Leżały w ciemności, strzegąc. Nie było sposobu mierzenia upływającego czasu ani też żadnej skłonności, by go mierzyć. Istniał taki moment, kiedy ich tu nie było, i zaistnieje moment… prawdopodobnie… kiedy znowu ich tutaj nie będzie. Będą gdzie indziej. Czas między tymi momentami nie był istotny.
Ale niektóre popękały, a niektóre, te młodsze, zamilkły.
Ciężar narastał.
Coś trzeba było zrobić.
Jeden z nich wzniósł swój umysł w pieśni.
To były ciężkie targi, ale dla kogo ciężkie? To istotne pytanie. Pan Blister, prawnik, nie potrafił udzielić na nie odpowiedzi, choć chciałby ją poznać. Kiedy jacyś goście interesują się przejęciem nieatrakcyjnego kawałka ziemi, może się opłacać opłacenie innych gości w celu przejęcia sąsiadujących działek, na wypadek gdyby goście od pierwszego przejęcia coś usłyszeli, być może od gości na jakimś przyjęciu.
Ale tutaj trudno było zrozumieć, czego można by się dowiedzieć.
Rzucił kobiecie po drugiej stronie biurka ostrożny uśmiech.
— Rozumie pani, panno Dearheart, że na tym terenie obowiązuje krasnoludzie prawo górnicze? To znaczy, że wszelkie metale i rudy metali są własnością dolnego króla krasnoludów. Będzie pani musiała zapłacić mu znaczną dywidendę, jeśli zechce pani stamtąd coś wydobyć. Choć muszę zaznaczyć, że raczej nic pani nie wydobędzie. Mówi się, że to piasek i muł, aż do samego dołu, a jak rozumiem, ten dół jest bardzo daleko w dole.
Czekał na jakąkolwiek reakcję, ale kobieta tylko na niego patrzyła. Błękitny dym jej papierosa unosił się spiralą pod sufit.
— Jest też kwestia antyków — mówił prawnik, obserwując tyle z wyrazu jej twarzy, ile było widać przez dym. — Dolny król zadekretował, że cała biżuteria, zbroje, dawne obiekty klasyfikowane jako Mechanizmy, broń, naczynia, zwoje i kości, wydobyte przez panią z omawianego gruntu, podlegają opodatkowaniu lub konfiskacie.
Panna Dearheart znieruchomiała, jakby porównując litanię Blistera z jakąś wewnętrzną listą. Po chwili zdusiła papierosa.
— Czy jest jakiś powód, by przypuszczać, że którykolwiek z tych obiektów się tam znajduje?
— Absolutnie żadnego — zapewnił prawnik z krzywym uśmieszkiem. — Wszyscy wiedzą, że mówimy tu o jałowym pustkowiu, ale król chce się zabezpieczyć przed tym, że to, co „wszyscy wiedzą”, okaże się nieprawdą. Jak często się zdarza.
— Żąda dużo pieniędzy za bardzo krótką dzierżawę.
— Pieniędzy, które skłonna jest pani zapłacić. Co wywołuje u krasnoludów pewną nerwowość, jak się pani domyśla. Rzadko się zdarza, by krasnolud rozstał się ze swoją ziemią, choćby na kilka lat. Zgaduję, że potrzebuje pieniędzy z powodu całej tej akcji z doliną Koom.
— Płacę żądaną sumę!
— W samej rzeczy, w samej rzeczy… Ale ja…
— Czy on dotrzyma umowy?
— Co do litery. Tu przynajmniej nie ma żadnych wątpliwości. W takich sprawach krasnoludy są bardzo dokładne. Pani musi tylko podpisać, i niestety zapłacić.
Panna Dearheart sięgnęła do torebki i położyła na stole sztywny arkusz papieru.
— To jest list bankierski na pięć tysięcy dolarów, które wypłaci Królewski Bank Ankh-Morpork.
Prawnik się uśmiechnął.
— Nazwa budząca zaufanie. W każdym razie tradycyjnie. Proszę podpisać w miejscach, które zaznaczyłem krzyżykami, dobrze?
Przyglądał się, jak składa podpisy, a ona miała wrażenie, że wstrzymuje oddech.
— Gotowe. — Przesunęła kontrakt po blacie.
— Skoro atrament już wysycha na umowie dzierżawy, może zechce pani teraz zaspokoić moją ciekawość, madame?
Panna Dearheart rozejrzała się po pokoju, jakby ciężkie regały skrywały mnóstwo ciekawych uszu.
— Potrafi pan dochować tajemnicy, panie Blister?
— Ależ naturalnie, madame. Naturalnie.
Spojrzała na niego konspiracyjnie.
— Mimo wszystko należy to mówić cicho — szepnęła.
Przytaknął gorliwie, pochylił się i po raz pierwszy od lat poczuł na uchu oddech kobiety.
— Ja też potrafię. To było prawie trzy tygodnie temu.
Pewne rzeczy, które można odkryć nocą na rynnie, bywają zaskakujące. Na przykład ludzie zwracają uwagę na ciche dźwięki — szczęk zasuwki w oknie, zgrzyt wytrycha — o wiele bardziej niż na dźwięki głośne, takie jak cegła spadająca na bruk czy nawet (bo w końcu to przecież Ankh-Morpork) krzyk.
Istniały zatem głośne dźwięki, które były dźwiękami publicznymi, co z kolei oznaczało, że są problemem wszystkich — czyli „nie moim”. Ale ciche dźwięki rozlegały się blisko i sugerowały na przykład skradanie — były zatem pilne i osobiste.
Starał się więc nie wydawać takich cichych dźwięków.
W dole dziedziniec dyliżansów Głównego Urzędu Pocztowego brzęczał jak przewrócony ul. Obrotnica działała już całkiem sprawnie. Przybywały nocne dyliżanse, a nowy Überwaldzki Lotnik lśnił w blasku lamp. Wszystko szło, jak należy, i właśnie dlatego dla nocnego wspinacza szło nie tak, jak należy.
Wspinacz wbił klucz ścienny w miękką zaprawę, przeniósł ciężar ciała, przesunął sto…
Przeklęty gołąb! Zatrzepotał w panice, a wtedy druga stopa ześliznęła się, palce straciły chwyt na rynnie… Kiedy świat przestał wirować, odsunięcie spotkania z dalekim brukiem wspinacz zawdzięczał jedynie ściskanemu kluczowi ściennemu, który, tak naprawdę, był zwykłym płaskim gwoździem z poprzecznym uchwytem.
Ściany nie da się oszukać, myślał wspinacz. Jeśli się zakołyszę, może zdołam sięgnąć dłonią i stopą do rynny. Albo klucz wysunie się z muru.
No… dobra…
Miał więcej kluczy i mały młotek. Czy uda się wbić jeden tak, by nie wypuszczać drugiego?
Nad nim gołąb dołączył do swoich kolegów na wyższym parapecie.
Wspinacz wcisnął klucz w zaprawę, wyjął młotek z kieszeni, a kiedy Lotnik ruszył, turkocząc i skrzypiąc, jednym potężnym ciosem uderzył. I zaraz upuścił młotek w nadziei, że ogólny gwar zamaskuje odgłos upadku. Sięgnął do nowego uchwytu, jeszcze zanim młotek dotarł do ziemi.
No… dobra. A teraz… utknąłem?
Od rynny dzieliły go niecałe trzy stopy. Świetnie. Powinno się udać. Przenieść obie dłonie na nowy uchwyt, rozhuśtać się ostrożnie, złapać rynnę lewą ręką… i powinienen się przeciągnąć nad przepaścią. Potem to zwykła…
Gołąb był nerwowy. Dla gołębi to podstawowy stan istnienia. I tę właśnie chwilę wybrał, by sobie ulżyć.
No… dobra. Poprawka: teraz obie dłonie ściskają bardzo śliski gwóźdź.
Niech to…
Wtedy, ponieważ nerwowość przebiega między gołębiami szybciej niż golas przez klasztor, zaczął spadać lepki deszcz.
Są takie chwile, kiedy w głowie pojawia się myśl: „Gorzej już być nie może”… I wtedy z dołu dobiegło wołanie:
— Kto tam jest?!
Dzięki ci, młotku. Ale prawdopodobnie mnie nie widzą, myślał. Ludzie patrzą z dobrze oświetlonego dziedzińca, ich nocne widzenie jest w strzępach. Tylko co z tego? Wiedzą, że tu jestem.
No… dobra.
— W porząsiu, szefuniu, zaliczyłem wpadkę! — krzyknął.
— Złodziej, co? — nadpłynęło pytanie z dołu.
— Niczego nie tknąłem, szefuniu. Ale przydałaby mi się pomoc, szefuniu.
— Jesteś z Gildii Złodziei? Gadasz jak oni…
— Nie ja, szefuniu. Zawsze mówię do ludzi: szefuniu, szefuniu.
Niełatwo byłoby spojrzeć w dół, ale dochodzące odgłosy sugerowały, że podchodzą stajenni i woźnice. To raczej nie pomoże. Woźnice większość złodziei spotykali na pustych traktach, gdzie zbóje rzadko tracili czas na dobre dla mięczaków propozycje w stylu „Pieniądze albo życie”. Kiedy więc któregoś złapali, radośnie łączyli zemstę ze sprawiedliwością za pomocą poręcznego kawałka ołowianej rury.
W dole zabrzmiały jakieś pomruki i najwyraźniej osiągnięto porozumienie.
— Zrobimy tak, panie Okradaczu Poczty! — zahuczał przyjazny głos. — Zaraz wejdziemy do budynku, jasne, i opuścimy ci linę. Lepiej się chyba nie da, co?
— Pewno, szefuniu.
Był to nieodpowiedni przyjazny ton. Był tak przyjazny, jak słowo „koleś” w zdaniu „Na mnie patrzysz, koleś?”. Gildia Złodziei płaciła dwadzieścia dolarów nagrody za żywego nieakredytowanego złodzieja. A istniało… och, jak wiele sposobów pozostawania żywym, kiedy zawloką tam człowieka i wyleją go na podłogę.
Uniósł głowę. Okno mieszkania naczelnego poczmistrza znajdowało się wprost nad nim.
No… dobra…
Ręce i ramiona mu zdrętwiały i bolały równocześnie. Słyszał turkot wielkiej windy towarowej wewnątrz budynku, stuk prowadzącej na dach klapy, kroki na dachu. Poczuł linę opadającą mu na ramię.
— Łap ją albo spadaj — usłyszał z góry, kiedy początkowo nie udało mu się jej pochwycić. — W ostatecznym rachunku na jedno wyjdzie.
Śmiechy w ciemności…
Mężczyźni mocno pociągnęli linę. Sylwetka wspinacza zawisła w powietrzu, odbiła się od muru i spadła z powrotem. Tuż poniżej parapetu brzęknęło tłuczone szkło i lina wysunęła się pusta. Członkowie ekipy ratunkowej spojrzeli po sobie.
— Wy dwaj do drzwi frontowych i tylnych. Ale już! — polecił woźnica, który szybciej się orientował. — Wyprzedźcie go! Zjedźcie windą! Reszta — wykurzymy go stąd! Przeszukamy piętro po piętrze!
Tupiąc, zbiegli po schodach i ruszyli korytarzem. Mężczyzna w szlafroku wysunął głowę zza drzwi któregoś z pomieszczeń, popatrzył na nich zdumiony i warknął:
— Coście za jedni, do licha? Dalej, gońcie go!
— Ach tak? A pan coś za jeden? — zainteresował się stajenny, który przystanął i spojrzał na intruza podejrzliwie.
— To pan Moist von Lipwick! — zawołał z tyłu woźnica. — Naczelny poczmistrz!
— Ktoś wpadł przez okno i wylądował między… to znaczy prawie na mnie wylądował! — krzyknął mężczyzna w szlafroku. — Uciekł tym korytarzem! Dziesięć dolarów dla każdego, jeśli go złapiecie! A w ogóle to nazywam się Lipwig.
To by ich pchnęło do biegu, ale stajenny znów się odezwał podejrzliwie:
— Powiedz pan „szefuniu”, co?
— O co ci chodzi? — zdziwił się woźnica.
— Bo ma głos całkiem podobny do tamtego — odparł stajenny. — I jest zasapany!
— Zgłupiałeś? — zirytował się woźnica. — To przecież naczelny poczmistrz! On ma tu piekielny klucz! Ma wszystkie klucze! Dlaczego, do demona, miałby się włamywać do własnej poczty?
— Uważam, że trzeba sprawdzić jego pokój.
— Naprawdę? No a ja uważam, że co robi pan Lipwig, żeby się trochę zasapać w swoim własnym pokoju, to jego sprawa. — Woźnica mrugnął do Moista znacząco. — I wychodzi mi jeszcze, że dziesięć dolców na głowę właśnie nam ucieka, bo jesteś dupkiem. Bardzo przepraszam, sir — zwrócił się do Moista. — Jest nowy i brakuje mu manier. Zostawimy pana teraz — dodał, dotykając czoła w sposób jego zdaniem wyrażający szacunek. — I jeszcze raz przepraszamy za wszelkie niedogodności, jakie mogliśmy sprawić. A teraz biegiem, nicponie!
Kiedy zniknęli mu z oczu, Moist wrócił do pokoju i starannie zaryglował za sobą drzwi.
No cóż, pewne talenty jednak zachował. Lekka sugestia, że ma w pokoju kobietę, stanowczo przesądziła sprawę. A poza tym przecież naprawdę był naczelnym poczmistrzem i naprawdę miał wszystkie klucze.
Do świtu została najwyżej godzina. I tak już na pewno nie zaśnie. Równie dobrze może oficjalnie wstać i utrwalić swoją reputację człowieka pracowitego.
Mogli zwyczajnie zestrzelić go z tej ściany, myślał, wybierając koszulę. Mogli zostawić go, żeby sobie wisiał, i obstawiać, kiedy spadnie; to byłoby podejście ankhmorporskie. Miał zwyczajne szczęście, że postanowili przyłożyć mu sprawiedliwie raz czy dwa, zanim go wrzucą do skrzynki listowej Gildii Złodziei. A szczęście przychodzi do tych, którzy robią dla niego miejsce…
Rozległo się potężne, a jednocześnie wciąż uprzejme pukanie do drzwi.
— Jest Pan Przyzwoity, Panie Lipwig? — zahuczał głos.
Niestety tak, pomyślał Moist, a głośno odpowiedział:
— Wejdź, Gladys!
Gladys wkroczyła. Deski podłogi zatrzeszczały i zadygotały meble po drugiej stronie pokoju.
Gladys była golemem, osobnikiem z gliny (a ściślej mówiąc, by uniknąć zbędnej dyskusji, osobniczką) o wzroście niemal siedmiu stóp. Nosiła — bo z imieniem „Gladys” trudno było uznać golema za przedmiot, a „nosił” też nie pasuje — bardzo obszerną niebieską sukienkę.
Moist pokręcił głową. Cała ta głupia sprawa wynikła właściwie z kwestii etykiety. Panna Maccalariat, która żelazną ręką i spiżowymi płucami sprawowała władzę w urzędzie pocztowym, zaprotestowała przeciwko męskiemu golemowi sprzątającemu w damskich wygódkach. W jaki sposób panna Maccalariat doszła do wniosku, że golemy są rodzaju męskiego z natury, a nie gramatycznego przyzwyczajenia, było fascynującą zagadką, ale dyskusja z kimś takim, jak panna Maccalariat, nie prowadziła do niczego.
To wszystko, z dodatkiem jednej bardzo obszernej kretonowej sukienki, zmieniło golema w kobietę w stopniu zadowalającym dla panny Maccalariat. Co ciekawe, Gladys rzeczywiście była teraz kobietą. Nie tylko z powodu sukienki. Chętnie przebywała w towarzystwie dziewcząt pracujących w okienkach, a one przyjęły ją do swego kręgu, mimo że ważyła pół tony. Pożyczały jej nawet swoje magazyny mody, choć trudno sobie wyobrazić, co dla kogoś, kto ma tysiąc lat i oczy płonące jak otwory paleniska, mogą znaczyć wskazówki dotyczące pielęgnacji skóry zimą.
A teraz chciała wiedzieć, czy on wygląda przyzwoicie. A po czym by to poznała?
Przyniosła mu herbatę i miejskie wydanie „Pulsu”, jeszcze wilgotne spod prasy. Jedno i drugie ostrożnie położyła na biurku.
I… na bogów, wydrukowali jego obrazek. Jego portret! Oto on, Vetinari i grupa dygnitarzy, kiedy wczoraj wieczorem podziwiali nowy żyrandol. Zdążył się poruszyć, więc ikonogram wyszedł trochę rozmazany, ale to jednak nadal była twarz, która co rano przy goleniu patrzyła na niego z lustra. Na całej trasie do Genoi żyli ludzie nabrani, naciągnięci, wykiwani i oszukani przez tę twarz. Jedyne, czego nie dokonał, to nie zrobił nikogo w balona, a to tylko dlatego, że nie wymyślił, jak go tam zmieścić.
Owszem, miał taką uniwersalną twarz, przypominającą ludziom wiele innych twarzy, ale strasznie było patrzeć na nią unieruchomioną w druku. Niektórzy wierzą, że ikonograf może odebrać im duszę, jednak Moist obawiał się raczej o swoją wolność.
Moist von Lipwig, filar społeczeństwa. Ha…
Przyjrzał się dokładniej. Kto stoi za jego plecami? Szeroka twarz z zarostem trochę podobnym do Vetinariego, jednak to, co u Patrycjusza było kozią bródką, u tego człowieka sugerowało raczej efekt chaotycznego golenia. Pewnie ktoś z banku… Było tam tak wiele twarzy, tak wiele dłoni do uściśnięcia, a każdy chciał się zmieścić na obrazku. Ten człowiek wyglądał jak zahipnotyzowany, ale ludzie często tak się zachowują, kiedy widzą wymierzony w siebie ikonograf. Po prostu jeszcze jeden gość na jeszcze jednej uroczystości.
A wstawili ten obrazek na pierwszą stronę, bo ktoś uznał, że główny tekst — o upadku kolejnego banku i o tym, jak tłum rozwścieczonych klientów próbował powiesić dyrektora — nie zasługuje na ilustrację. Gdyby redaktor miał tyle przyzwoitości, żeby zamieścić obrazki z tego wydarzenia, uprzyjemniłby czytelnikom dzień. Ale nie, musiał puścić ikonogram Moista von cholernego Lipwiga!
A bogowie, kiedy mieli już człowieka przy linach, nie mogli się powstrzymać przed jeszcze jednym gromem. Trochę niżej na pierwszej stronie rzucał się w oczy tytuł FAŁSZERZ ZNACZKÓW ZAWIŚNIE. Czyli powieszą Owlswicka Jenkinsa. I za co? Za morderstwo? Za bycie znanym bankierem? Nie — za to, że wypuścił paręset arkuszy znaczków. Doskonale zrobionych, nie ma co — straż nigdy by nic nie wykryła, gdyby nie wdarli się na jego strych i nie znaleźli suszących się sześciu arkuszy czerwonych półpensowych.
Moist złożył zeznanie w sądzie. Nie miał wyjścia — to był jego obywatelski obowiązek. Fałszowanie znaczków uznawano za tak samo groźne jak fałszowanie monet, więc nie mógł się wywinąć, był w końcu naczelnym poczmistrzem, szanowanym obywatelem miasta. Czułby się odrobinę lepiej, gdyby oskarżony patrzył na niego z nienawiścią albo przeklinał, ale on tylko stał za barierką — drobna figurka z rzadką brodą, z oszołomionym, zagubionym wyrazem twarzy…
Podrabiał półpensowe znaczki, naprawdę. Serce pękało na samą myśl. Pewnie, robił też wyższe nominały, ale co za człowiek zadaje sobie tyle kłopotów dla półpensówki? Owlswick Jenkins sobie zadawał, a teraz siedział w jednej z cel dla skazańców w Tantach i miał jeszcze kilka dni, by zastanowić się nad naturą okrutnego losu, nim wyprowadzą go i każą tańczyć w powietrzu.
Byłem tam, myślał Moist. Wyprowadzili mnie, wszystko zakryła czerń… a potem dostałem nowe życie. Ale nigdy nie sądziłem, że bycie uczciwym obywatelem może się okazać tak paskudne.
— Eee… Dziękuję, Gladys — rzucił w stronę uprzejmie wyrastającej nad nim postaci.
— Ma Pan Teraz Spotkanie Z Lordem Vetinarim — oznajmił golem.
— Na pewno nie mam.
— Na Zewnątrz Czeka Dwóch Strażników, Którzy Są Pewni, Że Tak, Panie Lipwig — zahuczała Gladys.
Ach, jedno z tych spotkań… — pomyślał Moist.
— A termin tego spotkania to właśnie teraz, tak?
— Tak, Panie Lipwig.
Moist chwycił spodnie, ale jakiś relikt przyzwoitego wychowania kazał mu się zawahać. Spojrzał na górę niebieskiej bawełny przed sobą.
— Pozwolisz?
Gladys się odwróciła.
To przecież pół tony gliny, myślał ponuro Moist, wciągając ubranie. Ale szaleństwo jest zaraźliwe.
Skończył się ubierać i zbiegł tylnymi schodami na dziedziniec powozowni, który jeszcze niedawno groził, że stanie się jego miejscem przedostatecznego spoczynku. Wyruszał właśnie Quirmski Wahadłowiec. Moist wskoczył na kozioł, skinął woźnicy głową i jechał w chwale po Opacznym Broad-Wayu, aż zeskoczył przy głównej bramie pałacu.
Byłoby miło, myślał, biegnąc schodami w górę do Podłużnego Gabinetu, gdyby jego lordowska mość przyjął ideę, że spotkanie to coś, na co umawia się więcej niż jedna osoba. No ale przecież był tyranem i musiał mieć jakieś rozrywki.
Drumknott, sekretarz Patrycjusza, czekał przy drzwiach i szybko usadził go na miejscu przed biurkiem jego lordowskiej mości.
Po dziewięciu sekundach pracowitego pisania lord Vetinari uniósł głowę znad dokumentów.
— Ach, pan Lipwig — rzekł. — Nie w swoim złotym kostiumie?
— Jest w czyszczeniu, wasza lordowska mość.
— Mam nadzieję, że miał pan dobry dzień. To znaczy do tej chwili…
Moist rozejrzał się, sortując w pamięci ostatnie drobne kłopoty urzędu pocztowego. Jeśli nie liczyć Drumknotta, który stał przy swoim pracodawcy w postawie pełnej szacunku czujności, byli sami.
— Mogę wszystko wytłumaczyć — zapewnił Moist.
Lord Vetinari uniósł brew z czujną miną człowieka, który — znalazłszy na talerzu kawałek gąsienicy — ostrożnie podnosi resztę sałaty.
— Bardzo proszę — rzekł i usiadł wygodniej.
— Trochę nas poniosło — tłumaczył Moist. — Myśleliśmy nieco zbyt kreatywnie. Ułatwiliśmy mangustom mnożenie się w skrzynkach na listy, żeby wyeliminować węże…
Vetinari milczał.
— Ehm… które, przyznaję, sami wprowadziliśmy do skrzynek na listy, żeby zredukować liczbę ropuch…
Vetinari się powtórzył.
— Ehm… które, to fakt, nasz personel wkładał do skrzynek na listy, żeby odstraszać ślimaki…
Vetinari pozostał bezgłośny.
— Ehm… te zaś, co muszę uczciwie zaznaczyć, dostały się do skrzynek z własnej inicjatywy, aby się pożywić klejem na znaczkach — dokończył Moist świadom, że zaczyna bełkotać.
— No cóż, przynajmniej zaoszczędziły wam pracy z umieszczaniem ich tam własnoręcznie — stwierdził z satysfakcją Patrycjusz. — Jak można wnioskować, mamy do czynienia z sytuacją, gdy chłodna logika powinna ustąpić zdrowemu rozsądkowi, powiedzmy, przeciętnego kurczaka. Ale nie to jest powodem, dla którego prosiłem pana dzisiaj o przybycie.
— Jeśli chodzi o ten klej do znaczków o smaku kapusty… — zaczął Moist.
Vetinari machnął ręką.
— Zabawny przypadek — rzucił. — O ile wiem, nikt przy tym nie zginął.
— Eee… drugi nakład pięćdziesięciopensowego?
— Ten, który nazywają „Kochankowie”? Liga Przyzwoitości złożyła skargę, istotnie, ale…
— Nasz grafik nie zdawał sobie sprawy, co szkicuje! Nie zna się na rolnictwie! Sądził, że para młodych ludzi rozsiewa nasiona!
— Ehem… — mruknął Vetinari. — Ale rozumiem, że rzeczona kwestia może być obserwowana z rozsądną dokładnością jedynie przez duże szkło powiększające, a zatem obraza moralności, jeśli nastąpi, jest zadawana sobie samodzielnie. — Rzucił Moistowi jeden z tych swoich lekko przerażających uśmieszków. — Jak rozumiem, te nieliczne egzemplarze, które pozostały w obiegu wśród kolekcjonerów znaczków, są naklejane na gładkie brązowe koperty. — Spojrzał na całkowicie niemal pozbawioną wyrazu twarz Moista i westchnął. — Niech pan powie, panie Lipwig, czy miałby pan ochotę robić prawdziwe pieniądze?
Moist zastanawiał się chwilę, po czym zapytał ostrożnie:
— A co się ze mną stanie, jeśli odpowiem: tak?
— Rozpocznie pan nową karierę, pełną wyzwań i przygód, panie Lipwig.
Moist zaczął się wiercić. Nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że w tej chwili ktoś stanął już przy drzwiach. Ktoś o solidnej, choć nie groteskowej budowie, w tanim czarnym garniturze i absolutnie pozbawiony poczucia humoru.
— A tak dla podtrzymania dyskusji… Co się stanie, jeśli powiem: nie?
— Może pan wyjść tamtymi drzwiami i nie będziemy już wracać do tej sprawy.
To były drzwi w innej ścianie. Nie wchodził przez nie.
— Tamte drzwi? O tam? — Moist wstał i wskazał je palcem.
— W samej rzeczy, panie Lipwig.
Moist zwrócił się do Drumknotta.
— Czy mogę pożyczyć pański ołówek? Bardzo dziękuję.
Podszedł do drzwi i otworzył je. Potem teatralnym gestem przyłożył dłoń do ucha i upuścił ołówek.
— Sprawdzimy, jak głę…
Stuk! Ołówek odbił się i potoczył po całkiem solidnych z wyglądu deskach podłogi. Moist podniósł go i powoli wrócił na krzesło.
— Czy kiedyś nie było tam takiej głębokiej jamy z kolcami na dnie? — zapytał.
— Trudno sobie nawet wyobrazić, czemu miałby pan tak myśleć — odparł Vetinari.
— Jestem pewien, że była — upierał się Moist.
— Domyślasz się, Drumknott, skąd u pana Lipwiga pomysł, że za tymi drzwiami była głęboka jama z kolcami na dnie? — zapytał Vetinari.
— Trudno sobie nawet wyobrazić, czemu miałby tak myśleć, sir — wymamrotał sekretarz Patrycjusza.
— Bardzo jestem zadowolony z pracy w urzędzie pocztowym — zapewnił Moist i uświadomił sobie, że brzmi to, jakby się tłumaczył.
— Nie wątpię. Jest pan doskonałym naczelnym poczmistrzem. — Vetinari znów zwrócił się do Drumknotta. — Skoro już skończyliśmy, powinienem się zająć nocnymi przekazami z Genoi.
Po czym starannie złożył list i wsunął go do koperty.
— Tak jest, sir — zgodził się Drumknott.
Tyran Ankh-Morpork wrócił do pracy. Moist przyglądał się, jak Vetinari wyjmuje z szuflady niewielkie, ale ciężkie z wyglądu czarne pudełko. Wydobył z niego laskę czarnego laku, po czym wytopił niewielką kałużę, która spłynęła na kopertę. Robił to z zaabsorbowaną miną, która doprowadzała Moista do szału.
— Czy to wszystko? — zapytał.
Vetinari uniósł głowę i zdawało się, że zdziwił się na jego widok.
— Ależ tak, panie Lipwig. Może pan odejść. — Odłożył lak i wyjął ze szkatułki czarny sygnet.
— Ale nie ma żadnego problemu, prawda?
— Nie, absolutnie. Stał się pan wzorowym obywatelem, panie Lipwig. — Vetinari starannie odbił w stygnącym laku literę V. — Codziennie wstaje pan o ósmej, a o wpół do dziewiątej siada pan już za swoim biurkiem. Zmienił pan urząd pocztowy z katastrofy w sprawnie działającą maszynę. Płaci pan podatki, a mały ptaszek wyćwierkał mi, że pewnie w przyszłym roku zostanie pan przewodniczącym Gildii Kupców. Brawo, panie Lipwig!
Moist wstał i skierował się do wyjścia, ale się zawahał.
— A co złego jest w stanowisku przewodniczącego Gildii Kupców? — zapytał.
Powoli, z ostentacyjną cierpliwością, Vetinari wsunął swój pierścień do szkatułki, a ją do szuflady biurka.
— Nie zrozumiałem, panie Lipwig…
— No, właśnie mówił mi pan takie rzeczy, jakby coś było ze mną nie w porządku.
— Nie wydaje mi się, żebym tak mówił. — Vetinari obejrzał się na sekretarza. — Czyżbym użył wzgardliwej intonacji?
— Nie, sir. Często pan wspominał, że handlowcy i sklepikarze z Gildii Kupców są kręgosłupem miasta — odparł Drumknott, wręczając mu grubą teczkę.
— Dostanie pozłacany łańcuch, Drumknott — dodał Vetinari, w skupieniu czytając następny list.
— I co w tym takiego strasznego? — zapytał Moist.
Vetinari znów podniósł głowę z wyrazem szczerze udawanego zdziwienia.
— Czy dobrze się pan czuje, panie Lipwig? Wydaje mi się, że coś jest nie w porządku z pańskim słuchem. A teraz niech pan już biegnie. Główna poczta otwiera się za dziesięć minut i z pewnością chciałby pan, jak zawsze, dać dobry przykład swoim pracownikom.
Kiedy Moist wyszedł, sekretarz bez słowa położył przed Vetinarim następną teczkę. Była opisana „Albert Spangler/Moist von Lipwig”.
— Dziękuję ci, Drumknott, ale dlaczego?
— Wyrok śmierci na Alberta Spanglera nadal obowiązuje, panie — wymamrotał Drumknott.
— Ach, rozumiem — rzekł Vetinari. — Sądzisz, że przypomnę panu Lipwigowi, iż pod swym nomme de swindle Alberta Spanglera wciąż może być powieszony? Sądzisz, że mogę mu zasugerować, iż wystarczy mi tylko poinformować azety o swoim zdumieniu odkryciem, jak to nasz szanowny pan Lipwig jest mistrzem złodziejstwa, oszustw i wyłudzeń, który w ciągu wielu lat ukradł setki tysięcy dolarów, doprowadzając banki do upadku, a uczciwe przedsiębiorstwa do ruiny? Sądzisz, że zagrożę mu wysłaniem do urzędu pocztowego moich najlepiej wyszkolonych księgowych, którzy z całą pewnością znajdą dowody najbardziej zuchwałej defraudacji? Sądzisz, że odkryją, na przykład, iż w całości przepadł Pocztowy Fundusz Emerytalny? Sądzisz, że ogłoszę światu swą grozę z powodu tego, iż ten nędznik Lipwig wymknął się jakoś szubienicy z pomocą nieustalonych osób? Krótko mówiąc, sądzisz, że wyjaśnię mu, jak łatwo mógłbym strącić go tak nisko, że dawni przyjaciele musieliby klęknąć, aby na niego splunąć? Czy tego się właśnie spodziewałeś, Drumknott?
Sekretarz spojrzał w sufit. Bezgłośnie poruszał wargami przez jakieś dwadzieścia sekund, kiedy jego lordowska mość zajmował się papierami. Potem opuścił wzrok.
— Tak, sir — potwierdził. — To mniej więcej wyczerpuje sprawę moim zdaniem.
— Ale istnieje więcej niż jeden sposób, by przywiązać człowieka do koła, Drumknott.
— Na brzuchu i na wznak, panie?
— Dziękuję ci, Drumknott. Jak wiesz, wysoko cenię twój wyrobiony brak wyobraźni.
— Tak, sir. Dziękuję.
— W rzeczywistości, Drumknott, pozwalasz mu samemu zbudować dla siebie koło i osobiście dokręcić śruby.
— Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem, sir.
Vetinari odłożył pióro.
— Musisz uwzględnić psychologię danego osobnika, Drumknott. Każdego człowieka można sobie wyobrazić jako swego rodzaju zamek, do którego istnieje klucz. W nadchodzącej potyczce wiążę z panem Lipwigiem wielkie nadzieje. Nawet teraz wciąż zachował instynkty przestępcy.
— Skąd to wiesz, panie?
— Och, jest całe mnóstwo drobnych wskazówek, Drumknott. Ale chyba najbardziej przekonujące jest to, że właśnie wyszedł z twoim ołówkiem.
Były spotkania. Zawsze były spotkania. I były nudne, co jest jednym z powodów, dla których były spotkaniami — nuda lubi towarzystwo.
Urząd już nie zdobywał świata. On już tam dotarł, już go opanował, a teraz zdobyte miejsca wymagały personelu, planu zmian, pensji, emerytur, konserwacji budynku, sprzątaczy przychodzących w nocy, harmonogramu odbioru poczty, dyscypliny, inwestycji i tak dalej, i dalej…
Moist wpatrywał się smętnie w list od pani Estressy Partleigh z Kampanii Równego Wzrostu. Najwyraźniej urząd pocztowy nie zatrudniał dostatecznej liczby krasnoludów. Moist całkiem rozsądnie — tak mu się wydawało — wskazał na fakt, że jeden na trzech jego pracowników jest krasnoludem. Odpowiedziała mu, że nie o to chodzi. Chodzi o to, że ponieważ wzrost krasnoluda to średnio dwie trzecie wzrostu człowieka, urząd pocztowy, jako odpowiedzialna instytucja, powinien zatrudniać półtora krasnoluda na każdego ludzkiego pracownika. Urząd pocztowy musi wyciągnąć rękę do społeczności krasnoludów, tak stwierdziła pani Partleigh.
Moist podniósł list między kciukiem i palcem wskazującym, po czym upuścił go na podłogę. Trzeba rękę wyciągnąć w dół, pani Partleigh, bardzo daleko w dół.
Było też coś na temat „podstawowych wartości”. Westchnął. Do tego już doszło… Był odpowiedzialną instytucją i mogli bezkarnie rzucać w niego „podstawowymi wartościami”.
Mimo wszystko gotów był uwierzyć, że pewni ludzie znajdują spokój i zadowolenie w kontemplacji kolumn liczb. On się do nich nie zaliczał.
Minęły już całe tygodnie, odkąd ostatni raz zaprojektował znaczek! A jeszcze dłużej, odkąd czuł to mrowienie, ten dreszcz, poczucie lotu, które oznaczało, że przekręt dojrzewa powoli i że on sam właśnie przekręca kogoś, kto sądził, że przekręci jego.
Wszystko było takie… godne. I zaczynało go dławić.
Potem pomyślał o dzisiejszym poranku i uśmiechnął się lekko. Owszem, utknął tam, ale niejawne bractwo nocnych wspinaczek uznawało gmach Poczty Głównej za wyjątkowo trudny. A on jakoś się wyłgał. Ogólnie rzecz biorąc, wygrał. I przez kilka chwil, pomiędzy momentami grozy, czuł, że żyje naprawdę. Czuł się, jakby latał.
Ciężki krok w korytarzu ostrzegł go, że nadchodzi Gladys z przedpołudniową herbatą. Weszła, schylając głowę, by nie zaczepić o belkę drzwi, i z talentem czegoś masywnego, ale obdarzonego wyjątkową koordynacją, postawiła spodek i filiżankę tak, że herbata nawet nie zafalowała.
— Powóz Lorda Vetinariego Czeka Na Ulicy, Sir — oznajmiła.
Moist był pewien, że w głosie Gladys pojawiało się ostatnio więcej wysokich tonów.
— Przecież widziałem się z nim godzinę temu. Na co czeka?
— Na Pana, Sir. — Gladys dygnęła, a kiedy golem dyga, to się słyszy.
Moist wyjrzał przez okno. Czarny powóz stał przed budynkiem. Woźnica stał obok i spokojnie palił papierosa.
— Powiedział, że jestem z nim umówiony?
— Woźnica Mówi, Że Kazano Mu Czekać.
— Ha!
Gladys dygnęła jeszcze raz, nim wyszła.
Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Moist zajął się stosem dokumentów przychodzących. Leżący na szczycie plik nosił tytuł „Protokół posiedzenia Komitetu ds. Punktów Pocztowych”, ale wyglądało na to, że owi siedzący powinni tam zapuścić korzenie.
Sięgnął po kubek z herbatą. Na kubku wypisano NIE MUSISZ BYĆ SZALONY, ŻEBY TUTAJ PRACOWAĆ ALE TO POMAGA! Przyjrzał się dokładniej, po czym z roztargnieniem sięgnął po gruby czarny pisak i dorysował przecinek pomiędzy „pracować” i „ale”. Potem przekreślił wykrzyknik. Nienawidził tego wykrzyknika, nienawidził jego maniakalnej, rozpaczliwej wesołości. Napis znaczył: Nie musisz być szalony, żeby tutaj pracować — my o to zadbamy!
Zmusił się do przeczytania protokołu, zdając sobie sprawę, że oczy w samoobronie przeskakują całe akapity tekstu.
Potem zaczął „Tygodniowe raporty rejonowych urzędów pocztowych”. Następnie swoje akry słów rozwinął Komitet Wypadkowy i Medyczny.
Od czasu do czasu Moist zerkał na kubek.
Dwadzieścia dziewięć minut po jedenastej budzik na jego biurku brzdęknął. Moist wstał, przysunął krzesło do biurka, podszedł do drzwi, odliczył do trzech, otworzył je i powiedział: „Witaj, Tiddles”, kiedy prastary kot urzędu pocztowego wlazł do środka; policzył do dziewiętnastu, gdy kot załatwił swój obchód pokoju, powiedział: „Do zobaczenia, Tiddles”, kiedy kot wyszedł z powrotem na korytarz, zamknął drzwi i wrócił do biurka.
Właśnie otworzyłeś drzwi przed starym kotem, który zupełnie stracił koncepcję omijania przeszkód, myślał, nakręcając budzik. Czy tak zachowuje się człowiek psychicznie zdrowy? Owszem, to smutne, widzieć, jak Tiddles często stoi godzinami z głową przy krześle, dopóki w końcu ktoś tego krzesła nie przesunie, ale teraz ty sam wstajesz codziennie, żeby mu to krzesło usunąć z drogi. To właśnie robi z człowiekiem uczciwa praca.
No tak, ale nieuczciwa praca o mało nie zrobiła ze mnie wisielca, zaprotestował w myślach.
No to co? Wieszanie trwa ledwie parę minut. A posiedzenie Komitetu Funduszy Emerytalnych ciągnie się całą wieczność! I jest takie nuuudne…
Czyli dałeś się zakuć w pozłacany łańcuch…
Stanął przy oknie. Woźnica zjadał sucharka. Kiedy zauważył Moista, pomachał do niego przyjaźnie.
Moist niemal odskoczył od okna. Pospiesznie wrócił do biurka i przez piętnaście minut bez przerwy kontrasygnował formularze zapotrzebowania FG/2. Potem wyszedł na korytarz, który prowadził do hali głównej, i popatrzył w dół.
Obiecał, że odzyska wielkie kandelabry, i teraz oba wisiały na miejscach, migocząc jak prywatne systemy gwiezdne. Wielki, błyszczący kontuar lśnił wypolerowanym splendorem. Rozbrzmiewał szum celowej i w większości efektywnej działalności.
Udało mu się. Wszystko się udało. To była prawdziwa poczta. I już go nie bawiła.
Zszedł do sortowni i zajrzał do szatni listonoszy, by w ich towarzystwie wypić kubek gęstej jak smoła herbaty; przespacerował się po dziedzińcu, wchodząc pod nogi ludziom, którzy starali się wykonywać swoją pracę, i w końcu powlókł się z powrotem do gabinetu, zgarbiony pod ciężarem monotonii.
Tylko przypadkiem zerknął przez okno, co przecież każdemu może się zdarzyć. Woźnica jadł lunch! Ten swój piekielny lunch! Ustawił na chodniku składane krzesełko, a jedzenie leżało na składanym stoliku: duża zapiekanka z mięsem i butelka piwa! Nawet rozłożył sobie białą ściereczkę!
Moist zbiegł głównymi schodami jak obłąkany specjalista od stepowania i wypadł za podwójne drzwi. W jednej napiętej chwili, kiedy skierował się ku powozowi, posiłek, stolik, ściereczka i krzesło zostały ukryte w jakimś trudnym do zauważenia schowku, a sam woźnica stanął obok karety i zachęcająco otworzył drzwiczki.
— Słuchaj no, człowieku, o co tutaj chodzi? — zapytał Moist, mocno zdyszany. — Nie mam tyle…
— Ach, pan Lipwig — odezwał się z wnętrza głos Vetinariego. — Proszę wejść. Dziękuję, Houseman, pani Lavish pewnie już czeka. Proszę się pospieszyć, panie Lipwig. Nie zjem pana przecież, właśnie spożyłem całkiem przyzwoitą kanapkę z serem.
Co mi się stanie, jeśli sprawdzę? To pytanie było przez wieki przyczyną wielkiej liczby sińców, większej nawet niż decyzje „Nie zaszkodzi, jeśli tylko raz” albo „Tak można, byle na stojąco”.
Moist wsunął się w mrok. Szczęknęły drzwiczki, a on odwrócił się nerwowo.
— Doprawdy… — rzucił Vetinari. — Są zamknięte, ale przecież nie zaryglowane, panie Lipwig. Proszę się uspokoić.
Obok niego siedział sztywno Drumknott, trzymając na kolanach dużą skórzaną teczkę.
— Czego pan chce? — zapytał Moist.
Vetinari uniósł brew.
— Ja? Niczego. Czego pan chce?
— Co takiego?
— Przecież to pan wsiadł do mojego powozu, panie Lipwig.
— No tak, ale powiedziano mi, że czeka przed pocztą.
— A gdyby panu powiedziano, że jest czarny, czy uznałby pan za konieczne zrobić coś w tej sprawie? Tam są drzwiczki, panie Lipwig.
— Ale stał tu zaparkowany przez cały ranek!
— To publicznie dostępna ulica, panie Lipwig — zauważył lord Vetinari. — A teraz proszę… siadać. Dobrze.
Powóz szarpnął i ruszył z miejsca.
— Nie może pan sobie znaleźć miejsca, panie Lipwig — stwierdził Vetinari. — Zaniedbuje pan bezpieczeństwo. Życie straciło urok, mam rację?
Moist nie odpowiedział.
— Porozmawiajmy o aniołach — zaproponował lord Vetinari.
— A tak, znam ten numer — odparł z goryczą Moist. — W ten sposób mnie pan namówił, kiedy zostałem powieszony…
Vetinari znowu uniósł brew.
— Tylko prawie powieszony, jak się pan zapewne przekonał. Był pan o cal od śmierci.
— Wszystko jedno! Ale wisiałem! A najgorsze w tym wszystkim było, że „Tantańska Fanfara”[1] poświęciła mi tylko dwa akapity. Dwa akapity, muszę zaznaczyć, za całe życie pomysłowych, oryginalnych i ściśle bezkrwawych przestępstw? Mógłbym być przykładem dla młodzieży! Pierwszą stronę zajął Dyslektycznie Alfabetyczny Morderca, któremu udało się zaliczyć tylko A i W!
— Przyznaję, ich redaktor chyba rzeczywiście wierzy, że nie ma porządnej zbrodni, jeśli kogoś nie znajdą w trzech zaułkach jednocześnie, ale taka jest cena wolnej prasy. I obu nam odpowiada, nieprawdaż, że odejście Alberta Spanglera z tego świata było… niezauważalne?
— Owszem, ale nie spodziewałem się, że tak wygląda życie pozagrobowe. Do końca życia mam robić to, co mi każą?
— Poprawka: pańskiego nowego życia. To znaczne uproszczenie, ale tak — przyznał Vetinari. — Może jednak ujmę to inaczej. Czeka pana, panie Lipwig, życie pełne spokojnego zadowolenia, społecznego szacunku i oczywiście, kiedy czas się dopełni, emerytura. Że nie wspomnę o dumnym, złoconym łańcuchu.
Moist skrzywił się boleśnie.
— A jeśli nie zrobię tego, czego pan żąda?
— Hmm? Och, źle mnie pan zrozumiał, panie Lipwig. To właśnie pana czeka, jeśli odrzuci pan moją propozycję. Jeśli pan ją przyjmie, tylko spryt zdoła pana ocalić przed potężnymi i niebezpiecznym wrogami, a każdy dzień przyniesie nowe wyzwania. Ktoś może nawet próbować pana zabić.
— Co? Dlaczego?
— Denerwuje pan ludzi. Przy tej pracy przysługuje też kapelusz.
— A ta praca to robienie prawdziwych pieniędzy?
— Wyłącznie pieniędzy, panie Lipwig. Chodzi mianowicie o zarządzanie Królewską Mennicą.
— Co? Po całych dniach tłuc pensy?
— Najkrócej mówiąc, tak. Ale funkcja ta tradycyjnie łączy się z wysokim stanowiskiem Królewskiego Banku Ankh-Morpork, która to funkcja zajmie pana praktycznie bez reszty. Pieniądze może pan robić w czasie wolnym.
— Ja bankierem?!
— Tak, panie Lipwig.
— Przecież nie mam pojęcia o zarządzaniu bankiem!
— To dobrze. Żadnych z góry przyjętych założeń.
— Okradałem banki!
— Doskonale. Wystarczy odwrócić sposób myślenia. — Vetinari się rozpromienił. — Pieniądze powinny być wewnątrz.
Powóz zwolnił i stanął.
— O co tu chodzi? — zapytał Moist. — Tak naprawdę?
— Kiedy przejął pan pocztę, była katastrofą. Teraz funkcjonuje całkiem sprawnie. Wręcz dostatecznie sprawnie, żeby znudzić. No cóż, młody człowiek może nagle zacząć się wspinać nocami, dla emocji próbować włamań czy nawet flirtować z ekstremalnym kichaniem… Nawiasem mówiąc, jak panu służą wytrychy?
Znalazł je w takim małym, nędznym sklepiku w nędznej uliczce, a w środku nie było nikogo oprócz staruszki, która mu je sprzedała. Właściwie sam nie wiedział, po co je kupił. Były tylko geograficznie nielegalne. Czuł jednak przyjemny dreszcz, wiedząc, że ma je w kieszeni. Co było smutne — jak u tych ludzi na stanowiskach, którzy przychodzą do pracy w poważnych garniturach, ale noszą kolorowe krawaty w obłąkańczo rozpaczliwej próbie pokazania, że gdzieś tam kryje się swobodny duch.
Bogowie, stałem się jednym z nich… Ale przynajmniej nie wie o tej kieszonkowej pałce…
— Całkiem niezłe — przyznał.
— A pałka? Pan, który nigdy nie uderzył człowieka? Wspina się pan po dachach i włamuje do własnego biurka. Jest pan jak drapieżnik w klatce, który śni o dżungli. I zamierzam panu dać to, o czym pan marzy. Zamierzam pana rzucić lwom.
Moist chciał zaprotestować, ale Vetinari uniósł rękę.
— Wziął pan tę karykaturę poczty i zmienił ją w solidne przedsiębiorstwo. Ale banki Ankh-Morpork, drogi panie, to bardzo poważna sprawa. Uparte jak osły, panie Lipwig. Mają na koncie wiele poważnych błędów. Tkwią w bagnie, żyją przeszłością, są zahipnotyzowane klasą i bogactwem. Wierzą, że złoto jest ważne.
— Eee… A nie jest ważne?
— Nie. Jest pan złodziejem i oszustem, to znaczy, przepraszam, był pan, więc z pewnością w głębi serca zdaje pan sobie z tego sprawę. Dla pana służyło tylko do oceniania wyników. Co złoto wie o prawdziwej wartości? Proszę wyjrzeć przez okno i powiedzieć, co pan tam widzi.
— Hm… małego brudnego kundla przyglądającego się, jak jakiś typ siusia za rogiem — poinformował Moist. — Przepraszam, ale wybrał pan niewłaściwy moment.
— Gdybym został odebrany mniej dosłownie — rzekł Vetinari i rzucił mu Spojrzenie — zobaczyłby pan wielkie, gwarne miasto pełne pomysłowych mieszkańców, którzy wydobywają złoto ze zwykłej gliny tego świata. Konstruują, budują, rzeźbią, wypalają, odlewają, formują, kują i wymyślają dziwne i nowatorskie przestępstwa. Ale pieniądze trzymają w starych skarpetach. Bardziej wierzą tym skarpetom niż bankom. Zasoby monetarne są sztucznie zmniejszone i właśnie dlatego pańskie znaczki pocztowe są teraz de facto walutą. Poważny system bankowy to chaos. A właściwie raczej dowcip.
— Będzie lepszym dowcipem, jeśli postawi mnie pan na czele — zauważył Moist.
Vetinari uśmiechnął się przelotnie.
— Doprawdy? — zapytał. — No cóż, wszyscy lubimy się czasem pośmiać.
Woźnica otworzył drzwi i wysiedli.
Dlaczego przypomina świątynię? — zastanawiał się Moist, spoglądając na fasadę Królewskiego Banku Ankh-Morpork. Dlaczego banki zawsze budują tak, by przypominały świątynie, mimo że kilka wielkich religii a) jest kanonicznie przeciwnych temu, co banki robią wewnątrz, i b) utrzymuje w nich rachunki?
Widział ten budynek już wcześniej, oczywiście, ale po raz pierwszy zadał sobie trud, by go naprawdę zobaczyć. Jak na świątynię pieniędzy nie był aż taki zły. Architekt przynajmniej umiał zaprojektować przyzwoitą kolumnę i wiedział, kiedy skończyć. Jak skała oparł się wszelkim sugestiom cherubinków, chociaż nad kolumnami znalazł się wzniosły fryz przedstawiający coś alegorycznego związanego z dziewicami i urnami. Większość urn oraz — jak zauważył Moist — niektóre z młodych kobiet miały na sobie ptasie gniazda. Z kamiennego łona patrzył na poczmistrza gniewny gołąb.
Moist wiele razy mijał to miejsce. Nigdy nie wyglądało na przesadnie zapracowane. Za bankiem wznosiła się Królewska Mennica, która nie zdradzała w ogóle żadnych oznak życia.
Trudno byłoby sobie wyobrazić brzydszy budynek, który nigdy nie zdobył żadnej z ważniejszych nagród architektonicznych. Mennica była posępnym blokiem z cegły i kamienia, z oknami umieszczonymi wysoko, małymi, licznymi i okratowanymi, z drzwiami chronionymi opuszczaną kratą. Cała budowla przekazywała światu krótką wiadomość: Nawet o tym nie myśl.
Aż do tej chwili Moist nawet o tym nie myślał. To przecież mennica. W takim miejscu, zanim wypuszczą człowieka na zewnątrz, podnoszą go głową w dół nad wiadrem i potrząsają solidnie. Mieli tu straże i drzwi okute ćwiekami.
A Vetinari chciał tutaj zrobić go szefem. Będzie potrzebował wielkiego ostrza na kiju i ogromnej porcji waty cukrowej.
— Proszę mi coś zdradzić, wasza lordowska mość — odezwał się ostrożnie. — Co się stało z człowiekiem, który dotąd zajmował to stanowisko?
— Domyślałem się, że pan zapyta, więc sprawdziłem. Zmarł w wieku dziewięćdziesięciu lat na zawał serca.
To nie brzmiało źle, ale Moist nie dawał się łatwo uspokoić.
— A czy ostatnio zmarł ktoś jeszcze?
— Sir Joshua Lavish, prezes banku. Zmarł sześć miesięcy temu we własnym łóżku. Miał osiemdziesiąt lat.
— Człowiek może umrzeć we własnym łóżku na wiele bardzo nieprzyjemnych sposobów — zauważył Moist.
— Tak słyszałem — zgodził się Vetinari. — W tym przypadku jednak zgon nastąpił w ramionach młodej kobiety nazywanej Honey, po bardzo obfitej kolacji z zapiekanych ostryg. Myślę, że nigdy się nie dowiemy, jak bardzo było to nieprzyjemne.
— Była jego żoną? Wspomniał pan, że umarł we własnym…
— Miał w banku apartament — wyjaśnił Patrycjusz. — Tradycyjny przywilej, bardzo użyteczny, kiedy… — w tym miejscu na ułamek sekundy zawiesił głos — …pracował do późna. Pani Lavish nie była wtedy obecna.
— Jeśli on był sirem, to czy ona nie powinna być lady? — zainteresował się Moist.
— Charakterystyczne dla pani Lavish jest to, że nie chce być damą. A ja respektuję jej życzenia.
— Czy często „pracował” do późna? — spytał Moist, starannie zaznaczając cudzysłowy.
— Z szokującą regularnością jak na swój wiek.
— Naprawdę? Wie pan, pamiętam chyba nekrolog w „Pulsie”. Ale nie przypominam sobie żadnych szczegółów tego rodzaju…
— Tak. Zastanawiające, co się ostatnio dzieje z prasą… — Vetinari odwrócił się i przyjrzał budowli. — Z nich dwóch wolę jednak uczciwość mennicy. Warczy na świat. Jak pan sądzi, panie Lipwig?
— A co to za okrągły obiekt, który wystaje z dachu? — zainteresował się Moist. — Przez to całość wygląda jak skarbonka z monetą, która utknęła w szczelinie.
— Może to dziwne, ale istotnie nazywany jest Złym Szelągiem. To wielki kołowrót, który daje energię dla bicia monet i tak dalej. Dawno temu napędzali go więźniowie; „praca społeczna” nie była wtedy pustym słowem. Czy nawet dwoma. Uznano to jednak za karę okrutną i niezwykłą, co sugeruje pewien brak wyobraźni. Wejdziemy?
— A właściwie czego wasza lordowska mość ode mnie oczekuje? — zapytał Moist, kiedy wspinali się po marmurowych stopniach. — Wiem trochę o bankowości, ale jak się kieruje mennicą?
Vetinari wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. Zakładam, że ludzie ciągną za jakieś dźwignie i ktoś im musi powiedzieć, jak często albo kiedy przestać.
— A dlaczego ktoś miałby chcieć mnie zabić?
— Trudno powiedzieć, panie Lipwig. Ale przecież zdarzył się zamach na pańskie życie, kiedy niewinnie doręczał pan listy. Podejrzewam więc, że pańska kariera w bankowości będzie dość ekscytująca.
Dotarli do szczytu schodów. Starszy mężczyzna ubrany w coś, co mogłoby być generalskim mundurem w którejś z mniej stabilnych armii, otworzył przed nimi drzwi.
Vetinari gestem zaprosił Moista, by wszedł pierwszy.
— Mam się tylko rozejrzeć, zgadza się? — upewnił się Moist, przekraczając próg. — Naprawdę nie miałem czasu, żeby przemyśleć sobie tę sprawę.
— To zrozumiałe — uspokoił go Vetinari.
— I do niczego się w ten sposób nie zobowiązuję, tak?
— Do niczego.
Vetinari podszedł do skórzanej sofy i usiadł, wskazując Moistowi miejsce obok siebie. Drumknott, jak zawsze czujny, stanął za nimi.
— Zapach banków zwykle jest przyjemny, nie sądzi pan? — zapytał Vetinari. — Mieszanka pasty do czyszczenia, atramentu i bogactwa.
— I lisiarstwa — dodał Moist.
— To by było okrucieństwo wobec lisów. Chodzi panu o lichwiarstwo, jak sądzę. Ostatnio Kościoły nie potępiają go tak mocno. Przy okazji, tylko obecny prezes banku zna moje zamiary. Dla wszystkich innych dzisiaj obecnych przeprowadza pan pobieżną inspekcję w moim imieniu. Dobrze się składa, że nie ma pan na sobie tego sławnego złotego kostiumu.
W banku panowała cisza, głównie dlatego, że sklepienie było za wysoko i dźwięk ginął. Ale też przynajmniej w części z powodu tego, że w obecności dużych sum pieniędzy ludzie odruchowo ściszają głos. Wszędzie widziało się czerwony aksamit i mosiądz. Na ścianach wisiały portrety poważnych mężczyzn w surdutach. Od czasu do czasu czyjeś kroki rozbrzmiewały głośniej na białej marmurowej posadzce i nagle milkły, gdy idący wkraczał na wyspę dywanu. Blaty wszystkich biurek pokrywała skóra w kolorze szałwii. Moist od dzieciństwa uważał takie szałwiowe obicie blatu za dowód bogactwa. Czerwona skóra? Phi! Dobra dla parweniuszy i aspirującego plebsu. Szałwiowa zieleń oznaczała, że człowiek jest już u celu, i że jego przodkowie też tu byli. Dla lepszego efektu skóra powinna być trochę wytarta.
Na ścianie powyżej kontuaru tykał wielki zegar podtrzymywany przez cherubiny.
Lord Vetinari wywierał swój wpływ na bank. Ludzie poszturchiwali się nawzajem i wskazywali go samym wyrazem twarzy.
Choć obaj raczej nie rzucali się w oczy. Moista natura obdarzyła zdolnością bycia twarzą w tle, nawet jeśli stał ledwie o kilka stóp od patrzącego. Nie był brzydki, nie był przystojny — zapominało się o nim tak łatwo, że czasem sam siebie zaskakiwał przy goleniu. A Vetinari ubierał się w czerń — niezbyt wyróżniający kolor. Niemniej jednak jego obecność była niczym ołowiany ciężarek na gumowej membranie — odkształcała przestrzeń dookoła. Ludzie nie widzieli go od razu, ale wyczuwali tę obecność.
Teraz pracownicy szeptali coś do rur komunikacyjnych. Patrycjusz przybył do banku i nikt nie wyszedł, by go oficjalnie powitać! To wróżyło kłopoty!
— Jak tam panna Dearheart? — spytał Vetinari, najwyraźniej nieświadom rosnącego niepokoju.
— Wyjechała — odparł zuchwale Moist.
— Ach, zapewne Powiernictwo zlokalizowało następnego zasypanego golema.
— Tak.
— Wciąż próbującego wykonywać polecenia, jakie otrzymał tysiące lat temu?
— Prawdopodobnie. Tkwi gdzieś na pustkowiu.
— Jest niestrudzona — stwierdził z zadowoleniem Vetinari. — Ci ludzie zostają wskrzeszeni z mroku, by kręcić trybami komercji dla ogólnego dobra. Tak jak pan, panie Lipwig. Oddaje wielką przysługę miastu. I Powiernictwu Golemów także.
— Owszem — przyznał Moist, nie komentując wypowiedzi na temat wskrzeszenia.
— Ale pański ton sugeruje co innego…
— No cóż… — Moist wiedział, że się nad sobą użala, ale postanowił się poużalać. — Bez przerwy się gdzieś ugania, bo wytropili następnego golema w jakimś starożytnym kanale…
— A nie ugania się za panem, jak rozumiem?
— Tym razem nie ma jej od paru tygodni — ciągnął Moist. Zignorował ostatnią uwagę, ponieważ prawdopodobnie była słuszna. — I nie chce mi powiedzieć, o co chodzi. Mówi tylko, że to bardzo ważne. Też mi nowość…
— Wydaje mi się, że ona kopie — stwierdził Vetinari. Zaczął bardzo powoli stukać laską o marmur. Dźwięczała mocno. — Słyszałem, że ponoć golemy prowadzą roboty górnicze na krasnoludziej ziemi po tej stronie Chimerii, niedaleko traktu dyliżansów. Muszę dodać, że budzi to wielkie zainteresowanie krasnoludów. Król wydzierżawił teren Powiernictwu i chce mieć pewność, że zobaczy wszystko, co tam wykopią…
— Czy ona ma kłopoty?
— Panna Dearheart? Nie. Znając ją, można podejrzewać, że to król ma kłopoty. Ona jest bardzo… opanowaną damą, jak zauważyłem.
— Ha! Nie wie pan nawet połowy!
Moist zanotował w pamięci, żeby jak najprędzej wysłać Adorze wiadomość. Sytuacja z golemami znowu była gorąca, gdyż gildie skarżyły się, że odbierają im miejsca pracy. Adora była w mieście potrzebna — golemom, oczywiście.
Z wolna zaczął sobie uświadamiać, że słyszy delikatny dźwięk. Dochodził z dołu i przypominał bulgotanie powietrza w cieczy, czy może raczej wodę wylewaną z butelki, ze znajomym „pult-pult”.
— Słyszy pan to?
— Tak.
— I wie pan, co to takiego?
— To przyszłość planowania ekonomicznego, jak rozumiem. — Lord Vetinari wyglądał jeśli nie na zaniepokojonego, to przynajmniej nietypowo zdziwionego. — Coś musiało się zdarzyć. Pan Bent zwykle sunie przez salę już po kilku sekundach od mojego wejścia. Mam nadzieję, że nie przytrafiło mu się nic niezabawnego.
Na końcu korytarza otworzyły się drzwi windy i wysiadł jakiś człowiek. Przez jedną chwilę — pewnie niezauważalną dla nikogo, kto nie musiał czytać w twarzach, by zarobić na życie — był zdenerwowany i zmartwiony. Ale to minęło natychmiast. Poprawił mankiety i ułożył usta w ten ciepły, dobroduszny uśmiech kogoś, kto właśnie chce zabrać człowiekowi pieniądze.
Pan Bent był pod każdym względem gładki i bez żadnej zmarszczki. Moist spodziewał się tradycyjnego surduta, ale zamiast niego przybysz nosił dobrze skrojoną czarną marynarkę do prążkowanych spodni.
Pan Bent był także cichy. Jego stopy, bezgłośne nawet na marmurze, wydawały się niezwykle duże jak na tak wytwornego małego człowieczka, ale buty — czarne i wypolerowane, lśniące jak lustro — były solidnie uszyte. Być może chciał się nimi pochwalić, szedł bowiem jak koń na pokazie, bardzo starannie unosząc każdą stopę nad podłogą, nim postawił ją z powrotem. Poza tym drobnym dziwactwem wyglądał jak ktoś, kto — kiedy nie jest używany — stoi cichutko w szafie.
— Tak mi przykro, wasza lordowska mość — zaczął. — Niestety, miałem pewną pilną pracę…
Patrycjusz wstał.
— Panie Mavolio Bent, pozwoli pan sobie przedstawić pana Moista von Lipwiga — rzekł. — Pan Bent jest tutaj głównym kasjerem.
— Ach, wynalazca rewolucyjnej, niezabezpieczonej jednopensowej noty bankowej? — Bent wyciągnął wąską dłoń. — Co za zuchwałość! Bardzo mi przyjemnie, panie Lipwig.
— Jednopensowej noty bankowej? — zdumiał się Moist.
Pan Bent, mimo swoich zapewnień, zupełnie nie wyglądał na kogoś, komu jest przyjemnie.
— Czy nie słuchał pan, co mówiłem? — wtrącił Vetinari. — Chodzi o pańskie znaczki, panie Lipwig.
— Są de facto walutą — zgodził się Bent.
Moistowi zaświtało w głowie. Wiedział, że to prawda. Planował, że znaczki będą przyklejane do listów, ale ludzie na swój instynktowny sposób uznali, że pensowy znaczek to bardzo lekki i gwarantowany przez rząd pens, a co więcej, można go włożyć do koperty! Strony z ogłoszeniami pełne były reklam nowych interesów, które rozwinęły się wraz z łatwo przesyłanymi znaczkami pocztowymi: „Poznaj najgłębsze sekrety kosmosu! Wyślij 8 pensów w znaczkach, a otrzymasz broszurę”. Wiele znaczków marnowało się jako waluta, nigdy nie oglądając wnętrza skrzynki pocztowej.
Coś w uśmiechu Benta irytowało Moista. Oglądany z bliska, wcale nie był taki dobroduszny.
— Co pan ma na myśli, mówiąc „niezabezpieczony”? — zapytał.
— Jak pan uprawomocnia fakt, że istotnie wart jest pensa?
— Jeśli przyklei pan go do listu, zyska pan jego podróż wartą pensa… Nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi.
— Pan Bent należy do tych, którzy wierzą w prymat złota — wyjaśnił Vetinari. — Jestem pewien, że szybko się zaprzyjaźnicie. Opuszczę was teraz i będę oczekiwał pańskiej decyzji z… procentującym zainteresowaniem. Chodźmy, Drumknott. Może zajrzy pan do mnie jutro, panie Lipwig?
Moist i Bent patrzyli, jak odchodzi. A potem Bent spojrzał na Moista z niechęcią.
— Przypuszczam, że muszę pana oprowadzić… sir — rzekł.
— Mam wrażenie, że nie całkiem nam się układa, panie Bent — zauważył Moist.
Bent wzruszył ramionami, co dla jego chudej postaci było imponującym wyczynem. Jakby człowiek widział deskę do prasowania, która próbuje się rozłożyć.
— Nie wiem o panu niczego kompromitującego, panie Lipwig. Ale uważam, że prezes i lord Vetinari mają bardzo niebezpieczne plany, a pan daje się im wykorzystywać. Panie Lipwig, jest pan ich narzędziem.
— To znaczy nowy prezes?
— Zgadza się.
— Niespecjalnie mam ochotę być narzędziem — stwierdził Moist.
— Słusznie, sir. Ale wydarzenia się toczą…
Z dołu dobiegł trzask tłuczonego szkła, a cichy, stłumiony głos zakrzyknął:
— Niech to! I już po Balansie Płatności!
— Może pokaże mi pan bank, dobrze? — zaproponował wesołym głosem Moist. — Zaczynając od tego, co to było.
— To okropieństwo? — Bent zadrżał lekko. — Powinniśmy chyba zostawić to sobie do czasu, kiedy Hubert wszystko posprząta. I… No niech pan spojrzy… To naprawdę straszne.
Pan Bent przeszedł po posadzce i stanął pod wielkim, godnym zegarem. Spoglądał na niego tak, jakby mechanizm śmiertelnie go obraził. Pstryknął palcami, ale jakiś młodszy księgowy zbliżał się już pospiesznie, niosąc niedużą drabinę. Bent wszedł na stopnie, otworzył szybkę i przesunął wskazówkę sekundową o dwie sekundy do przodu. Potem zegar został zamknięty, drabina usunięta, a kasjer powrócił do Moista, poprawiając mankiety.
— Spóźnia się o prawie minutę na tydzień — stwierdził niechętnie. — Czy jestem jedyną osobą, którą to razi? Niestety, wydaje się, że tak. Zacznijmy może od złota dobrze?
— Ooo, tak… — zgodził się Moist. — Zacznijmy.