Rozdział piąty

Szaleństwo zakupów — Nierozważność goleniowych masaży — Rozdawanie pieniędzy — Pewne obserwacje na temat natury zaufania — Pan Bent ma gościa — Członek rodziny

Gdzie można wypróbować bankowy pomysł? Nie w banku, to jasne. Trzeba go testować tam, gdzie ludzie poświęcają pieniądzom więcej uwagi, gdzie żonglują swoimi finansami w świecie bezustannego ryzyka, gdzie podejmowane w ułamku sekundy decyzje określają różnicę między tryumfalnym zyskiem a haniebną stratą. Generycznie nazywa się to realnym światem, ale jedną z zastrzeżonych nazw jest „ulica Dziesiątego Jajka”.

Sklep Boffo przy ulicy Dziesiątego Jajka, najlepsze kostiumy i sztuczki, własność J. Prousta, był rajem dla każdego, kto uważał, że proszek na pierdzenie to ostatnie słowo w dziedzinie humoru, którym — pod wieloma względami — jest. Uwagę Moista zwrócił jednak jako źródło materiałów na przebrania oraz innych użytecznych rzeczy.

Moist zawsze był ostrożny co do przebrań. Nie korzystał z wąsików, które zerwą się od jednego szarpnięcia. Ale że miał najłatwiejszą do zapomnienia twarz na świecie, która pozostawała twarzą w tłumie, nawet jeśli była całkiem samotna, więc czasem warto było dać ludziom coś, o czym mogliby opowiedzieć straży. Okulary wydawały się oczywistym wyborem, choć Moist osiągał też świetne rezultaty z perukami nosowymi i usznymi. Wystarczy człowiekowi pokazać parę uszu wyglądających, jakby małe ptaki wiły w nich sobie gniazda, zobaczyć uprzejmą zgrozę w jego oczach, a można mieć pewność, że nic więcej nie zapamięta.

Oczywiście teraz Moist był człowiekiem uczciwym, ale jakaś jego część uważała za konieczne, by trzymać rękę na pulsie — na wszelki wypadek.

Dzisiaj kupił słoik kleju i duży słój złotych płatków, ponieważ widział dla nich zastosowanie.

— To będzie trzydzieści pięć pensów, panie Lipwig — stwierdził pan Proust. — Wychodzą jakieś nowe znaczki?

— Jeden czy dwa, Jack. A co u Ethel? I małego Rogera? — dodał Moist po błyskawicznym przerzuceniu danych pamięci.

— Bardzo dobrze, miło, że pan pyta. Podać coś jeszcze? — spytał Proust z nadzieją, na wypadek gdyby Moist nagle sobie uświadomił, że jego życie ulegnie znacznej poprawie dzięki zakupowi tuzina fałszywych nosów.

Moist zerknął na zestaw masek, przerażających gumowych rąk i zabawnych nosów, po czym uznał swe potrzeby za zaspokojone.

— Poproszę resztę, Jack. — Ostrożnie położył na ladzie jeden ze swoich nowych wytworów. — Daj tylko pół dolara.

Proust patrzył na notę, jakby miała wybuchnąć albo wypuścić gaz zmieniający umysł.

— Co to takiego, sir?

— Nota bankowa na jednego dolara. No… banknot. Najnowszy model.

— Muszę go podpisać albo co?

— Nie. To właśnie jest ciekawe. To dolar. Może należeć do każdego.

— Chciałbym, żeby należał do mnie. Byłbym wdzięczny.

— Teraz należy — zapewnił go Moist. — Ale możesz go używać do kupowania różnych towarów.

— Nie ma w nim złota — zauważył sprzedawca, biorąc dolara i trzymając go z daleka od siebie, na wszelki wypadek.

— Wiesz, gdybym ci zapłacił w pensach i szylingach, też by w nich nie było złota, zgadza się? W tej sytuacji jesteś o piętnaście pensów do przodu, a to dobre miejsce, żeby w nim być. Zgodzisz się? Ta nota warta jest dolara. Jeśli dostarczysz ją do mojego banku, dadzą ci za nią dolara.

— Przecież ja już mam dolara! E, mam, prawda? — upewnił się Proust.

— Brawo. Więc może wyjdziesz na ulicę i go wydasz? Chodźmy, chcę zobaczyć, jak to działa.

— Czy to tak jak ze znaczkami, panie Lipwig? — spytał Proust, chwytając się czegoś, co rozumiał. — Ludzie czasami płacą mi w znaczkach, bo przyjmuję zamówienia pocztą…

— Tak! Tak! Właśnie tak! Wyobraź sobie, że to wielki znaczek! Albo wiesz co? To oferta wstępna. Wydaj tego dolara, a ja ci dam następny dolarowy banknot, tak żebyś dalej miał dolara. Co ryzykujesz?

— Tylko że jak to jest ten, no, jeden z pierwszych… banknotów dolarowych, prawda… No bo mój chłopak kupił jeden z pierwszych znaczków, co je pan wypuścił, i teraz są warte kupę forsy, więc lepiej sobie go zatrzymam, kiedyś będzie wart pieniądze…

— Już jest wart pieniądze! — jęknął Moist.

To cały problem z wolno myślącymi ludźmi. Głupców mógł przekonywać bez wysiłku, ale tacy powolni potrzebowali czasu, by złapać, o co chodzi. Za to kiedy już zrozumieli, toczyli się naprzód jak walec.

— No tak, ale widzi pan… — Sklepikarz wyszczerzył zęby w czymś, co pewnie brał za chytry uśmieszek, ale w rzeczywistości wyglądał z nim jak Pan Maruda w połowie swojego toffi. — Przebiegły pan jest z tymi znaczkami, panie Lipwig, kiedy pan ciągle wypuszcza nowe. Moja babcia mówi, że jeśli to prawda, że człowiek ma we krwi dość żelaza, coby zrobić gwóźdź, to pan ma w sobie tyle tupetu, że nawet banda trolli tak nie tupie. Bez urazy, nasza babcia zawsze mówi, co myśli…

— Doprowadziłem do tego, że poczta dociera na czas, prawda?

— O tak. Babcia mówi, że może i jest z pana lisek chytrusek, ale jak się pan za co weźmie, to załatwi, nie ma co…

— Słusznie! No więc wydajmy tego nieszczęsnego dolara, dobrze? — zaproponował Moist.

Czyżbym miał w sobie jakąś podwójną magiczną siłę? — zastanawiał się. Taką, która starszym paniom pozwala przejrzeć mnie na wylot, ale lubić to, co zobaczą?

Tak więc pan Proust postanowił zaryzykować swojego dolara w sąsiednim sklepie i wydać go na uncję tytoniu fajkowego „Wesoły Żeglarz”, trochę miętówek i egzemplarz „Co w nowinkach?”. Pan „Elegant” Poleforth, któremu wyjaśniono sens ćwiczenia, przyjął banknot i zaniósł go na drugą stronę ulicy do pana Draymana, rzeźnika, który także przyjął go z wahaniem, kiedy już wszystko mu uczciwie wytłumaczono. Banknot był zapłatą za kilka kiełbasek, a pan Drayman dał również Moistowi kość „dla pańskiego pieska”. Było bardzo prawdopodobne, że Pan Maruda nigdy jeszcze nie widział prawdziwej kości. Krążył wokół niej ostrożnie i czekał, aż zacznie piszczeć.

Ulica Dziesiątego Jajka to rejon niewielkich sklepików handlujących niewielkimi produktami za niewielkie pieniądze i z niewielkim zyskiem. Na takiej ulicy nie sprawdzają się wielkie idee. Tu trzeba się przyglądać szczegółom. Wszyscy znali się ze sobą. Wszyscy ze sobą handlowali. I każdy znał Moista von Lipwiga, człowieka w złotym stroju. Dolarowe noty były oglądane z wielką uwagą i budziły poważne dyskusje.

— To taki jakby weksel czy żeton, prawda?

— No dobrze, ale przypuśćmy, że będziesz potrzebował pieniędzy…

— Ale przecież są… Poprawcie, jeśli się mylę… Czy weksel to nie są pieniądze?

— No dobra, ale czyj to jest weksel?

— No… Jacka tutaj, bo… Nie, zaraz… To pieniądze, tak?

Dyskusje trwały, a Moist uśmiechał się pod nosem. Całe nowe teorie pieniądza wyrastały jak grzyby — w ciemności i na nawozie bzdur. Ale ci ludzie liczyli każde pół szeląga, a do snu kładli się z kasetką na pieniądze pod łóżkiem. Odważali wszystko co do drobinki, wpatrując się pilnie we wskaźnik wagi, ponieważ byli ludźmi żyjącymi z marginesów. Jeśli uda się Moistowi przekonać ich do papierowych pieniędzy, to będzie już w domu i dotrze tam jeśli nie suchą, to najwyżej lekko zmoisczoną stopą.

— Czyli myślicie, panowie, że się przyjmą? — zapytał, korzystając z chwili ciszy.

Powszechna opinia brzmiała, że owszem, mogą, ale powinny wyglądać bardziej „fikuśnie”, jak to określił Elegant Poleforth.

— Wie pan, takie fikuśne litery i w ogóle.

Moist zgodził się, po czym każdemu wręczył na pamiątkę po banknocie. Warto było.

— A gdyby wszystko poszło w wahoonie — dodał pan Proust — ciągle ma pan przecież złoto, prawda? Zamknięte w jakiejś piwnicy.

— O tak, musi pan mieć złoto — zgodził się pan Drayman.

Rozległ się zgodny pomruk aprobaty, a Moist poczuł, że jego dobry nastrój odpływa.

— Ale wydawało mi się, że wszyscy się co do tego zgodziliśmy: złoto nie jest potrzebne?

Prawdę mówiąc, nie zgodzili się, ale warto było spróbować.

— No tak, ale ono musi gdzieś być — stwierdził pan Drayman.

— Nie pozwala bankom na oszustwa — oświadczył pan Poleforth tonem tej absolutnej pewności, jaka jest znakiem firmowym najlepiej poinformowanej ze wszystkich istot, to znaczy Faceta w Pubie.

— Miałem nadzieję, że panowie zrozumieli — jęknął Moist. — Nie potrzebujecie złota!

— Słusznie, sir, bardzo słusznie — uspokoił go pan Poleforth. — Byle tylko gdzieś było.

— Ehm… A wiecie może, panowie, dlaczego musi gdzieś być?

— Nie pozwala bankom na oszustwa — odparł Poleforth zgodnie z zasadą, że prawda osiągana jest przez powtarzanie.

Wszyscy pokiwali głowami, dając sygnał, że tak uważa cała ulica Dziesiątego Jajka. Dopóki złoto gdzieś spoczywało, nie pozwalało bankom na oszustwa i wszystko było w porządku. Wobec takiej wiary Moist poczuł się jak pyłek. Jeśli gdzieś spoczywa złoto, bociany przestaną też jeść żaby. Ale w rzeczywistości nie było na świecie takiej siły, która nie pozwoliłaby bankom na oszustwa, jeśli tylko zechcą oszukiwać.

Mimo wszystko niezły początek jak na pierwszy dzień. Dobrze wróży.

Zaczęło padać — nie jakiś mocny deszcz, ale coś w rodzaju mżawki, kiedy to prawie można się obejść bez parasola. Żadne dorożki nie szukały klientów na Dziesiątego Jajka, ale jedna stała przy krawężniku na Przegranej. Koń zawisł niemal w uprzęży, a woźnica siedział zgarbiony i otulony płaszczem; w półmroku migotały lampy. Deszcz wszedł w etap wielkich, przesiąkających kropli, więc widok dorożki niósł prawdziwą rozkosz wilgotnym stopom.

Moist podbiegł i wspiął się do wnętrza.

Zabrzmiał głos z cienia:

— Dobry wieczór, panie Lipwig. Jak miło, że wreszcie poznałam pana osobiście. Jestem Pucci. Na pewno się zaprzyjaźnimy.


* * *

— No więc widzisz, to było całkiem niezłe — stwierdził sierżant Colon ze Straży Miejskiej, kiedy sylwetka Moista von Lipwiga zniknęła za rogiem, cały czas przyspieszając. — Wyleciał prosto przez okno dorożki, nie dotykając brzegów, odbił się od tego gościa, który się podkradał, bardzo ładny przewrót przy lądowaniu, muszę przyznać. I mimo to przez cały czas trzymał swojego pieska. Nie zdziwiłbym się, gdyby robił to wcześniej. Ale jednak, biorąc wszystko pod uwagę, muszę go uznać za durnia.

— Pierwsza dorożka… — Kapral Nobbs pokręcił głową. — Kiedy człowiek wie, że ma wrogów wielość, nigdy nie powinien wsiadać do pierwszej dorożki. Fakt natury. Nawet rzeczy żyjące pod kamieniami o tym wiedzą.

Patrzyli, jak były skradacz ponuro zbiera z ziemi resztki swojego ikonografu, a Pucci wrzeszczy na niego z dorożki.

— Założę się, że kiedy zbudowali pierwszą dorożkę, nikt nie odważył się do niej wsiąść, co, sierżancie? — ciągnął z satysfakcją Nobby. — Założę się, że ten pierwszy dorożkarz codziennie wracał głodny do domu, bo wszyscy wiedzieli. Mam rację?

— Nie, Nobby, skąd. Ludzie, którzy nie mają wrogów wielości, mogli przecież wsiadać spokojnie. A teraz chodźmy złożyć raport.

— A tak w ogóle co to znaczy „wielość”? — zainteresował się Nobby, kiedy maszerowali już w stronę komisariatu Na Flaku, ku perspektywie kubka gorącej i słodkiej herbaty.

— To znaczy, że wrogowie są wielcy, Nobby. To przecież tak oczywiste, jak nos na twarzy. Zwłaszcza twój.

— No, ta Pucci Lavish to jest duża dziewucha.

— W ogóle to paskudni wrogowie są z tych wszystkich Lavishów — uznał Colon. — Jaka jest stawka?

— Stawka, sierżancie? — zdziwił się Nobby z niewinną miną.

— Przyjmujesz zakłady, Nobby. Zawsze przyjmujesz zakłady.

— Nikt nie chce obstawiać, sierżancie. Sprawa jest oczywista.

— No tak. To rozsądne. Jeszcze przed niedzielą znajdziemy Lipwiga w kredzie?

— Nie, sierżancie. Wszyscy uważają, że wygra.


* * *

Moist obudził się w miękkim łóżku i zdusił krzyk.

Pucci! Aaagh! I to w stanie tego, co osoby o delikatnym charakterze nazywają dezabilem. Zawsze się zastanawiał, jak wygląda dezabil, ale nigdy się nie spodziewał, że za jednym razem tak wiele go zobaczy. Niektóre komórki pamięci wciąż próbowały umrzeć.

Ale nie byłby Moistem, gdyby nieco lekceważenia nie wkradło się w myśli, by zaleczyć rany. Przecież jednak uciekł. O tak. W końcu to nie pierwsze okno, przez które skoczył. A wrzask wściekłości Pucci był niemal tak głośny, jak trzask uderzającego o bruk ikonografu tego typa. Stara sztuczka z przyłapaniem na flircie. Ha… Ale najwyższy czas, żeby zrobił coś nielegalnego, choćby po to, by znowu wprowadzić umysł w odpowiedni stan cynicznej walki o przetrwanie. Rok temu nie wsiadłby do pierwszej dorożki, to pewne. Chociaż trzeba przyznać, że dziwaczna byłaby ława przysięgłych, gdyby uwierzyła, że uznał Pucci Lavish za atrakcyjną. Coś takiego raczej nie przeszłoby w sądzie.

Wstał, ubrał się i z nadzieją zaczął nasłuchiwać oznak życia z kuchni. Było cicho, więc zaparzył sobie kawę. Uzbrojony w kubek, ruszył do gabinetu. Pan Maruda spał tam na dokumentach, a oficjalny cylinder leżał na biurku, oskarżycielsko czarny.

A tak… Chciał przecież coś z nim zrobić, prawda?

Sięgnął do kieszeni i wyjął nieduży słoik kleju — taki wygodny w użyciu, z pędzelkiem w nakrętce. Po chwili starannego rozsmarowywania zaczął możliwie równo wysypywać błyszczące płatki.

Wciąż był tym zajęty, kiedy Gladys przesłoniła jego wizję niczym zaćmienie słońca. Trzymała coś, co okazało się kanapką z jajkiem i szynką, długości dwóch stóp i grubości jednej ósmej cala. Przyniosła też „Puls”.

Spojrzał i jęknął rozpaczliwie. Trafił na pierwszą stronę. Zwykle trafiał. To przez te atletyczne usta. Zawsze gdzieś go porywały, gdy tylko zobaczył notes.

Ehm… Trafił też na stronę drugą. Och, i do artykułu wstępnego. Niech to licho, nawet do politycznego żartu rysunkowego, który nigdy nie był zbyt zabawny.


Pierwszy Urwis: Dlaczego Ankh-Morpork nie jest jak bezludna wyspa?

Drugi Urwis: Bo na bezludnej wyspie rekiny nie mogą cię pożreć!


Normalnie boki zrywać.

Zaspane oczy wróciły do artykuły wstępnego. Takie teksty bywały całkiem zabawne, ponieważ opierały się na założeniu, że świat byłby o wiele lepszy, gdyby rządzili nim codziennikarze. Byli… Co? Co to takiego?

Pora rozważyć niewyobrażalne… Wreszcie przez skarbce powiał wiatr przemian… Niewątpliwy sukces nowego Urzędu Pocztowego… Znaczki to już de facto waluta… Potrzebne świeże pomysły… Młodość u steru…

Młodość u steru? To od Williama de Worde, który był prawie na pewno w tym samym wieku co Moist, ale pisał artykuły wstępne, które sugerowały, że ma tyłek wypchany tweedem…

Czasami wśród całej tej wagi i godności trudno było stwierdzić, co właściwie de Worde myśli na dowolny temat. Jednak we mgle wielosylabowych wyrazów mogło się wydawać, że zdaniem „Pulsu” Moist von Lipwig jest — generalnie i biorąc wszystko pod uwagę, w szerszej perspektywie i dodając jedno do drugiego — prawdopodobnie właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.

Moist zdał sobie sprawę z obecności Gladys za sobą, kiedy czerwony blask odbił się od mosiężnych ozdób biurka.

— Jest Pan Bardzo Spięty, Panie Lipwig — powiedziała.

— Tak, jasne… — rzucił Moist.

Raz jeszcze przeczytał artykuł. Na bogów, ten człowiek rzeczywiście pisał, jakby wykuwał litery w kamieniu.

— W „Magazynie Nie Tylko Dla Dam” Był Interesujący Artykuł O Masażu Karku — ciągnęła Gladys.

Później Moist uznał, że powinien chyba zwrócić uwagę na nutę nadziei w jej głosie, lecz teraz myślał: Nie tylko rzeźbione, ale też z wielkimi szeryfami.

— Jest Bardzo Skuteczny W Usuwaniu Napięcia Powodowanego Przez Zgiełk Współczesnego Życia — zaintonowała Gladys.

— No cóż, z pewnością byśmy go nie chcieli — odparł Moist i wszystko okryła ciemność.

Najdziwniejsze jest to, myślał, kiedy Peggy z Aimsburym pomogli mu wrócić do siebie i wcisnęli kości do odpowiednich gniazdek, że naprawdę czuł się o wiele lepiej. Może o to właśnie chodziło. Może ten przeraźliwy, rozpalony do białości ból służył temu, by człowiek zrozumiał, że są w życiu rzeczy gorsze od jakiegoś przypadkowego strzyknięcia.

— Bardzo Mi Przykro — zapewniła Gladys. — Nie Wiedziałam, Że Coś Takiego Może Się Zdarzyć. W Magazynie Pisali, Że Masowany Doświadczy Rozkosznego Dreszczu.

— Ale nie sądzę, że człowiek powinien widzieć własne gałki oczne — odparł Moist, rozcierając kark. Oczy Gladys przygasły tak bardzo, że współczucie kazało mu dodać: — Ale rzeczywiście, czuję się teraz całkiem dobrze. Miło jest spojrzeć w dół i nie zobaczyć swoich pięt.

— Nie słuchaj go. Nie było tak źle — uspokoiła golema pełna siostrzanych uczuć Peggy. — Mężczyźni zawsze wydziwiają, nawet przy najmniejszym bólu.

— Są Właściwie Dużymi, Rozpieszczonymi Dzieciakami — oświadczyła Gladys.

Nastała pełna zdziwienia pauza.

— A to niby skąd się wzięło? — spytał Moist.

— Ta Informacja Została Mi Przekazana Przez Glendę Z Okienka Ze Znaczkami.

— Od tej chwili nie życzę sobie, żebyś…

Wielkie drzwi otworzyły się gwałtownie. Do gabinetu wdarł się stłumiony gwar z niższych pięter, a mknąc na tej fali, niby słuchowy surfer, wsunął się pan Bent, posępny i jak na tę wczesną porę zanadto promieniejący energią.

— Dzień dobry, zarządco — odezwał się lodowato. — Na ulicy przed wejściem jest pełno ludzi. I czy mogę skorzystać z okazji i pogratulować panu obalenia teorii, aktualnie bardzo popularnej na Niewidocznym Uniwersytecie?

— Hę? — zdziwił się Moist.

— Istnieje, jak twierdzą niektórzy, nieskończona liczba wszechświatów, aby wszystkiemu, co może się zdarzyć, zagwarantować miejsce, by się tam zdarzyło. To oczywiście nonsens, który rozważamy wyłącznie dlatego, że wierzymy, iż słowa są tym samym co rzeczywistość. Teraz jednakże mogę wykazać, że to nonsens, albowiem wśród nieskończonej liczby światów musiałby się znaleźć jeden, w którym przyklasnąłbym pańskim ostatnim działaniom. A muszę pana zapewnić, że nieskończoność nie jest dostatecznie wielka! — Wyprostował się. — Ludzie dobijają się do drzwi! Chcą zamknąć swoje rachunki! Tłumaczyłem panu, że w bankowości najważniejsze są wiarygodność i zaufanie!

— Ojoj… — mruknął Moist.

— Żądają złota!

— Wydawało mi się, że to właśnie obiecu…

— To tylko metaforyczna obietnica! Mówiłem panu, opiera się na porozumieniu, że nikt nie zażąda jej spełnienia!

— Ilu ludzi chce wycofać pieniądze? — spytał Moist.

— Blisko dwudziestu!

— To chyba strasznie hałasują, nie sądzi pan?

Pan Bent był wyraźnie zakłopotany.

— No fakt, jest też trochę innych — wyjaśnił. — Kilku zbłąkanych nieszczęśników chce otworzyć rachunki, ale…

— Ilu?

— Jakieś dwieście, trzysta osób, ale…

— Otworzyć rachunki, mówił pan?

Pan Bent wił się niemal.

— Tylko na błahe kwoty, po parę dolarów tu czy tam — rzucił lekceważąco. — Wydaje się, że ich zdaniem „trzyma pan coś w rękawie”.

Znaki cudzysłowu zadrżały jak dobrze wychowana panna podnosząca zdechłą mysz.

Jakaś część Moista cofnęła się z lękiem. Ale inna jego część poczuła wiatr na twarzy.

— Nie możemy ich przecież rozczarować, prawda? — rzekł, sięgając po złoty cylinder, wciąż jeszcze trochę lepki.

Bent spojrzał na niego ponuro.

— Inne banki są wściekłe, wie pan — powiedział, ruszając za Moistem, gdy zarządca mennicy pobiegł do schodów.

— To dobrze czy źle? — rzucił Moist przez ramię. — Niech pan posłucha, jaka jest zasada bankowych pożyczek? Słyszałem kiedyś takie powiedzonko. Chodzi o oprocentowanie.

— Myśli pan o „Bierz kredyt na pół, pożyczaj na dwa, na trzecią bądź w domu”?

— Zgadza się! Zastanawiałem się nad tym. Moglibyśmy ściąć trochę te liczby, prawda?

— To przecież Ankh-Morpork! Bank musi być fortecą! A to kosztuje!

— Ale trochę możemy je zmienić, prawda? Zresztą nie płacimy odsetek od wpłat mniejszych niż sto dolarów, tak?

— Tak, rzeczywiście.

— No więc od teraz każdy może otworzyć u nas konto z pięcioma dolarami, a odsetki zaczniemy płacić wcześniej. To powinno wygładzić te garby w materacach.

— Zarządco, protestuję! Bankierstwo nie jest grą!

— Drogi panie Bent, to jest gra. Bardzo stara gra, zwana „Co nam ujdzie na sucho”.

Rozległy się oklaski. Obaj dotarli do otwartego podestu, który wznosił się nad główną halą banku, tak jak ambona wznosi się nad grzesznikami. Morze twarzy przez chwilę bez słowa wpatrywało się w Moista. Dopiero po chwili ktoś zawołał:

— Zrobi pan z nas ludzi bogatych, panie Lipwig?!

A niech to, pomyślał Moist. Dlaczego oni wszyscy tu są?

— No cóż, bardzo będę się starał, żeby dostać do rąk wasze pieniądze! — obiecał.

Otrzymał brawa. Nie był zdziwiony — człowiek powie komuś, że go okradnie, a efekt będzie taki, że zyska reputację prawdomównego.

Czekające uszy ponaglały jego język, a zdrowy rozsądek gdzieś się schował. Moist usłyszał, jak usta dodają:

— A żebym mógł ich dostać więcej, myślę… to znaczy pan prezes myśli… że powinniśmy wyznaczyć odsetki wysokości jednego procentu od wszystkich rachunków, na których przez cały rok pozostanie pięć dolarów.

Główny kasjer wyglądał, jakby miał się udusić. Ale tłum nie był zbyt poruszony; większość przybyłych była skarpetowo-materacowej proweniencji. Prawdę mówiąc, informacja chyba ich nie zachwyciła. Ktoś w dole podniósł rękę.

— To dość droga opłata tylko za to, że wetkniemy nasze pieniądze do pana piwnicy! — zawołał.

— Nie. To jest tyle, ile ja wam zapłacę, jeśli pozwolicie mi przez rok trzymać swoje pieniądze w mojej piwnicy — odparł Moist.

— Zapłaci pan?

— Oczywiście. Możecie mi wierzyć.

Twarz mówiącego skręciła się w znajomy grymas powolnie myślącego, który usiłuje przyspieszyć.

— Więc gdzie jest haczyk?

Wszędzie, pomyślał Moist. Przede wszystkim nie będę ich trzymał w piwnicy. Będę je trzymał w kieszeni kogoś innego. Ale w tej chwili naprawdę nie musicie o tym wiedzieć.

— Nie ma żadnego haczyka — zapewnił. — Jeśli wpłacicie depozyt wysokości stu dolarów, po roku będzie wart sto jeden dolarów.

— Dobrze panu mówić, ale skąd tacy jak ja mają wziąć sto dolarów?

— Z tego banku. Wystarczy, że zainwestuje pan dolara i zaczeka… jak długo, panie Bent?

Główny kasjer parsknął niechętnie.

— Czterysta sześćdziesiąt trzy lata!

— Owszem, trochę trzeba poczekać, ale wasze praprapra… i tak dalej wnuki będą z was dumne! — zawołał Moist, przekrzykując śmiechy. — Ale powiem wam, co zrobię: jeśli dzisiaj otworzycie rachunek na, hm, na pięć dolarów, to w poniedziałek wypłacimy wam dodatkowego dolara. Dolar za darmo, panie i panowie! Możecie go sobie zabrać i gdzie znajdziecie lepszą ofertę…?

— Prawdziwego dolara, jeśli wolno spytać, czy jedną z tych podróbek?

Przy drzwiach nastąpiło poruszenie i do banku zamaszystym krokiem weszła Pucci Lavish. A przynajmniej chciała wejść zamaszyście. Jednakże dobre wejście wymaga planowania, a zapewne i prób. Nie można zwyczajnie zacząć i mieć nadzieję, bo wtedy jedynym skutkiem będą przepychanki.

Dwóch umięśnionych ochroniarzy, którzy mieli jej utorować drogę, zostało pokonanych samą liczbą, co oznaczało, że szczuplejsi młodzi ludzie, prowadzący jej niezwykle rasowe płowe psy, utknęli za nimi. Pucci musiała przeciskać się przez tłum.

A mogło wypaść tak dobrze, myślał Moist. Były tu wszystkie niezbędne składniki: para czarno ubranych osiłków taka groźna, psy takie smukłe i płowe… Za to sama Pucci została pobłogosławiona paciorkowatymi, podejrzliwymi oczkami i obfitą górną wargą, co w połączeniu z długą szyją przywodziło bezstronnemu obserwatorowi na myśl kaczkę, którą obraził przepływający pstrąg.

Ktoś powinien jej wytłumaczyć, że czerń nie jest jej kolorem, że kosztowne futro lepiej wyglądało na oryginalnych właścicielach, że jeśli ma zamiar nosić wysokie obcasy, to znawcy mody w tym tygodniu sugerują, by nie wkładać równocześnie ciemnych okularów, bo kiedy człowiek przechodzi ze słonecznego dnia w relatywny półmrok, na przykład do banku, traci orientację i może przebić stopę własnego ochroniarza. Prawdę mówiąc, ktoś powinien jej powiedzieć, że prawdziwy styl bierze się z wrodzonego sprytu i chytrości. Nie można go kupić.

— Panna Pucci Lavish, panie i panowie! — Moist zaczął klaskać, gdy tymczasem Pucci zdarła ciemne okulary i z mordem w oczach podeszła do lady. — Jedna z dyrektorów banku, która dołączy do nas wszystkich przy robieniu pieniędzy.

W tłumie zabrzmiały słabe oklaski. Większość obecnych nigdy nie widziała Pucci, ale lubiła darmowe przedstawienia.

— Tak jest! Słuchajcie mnie! Niech wszyscy słuchają! — rozkazała. I znowu pomachała czymś, co Moistowi wydało się jednym z eksperymentalnych banknotów dolarowych. — To tylko bezwartościowy papier! I to obiecuje wam rozdawać!

— Nie. To jakby czek na okaziciela albo list bankierski — sprzeciwił się Moist.

— Doprawdy? Zobaczymy, mówię! Dobrzy ludzie Ankh-Morpork! Czy ktokolwiek z was uważa, że ten kawałek papieru może być wart dolara? Czy ktokolwiek da mi za niego dolara? — Pucci znów lekceważąco pomachała banknotem.

— Nie wiem. Co to takiego? — zapytał ktoś, a tłum zaszumiał niepewnie.

— Eksperymentalny banknot — wyjaśnił Moist ponad narastającym gwarem. — Taki, żeby wypróbować samą zasadę.

— A ile ich jest wszystkich? — spytał zaciekawiony człowiek.

— Jakieś dwanaście.

Zaciekawiony zwrócił się do Pucci.

— Dam za niego pięć dolarów. Co pani na to?

— Pięć?! — zawołała wstrząśnięta Pucci. — Tu stoi, że jest wart jednego!

— Tak, jasne. Pięć dolarów, panienko.

— Dlaczego? Oszalał pan?

— Jestem tak samo normalny jak każdy inny, młoda damo!

— Ja dam siedem! — oznajmił jeden z tych innych, podnosząc rękę.

— To jakiś obłęd! — wrzasnęła Pucci.

— Obłęd? — powtórzył ten inny. Wskazał palcem Moista. — Gdybym nakupił sobie czarnych pensowych znaczków, kiedy ten gość je wypuścił w zeszłym roku, teraz byłbym bardzo bogaty!

— A ktoś pamięta niebieskie trójkątne? — zapytał następny licytujący. — Kosztowały po pięćdziesiąt pensów. Nalepiłem jeden na liście do ciotki, a zanim do niej dotarł, znaczek był wart pięćdziesiąt dolarów. I ten stary tobół nie chce mi go oddać!

— Teraz jest wart sto sześćdziesiąt! — stwierdził ktoś z tyłu. — W zeszłym tygodniu wystawili go na aukcji w Centrum Znaczków i Szpilek u Dave’a. Dam dziesięć dolarów, panienko!

— Tutaj piętnaście!

Moist z góry miał dobry widok. W głębi sali uformowało się niewielkie konsorcjum działające na zasadzie, że lepiej mieć niewielkie udziały niż żadnych.

Zbieranie znaczków… Zaczęło się już pierwszego dnia, a potem szaleństwo rosło jak… jak coś wielkiego, stosując się do dziwacznych, zwariowanych zasad. Czy istniała jakaś inna dziedzina, w której skaza zwiększała wartość towaru? Czy ktoś kupiłby garnitur dlatego, że jeden rękaw jest krótszy od drugiego? Albo przyszyty jest przypadkowy kawałek materiału? Oczywiście, kiedy Moist to zauważył, zaczął wprowadzać błędy świadomie, dla publicznej rozrywki, ale na pewno nie zaplanował tego, by głowa lorda Vetinariego pojawiała się dołem do góry jeden raz na każdym arkuszu niebieskich. Pewien drukarz chciał je zniszczyć, ale Moist powalił go atakiem z wyskoku.

Cały ten interes wydawał się nierealny, jak zawsze w świecie Moista. Kiedyś, kiedy Moist był niegrzecznym chłopcem, sprzedawał marzenia, a prawdziwym przebojem było to, w którym dzięki szczęśliwemu przypadkowi człowiek zdobywa fortunę. Sprzedawał szkło jako brylant, bo chciwość przesłaniała ludziom wzrok. Rozsądni, uczciwi ludzie, którzy każdego dnia ciężko pracowali, wbrew wszelkim doświadczeniom wierzyli jednak w pieniądze za nic. Ale zbieracze znaczków… Ci ludzie wierzyli w drobne doskonałości. Możliwe było, by maleńką część świata doprowadzić do właściwego stanu. A nawet jeśli się nie dało, człowiek przynajmniej wiedział, których kawałków brakuje. Mógłby to być, na przykład, niebieski trójkątny za 50 pensów z błędem, ale gdzieś krążyło jeszcze sześć takich i kto wie, czy szczęście nie uśmiechnie się do zaangażowanego poszukiwacza?

Musiałoby to być wielkie szczęście, co Moist musiał przyznać, gdyż cztery z tych sześciu czekało bezpiecznie w ołowianej skrzynce pod podłogą w jego gabinecie, odłożone na ciężkie czasy. Ale i tak gdzieś pozostały jeszcze dwa, może zniszczone, zagubione, zjedzone przez ślimaki albo — i tutaj nadzieja leżała warstwą grubą jak śnieg zimą — wciąż w jakimś zapomnianym pliku listów w głębi szuflady.

…A panna Pucci zwyczajnie nie miała pojęcia, jak pracować z tłumem. Tupała nogą, żądała uwagi, straszyła i obrażała, a na pewno nie pomogło, że nazwała ich „dobrymi ludźmi”, bo przecież nikt nie lubi zbyt bezczelnych kłamców. Traciła nerwy, gdyż licytacja doszła do trzydziestu czterech dolarów. A teraz…

…podarła banknot!

— Oto co myślę o tych głupich pieniądzach! — oświadczyła i rzuciła kawałki w powietrze. A potem stała zdyszana i tryumfująca, jakby zrobiła coś sprytnego.

Jak kopniak w szczękę wymierzony wszystkim obecnym… Płakać się chciało, naprawdę. No cóż…

Moist wyjął z kieszeni jeden z kilku banknotów i podniósł w górę.

— Panie i panowie! — zawołał. — Mam tu jeden z coraz rzadszych, jak widzimy, jednodolarowych banknotów pierwszej generacji! — Musiał zrobić przerwę na śmiech. — Z podpisem moim i prezesa! Oferty powyżej czterdziestu dolarów poproszę! Wszystkie zyski pójdą na biedne dzieciaczki!

Dociągnął do pięćdziesięciu, odrzucając kilka ofert. Pucci stała przez chwilę zignorowana i wściekła, a potem żachnęła się i wyszła. Trzeba przyznać, że żachnięcie się jej udało. Nie umiała sobie radzić z ludźmi, próbowała zarozumiałością zastąpić godność, ale żachnąć się potrafiła lepiej niż indyk na batucie.

Zanim szczęśliwy zwycięzca dotarł do wrót banku, otaczali go już jego mniej szczęśliwi współlicytanci. Reszta tłumu ruszyła do kontuarów; nie byli pewni, co się dzieje, ale bardzo stanowczo chcieli wziąć w tym udział.

Moist złożył dłonie przy ustach.

— Dziś po południu, panie i panowie, pan Bent i ja będziemy dostępni, by omówić bankowe pożyczki!

To zwiększyło zamieszanie.

— Dym i lustra, panie Lipwig — stwierdził Bent, odchodząc od balustrady. — Nic tylko dym i lustra.

— Ale załatwione bez dymu i w całkowitej nieobecności luster, panie Bent — odparł wesoło Moist.

— A te „dzieciaczki”? — spytał Bent.

— Proszę jakieś znaleźć. Na pewno jakiemuś sierocińcowi przyda się pięćdziesiąt dolarów. Darowizna anonimowa, naturalnie.

Bent zrobił zdziwioną minę.

— Naprawdę, panie Lipwig? Nie będę ukrywał, że wydaje się pan tego rodzaju człowiekiem, który w kwestii wpłacania pieniędzy na cele dobroczynne robi wielki Roz Gardya Aż. — W jego ustach rozgardiasz brzmiał niczym jakaś ezoteryczna perwersja.

— No więc nie. Moim hasłem jest: czynić dobro dyskretnie.

I tak szybko to odkryją, a wtedy będę nie tylko bardzo porządnym gościem, ale też gościem rozsądnie skromnym.

Tak się zastanawiam… czy naprawdę jestem draniem, czy tylko dobrze potrafię myśleć jak drań?

Coś drażniło jego umysł. Maleńkie włoski na karku drżały. Coś było nie w porządku, nie na miejscu… niebezpiecznie.

Odwrócił się i raz jeszcze spojrzał na salę. Ludzie krążyli wokół, ustawiali się w kolejkach, rozmawiali w grupach…

W świecie ruchu bezruch przyciąga wzrok. Pośrodku hali banku, omijany przez ludzi, stał człowiek jakby stężały w czasie. Ubrany był na czarno, a na głowie miał szeroki, płaski kapelusz; takie nosiły co bardziej posępne sekty omniańskie. Po prostu… stał. I patrzył.

Kolejny z gapiów, który chce obejrzeć przedstawienie, tłumaczył sobie Moist i od razu wiedział, że kłamie. Ten człowiek ciążył w jego świecie.

składając piśmienne oświatczenia…

On? Ale jakie? Moist nie miał przeszłości. Och, tuzin pseudonimów posiadało wspólnie przeszłość całkiem pracowitą i bogatą w wydarzenia, ale tamci wyparowali razem z Albertem Spanglerem, powieszonym za szyję aż do nie całkiem śmierci i obudzonym przez lorda Vetinariego, który zaproponował Moistowi von Lipwigowi życie nowe i błyszczące…

Na bogów, zaczynał się denerwować tylko dlatego, że jakiś starszy mężczyzna przygląda mu się z lekkim uśmieszkiem! Przecież nikt go nie znał! Był panem Niezapamiętywalnym! Gdyby przeszedł wokół miasta bez złotego kostiumu, byłby tylko jeszcze jedną twarzą.

— Dobrze się pan czuje, panie Lipwig?

Moist odwrócił się i spojrzał prosto w twarz głównego kasjera.

— Co? Och… nie. To znaczy tak. Eee… widział pan już kiedyś tego człowieka?

— A jakiż to człowiek?

Moist obejrzał się, by go wskazać, ale przybysz w czerni zniknął.

— Wyglądał jak kaznodzieja — wymamrotał. — I był… no, patrzył na mnie.

— Cóż, zachęca pan do tego. Może teraz pan przyzna, że ten złoty kapelusz był pomyłką?

— Podoba mi się! Nikt nie ma takiego kapelusza!

Bent pokiwał głową.

— Na szczęście to prawda, sir. Och… Papierowe pieniądze! Praktyka stosowana jedynie przez pogańskich Agatejczyków…

— Pogańskich? Mają o wiele więcej bogów niż my! A złoto jest u nich warte mniej niż żelazo!

Twarz Benta, zwykle tak opanowana i spokojna, teraz pomarszczyła się jak zmięty kawałek papieru.

— Niech pan posłucha — rzekł Moist. — Czytałem trochę. Banki emitują monety do czterokrotnej wartości złota, jakie mają w skarbcach. To nonsens, z którego możemy zrezygnować. To przecież świat sennych marzeń! Miasto jest dostatecznie bogate, by być własną sztabą złota.

— Oni panu ufają bez żadnych rozsądnych powodów — oświadczył Bent. — Ufają panu, bo ich pan rozśmiesza. Ja nie rozśmieszam ludzi i to nie jest mój świat. Nie potrafię uśmiechać się jak pan ani mówić jak pan. Czy trudno zrozumieć, że musi istnieć coś, co ma wartość sięgającą poza modę i politykę? Trwałą wartość. Chce pan oddać Vetinariemu zarząd nad moim bankiem? Co ma być gwarancją dla oszczędności, jakie ci ludzie przekazują nam w okienkach?

— Nie co, ale kto. Ja. Osobiście dopilnuję, aby ten bank nie upadł.

— Pan?

— Tak!

— Rzeczywiście, człowiek w złotym stroju! — odparł kwaśnym tonem Bent. — A jeśli wszystko inne zawiedzie, będzie się pan modlił?

— Poprzednim razem to podziałało.

Bentowi zadrgała powieka. Po raz pierwszy, odkąd Moist go poznał, kasjer wydawał się… zagubiony.

— Nie wiem, co pan chce, żebym robił!

Był to niemal rozpaczliwy jęk. Moist poklepał Benta po ramieniu.

— Proszę kierować bankiem, jak zawsze. Myślę, że skoro wpływa do nas tyle gotówki, powinniśmy uruchomić jakieś pożyczki. Jest pan dobrym sędzią charakterów?

— Myślałem, że tak. Ale teraz? Nie mam pojęcia. Sir Joshua, przykro to mówić, nie był. Pani Lavish była bardzo, ale to bardzo dobra, moim zdaniem.

— No dobrze. Wyprowadzę prezesa na spacer, a potem… rozdamy trochę pieniędzy. Co pan na to?

Bent zadrżał.


* * *

„Puls” wypuścił wydanie popołudniowe i na pierwszej stronie dał wielki obrazek kolejki przed bankiem. Większa część tej kolejki chciała wziąć udział w akcji, czegokolwiek ta akcja dotyczyła, reszta ustawiła się w nadziei, że na drugim końcu można zobaczyć coś ciekawego. Azeciarz sprzedawał „Puls”, a ludzie kupowali go, by przeczytać artykuł zatytułowany „Gigantyczna kolejka przed bankiem”. Moistowi wydało się to dość dziwne — przecież sami stali w tej kolejce. Czyżby stawała się rzeczywista, dopiero kiedy o niej przeczytali?

— Są tu już pewne… osoby… interesujące się kredytami, sir — odezwał się Bent zza jego pleców. — Proponuję, żeby pozwolił mi pan z nimi porozmawiać.

— Nie. Razem porozmawiamy. — Moist odwrócił się od okna. — Proszę ich wprowadzić do gabinetu na dole.

— Naprawdę sądzę, że powinien pan zostawić ich mnie — nalegał Bent. — Idea bankowości wydaje się niektórym dość nowa. Prawdę mówiąc, nie sądzę, by niektórzy z nich w ogóle byli kiedyś w banku, w każdym razie poza godzinami nocnymi.

— Chcę, żeby był pan obecny, oczywiście. Ale to ja podejmę ostateczną decyzję — oświadczył Moist możliwie wyniośle. — Z pomocą prezesa, naturalnie.

— Pana Marudy?

— O tak.

— On jest doświadczonym sędzią charakterów?

— O tak!

Moist podniósł psa i ruszył do gabinetu. Czuł na plecach niechętne spojrzenie głównego kasjera.

Bent miał rację. Część ludzi, z nadzieją czekających na rozmowę, myślała w kategoriach paru dolarów do piątku. Te sprawy łatwo było załatwić. Ale byli też inni…

— Pan Dibbler, prawda? — zapytał Moist.

Wiedział, że tak, ale w ten sposób powinno się mówić, kiedy się siedzi za biurkiem.

— Zgadza się, pszepana, od małego — odparł Dibbler, który zawsze miał w wyrazie twarzy jakąś szczurzą zachłanność. — Ale jeśli pan chce, mogę też być kimś innym.

— I sprzedaje pan paszteciki, kiełbaski, szczury na patyku…

— Ehm… Ja je dostawiam — poprawił go Dibbler. — A to dlatego, że jestem dostawcą.

Moist przyjrzał mu się ponad papierami. Geronimo Sebastian Procjusz Dibbler, nazwisko bardziej okazałe od swego nosiciela. Wszyscy znali G.S.P. Dibblera. Sprzedawał paszteciki i kiełbaski z tacy na szyi, zwykle ludziom, którym zaszkodziły napoje, a którzy w efekcie stawali się ludźmi poszkodowanymi przez paszteciki.

Moist jadał u niego niekiedy jakiegoś pasztecika czy od czasu do czasu kiełbaskę w bułce i ten fakt bardzo go ciekawił. Było w nich coś, co kazało wracać po więcej. Musiały zawierać jakiś tajemniczy składnik, a może mózg zwyczajnie nie wierzył w to, co przekazywały kubeczki smakowe, i chciał jeszcze raz poczuć na języku strumień tych gorących, tłustych, nie całkiem organicznych i trochę chrupiących substancji. No i człowiek kupował następną porcję.

Należy też uczciwie przyznać, że zdarzały się chwile, gdy Dibblerowa kiełbaska w bułce była właśnie tym, czego człowiek pragnął… Smutne to, ale prawdziwe. Życie sprowadzało go czasem tak nisko, że przez kluczowe kilka sekund ta kakofonia dziwnych tłuszczów i niepokojących faktur była jego jedynym przyjacielem na całym świecie.

— Ma pan u nas konto, panie Dibbler?

— Tak, pszepana, mam, pszepana — odparł Dibbler.

Odmówił sugestii, by odłożyć swoją tacę, i teraz siedział, trzymając ją przed sobą jakby dla obrony. Zdawało się, że bank wzbudza w tym doświadczonym handlarzu pewną nerwowość. Oczywiście, tak powinno być. Po to właśnie istniały tu wszystkie te kolumny i marmury. Miały sprawić, by człowiek czuł się nieswojo.

— Pan Dibbler otworzył u nas rachunek na kwotę pięciu dolarów — wyjaśnił Bent.

— I przyniosłem kiełbaskę dla pańskiego pieseczka — dodał Dibbler.

— Na co panu pożyczka, panie Dibbler? — spytał Moist, obserwując, jak Pan Maruda ostrożnie obwąchuje kiełbaskę.

— Chcę rozbudować firmę, pszepana.

— Prowadzi pan handel już ponad trzydzieści lat — stwierdził Moist.

— Tak, pszepana, faktycznie, pszepana.

— A pańskie produkty są, mogę chyba tak je określić, wyjątkowe…

— Tak, pszepana, dziękuję, pszepana.

— Domyślam się zatem, że potrzebuje pan naszej pomocy, by otworzyć franczyzową sieć barów działających pod firmą Dibblera, oferujących szeroki zakres dań i napojów, podobnych do dostarczanych przez pana osobiście?

Pan Maruda zeskoczył z biurka, delikatnie trzymając w zębach kiełbaskę, upuścił ją w kącie gabinetu i usiłował pracowicie zasypać ją dywanem.

Dibbler wytrzeszczył oczy na Moista.

— Tak, pszepana, skoro pan nalega, pszepana — powiedział. — Ale tak naprawdę to myślałem o wózku.

— Wózku? — zdziwił się Bent.

— Tak, pszepana. Wiem, gdzie mogę dostać taki ładny, nieduży, mało używany, z palnikiem i wszystkim. I jeszcze niedawno pomalowany. Wally Żyłka z powodu nerwów wycofuje się z interesu ziemniaków w mundurkach i sprzeda mi go za piętnaście dolarów gotówką. Okazja nie do przepuszczenia, pszepana. — Zerknął nerwowo na Benta i dodał: — Mogę spłacać dolara tygodniowo.

— Przez dwadzieścia tygodni — rzekł Bent.

— Siedemnaście — zdecydował Moist.

— Ale pies właśnie próbował… — zaczął Bent.

Moist uciszył go machnięciem ręki.

— A więc umowa stoi, panie Dibbler?

— Tak, pszepana. Bardzo dziękuję, pszepana. Miał pan dobry pomysł z tą siecią i w ogóle, jestem wdzięczny. Ale przekonałem się, że w tym interesie lepiej idzie mobilnemu.

Pan Bent niechętnie odliczył piętnaście dolarów i zaczął mówić, gdy tylko za handlarzem zamknęły się drzwi.

— Nawet pies nie chciał…

— Ale ludzie chcą, panie Bent — przerwał mu Moist. — I na tym polega geniusz. Myślę, że najwięcej zarabia na musztardzie, ale ten człowiek naprawdę potrafi sprzedać skwierczenie, panie Bent. A to rynek sprzedawcy.

Ostatniego z potencjalnych pożyczkobiorców poprzedzała dwójka muskularnych mężczyzn, którzy zajęli stanowiska po obu stronach drzwi, a potem zapach tłumiący nawet uporczywy odór kiełbaski Dibblera. Nie był to zapach szczególnie nieprzyjemny; przywodził na myśl stare ziemniaki albo opuszczone tunele. Był tym, co się dostaje, zaczynając od paskudnego smrodu, a potem szorując mocno, ale nieefektywnie. Otaczał Króla jak cesarski płaszcz.

Moist był zdumiony. Król Złotej Rzeki… Tak go nazywali, gdyż podstawą jego majątku było codzienne zbieranie przez jego ludzi uryny ze wszystkich pubów i oberży w mieście. Klienci płacili mu, by ją odbierał, natomiast alchemicy, garbarze i farbiarze za to, że im ją dostarczał.

Ale to był zaledwie początek. Ludzie Harry’ego Króla zbierali wszystko. Wszędzie widziało się ich wózki, zwłaszcza przed świtem. Każdy śmieciarz, zbieracz odpadów, każdy szambonurek i asenizator, każdy zbieracz złomu… Pracuje się dla Harry’ego, mawiali, bo złamana noga szkodzi w interesach, a Harry dbał o interesy. Mawiali, że jeśli pies na ulicy zdradzał najlżejsze objawy napięcia, człowiek Króla zjawiał się błyskawicznie i podsuwał mu szuflę pod zadek, bo za świeże psie odchody wysokiej klasy garbarze płacili po dziewięć pensów za wiadro. Płacili Harry’emu. Miasto płaciło Harry’emu. Wszyscy płacili Harry’emu. A czego nie mógł sprzedać w bardziej aromatycznej formie, trafiało na gigantyczne pryzmy kompostowe w dole rzeki; w mroźne dni pryzmy wypuszczały w niebo tak wielkie pióropusze pary, że dzieci nazywały je fabrykami chmur.

Królowi oprócz dwóch wynajętych pomocników towarzyszył chudy młody człowiek, ściskający teczkę.

— Ładny ma pan tu lokal — stwierdził Harry, siadając naprzeciwko Moista. — Porządny. Żona nie daje mi spokoju, żebym kupił takie zasłony. Jestem Harry Król, panie Lipwig. Właśnie wpłaciłem w pańskim banku pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

— Bardzo dziękuję, panie Król. Postaramy się dobrze o nie zadbać.

— Tak zróbcie. A teraz chciałbym pożyczyć sto tysięcy, jeśli można. — Harry wyjął grube cygaro.

— Ma pan jakieś zabezpieczenie, panie Król? — zapytał Bent.

Harry Król nawet na niego nie spojrzał. Zapalił cygaro, pociągnął kilka razy i machnął w przybliżonym kierunku Benta.

— Kto to, panie Lipwig?

— Pan Bent jest naszym głównym kasjerem — wyjaśnił Moist, nie ośmielając się nawet zerknąć na twarz Benta.

— Czyli księgowy — stwierdził lekceważąco Harry Król. — I to było pytanie księgowego.

Pochylił się.

— Nazywam się Harry Król. To jest pańskie zabezpieczenie i w tym mieście powinno wystarczyć na sto patoli. Harry Król. Wszyscy mnie znają. Płacę, co jestem winien, biorę, co mnie są winni, słowo daję, tak jest. Mój uścisk ręki to moja fortuna. Harry Król.

Z trzaskiem położył dłonie na blacie. Z wyjątkiem małego palca lewej ręki, którego brakowało, na wszystkich innych miał ciężkie złote pierścienie, a na każdym wyrzeźbioną literę. Gdyby człowiek zobaczył je zbliżające się gwałtownie, na przykład w jakimś zaułku, ponieważ podbierał coś z towaru, ostatnim imieniem, jakie by widział, byłby H*A*R*R*Y*K*R*Ó*L. Był to fakt wart zachowania w płatach czołowych mózgu w interesie zachowania płatów czołowych mózgu.

Moist spojrzał mu w oczy.

— Będzie potrzebne o wiele więcej — burknął Bent gdzieś sponad Moista.

Harry Król nie uniósł głowy.

— Gadam tylko z kataryniarzem — powiedział.

— Panie Bent, mógłby pan nas zostawić na parę minut? — zaproponował energicznie Moist. — I może… współpracownicy pana Króla zrobią to samo?

Harry Król niemal niedostrzegalnie skinął głową.

— Panie Lipwig, ja naprawdę…

— Proszę, panie Bent.

Główny kasjer prychnął z oburzeniem, ale wyszedł za osiłkami z gabinetu. Młody człowiek z teczką zrobił ruch, jakby chciał podążyć za nimi, lecz Harry zatrzymał go gestem.

— Lepiej uważaj pan na tego Benta — rzekł, zwracając się do Moista. — Jest w nim coś zabawnego.

— Dziwnego raczej, bo nie lubi być nazywany zabawnym — odparł Moist. — A więc dlaczego Harry Król potrzebuje pieniędzy, panie Król? Wszyscy wiedzą, że jest pan bogaty. Czyżby interes z psimi kupkami zszedł na psy?

— Dokonuję kon-so-lid-acji — wyjaśnił Król. — To przez tę historię z Przedsięwzięciem… Dla człowieka na właściwym miejscu to parę niezłych okazji. Jest ziemia do kupienia, dłonie do posmarowania… Wie pan, jak to bywa. Ale te inne banki nie chcą pożyczać Królowi Złotej Rzeki, chociaż to moje chłopaki pilnują, żeby ich szamba pachniały fiołkami. Gdyby nie ja, te nadęte dupki chodziłyby po kostki we własnych sikach, ale zatykają nosy, kiedy przechodzę, o tak. — Urwał, jakby nowa myśl wpadła mu do głowy, po czym mówił dalej: — Zresztą większość ludzi zatyka, jasna sprawa, człowiek w końcu nie może się kąpać co pięć minut, ale ta banda bankierów i tak się ode mnie odwraca, nawet kiedy żona szczotką prawie skórę ze mnie zdarła. Bezczelni! Mniej ze mną ryzykują niż z większością tych swoich lizusowskich klientów, to jasne. W tym mieście w taki czy inny sposób daję robotę tysiącowi ludzi. To znaczy, że beze mnie tysiąc rodzin nie zje kolacji… Może i robię w gnoju, ale gnoju nie robię.

On nie kręci, przypomniał sam sobie Moist. Wyciągnął się z rynsztoka i przebił na sam szczyt w świecie, gdzie kawał ołowianej rurki był standardowym narzędziem negocjacyjnym. Ten świat nie ufa dokumentom. W tym świecie reputacja jest wszystkim.

— Sto tysięcy to duża suma — zauważył.

— Ale da mi ją pan. — Król wyszczerzył zęby. — Wiem, że tak, bo jesteś pan ryzykant, tak samo jak ja. Czuję to. Wyczuwam chłopaka, który w swoim czasie też zrobił to i owo…

— Wszyscy musimy coś jeść, panie Król.

— Pewnie, pewnie. A teraz możemy sobie siedzieć jak figury społeczeństwa, co? I podamy sobie ręce jak dżentelmeni, którymi nie jesteśmy. Ten tutaj… — położył dłoń na ramieniu młodego człowieka — …to Wallace, mój księgowy, co pilnuje rachunków. Jest nowy, bo tego poprzedniego przyłapałem na kantowaniu. Ale było śmiechu, pewnie pan sobie wyobraża!

Wallace się nie uśmiechnął.

— Pewnie tak — przyznał Moist.

Rozmaitych nieruchomości Harry’ego Króla pilnowały stwory, które można nazwać psami tylko dlatego, że wilki nie są tak obłąkane. I były głodzone. Krążyły plotki, a Harry Król im nie zaprzeczał. Reklama się opłaca. Nikt nie oszukiwał Harry’ego Króla. Ale to działało w obie strony.

— Wallace może obgadać liczby z pańską małpką — rzekł Harry i wstał. — Będziesz pan chciał mnie wycisnąć, i słusznie. Interes to interes, sam wiem najlepiej. No i co pan na to powiesz?

— Powiem, żeśmy się dogadali, panie Król — odparł Moist.

A potem splunął na dłoń i wyciągnął ją przed siebie. Warto było przy tym zobaczyć minę Harry’ego.

— Nie wiedziałem, że bankierzy tak robią — powiedział.

— Więc nieczęsto mają okazję podać rękę Harry’emu Królowi.

Chyba trochę przesadził, ale Król mrugnął, splunął na własną dłoń i ścisnął. Moist był przygotowany, lecz i tak zgrzytnęły mu kości.

— Trzeba przyznać, że umie pan pieprzyć jak połowa kucharzy w mieście razem wziętych, panie Lipwig.

— Dziękuję panu. Przyjmuję to jako komplement.

— I żeby pańska małpka była zadowolona, złożę w depozycie akty własności papierni, dużego placu i paru innych nieruchomości. Daj mu je, Wallace.

— Powinien pan od tego zacząć, panie Król — stwierdził Moist, odbierając kilka imponujących zwojów.

— Tak, ale nie zacząłem. Chciałem mieć pewność co do pana. Kiedy mogę odebrać swoje pieniądze?

— Niedługo. Jak tylko je wydrukujemy.

Harry Król zmarszczył nos.

— No tak, papierowy towar… Ja tam lubię pieniądze, co brzęczą, ale ten tu Wallace uważa, że papier ma przyszłość. — Mrugnął porozumiewawczo. — Zresztą nie mogę narzekać, bo przecież Spools kupuje ostatnio swoje papiery u mnie. Nie będę kręcić nosem na własny towar, nie? Życzę miłego dnia.

Pan Bent wrócił do gabinetu dwadzieścia minut później, z miną jak wezwanie podatkowe. Moist patrzył obojętnie na arkusz papieru na wytartej zielonej skórze blatu.

— Muszę zaprotestować, sir…

— Wydusił pan z niego dobre oprocentowanie?

— Mogę z satysfakcją zapewnić, że tak, ale sposób, w jaki traktuje…

— Dobrze zarobimy na Harrym Królu, a on dobrze zarobi na nas.

— Ale pan zmienia mój bank w jakieś…

— Nie licząc naszego przyjaciela Harry’ego, przyjęliśmy dzisiaj ponad cztery tysiące dolarów wpłat. Większość z tego pochodzi od ludzi, których nazwałby pan biednymi, ale jest ich o wiele więcej niż bogatych. Zaprzęgniemy te pieniądze do pracy. I tym razem nie będziemy pożyczać łajdakom, może pan być pewny. Sam jestem łajdakiem i wyczuwam ich na milę. Niech pan przekaże gratulacje pracownikom obsługi klienta. A teraz, panie Bent, Pan Maruda i ja idziemy na spotkanie w sprawie robienia pieniędzy.


* * *

Teemer Spools pięli się coraz wyżej dzięki dużemu kontraktowi na znaczki. I tak zawsze potrafili najlepiej drukować, ale teraz mieli ludzi i środki, żeby starać się o wszystkie wielkie kontrakty. No i można było im ufać. Moist zawsze miał trochę wyrzutów sumienia, kiedy ich odwiedzał, gdyż Teemer Spools reprezentowali to wszystko, co on tylko udawał.

Gdy dotarł na miejsce, wszędzie paliły się światła. Pan Spools siedział w gabinecie i pisał coś w rejestrze. Uniósł głowę, a kiedy zobaczył Moista, powitał go uśmiechem, jaki rezerwuje się dla najlepszego klienta.

— Pan Lipwig! Co mogę dla pana zrobić? Proszę usiąść! Ostatnio rzadko pana widujemy!

Moist usiadł i gawędził, gdyż pan Spools lubił pogawędzić.

Sytuacja była trudna. Sytuacja zawsze była trudna. Ostatnio pojawiły się liczne nowe drukarnie. T S wyprzedzali konkurencję, pozostając na szczycie. To przykre, stwierdził z poważną miną pan Spools, ale nasi „przyjacielscy” rywale, magowie z Wydawnictw Niewidocznego Uniwersytetu, trochę wtopili ze swoimi mówiącymi książkami…

— Mówiące książki? To chyba dobry pomysł — wtrącił Moist.

— Całkiem możliwe — zgodził się Spools i pociągnął nosem. — Ale te nie były do tego przeznaczone, a już na pewno nie miały narzekać na jakość kleju i prymitywny skład. Oczywiście teraz uniwersytet nie może ich oddać na przemiał.

— Czemu nie?

— Proszę sobie wyobrazić te wrzaski! Nie, z satysfakcją stwierdzam, że nadal utrzymujemy się na fali. Ehm… Czy może życzy pan sobie czegoś specjalnego?

— Co możecie zrobić z czymś takim? — spytał Moist, kładąc na blacie jeden z nowych dolarów.

Spools podniósł go i uważnie przeczytał wszystkie napisy. A potem, jakby nieobecnym głosem, powiedział:

— Rzeczywiście coś słyszałem. Czy Vetinari wie, co pan planuje?

— Panie Spools, założę się, że wie, jakie noszę buty i co jadłem na śniadanie.

Drukarz odłożył banknot, jakby papier zaczął tykać.

— Widzę, co pan chce zrobić. Tak niewielki przedmiot, a jednak taki niebezpieczny…

— Może je pan wydrukować? — spytał Moist. — Oczywiście nie ten. Zrobiłem parę, żeby sprawdzić ideę w działaniu. Chodzi mi o banknoty wysokiej jakości, o ile znajdę artystę, który mi je narysuje.

— Ależ tak. Nasza firma jest symbolem jakości. Montujemy nową prasę, żeby nadążyć za popytem. Ale co z bezpieczeństwem?

— Jak to, tutaj? Jak dotąd nikt was nie niepokoił, prawda?

— Nie, rzeczywiście nie. Tylko że jak dotąd nie leżały tu stosy pieniędzy, jeśli pan rozumie, o co mi chodzi.

Spools podniósł banknot… i wypuścił go. Papier spłynął łagodnie w powietrzu i wylądował na biurku.

— I takich lekkich — dodał Spools. — Kilka tysięcy dolarów da się wynieść bez trudu.

— Ale dość trudno je przetopić. Może zbudujcie tę nową prasę w mennicy? Mają tam dość miejsca. I po kłopocie.

— No tak, to by miało sens. Ale wie pan, prasa jest ciężka i trudno ją przenieść. Transport zajmie kilka dni. Spieszy się panu? Oczywiście, że tak.

— Zatrudnijcie golemy. Cztery golemy podniosą wszystko. Wydrukujcie mi pierwsze dolary na pojutrze, a pierwszy tysiąc to premia.

— Dlaczego zawsze taki pośpiech, panie Lipwig?

— Bo ludzie nie lubią zmian. Ale jeśli zmiana nastąpi dostatecznie szybko, przeskakują tylko z jednej normalności do drugiej.

— No cóż, chyba mogę wynająć kilka golemów — zgodził się drukarz. — Ale obawiam się, że istnieją też inne problemy, nie tak łatwe do rozwiązania. Zdaje pan sobie sprawę, że jeśli zacznie pan drukować pieniądze, będą się zdarzać fałszerstwa. Dwudziestopensowy znaczek może nie jest wart wysiłku, ale jeśli zechce pan mieć, powiedzmy, notę dziesięciodolarową?

Moist uniósł brwi.

— Prawdopodobnie ma pan rację. To problem?

— Bardzo poważny, przyjacielu. Jasne, możemy pomóc. Porządny czerpany papier z deseniem wypukłych włókien, znaki wodne, dobre tusze spirytusowe, częsta wymiana matryc, żeby grafika była ostra, drobne sztuczki przy projektowaniu… I jeszcze skomplikowane rysunki. To ważne. Owszem, możemy to dla pana zrobić. Będą kosztowne. I stanowczo sugeruję, żeby znalazł pan grawera tak dobrego jak ten…

Pan Spools przekręcił klucz w jednej z dolnych szuflad biurka i rzucił na blat arkusz zielonych „Wież Sztuk” po 50 pensów. Po czym wręczył Moistowi duże szkło powiększające.

— To papier najwyższej jakości, oczywiście — dodał, gdy Moist się przyglądał.

— Jesteście naprawdę świetni. Widzę każdy szczegół… — szepnął Moist pochylony nad arkuszem.

— Nie — zapewnił pan Spools z niejaką satysfakcją. — W rzeczywistości pan nie widzi. Ale może pan zobaczyć, używając tego…

Sięgnął do szafki i postawił przed Moistem ciężki mosiężny mikroskop.

— Umieścił tu więcej detali niż my — mówił, gdy Moist regulował obraz. — Dotarł do samej granicy tego, do czego można skłonić metal i papier. Zaświadczam, że ma pan przed sobą dzieło geniusza. On byłby dla pana wybawieniem.

— Niesamowite — uznał Moist. — Musimy go mieć! Dla kogo teraz pracuje?

— Dla nikogo, panie Lipwig. Siedzi w więzieniu i czeka go szubienica.

— Owlswick Jenkins?

— Zeznawał pan przeciw niemu, panie Lipwig — przypomniał łagodnie Spools.

— No tak, ale tylko potwierdziłem, że kopiował nasze znaczki i ile mogliśmy na tym stracić! Nie spodziewałem się, że go powieszą!

— Jego lordowska mość jest bardzo wyczulony na przypadki zbrodni przeciwko miastu, jak to określa. Uważam, że nie spisał się jego obrońca. W końcu przy produktach Jenkinsa nasze własne znaczki wyglądały jak fałszywki. Wie pan, moim zdaniem biedak nie zdawał sobie sprawy, że to, co robi, jest przestępstwem.

Moist przypomniał sobie wodniste, przerażone oczy i wyraz bezradnego zdumienia.

— Tak — zgodził się. — Pewnie ma pan rację.

— Może spróbowałby pan jakoś wpłynąć na Vetinariego…

— Nie. To się nie uda.

— Ach… Jest pan pewien?

— Tak — stwierdził krótko Moist.

— No cóż… Co możemy zrobić, to zrobimy. Teraz możemy nawet automatycznie numerować te banknoty. Ale grafika musi być najwyższej jakości. Naprawdę chciałbym pomóc, panie Lipwig. Jesteśmy pańskimi dłużnikami. Dostajemy teraz tak wiele oficjalnych zleceń, że bardzo nam się przyda to miejsce w mennicy. Słowo daję, jesteśmy właściwie rządową drukarnią!

— Naprawdę? — zdziwił się Moist. — To… ciekawe.


* * *

Padało mocno. Rynny bulgotały i groziły przelaniem. Od czasu do czasu wiatr porywał kaskadę spływającej z dachu wody, by chmurą kropel uderzyć w twarz każdego, kto patrzyłby w górę. Ale to nie była noc patrzenia w górę. To była noc garbienia się i szybkiego marszu do domu.

Krople deszczu bębniły o szyby w oknach domu noclegowego pani Cake, w szczególności w oknach pokoju na tyłach, który zajmował Mavolio Bent, w tempie dwudziestu siedmiu na sekundę, plus minus piętnaście procent.

Pan Bent lubił liczyć. Liczbom można ufać, z wyjątkiem może pi, ale pracował nad tym w czasie wolnym i wcześniej czy później pi musiało ustąpić.

Siedział na łóżku i patrzył, jak liczby tańczą mu w głowie. Zawsze dla niego tańczyły, nawet w trudnych czasach. A te trudne czasy były takie strasznie trudne… Teraz przyszłość mogła kryć kolejne.

Rozległo się pukanie.

— Proszę wejść, pani Cake! — zawołał.

Gospodyni otworzyła drzwi.

— Zawsze pan wie, że to ja. Prawda, panie Bent?

Pani Cake była bardziej niż trochę nerwowa w obecności swego najlepszego lokatora. Zawsze płacił czynsz w terminie — dokładnie w terminie, zachowywał w pokoju skrupulatny porządek i oczywiście był profesjonalnym dżentelmenem. Pewnie, miał wyraz twarzy kogoś prześladowanego i dziwny zwyczaj starannego nastawiania zegara przed codziennym wyjściem do pracy, lecz z tym mogła się pogodzić. W zatłoczonym mieście nie brakowało lokatorów, ale tacy czyści, regularnie płacący, którzy nigdy nie skarżyli się na wyżywienie — tacy trafiali się rzadko i należało ich doceniać, nawet jeśli zamykali swoją szafę na taką skomplikowaną kłódkę. Ale nie warto chyba o tym wspominać.

— Tak, pani Cake — potwierdził Bent. — Zawsze wiem, że to pani, ponieważ między pani stuknięciami występuje charakterystyczna przerwa jednej przecinek cztery sekundy.

— Naprawdę? Coś takiego! — zawołała pani Cake, która lubiła brzmienie słowa „charakterystyczna”. — Zawsze powtarzam, że świetnie pan dodaje. Ehm… Na dole będzie czekać trzech dżentelmenów, którzy spytają o pana…

— Kiedy?

— Za jakieś dwie minuty.

Bent powstał jednym płynnym ruchem jak klaun wyskakujący z pudełka.

— Mężczyźni? W co będą ubrani?

— No więc w te, no wie pan… ubrania? — odpowiedziała niepewnie pani Cake. — Czarne. Jeden z nich poda mi wizytówkę, ale nie zdołam jej odczytać, bo będę miała niedobre okulary. Oczywiście, mogłabym teraz pójść i założyć te właściwe, ale strasznie boli mnie głowa, jeśli nie pozwolę, żeby przeczucie odtworzyło się jak należy. Hm… A teraz pan ma powiedzieć: „Niech mnie pani zawiadomi, kiedy się zjawią, pani Cake”. — Spojrzała na niego wyczekująco. — Przepraszam, lecz miałam przeczucie, że przychodzę tu i opowiadam o moim przeczuciu, więc pomyślałam, że lepiej przyjdę. Trochę to niemądre, ale nie da się zmienić tego, jaki się człowiek urodził. Zawsze to powtarzam.

— Niech mnie pani zawiadomi, kiedy się zjawią, pani Cake — poprosił Bent.

Pani Cake spojrzała na niego z wdzięcznością i wyszła.

Bent znowu usiadł. Życie z przeczuciami pani Cake bywało nieco skomplikowane, zwłaszcza teraz, kiedy stawały się rekursywne. Jednak do etosu ulicy Wiązów należało pobłażliwe traktowanie cudzych słabostek w nadziei na podobne podejście do własnych. Lubił panią Cake, ale nie miała racji. Da się zmienić to, jaki się człowiek urodził. Gdyby nie, nie byłoby żadnej nadziei.

Po paru minutach usłyszał dzwonek i stłumione rozmowy. Kiedy pani Cake zapukała do drzwi, należycie udał zaskoczenie.

Po chwili przyjrzał się wizytówce.

— Pan Cosmo? Och… To dziwne. Proszę ich tu przysłać…

Urwał i rozejrzał się. Ścianki działowe były teraz w mieście wszechobecne. Jego pokój był dokładnie dwa razy większy od łóżka, a było to wąskie łóżko. Troje ludzi tutaj musiałoby dobrze się znać. Czworo dobrze by się poznało, czy tego by chcieli, czy nie. W pokoju znajdowało się jedno nieduże krzesło, które Bent trzymał na szafie, żeby nie przeszkadzało.

— Może tylko pana Cosmo — zasugerował.

Minutę później gość został z dumą wprowadzony.

— Cóż za urocza kryjówka, panie Bent — zaczął Cosmo. — Wygodna… hm…

— W pobliżu bliskich miejsc — rzekł Bent, zdejmując krzesło z szafy. — Proszę bardzo, sir. Nieczęsto przyjmuję gości.

— Od razu przejdę do rzeczy, panie Bent. — Cosmo usiadł. — Kierownictwu nie podoba się, cha, cha, kierunek, w jakim bank jest kierowany. Jestem pewien, że panu również.

— Istotnie, sir, wolałbym, żeby był inny.

— Powinien zwołać posiedzenie rady nadzorczej!

— Owszem, sir, ale obawiam się, że zgodnie z regulaminem banku nie musi tego robić jeszcze przez tydzień.

— Zrujnuje bank!

— Prawdę mówiąc, sir, zyskaliśmy wielu nowych klientów.

— Przecież nie może pan chyba lubić tego człowieka! Nie pan, panie Bent!

— Łatwo go polubić, sir. Ale zna mnie pan. Nie ufam tym, którzy zbyt często się śmieją. Serce głupców jest w domu wesela. Nie powinien kierować pańskim bankiem.

— Chcę o nim myśleć jak o naszym banku, panie Bent — zapewnił wielkodusznie Cosmo. — Ponieważ, w bardzo realny sposób, jest nasz.

— Jest pan zbyt uprzejmy, sir — odparł Bent.

Wpatrywał się w deskę podłogi, widoczną przez dziurę w taniej ceracie, która z kolei została obnażona, w bardzo realny sposób, przez wytarte miejsce w dywanie, który — w bardzo realny sposób — był jego.

— O ile wiem, zaczął pan u nas pracować bardzo młodo — ciągnął Cosmo. — Mój ojciec osobiście dał panu posadę praktykanta księgowego. Prawda?

— Rzeczywiście, sir.

— Był człowiekiem… pełnym zrozumienia. I słusznie. Nie warto grzebać w przeszłości…

Cosmo przerwał na moment, by słowa zapadły w umysł. Bent był przecież inteligentny. Po co używać młota, skoro piórko spłynie w dół i osiągnie podobny skutek?

— Może znajdzie pan sposób, który pozwoli go usunąć ze stanowiska bez nadmiernego zamieszania ani rozlewu krwi? Musi coś być… — stwierdził. — Nikt przecież nie pojawia się znikąd. A o jego przeszłości wiadomo nawet mniej niż na przykład, dla podtrzymania dyskusji, o pańskiej.

Kolejna dyskretna sugestia. Bentowi drgnęła powieka.

— Ale Pan Maruda nadal będzie prezesem — wymamrotał, a deszcz bębnił o szybę.

— O tak. Lecz jestem przekonany, że znajdzie się pod opieką kogoś, kto… tak to nazwijmy… lepiej sobie radzi z tłumaczeniem jego miłych szczeknięć na bardziej tradycyjne decyzje.

— Rozumiem.

— A teraz muszę już iść. — Cosmo wstał. — Z pewnością ma pan wiele do… — rozejrzał się po pustym pokoju, który nie zdradzał żadnych przejawów zamieszkiwania przez ludzi: żadnych obrazków, książek, odpadków życia… i dokończył: — …zrobienia?

— Wkrótce położę się spać — odparł Bent.

— Niech mi pan powie, panie Bent, ile panu płacimy? — Cosmo zerknął w stronę szafy.

— Czterdzieści jeden dolarów miesięcznie.

— Ale za to ma pan pewność zatrudnienia…

— Tak też do tej pory uważałem, sir.

— Zastanawiam się tylko, dlaczego postanowił pan zamieszkać tutaj.

— Lubię monotonię, sir. Niczego ode mnie nie wymaga.

— No, pora ruszać — stwierdził Cosmo nieco szybciej, niż było to konieczne. — Na pewno zdoła nam pan pomóc, panie Bent. Zawsze był pan pomocny. Byłoby szkoda, gdyby nie mógł pan być nam pomocny także obecnie.

Bent wpatrywał się w podłogę. Dygotał.

— I chyba mogę pana zapewnić w imieniu nas wszystkich, że uważamy pana za członka rodziny. — Cosmo przemyślał to zdanie, wspominając szczególne zalety Lavishów, i dodał: — Ale w tym dobrym znaczeniu.

Загрузка...