Rozdział trzeci

Chluper — Prawdziwy Hubert — Jeden bardzo wielki materac — Pewne uwagi o turystyce — Gladys robi kanapkę — Biuro Nieczytelnych Adresów — Potomność pani Lavish — Groźny list — Planowanie ucieczki — Jeszcze groźniejszy list, z pewnością groźniejszy od pierwszego — Pan Lipwig wskakuje do niewłaściwego powozu

Moist widywał dmuchane i gięte szkło, i zachwycał się maestrią ludzi, którzy je wytwarzają — tak zachwycać się może tylko człowiek, którego jedynym talentem jest naginanie słów. Niektórzy z tych geniuszy prawdopodobnie pracowali tutaj. Ale pracowali również ich odpowiednicy z hipotetycznej Drugiej Strony — dmuchacze szkła, którzy oddali dusze jakiemuś stopionemu bogu, w zamian za umiejętność formowania szkła w spirale, przecinające się butelki i kształty wydające się całkiem bliskie, a równocześnie w pewnej odległości. Woda bulgotała, pluskała i… tak, chlupała w szklanych rurach. Pachniało solą.

Bent szturchnął Moista i wskazał mu nieprawdopodobny drewniany wieszak, po czym bez słowa wręczył mu długi, ceratowy żółty płaszcz i sztormowy kapelusz. Sam włożył już na siebie podobny kostium i w magiczny sposób wydobył skądś parasol.

— To Bilans Płatniczy — poinformował, gdy Moist wciągał płaszcz. — Nigdy nie wychodzi, jak trzeba.

Gdzieś rozległ się trzask i spadła na nich chmura kropelek wody.

— Widzi pan? — dodał Bent.

— A co to robi? — zapytał Moist.

Bent przewrócił oczami.

— Demony wiedzą. Bogowie podejrzewają. — Podniósł głos. — Hubercie! Mamy gościa!

Dalekie pluski zabrzmiały mocniej i na granicy szklanego gąszczu pojawiła się jakaś postać.

Słusznie czy nie, Hubert jest jednym z tych imion, którym nadaje się kształt. Oczywiście, mogą istnieć wysocy i szczupli Hubertowie, Moist pierwszy gotów był to przyznać, ale ten Hubert miał kształt właściwego Huberta, inaczej mówiąc, był niski i pulchny. Miał też rude włosy, według doświadczeń Moista nietypowe dla Huberta modelu standardowego. Rosły z głowy gęsto i prosto, jak szczecina na szczotce, a na wysokości mniej więcej pięciu cali wyglądały jak przycięte sekatorem i wyrównane na gładko. Można by na nich postawić talerz.

— Gościa? — powtórzył Hubert nerwowo. Miał na sobie długi biały fartuch z pełną ołówków kieszenią na piersi. — Cudownie! Niewielu tutaj zagląda!

— Naprawdę? — zdziwił się Moist.

— Hubercie, to jest pan Lipwig — przedstawił go Bent. — Jest tutaj, żeby… dowiedzieć się czegoś o nas.

— Jestem Moist — powiedział Moist, zrobił krok naprzód i wyciągnął rękę.

Hubert popatrzył na nią i uścisnął ostrożnie.

— Och… Przykro mi, że pana ochlapało, ale nie trafił pan na nas w najlepszej formie, panie Lipwick — powiedział.

— Doprawdy? — spytał Moist, wciąż uśmiechnięty.

Jak te włosy mogą się trzymać tak prosto? — zastanawiał się. Używa kleju czy jak?

— Pan Lipwig jest naczelnym poczmistrzem, Hubercie — poinformował Bent.

— Tak? Och, ostatnio nie wychodzę zbyt często z piwnicy.

— Doprawdy? — Uśmiech Moista nieco stężał.

— Nie, bo widzi pan, jesteśmy już tak bliscy perfekcji… — zapewnił Hubert. — Naprawdę uważam, że niewiele nam brakuje…

— Pan Hubert wierzy, że to… ten aparat jest czymś w rodzaju kryształowej kuli do pokazywania przyszłości — wyjaśnił Bent i przewrócił oczami.

— Możliwych przyszłości. Czy pan Lipstick chciałby obejrzeć go w działaniu? — Głos Huberta wibrował entuzjazmem i gorliwością.

Tylko człowiek o sercu z kamienia powiedziałby „nie”. Dlatego Moist wykonał wspaniałą próbę zademonstrowania, że oto spełnia się jego marzenie.

— Bardzo bym chciał — zapewnił. — Ale co on właściwie robi?

Zbyt późno zauważył objawy. Hubert złapał się za klapy marynarki, jakby przemawiał do publiczności, i aż urósł od pragnienia, by wytłumaczyć, a przynajmniej długo o tym mówić, co uważał za to samo.

— Chluper, jak go pieszczotliwie określamy, jest tym, co ja nazywam otworzyć cudzysłów maszyną analogową zamknąć cudzysłów. Rozwiązuje problemy nie metodą rozważania ich w trybie numerycznym, ale bezpośrednio je duplikując w formie, którą możemy manipulować. W tym przypadku przepływ pieniędzy i jego skutki w naszym społeczeństwie stają się wodą płynącą przez szklaną matrycę, czyli Chlupera. Geometryczny kształt pewnych naczyń, działanie zaworów oraz, jak nieskromnie oceniam, pomysłowo przechylające się wiadra i rotory tempa przepływu pozwalają Chluperowi na symulowanie całkiem złożonych transakcji. Możemy też zmieniać warunki początkowe, aby poznać działające w systemie reguły. Na przykład ustawiając kilka zaworów, możemy sprawdzić, co się stanie, jeśli w mieście o połowę zmniejszymy dostępną siłę roboczą. Nie musimy wychodzić na ulicę i mordować ludzi.

— To wielki postęp! Brawo! — zawołał rozpaczliwie Moist i zaczął klaskać.

Nikt się nie przyłączył. Wcisnął ręce do kieszeni.

— Ehm… A może wolałby pan, no… mniej dramatyczny przykład? — zaproponował Hubert.

Moist kiwnął głową.

— Tak. Proszę mi pokazać… pokazać, co się stanie, jeśli ludzie zaczną mieć dosyć banków.

— A tak, znajoma kwestia. Igorze, nastaw program numer pięć! — krzyknął Hubert do jakiejś postaci w szklanym gąszczu.

Po chwili rozległ się zgrzyt przekręcanych śrub i bulgot napełnianych rezerwuarów.

— Igor? — zdziwił się Moist. — Macie tu Igora?

— O tak — potwierdził Hubert. — Dzięki temu dysponujemy takim wspaniałym oświetleniem. Igory znają tajemnicę przechowywania błyskawic w słojach. Ale niech pana to nie martwi, panie Lipspick. To, że zatrudniam Igora i pracuję w piwnicy, nie znaczy przecież, że jestem szaleńcem, ha, ha, ha!

— Ha, ha — zgodził się Moist.

— Ha, hah, hah! — rzekł Hubert. — Hahahahahaha! Ahahahaphahah!!!!!

Bent trzepnął go w plecy. Hubert zakaszlał.

— Przepraszam za to — wymamrotał. — To powietrze.

— Z pewnością to pańskie urządzenie wygląda… na skomplikowane — zapewnił Moist, szukając normalności.

— Eee… No tak. — Hubert był dość poruszony. — Cały czas je doskonalimy. Na przykład pływaki sprzężone z pomysłowymi nakręcanymi wrotami śluz w innym miejscu w Chluperze mogą pozwolić, by zmiana poziomu w jednej kolbie automatycznie regulowała przepływ w kilku innych punktach systemu…

— A to po co? — zapytał Moist, wskazując pierwszy z brzegu okrągły pojemnik wiszący między rurkami.

— Zawór fazy księżyca — wyjaśnił natychmiast Hubert.

— Księżyc wpływa na to, jak krążą pieniądze?

— Nie wiemy. Może. Pogoda wpływa na pewno.

— Naprawdę?

— Oczywiście. — Hubert się rozpromienił. — I przez cały dzień dodajemy nowe wpływy. Nie będę zadowolony, dopóki moja cudowna maszyna nie zdoła całkowicie odwzorować każdego szczegółu cyklu gospodarczego naszego wspaniałego miasta! — Zadźwięczał dzwonek, a Hubert dodał: — Dziękuję ci, Igorze. Uruchamiaj!

Coś brzęknęło, kolorowe ciecze zaczęły się pienić i pluskać w większych rurach. Hubert podniósł nie tylko głos, ale i długą wskazówkę.

— Otóż jeśli zredukujemy zaufanie ludności do systemu bankowego… proszę spojrzeć na tę rurkę, o tutaj… zobaczymy przepływ gotówki od banków do Kolby 28, w tej chwili oznaczonej jako Stara Skarpeta pod Materacem. Nawet całkiem zamożni ludzie wolą mieć pieniądze pod kontrolą… Widzi pan? Materac robi się większy, czy może należałoby powiedzieć… grubszy?

— To bardzo wiele materaców — przyznał Moist.

— Wolę o nim myśleć jak o pojedynczym materacu wysokim na całą milę.

— Naprawdę? — zdziwił się Moist uprzejmie.

Plusk! Gdzieś otworzyły się zawory i woda pomknęła nową ścieżką.

— Teraz proszę popatrzeć, jak bankowe pożyczki się opróżniają, kiedy pieniądze spływają do Skarpety. — Bul, bul… — Niech pan spojrzy na Rezerwuar 11, o tam. To znaczy, że zwalnia rozwój firm… Jeszcze moment, jeszcze…

Kap!

— A teraz niech pan obserwuje Wiadro 34! Przechyla się, przechyla… już! Skala po lewej stronie Kolby 17 pokazuje upadające firmy, poprzez tempo przybierania wody w Kolbie 9. To przejęcia. Zwolnienie z pracy to Kolba 7… A teraz zawór w Kolbie 28, kiedy ludzie wyciągają skarpety… — Chlups! — Ale co pozostało do kupienia? Tam widać, że Kolba 11 także jest pusta…

Kap!

Wszelki ruch wody ustał, tylko z rzadka coś bulgotnęło.

— W końcu osiągamy pozycję, kiedy nie możemy się ruszyć, ponieważ stoimy sobie na głowach, jak to mówią — oświadczył Hubert. — Znikają miejsca pracy, ludzie bez oszczędności głodują, spadają pensje, farmy zmieniają się w pustkowia, rozszalałe trolle schodzą z gór…

— Już zeszły — wtrącił Moist. — Niektóre trafiły nawet do Straży Miejskiej.

— Jest pan pewien? — spytał niepewnie Hubert.

— Tak. Mają hełmy i całą resztę… Widziałem je.

— W takim razie sądzę, że zechcą w szale wrócić do gór. Ja bym chyba tak zrobił na ich miejscu.

— Wierzy pan, że wszystko to może się naprawdę wydarzyć? — spytał Moist. — Kupa szklanych rurek i kubłów może to przewidzieć?

— Są bardzo starannie skorelowane z wydarzeniami, panie Lipswick — odparł Hubert z urazą. — Korelacje są wszystkim. Wie pan, że ustalonym faktem jest wędrówka spódnic w górę podczas kryzysu?

— To znaczy…? — zaczął Moist, niepewny, jak zakończyć to zdanie.

— Damskie suknie stają się krótsze — wyjaśnił Hubert.

— I to powoduje kryzys gospodarczy? Naprawdę? A jak wysoko wędrują?

Pan Bent odchrząknął grobowo.

— Myślę, że powinniśmy chyba już iść, panie Lipwig — rzekł. — Jeśli widział pan już wszystko, co pan chciał zobaczyć, na pewno spieszy się panu do wyjścia.

Ostatnie słowo padło z pewnym naciskiem.

— Co? Ach… tak. Chyba faktycznie na mnie pora. No cóż, dziękuję, Hubercie. To było bardzo kształcące, muszę przyznać.

— Nie mogę wyeliminować przecieków — oświadczył załamany Hubert. — Przysięgam, że każde złącze jest całkiem szczelne, a jakoś nigdy na końcu nie zostaje tyle wody, ile mieliśmy na początku.

— Oczywiście, że nie, Hubercie. — Moist poklepał go po ramieniu. — A to dlatego, że jesteś już bliski doskonałości.

— Naprawdę? — Hubert szeroko otworzył oczy.

— Oczywiście. Każdy wie, że pod koniec tygodnia nigdy nie ma tylu pieniędzy, ile jego zdaniem powinien mieć. To powszechnie znany fakt.

Słońce radości wzeszło na twarzy Huberta. Topsy miała rację, pomyślał Moist. Jestem dobry w działaniu na ludzi.

— Teraz wykazany przez Chlupera… — szepnął Hubert. — Napiszę o tym pracę!

— Albo możesz popracować nad pisaniem — zgodził się Moist i serdecznie uścisnął mu dłoń. — No dobrze. Panie Bent, wyrywamy się stąd.

Kiedy szli już szerokimi schodami w górę, Moist odezwał się znowu:

— Jakie pokrewieństwo łączy Huberta z obecnym prezesem?

— Jest bratankiem — odparł Bent. — Ale skąd…

— Zawsze interesują mnie ludzie — odparł Moist, uśmiechając się do siebie. — No i są jeszcze te rude włosy, naturalnie. A dlaczego pani Lavish trzyma na biurku dwie kusze?

— Rodzinne pamiątki, proszę pana — skłamał Bent.

Było to świadome, bezczelne kłamstwo i musiało mu zależeć, by tak było odebrane. Rodzinne pamiątki… I śpi w swoim gabinecie… No dobrze, jest inwalidką, ale ludzie zwykle robią to w domu…

Nie zamierza wychodzić z tego pokoju. Pilnuje się… I bardzo pilnuje tego, kto wchodzi do środka.

— Czy ma pan jakieś zainteresowania, panie Bent?

— Starannie i uważnie wykonuję swoją pracę, proszę pana.

— No tak, ale co pan robi wieczorami?

— Jeszcze raz sprawdzam wyniki w swoim gabinecie, proszę pana. Liczenie… sprawia mi satysfakcję.

— Dobrze pan sobie z nim radzi, prawda?

— Lepiej niż pan sobie wyobraża.

— No więc jeśli odkładam dziewięćdziesiąt trzy dolary i czterdzieści siedem pensów rocznie przez siedem lat, na dwa i ćwierć procent odsetek, to ile…

— 715,90 dolara, przy rocznej kapitalizacji, proszę pana — odpowiedział spokojnie Bent.

Tak… I dwa razy znałeś dokładną godzinę, myślał Moist. Nie patrzyłeś na zegarek. Jesteś szybki w liczeniu. Nieludzko szybki, być może…

— Żadnych wakacji? — zapytał głośno.

— Zeszłego lata wybrałem się na pieszą wyprawę do głównych banków Überwaldu, proszę pana. To było bardzo pouczające.

— Musiała trwać całe tygodnie… Dobrze, że potrafił się pan oderwać!

— To łatwe, proszę pana. Panna Drapes, która jest starszą księgową, pod koniec każdego dnia roboczego wysyłała na adresy moich kwater sekary z zakodowanymi dziennymi transakcjami. Mogłem więc przejrzeć je przy strudlu po kolacji i natychmiast przesłać dobre rady i instrukcje.

— Czy panna Drapes jest cennym członkiem zespołu?

— Istotnie. Swoje obowiązki wykonuje starannie i gorliwie. — Bent urwał, gdy stanęli na szczycie schodów. Odwrócił się i spojrzał wprost na Moista. — Pracowałem tu przez całe życie, panie Lipwig. Niech pan uważa na rodzinę Lavishów. Pani Lavish jest z nich najlepsza. To wspaniała kobieta. Pozostali… są przyzwyczajeni do stawiania na swoim.

Stara rodzina, stare pieniądze… Z tych rodzin… Moist usłyszał odległy zew, jakby pieśń skowronka. Powracał i drażnił go za każdym razem, kiedy — na przykład — widział na ulicy przybysza z innego miasta, z mapą i zdziwioną miną, który krzyczał wręcz, by uwolnić go od pieniędzy metodą uprzejmą i trudną do wyśledzenia.

— W sposób niebezpieczny? — spytał.

Bent wydawał się nieco urażony taką bezpośredniością.

— Nie reagują dobrze na rozczarowanie, proszę pana. Wie pan, próbowali uznać panią Lavish za osobę nienormalną.

— Naprawdę? W porównaniu z kim?


* * *

Wiatr dmuchał przez miasto Wielkiej Kapusty, które lubiło nazywać siebie Zielonym Sercem Równin.

Nazywano je Wielką Kapustą, ponieważ tutaj znajdowała się Największa Kapusta Świata, a mieszkańcy nie byli specjalnie kreatywni w kwestii nazw. Ludzie wędrowali całe mile, by zobaczyć ten cud, wchodzili do jej betonowego wnętrza, wyglądali przez okienka, kupowali zakładki z liści kapusty, kapuściany atrament, kapuściane koszulki, figurki Kapitana Kapusty, starannie wyrzeźbione z kalarepy i kalafiora pozytywki odgrywające „Piosenkę Zjadacza Kapusty”, dżem z kapusty, kalarep-portera i zielone cygara ze świeżo wyhodowanych odmian kapusty, zwijane na udach miejscowych dziewcząt, zapewne dlatego, że to lubiły.

Na przybyszów czekały radości Kapuścianego Świata, gdzie bardzo małe dzieci mogły krzyczeć z przerażenia, widząc wielkie głowy Kapitana Kapusty i jego przyjaciół, Klauna Kalafiora i Billy’ego Brokuła. Na starszych gości czekał Instytut Badań Kapusty, nad którym zawsze wisiał zielony obłok. Po zawietrznej rośliny były dość dziwaczne i czasem odwracały się, by spojrzeć na przechodzących.

Potem… Jak lepiej zachować ten dzień w pamięci, niż pozując do obrazka na prośbę czarno odzianego mężczyzny z ikonografem, który uwieczniał szczęśliwe rodziny i obiecywał oprawiony, kolorowy obrazek przesłany wprost na ich adres, za cenę zaledwie trzech dolarów, przesyłka wliczona, jeden dolar zaliczki na pokrycie kosztów, jeśli będzie pan tak miły, muszę przyznać, że ma pani wspaniałe dzieci, może pani być z nich dumna, nie ma co, i och, zapomniałem powiedzieć, że jeśli nie będą państwo zachwyceni obrazkiem w ramce, mogą państwo nie wysyłać żadnych więcej pieniędzy i nie będziemy już wspominać o sprawie?

Porter z kalarepy był na ogół całkiem niezły, a jeśli chodzi o matki, nie istnieje coś takiego jak przesadne pochwały ich dzieci, a co prawda mężczyzna miał zęby, które wyglądały, jakby próbowały uciec mu z ust, ale przecież nikt nie jest doskonały, zresztą co mieli do stracenia?

Do stracenia był jeden dolar, a te się sumowały. Kto powiedział, że nie da się oszukać człowieka uczciwego, sam nie był uczciwy.

Mniej więcej przy siódmej rodzinie strażnik zaczął z daleka okazywać zainteresowanie, więc człowiek w przykurzonej czerni demonstracyjnie zanotował nazwisko i adres klienta, po czym oddalił się powoli i zniknął w zaułku. Tam cisnął zepsuty ikonograf na stos odpadków, gdzie go znalazł — to był tani model i chochliki dawno wyparowały — i już miał ruszyć dalej przez pola, kiedy zobaczył azetę niesioną wiatrem po ulicy.

Dla człowieka utrzymującego się tylko ze swojej pomysłowości azeta jest bardzo użyteczna. Można ją wcisnąć pod koszulę, żeby osłonić piersi od wiatru. Można nią rozpalić ognisko. Osobom wymagającym pozwala oszczędzić sobie codziennego sięgania do łopianu czy innych roślin o szerokich liściach. No i w ostateczności można ją przeczytać.

Tego wieczoru dmuchał coraz mocniejszy wiatr. Człowiek w przykurzonej czerni rzucił pobieżnie okiem na pierwszą stronę, po czym wcisnął arkusz pod kamizelkę.

Zęby próbowały mu coś powiedzieć, ale nigdy ich nie słuchał. Można zwariować, jeśli zacznie się słuchać swoich zębów.


* * *

Kiedy wrócił do Urzędu Pocztowego, Moist sprawdził rodzinę Lavishów w „Kim jest kto”. Rzeczywiście należeli do klasy zwanej „starymi pieniędzmi”, co oznaczało, że zarobili je tak dawno, by ciemne czyny, które napełniły ich kufry, stały się historycznie nieistotne. Zabawne, że człowiek zwykle trzyma w tajemnicy ojca rabującego na gościńcach, ale przy kieliszku porto przechwala się praprapradziadkiem będącym handlarzem niewolników. Czas zmienia wrednych drani w łobuzów, a łobuz to słowo z błyskiem w oku i właściwie nic wstydliwego.

Byli bogaci od wieków. Kluczowymi graczami obecnego miotu Lavishów — poza Topsy — byli przede wszystkim jej szwagier Marko Lavish i jego żona, Capricia Lavish, córka znanego funduszu powierniczego. Mieszkali w Genoi, jak najdalej od pozostałych Lavishów, co było bardzo Lavishową decyzją. Po nich szli pasierbowie Topsy, bliźniaki Cosmo i Pucci, urodzeni — podobno — zaciskając małe rączki na gardle tego drugiego, jak prawdziwi Lavishowie. Żyli także liczni dodatkowi kuzyni, ciotki i genetyczni pieczeniarze, a wszyscy obserwowali się nawzajem jak koty. Z tego, co słyszał, rodzina tradycyjnie zajmowała się bankowością, ale ostatnie pokolenia, niesione długoterminowymi inwestycjami i starożytnymi funduszami powierniczymi, rozszerzyły działalność na wydziedziczanie i rujnowanie siebie nawzajem, czym zajmowali się z wyraźnym entuzjazmem i podziwu godnym brakiem litości. Przypomniał sobie ich obrazki na stronach towarzyskich „Pulsu”, wsiadających albo wysiadających z lśniących powozów; nie uśmiechali się za bardzo, na wypadek gdyby uciekły im pieniądze.

Nic nie wspominano o rodzinie ze strony Topsy. Z domu była Turvy — najwyraźniej nazwisko nie tak istotne, by znalazło się w „Kim”. Topsy Turvy… było w tym jakieś musicalowe brzmienie i Moist byłby skłonny uwierzyć w przeszłość sceniczną.

Stosy dokumentów na biurku Moista wzrosły pod jego nieobecność. Same nieważne sprawy i naprawdę nie wymagały jego uwagi, ale te nowomodne kalki powodowały, że dostawał kopie wszystkiego.

Nie o to chodzi, że nie potrafił przekazywać obowiązków. Doskonale potrafił przekazywać obowiązki. Ale ten talent wymagał, by na drugim końcu linii byli ludzie, którzy potrafią te obowiązki przejmować. A nie potrafili. Było w urzędzie pocztowym coś, co zniechęcało do oryginalnego myślenia. Listy wkłada się do skrzynek, jasne? Nie ma tu miejsca dla ludzi, którzy mają ochotę na eksperymenty z wpychaniem ich do ucha, do komina czy wrzucaniem do wychodka. Dobrze by im zrobiło…

Zauważył wśród innych różowy papier sekaru i wyciągnął go szybko.

To od Igły!

Przeczytał:


Sukces. Wracam pojutrze. Wszystko zostanie wyjaśnione. I.


Ostrożnie odłożył kartkę. To oczywiste, że strasznie za nim tęskni i marzy o tym, żeby znów go zobaczyć, ale niechętnie wydawała pieniądze Powiernictwa Golemów. W dodatku pewnie skończyły się jej papierosy.

Zabębnił palcami po stole. Rok temu poprosił Adorę Belle Dearheart, by została jego żoną, a ona wyjaśniła, że w rzeczywistości to on będzie jej mężem.

Miało to nastąpić… no, miało nastąpić w niedalekiej przyszłości, kiedy pani Dearheart w końcu straci cierpliwość do napiętego rozkładu zajęć córki i sama zorganizuje wesele.

Tak czy inaczej, był już człowiekiem prawie żonatym. A człowiek prawie żonaty nie kombinuje z rodziną Lavishów. Człowiek prawie żonaty jest solidny i godny zaufania, zawsze gotów podać swojej prawie żonie popielniczkę. Musiał być pod ręką dla swoich potencjalnych przyszłych dzieci i dopilnować, by spały w dobrze wietrzonym pomieszczeniu.

Wygładził kartkę z wiadomością.

Da sobie też spokój z nocnymi wspinaczkami. Czy tak powinien zachowywać się dorosły? Czy to rozsądne? Czy jest narzędziem Vetinariego? Nie!

Ale obudziły się wspomnienia. Moist wstał i podszedł do swojej szafki na dokumenty, której normalnie starał się za wszelką cenę unikać.

Pod „Znaczki” znalazł krótką notatkę, jaką dwa miesiące temu dostał od Stanleya Howlera, szefa wydziału znaczków. Stanley wspomniał przelotnie o stale wysokiej sprzedaży nominałów jedno i dwudolarowych, jeszcze wyższej, niż Stanley się spodziewał. Być może „znaczkowe pieniądze” były bardziej rozpowszechnione, niż mu się wydawało. W końcu rząd je wspierał, prawda? I nawet łatwiej je nosić. Będzie musiał sprawdzić, ile właściwie…

Zabrzmiało dyskretne pukanie do drzwi i weszła Gladys. Z najwyższą ostrożnością niosła tacę kanapek z szynką, bardzo, bardzo cienkich, jak tylko Gladys potrafiła robić — wkładała jedną szynkę między dwa bochenki chleba i bardzo mocno przyciskała swoją dłonią wielkości łopaty.

— Domyśliłam Się, Że Nie Jadł Pan Drugiego Śniadania, Poczmistrzu — zadudniła.

— Dziękuję ci, Gladys. — Moist otrząsnął się w myślach.

— A Lord Vetinari Czeka Na Dole — ciągnęła Gladys. — Mówi, Że Nie Ma Pośpiechu.

Kanapka znieruchomiała o cal od ust Moista.

— Jest w budynku?

— Tak, Panie Lipwig.

— Chodzi tam bez nikogo? — Przerażenie Moista narastało.

— W Tej Chwili Przebywa W Biurze Nieczytelnych Adresów[2], Panie Lipwig.

— Co on tam robi?

— Czyta Listy, Panie Lipwig.

Nie ma pośpiechu, myślał ponuro Moist. Aha… No więc najpierw skończę te kanapki, które przygotowała mi ta miła panna golem.

— Dziękuję ci, Gladys — rzucił.

Kiedy wyszła, Moist wyjął z szuflady biurka pęsetę, rozłożył kanapkę i zaczął wyciągać z niej kawałki kości, będące skutkiem stosowanej przez Gladys techniki młota parowego.

Minęło trochę ponad trzy minuty, kiedy golem pojawił się znowu i stanął cierpliwie przed biurkiem.

— O co chodzi, Gladys?

— Jego Lordowska Mość Życzył Sobie Ode Mnie, Bym Panu Przekazała, Iż Nadal Nie Ma Pośpiechu.

Moist zbiegł po schodach. Lord Vetinari rzeczywiście siedział w Biurze Nieczytelnych Adresów, buty miał na biurku, plik listów w dłoni i uśmiech na twarzy.

— Ach, Lipwig… — rzucił i machnął brudnymi kopertami. — Świetna zabawa. O wiele lepsza od krzyżówek! To mi się podoba: „Bułszkupa Szecif Ateki”. Pod spodem wpisałem właściwy adres.

Wręczył list Moistowi.

Napisał: „K. Whistler, piekarz, Świńska Górka 3”.

— W mieście są trzy piekarnie, o których można powiedzieć, że znajdują się naprzeciwko apteki — wyjaśnił Vetinari. — Ale tylko Whistler wypieka całkiem dobre zakręcone bułeczki, które niestety wyglądają, jakby pies właśnie załatwił swoją sprawę na talerzu i zdołał jakoś dodać na wierzchu kleksa z lukru.

— Brawo, wasza lordowska mość — odparł słabym głosem Moist.

Z drugiego końca pomieszczenia Frank i Dave, którzy długie godziny pracy spędzali na odszyfrowywaniu nieczytelnych, nieortograficznych, błędnie zaadresowanych czy zwyczajnie obłąkanych listów, jakie codziennie spływały do Biura Nieczytelnych Adresów, spoglądali na Vetinariego ze zdumieniem i podziwem. W kącie Drumknott parzył chyba herbatę.

— Wydaje mi się, że kluczowe jest wejście w umysł piszącego — mówił dalej Vetinari. Spojrzał na kopertę pokrytą odciskami brudnych palców i czymś, co wyglądało jak resztki czyjegoś śniadania. — W niektórych przypadkach, jak podejrzewam, jest tam sporo miejsca.

— Frankowi i Dave’owi udaje się rozgryźć pięć adresów na sześć…

— To prawdziwi czarodzieje — przyznał Patrycjusz, a oni uśmiechnęli się nerwowo i cofnęli nieco, pozostawiając te uśmiechy zawieszone niezręcznie w powietrzu jak tarcze. — Ale sądzę — dodał — że czas już na przerwę śniadaniową.

Obaj spojrzeli na Drumknotta, który nalewał herbatę do dwóch kubków.

— Gdzie indziej? — zasugerował Vetinari.

Żaden list ekspresowy nigdy nie poruszał się szybciej niż Frank i Dave. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Patrycjusz podjął:

— Rozejrzał się pan w banku? Jakieś wnioski?

— Wolałbym chyba wsadzić palec w maszynkę do mięsa, niż mieć cokolwiek wspólnego z rodziną Lavishów — oświadczył Moist. — Och, pewnie mógłbym coś tam zrobić, a mennicą przydałoby się solidnie potrząsnąć. Ale bankiem powinien kierować ktoś, kto rozumie banki.

— Ludzie, którzy rozumieją banki, doprowadzili ten do sytuacji, w jakiej się dzisiaj znajduje — stwierdził Vetinari. — A ja nie zostałem władcą Ankh-Morpork dzięki temu, że rozumiałem miasto. Podobnie jak bankowość, miasto jest żałośnie łatwe do zrozumienia. Pozostałem przy władzy, skłaniając miasto, by zrozumiało mnie.

— Ja pana zrozumiałem, wasza lordowska mość, kiedy wspominał pan coś o aniołach. Pamięta pan? No więc to było skuteczne. Jestem teraz człowiekiem odmienionym i jak taki zamierzam się zachowywać.

— Aż do granicy pozłacanego łańcucha? — upewnił się Vetinari, gdy Drumknott wręczył mu filiżankę herbaty.

— Zgadza się!

— Na pani Lavish zrobił pan bardzo dobre wrażenie.

— Powiedziała, że jestem zwyczajnym oszustem!

— To wielka pochwała z ust Topsy. — Patrycjusz westchnął. — No cóż, nie mogę zmusić tak odmienionego człowieka do… — Urwał, gdy Drumknott szepnął mu coś do ucha. Po chwili kontynuował: — No cóż, oczywiście mogę pana zmusić, ale w tym przypadku raczej zrezygnuję. Drumknott, zapisz proszę: „Ja, Moist von Lipwig, oświadczam stanowczo, że nie mam chęci ani woli kierowania bądź udzielania pomocy w kierowaniu żadnym bankiem w Ankh-Morpork, pragnę bowiem poświęcić swoją energię dalszemu doskonaleniu poczty i systemu sekarowego”. Zostaw miejsce na podpis pana Lipwiga i datę. Następnie…

— Ale dlaczego niby koniecznie…? — zaczął Moist.

— …pisz dalej: „Ja, Havelock Vetinari i tak dalej, potwierdzam, że w istocie omawiałem z panem Moistem von Lipwigiem przyszłość systemu bankowego Ankh-Morpork i w pełni akceptuję wyrażone przez niego życzenie, by mógł kontynuować swą pracę dla dobra Urzędu Pocztowego, swobodnie, bez żadnych przeszkód ani kar”. Miejsce na podpis i tak dalej. Dziękuję ci, Drumknott.

— O co tu chodzi? — zapytał oszołomiony Moist.

— „Puls” chyba podejrzewa, że chcę znacjonalizować Królewski Bank.

— Znacjonalizować? — zdziwił się Moist.

— Ukraść — przetłumaczył Vetinari. — Sam nie wiem, skąd się biorą takie plotki.

— Przypuszczam, że nawet tyrani mają wrogów…

— Rozsądna uwaga, jak zwykle, panie Lipwig. Niech pan mu da memorandum do podpisu, Drumknott.

Drumknott posłuchał, a potem z chytrą miną odebrał Moistowi ołówek. Vetinari wstał i otrzepał szatę.

— Dobrze pamiętam naszą interesującą konwersację o aniołach, panie Lipwig — dodał. — I pamiętam, jak panu mówiłem, że dostaje się tylko jednego — dokończył dość chłodno. — Proszę o tym nie zapominać.


* * *

— Wydaje się, że jednak lampart może zrzucić swoje cętki, sir — zastanawiał się Drumknott.

Kłęby wieczornej mgły sięgały im do piersi.

— Istotnie, tak mogłoby się wydawać. Ale Moist von Lipwig jest mistrzem tworzenia złudzeń. Jestem przekonany, że wierzy we wszystko, co powiedział, ale należy zajrzeć pod powierzchnię, do prawdziwego Lipwiga w głębi. Uczciwa dusza z precyzyjnym przestępczym umysłem.

— Mówił pan już coś podobnego, sir — zauważył sekretarz, przytrzymując drzwiczki karocy. — Mam jednak wrażenie, że uczciwość bierze w nim górę.

Vetinari znieruchomiał z nogą opartą o stopień.

— Rzeczywiście. Ale czerpię pociechę z faktu, Drumknott, że po raz kolejny ukradł ci ołówek.

— A jednak nie, sir, ponieważ bardzo uważałem, żeby schować go do kieszeni — oświadczył tryumfalnie Drumknott.

— Tak — przyznał z zadowoleniem Vetinari, zapadając się w trzeszczącą skórę, gdy tymczasem Drumknott zaczął desperacko poklepywać się po kieszeniach. — Wiem.


* * *

Nocą w banku dyżurowali strażnicy. Spacerowym krokiem krążyli po korytarzach, pogwizdując pod nosem, bezpieczni w świadomości, że najlepsze zamki nie dopuszczają złoczyńców do wnętrza, a podłogi na parterze wyłożone są marmurem, który — podczas długich, milczących nocnych wart — przy każdym kroku dźwięczał jak dzwon. Niektórzy drzemali, stojąc prosto z na wpół otwartymi oczami.

Ktoś jednak ominął żelazne zamki, przekroczył mosiężne kraty, bezdźwięcznie przeszedł po dźwięczących płytach, przemknął pod samymi nosami drzemiących. Mimo to, kiedy przekroczył ciężkie drzwi prowadzące do gabinetu prezesa, dwa bełty z kusz przeszyły go i rozłupały zdobione listwy.

— Nie możesz mieć pretensji, że człowiek próbuje. Taki cielesny odruch — odezwała się pani Lavish.

NIE INTERESUJE MNIE PANI CIAŁO, PANI TOPSY LAVISH, odparł Śmierć.

— Sporo czasu minęło, odkąd kogokolwiek interesowało — westchnęła Topsy.

TO ROZLICZENIE, PANI LAVISH. OSTATECZNY BILANS.

— Czy w takich chwilach zawsze używasz bankowych metafor?

Topsy wstała. Coś skulonego pozostało na fotelu, ale nie było już panią Lavish.

STARAM SIĘ DOSTOSOWAĆ DO ATMOSFERY, PANI LAVISH.

— „Zamknięcie ksiąg” też brzmiałoby odpowiednio.

DZIĘKUJĘ. ZAPAMIĘTAM TĘ UWAGĘ. A TERAZ MUSI PANI PÓJŚĆ ZE MNĄ.

— Wychodzi na to, że w sam czas spisałam testament — stwierdziła Topsy i rozpuściła siwe włosy.

ZAWSZE NALEŻY PAMIĘTAĆ O POTOMNOŚCI, PANI LAVISH.

— Mojej potomności? Lavishowie mogą mnie pocałować w tyłek, mój panie! Załatwiłam ich równo! A tak! I co teraz, panie Śmierć?

TERAZ? — powtórzył Śmierć. MOŻE PANI UZNAĆ, ŻE TERAZ NADCHODZI… AUDYT.

— Och, więc jest i audyt? Nie wstydzę się.

Загрузка...