest nielegalne?

— No cóż… — Hicks wyrysował glif, który na moment rozjarzył się błękitem. — Kto pośród nas, jeśli się dobrze zastanowić, może powiedzieć, co jest dobre, a co złe?

— Senat uczelni? — zasugerował Barnsforth.

Hicks rzucił kredę i wyprostował się.

— Posłuchajcie mnie wszyscy czterej! Insorcyzmujemy tu Fleada, jasne? Ku jego wiecznej satysfakcji i trudnemu do pominięcia dobru naszej katedry, możecie mi wierzyć! To trudny rytuał, ale jeśli mi pomożecie, pod koniec semestru będziecie doktorami komunikacji post mortem. Po piątce dla każdego, i oczywiście pierścień z czaszką. Ponieważ do tej pory udało się wam oddać jedną trzecią pracy na wszystkich, uważam, że to niezły interes. Zgodzisz się, Barnsforth?

Student zamrugał niepewnie wobec mocy tak postawionego pytania, ale z pomocą przyszedł mu wrodzony talent. Odchrząknął w dziwnie akademickim stylu.

— Myślę, że pana zrozumiałem, panie doktorze — oświadczył. — To, co tutaj robimy, sięga poza przyziemne definicje dobra i zła, prawda? Służymy wyższej prawdzie.

— No świetnie, Barnsforth, daleko zajdziesz. Wszyscy słyszeli? Wyższa prawda! Niezłe. A teraz wywalmy tu starego zrzędę i znikajmy, zanim ktoś nas zobaczy.


* * *

Trudno zignorować funkcjonariusza trolla. Trolle po prostu się wznoszą… Może to był taki żarcik Vimesa? Sierżant Detrytus siedział obok Moista i praktycznie wprasowywał go w siedzenie. Vetinari i Drumknott zajęli miejsca naprzeciwko. Jego lordowska mość trzymał oburącz laskę ze srebrną gałką i opierał brodę na dłoniach. Uważnie przypatrywał się Moistowi.

Krążyły pogłoski, że klingę ukrytą w lasce wykonano z żelaza uzyskanego z krwi tysiąca ofiar. To chyba marnotrawstwo, pomyślał Moist. Jeszcze trochę pracy i można by zyskać dość, by wykuć lemiesz. Zresztą kto wymyśla takie historie?

Co prawda u Vetinariego wydawało się to możliwe, choć trochę niehigieniczne.

— Niech pan posłucha. Jeśli pozwoli pan Cosmo… — zaczął Moist.

Pas devant le gendarme — przerwał mu lord Vetinari.

— To znaczy, żeby nie gadać przy mnie — przetłumaczył uprzejmie sierżant Detrytus.

— Czy w takim razie możemy porozmawiać o aniołach? — zaproponował Moist po chwili milczenia.

— Nie, nie możemy. Panie Lipwig, wydaje się pan jedynym człowiekiem potrafiącym komenderować największą armią od czasów imperium. Myśli pan, że to dobry pomysł?

— Wcale tego nie chciałem! Ja tylko wymyśliłem, jak to robić!

— Wie pan, panie Lipwig, zabicie pana w tej chwili rozwiązałoby ogromną liczbę problemów.

— Nie planowałem tego! No… w każdym razie nie w taki sposób.

— Nie planowaliśmy imperium. Po prostu stało się złym nawykiem. No więc, panie Lipwig, skoro ma pan już swoje golemy, co zamierza pan z nimi zrobić?

— Postawić po jednym do zasilania wież sekarowych. Te ośle kołowroty nigdy porządnie nie działały. Inne miasta też nie będą protestować, to przecież zysk dla całego człowie… dla wszystkich. A osły też się nie sprzeciwią, podejrzewam.

— To da zastosowanie kilku setkom. A reszta?

— Planuję zmienić je w złoto, sir. I myślę, że rozwiąże to wszystkie nasze kłopoty.

Vetinari zdziwiony uniósł brew.

— Wszystkie?


* * *

Ból znowu się przebijał, ale w pewien sposób dodawał mu otuchy. Z całą pewnością stawał się już Vetinarim. Ten ból był dobry. To był dobry ból. Zwiększał koncentrację, pomagał myśleć.

W tej chwili Cosmo myślał, że Pucci naprawdę powinna zostać uduszona w niemowlęctwie, co — według rodzinnych legend — starał się osiągnąć. Wszystko w niej było irytujące. Była samolubna, arogancka, chciwa, próżna, okrutna, uparta i całkowicie pozbawiona taktu oraz śladowego choćby samokrytycyzmu.

W ich klanie cech tych nie uważano za wady — trudno byłoby zdobyć fortunę, gdyby człowiek bez przerwy się zastanawiał, czy to, co robi, jest słuszne, czy nie. Ale Pucci uważała się za piękność i to działało mu na nerwy. Miała niezłe włosy, to prawda, ale te wysokie obcasy! Wyglądała jak balon na uwięzi. Figura była do przyjęcia jedynie dzięki cudom gorseciarstwa. Co prawda słyszał, że grube dziewczyny mają wspaniałe osobowości, ale ona miała tylko obfitą i w całości lavishową.

Z drugiej strony była w jego wieku i przynajmniej miała jakieś ambicje oraz cudowną zdolność do nienawiści. Nie była leniwa, jak cała reszta. Tamci całe życie spędzali zwinięci w kłębek wokół pieniędzy. Nie mieli wizji. Pucci była kimś, z kim potrafił rozmawiać. Spoglądała na wszystko z delikatniejszej, kobiecej perspektywy.

— Powinieneś zlikwidować tego Benta — oświadczyła. — Jestem pewna, że coś wie. Powieśmy go za kostki nóg z któregoś mostu. Tak właśnie robił zwykle dziadziuś. Czemu ciągle nosisz tę rękawiczkę?

— Był lojalnym sługą banku — odparł Cosmo, ignorując ostatnie pytanie.

— I co? Co to ma do rzeczy? Coś ci się stało w tę rękę?

— Nic jej nie dolega — zapewnił Cosmo, gdy kolejna czerwona róża bólu rozkwitła aż do ramienia. Jestem już tak blisko, myślał. Tak blisko! Vetinari sądzi, że mnie ma, ale to ja go trzymam! O tak! Mimo to… może czas trochę posprzątać.

— Poślę Żurawinę, żeby dziś wieczorem spotkał się z panem Bentem — rzekł. — Nie jest mi już potrzebny, skoro mam Cribbinsa.

— Dobrze. Potem Lipwig trafi do więzienia, a my odzyskamy bank. Ale wiesz, nie wyglądasz najlepiej. Jesteś bardzo blady.

— Blady jak Vetinari? — zapytał Cosmo, wskazując portret.

— Co? O czym ty mówisz? Nie bądź głupi — rzekła Pucci. — A w ogóle jakoś dziwnie tu pachnie. Coś zdechło?

— Moje myśli są klarowne. Jutro będzie ostatnim dniem Vetinariego jako Patrycjusza. Zapewniam cię.

— Znowu wygadujesz głupstwa. I strasznie się pocisz, muszę dodać — stwierdziła Pucci. — Poważnie, kapie ci z brody. Weź się w garść!

— Wyobrażam sobie, że gąsienica sądzi, iż umiera, kiedy zaczyna przemianę w pięknego motyla — powiedział z rozmarzeniem Cosmo.

— Co? Co? Jaki to ma związek z czymkolwiek? — zirytowała się Pucci. — A zresztą to wcale nie tak działa. Posłuchaj, bo to ciekawe: gąsienica zdycha, rozumiesz, i robi się taka papkowata, a potem jakaś jej cząstka, jakby nerka czy coś takiego, budzi się nagle i zjada tę zupę z gąsienicy, i to właśnie wychodzi potem jako motyl. Prawdziwy cud natury. A ciebie chyba bierze grypa. Nie bądź dzieckiem. Mam randkę, zobaczymy się rano.

I wyszła zamaszyście, zostawiając go samego, jedynie z Żurawiną, który w kącie czytał książkę.

Cosmo przyszło do głowy, że tak naprawdę bardzo mało o nim wie. Jako Vetinari, oczywiście, wkrótce będzie wiedział wszystko o wszystkich.

— Byłeś w szkole Skrytobójców, prawda, Żurawina? — zapytał.

Żurawina wyjął z kieszeni na piersi niedużą srebrną zakładkę, umieścił ją starannie na stronie i zamknął książkę.

— Tak, sir. Stypendysta.

— A tak… Pamiętam ich. Bez przerwy się tam kręcili. Zwykle ich dręczyliśmy.

— Owszem, sir. Ale niektórzy z nas przeżyli.

— Ja cię nigdy nie dręczyłem, prawda?

— Nie, sir. Na pewno bym pamiętał.

— To dobrze. To dobrze. A jak ci na imię, Żurawina?

— Nie wiem, sir. Byłem podrzutkiem.

— To smutne. Twoje życie musiało być bardzo trudne.

— Tak, sir.

— Świat bywa czasem okrutny.

— Tak, sir.

— Czy byłbyś tak dobry i zabił dziś wieczorem pana Benta?

— Zanotowałem to w pamięci, sir. Wezmę ze sobą współpracownika i wykonamy to zadanie na godzinę przed świtem. Większość lokatorów pani Cake będzie w tym czasie przebywała poza domem, a mgła osiągnie najwyższą gęstość. Szczęśliwie sama pani Cake zostanie dziś na noc u swojej starej przyjaciółki, pani Harms-Beetle przy ulicy Radosnego Mydła. Sprawdziłem to wcześniej, przewidując taką ewentualność.

— Jesteś prawdziwym fachowcem, Żurawina, co stwierdzam z podziwem.

— Bardzo dziękuję, sir.

— Widziałeś gdzieś Dotychczasa?

— Nie, sir.

— Zastanawiam się, gdzie się podział. Idź teraz i zrób sobie kolację. Ja nie będę dzisiaj jadł.

Kiedy za Żurawiną zamknęły się drzwi, oznajmił:

— Jutro się zmienię.

Sięgnął w dół i wydobył klingę. Była naprawdę piękna.

Na swoim portrecie naprzeciwko lord Vetinari uniósł brew i powiedział:

— Jutro będziesz pięknym motylem.

Cosmo się uśmiechnął. Był już prawie u celu. Vetinari zupełnie oszalał.


* * *

Bent otworzył oczy i spojrzał na sufit.

Po kilku sekundach ten niezbyt porywający widok przesłonił ogromnych rozmiarów nos, a w pewnej odległości za nim reszta niespokojnej twarzy.

— Obudził się pan!

Pan Bent zamrugał, zogniskował wzrok i spojrzał na pannę Drapes, cień w świetle lampy.

— Miał pan taki zabawny atak, panie Bent — powiedziała tym powolnym, ostrożnym głosem, jakiego ludzie używają podczas rozmów z psychicznie chorymi, staruszkami i osobami niebezpiecznie uzbrojonymi.

— Zabawny atak? Zrobiłem coś zabawnego? — Uniósł głowę z poduszki i pociągnął nosem. — Nosi pani naszyjnik z czosnku, panno Drapes? — zdziwił się.

— To… środek zabezpieczający — odparła panna Drapes, wyraźnie zawstydzona. — Przeciwko… przeziębieniom, tak, przeziębieniom. Nigdy dość ostrożności. Jak się pan czuje wewnętrznie?

— Co się działo, panno Drapes?

— Och, nie chce się pan tym denerwować — zapewniła panna Drapes z nerwową serdecznością.

— Wydaje mi się, że chcę, panno Drapes.

— Doktor mówił, że nie wolno się panu ekscytować, panie Bent.

— O ile mi wiadomo, nigdy w życiu nie byłem podekscytowany, panno Drapes.

Kiwnęła głową. Niestety, łatwo było w to uwierzyć.

— Zna pan pana Lipwiga? Mówią, że wykradł całe złoto ze skarbca!

Popłynęła opowieść. W wielu punktach uzupełniały ją spekulacje, zarówno nowe, jak i zasłyszane wcześniej. A ponieważ panna Drapes była wierną czytelniczką „Tantańskiej Fanfary”, opowieść została przedstawiona stylem i językiem, w jakim zwykle prezentuje się historie przerażających morderstw.

Zaszokowało ją, że Bent leży tak spokojnie. Raz czy dwa razy poprosił, by wróciła do jakiegoś szczegółu, ale nie zmieniał wyrazu twarzy. Próbowała dodać nieco sensacji, zamalowała ściany wykrzyknikami, a on nawet nie drgnął.

— …teraz siedzi w Tantach — dokończyła. — Mówią, że zawiśnie za szyję, póki nie umrze. Wydaje mi się, że zawisnąć to nawet gorzej, niż być powieszonym.

— Ale nie mogą znaleźć złota… — szepnął Mavolio Bent i opuścił głowę na poduszkę.

— Zgadza się! Niektórzy mówią, że zostało wywiezione przez niebezpiecznych wspólników. Podobno obciążające informacje przekazał pan Lavish.

— Jestem człowiekiem potępionym, panno Drapes. Osądzonym i potępionym! — oświadczył pan Bent, patrząc w ścianę.

— Pan, panie Bent? Nie może pan tak mówić! Pan, który nigdy nie popełnił błędu?

— Ale zgrzeszyłem. Och, zgrzeszyłem ciężko. Oddawałem cześć fałszywym bożkom!

— No cóż, czasami nie da się znaleźć prawdziwych. — Panna Drapes poklepała go po ręku, zastanawiając się, czy wołać kogoś na pomoc. — Jeśli szuka pan rozgrzeszenia, to słyszałam, że ionianie odpuszczają w tym tygodniu dwa grzechy w cenie jednego…

— Dopadł mnie — wyszeptał Bent. — Na bogów, panno Drapes! Coś we mnie wzbiera i chce się wydostać!

— Proszę się nie martwić, mam tu wiadro! — uspokoiła go.

— Nie! Powinna pani wyjść! To będzie straszne!

— Nigdzie nie pójdę, panie Bent — oświadczyła z mocą panna Drapes. — Ma pan tylko zabawny atak i tyle.

— Ha! — rzekł pan Bent. — Ha… ha… haha…

Śmiech wznosił się w jego krtani niczym coś wypełzającego z krypty.

Jego szczupłe ciało zesztywniało nagle i wygięło się w łuk, jak gdyby unosiło się nad materacem. Panna Drapes rzuciła się na łóżko, ale było już za późno. Bent wolno podniósł drżącą dłoń i wskazał palcem szafę.

— Jesteśmy znowu! — wrzasnął.

Szczęknął zamek. Drzwi stanęły otworem.

W szafie leżał stos ksiąg rejestrowych i coś jeszcze… coś spowitego w całun. Pan Bent uniósł powieki i spojrzał prosto w oczy panny Drapes.

— Przywiozłem to ze sobą — powiedział jakby do siebie. — Tak bardzo tego nienawidziłem, ale przywiozłem ze sobą. Dlaczego? Kto kieruje cyrkiem?

Panna Drapes milczała. Wiedziała tylko, że będzie śledzić wydarzenia aż do końca. W końcu spędziła noc w męskiej sypialni, a lady Deirdre Waggon miała wiele do powiedzenia na ten temat. Technicznie biorąc, panna Drapes była Kobietą Upadłą, co wydawało się niesprawiedliwe, ponieważ — jeszcze bardziej technicznie biorąc — nie była nią.

Patrzyła, jak pan Bent się… przemienia. Był na tyle przyzwoity, by robić to odwrócony do niej plecami, ale na wszelki wypadek i tak zamknęła oczy. A potem przypomniała sobie, że jest Upadła, więc nie ma to większego sensu, prawda?

Otworzyła je znowu.

— Panno Drapes? — odezwał się sennie pan Bent.

— Tak, panie Bent? — odpowiedziała przez szczękające zęby.

— Musimy znaleźć… cukiernię.

Żurawina i jego współpracownik wkroczyli do pokoju i stanęli jak wryci. Czegoś takiego ich plan nie przewidywał.

— I może też drabinę — dodał pan Bent.

Wyjął z kieszeni pasek różowej gumy i skłonił się nisko.

Загрузка...