Rozdział ósmy

Jako w Dole, tak i na Górze — Przez cierpienie do gwiazd — Głowa do łamigłówek — Smutna przeszłość pana Benta — Coś w szafie — Cudowne pieniądze — Rozmyślania o szaleństwie w wykonaniu Igora — Kocioł gęstnieje

Hubert w zadumie stukał w jedną z rurek Chlupera.

— Igorze — rzucił.

— Tak, jafnie panie? — odezwał się Igor za jego plecami.

Hubert podskoczył.

— Zdawało mi się, że jesteś tam, przy swoich ogniwach błyskawicowych — wykrztusił.

— Tam byłem, a teraz jeftem tutaj. Czego pan fobie życzy?

— Zablokowałeś wszystkie zawory, Igorze. Nie mogę wprowadzić żadnych zmian!

— Iftotnie, fir — przyznał spokojnie Igor. — Przyniofłoby to zafkakująco groźne fkutki.

— Ale chcę zmienić niektóre parametry, Igorze. — Hubert z roztargnieniem zdjął z kołka ceratowy kapelusz.

— Obawiam fię, że to pewien problem, fir. Profił mnie pan, żebym doftroił Chlupera tak dokładnie, jak to tylko możliwe.

— No oczywiście. Dokładność jest elementem kluczowym.

— I teraz jeft… ekftremalnie dokładny, fir. — Igor wydawał się nieco zakłopotany. — Być może nawet przefadnie dokładny, fir.

To „przefadnie” sprawiło, że Hubert sięgnął po parasol.

— Jak coś może być za dokładne?

Igor rozejrzał się, nagle zdenerwowany.

— Czy będzie panu przefkadzać, jefli przykręcę trochę seplenienie?

— A możesz?

— W famej rzeczy, fir… To znaczy: w samej rzeczy. Ale to sprawy klanowe, rozumie pan. Feplenienie jest wymagane, jak fwy. Myślę jednak, że wyjaśnienie i tak będzie dostatecznie trudne.

— No tak, ehm, dziękuję. Mów dalej.

Było to długie wyjaśnienie. Hubert słuchał uważnie, z otwartymi ustami. Termin „kult cargo” przefrunął obok, a po nim krótka dysertacja na temat hipotezy, że cała woda-wszędzie-wie, gdzie jest pozostała woda, kilka ciekawych faktów o możliwych zastosowaniach dzielonego krzemu i co się z nim dzieje w obecności sera, o dobroczynnych i ryzykownych oddziaływaniach rezonansu morficznego na terenach o wysokim poziomie tła magicznego, prawda o jednojajowych bliźniakach oraz fakt, że jeśli prawdziwa jest fundamentalna maksyma okultyzmu „Jako w Górze, tak i na Dole”, to samo dotyczy „Jako w Dole, tak i na Górze”.

Ciszę, jaka potem zapadła, zakłócało tylko kapanie wody w Chluperze i odgłos ołówka byłego Owlswicka, który pracował z demonicznym talentem.

— Czy mógłbyś wrócić do seplenienia? — poprosił Hubert. — Sam nie wiem czemu, ale w ten sposób brzmi to jakby lepiej.

— Oczywifcie, fir.

— No dobrze. Więc tak naprawdę powiedziałeś, że możemy teraz zmienić sytuację ekonomiczną miasta, regulując Chlupera? Że on jest jak woskowa laleczka jakiejś wiedźmy, a ja mam wszystkie szpilki?

— Ma pan rację, fir. Bardzo ładna analogia.

Hubert patrzył na kryształowe arcydzieło. Światło w krypcie zmieniało się bez przerwy, gdy życie ekonomiczne miasta przepływało szklanymi rurkami, niektórymi cienkimi jak włos.

— To model ekonomii, który w rzeczywistości jest prawdziwą ekonomią?

— Są identyczne, fir.

— A zatem jednym uderzeniem młotka mogę pchnąć miasto w nieodwracalny krach ekonomiczny?

— Iftotnie, fir. Chce pan, żebym przyniófł młotek?

Hubert patrzył na tę płynącą, kapiącą, pieniącą się konstrukcję, będącą Chluperem, i oczy wychodziły mu z orbit. Zaczął chichotać, ale chichot szybko przerodził się w śmiech.

— Haha! Ahahaha!!! AHAHAHAHA!!!! Możesz mi podać szklankę wody? HAHAHAHA!!! Hahahahaha!! HAHA HAHA!!!

Śmiech urwał się nagle.

— To nie może być poprawne, Igorze.

— Doprawdy, fir?

— Absolutnie! Spójrz na naszą starą przyjaciółkę, Kolbę 244a! Widzisz? Jest pusta!

— Iftotnie, fir.

— Istotnie istotnie! — potwierdził Hubert. — Kolba 244a reprezentuje rezerwy złota w naszym własnym skarbcu, Igorze. A dziesięć ton złota nie może tak zwyczajnie wstać i wyjść! Co? HAHAHAHA!!! Możesz mi przynieść tę szklankę wody, o którą prosiłem? Hahaha aha!! HAHA HAHA!!!


* * *

Uśmiech igrał na wargach Cosmo, które były ryzykownym placem zabaw dla czegoś tak niewinnego jak uśmiechy.

— Wszyscy?

— W każdym razie wszyscy rachmistrze z kantoru — odparł Dotychczas. — Po prostu wybiegli na ulicę. Niektórzy zapłakani.

— To właściwie panika — mruknął Cosmo.

Zerknął na portret Vetinariego naprzeciwko biurka i był pewien, że Patrycjusz mrugnął do niego.

— Jak rozumiem, wystąpił jakiś problem z głównym kasjerem, sir.

— Panem Bentem?

— Podobno zrobił błąd, sir. Mówią, że mamrotał do siebie, a potem wybiegł z sali. Mówią też, że część personelu rozpoczęła poszukiwania.

— Mavolio Bent zrobił błąd? Nie sądzę — oświadczył Cosmo.

— Mówią, że uciekł, sir.

Cosmo o mało co uniósłby brew bez mechanicznego wspomagania — był już tak blisko.

— Uciekł? A czy niósł jakieś duże i ciężkie worki? Zwykle je niosą.

— O ile wiem, nie niósł, sir.

— To by było… pomocne.

Cosmo rozparł się w fotelu i po raz trzeci tego dnia ściągnął czarną rękawiczkę. Podziwiał swoją dłoń. Sygnet wyglądał imponująco, zwłaszcza na bladoniebieskim palcu.

— Widziałeś kiedyś szturm na bank, Drumknott? — zapytał. — Widziałeś tłumy walczące o swoje pieniądze?

— Nie, sir.

Dotychczas znów zaczynał się niepokoić. Ciasne buty były, no… zabawne, ale przecież palec nie powinien mieć takiego koloru…

— Przerażający widok. To jakby patrzeć na wieloryba wyrzuconego na plażę i żywcem pożeranego przez kraby. — Cosmo obracał dłonią, by światło lepiej ukazywało cieniste V. — Może się szarpać w agonii, ale istnieje tylko jedno możliwe zakończenie. Straszne widowisko, jeśli dobrze się je zorganizuje.

Tak właśnie myśli Vetinari, radowała się dusza Cosmo. Plany mogą się rozsypać. Nie można zaplanować przyszłości. Tylko człowiek arogancki planuje. Człowiek mądry steruje.

— Jako jeden z dyrektorów banku i oczywiście zatroskany obywatel… — oświadczył z rozmarzeniem — …napiszę teraz list do „Pulsu”.

— Tak, sir, oczywiście — zgodził się Dotychczas. — A ja poślę po jubilera, dobrze? Jak słyszałem, mają takie małe szczypce, którymi…

— Przez cierpienie do gwiazd, Drumknott. To wyostrza mój umysł.

Rękawiczka wróciła na miejsce.

— Ehm…

Po czym Dotychczas zrezygnował. Starał się jak najlepiej, ale Cosmo uparcie zmierzał ku własnej destrukcji. W tej sytuacji człowiek rozsądny mógł tylko wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy, a potem zachować życie, by je wydawać.

— Znowu sprzyjało mi szczęście, sir… — zaryzykował.

Wolałby jeszcze trochę odczekać, ale było jasne, że czas już się kończy.

— Naprawdę? O co chodzi?

— O ten projekt, nad którym ostatnio pracuję…

— Wielkim kosztem? Co z nim?

— Sądzę, że mógłbym zdobyć laskę Vetinariego, sir.

— Chodzi ci o jego laskę z ukrytą klingą?

— Tak, sir. O ile mi wiadomo, nigdy nie wydobył tej klingi w gniewie.

— Jak rozumiem, zawsze ma tę laskę przy sobie.

— Nie powiedziałem, że to będzie łatwe, sir. Ani tanie. Ale po długich przygotowaniach widzę prostą drogę do sukcesu — zapewnił Dotychczas.

— Mówią, że stal tego ostrza powstała z żelaza wydobytego z krwi tysiąca ofiar…

— Tak słyszałem, sir.

— Widziałeś ją?

— Tylko przez moment, sir.

Po raz pierwszy w karierze Dotychczasowi zrobiło się żal Cosmo. W jego głosie była jakaś tęsknota… On nie chciał zająć miejsca Vetinariego — w mieście było wielu takich, którzy chcieliby zająć miejsce Vetinariego. Cosmo chciał być Vetinarim…

— Jak wyglądała?

Głos brzmiał błagalnie. Jady musiały już przedostać się do mózgu, uznał Dotychczas. Ale Cosmo wcześniej też miał jadowity umysł. Może się zaprzyjaźnią?

— Eee… No więc uchwyt i pochwa są całkiem jak w pańskiej lasce, sir, choć nieco wytarte. Jednak samo ostrze jest szare i wygląda…

— Szare?

— Tak, sir. Wygląda na stare i jakby nie całkiem gładkie. Ale tu i tam, kiedy pada na nie światło, pojawiają się drobne czerwone i złote plamki. Muszę przyznać, że to bardzo złowieszcza wizja.

— Te plamki światła to na pewno krew — stwierdził zamyślony Cosmo. — Albo… Tak, to możliwe… Możliwe, że to uwięzione dusze tych, którzy zginęli, by powstała ta straszna klinga.

— O tym nie pomyślałem, sir — przyznał Dotychczas, który spędził dwie noce z nową klingą, torbą hematytu, mosiężną drucianą szczotką i pewnymi chemikaliami. Udało mu się stworzyć broń, która wyglądała, jakby miała samodzielnie skoczyć człowiekowi do gardła.

— Mogę ją dostać jeszcze dziś wieczorem?

— Myślę, że tak, sir. To będzie niebezpieczne, sam pan rozumie.

— I wymaga dalszych wydatków, jak podejrzewam — stwierdził Cosmo bardziej wnikliwie, niż Dotychczas mógł się spodziewać w jego obecnym stanie.

— Tak wielu trzeba przekupić, sir… Nie będzie zadowolony, kiedy odkryje stratę, a nie chciałem ryzykować, gdyż wykonanie falsyfikatu na zamianę wymagałoby długiego czasu.

— Tak, rozumiem.

Cosmo znów zdjął rękawiczkę i przyjrzał się swojej dłoni. Zdawało się, że na palcu pojawił się zielonkawy odcień — zastanowił się, czy w stopie pierścienia nie występuje miedź. Ale sunące w górę ramienia różowe, prawie czerwone pasma wyglądały bardzo zdrowo.

— Tak. Zdobądź mi laskę — wymruczał i odwrócił dłoń, by sygnet pochwycił światło lamp. Dziwne, nie czuł już ciepła na palcu, ale to przecież bez znaczenia.

Wyraźnie widział przyszłość. Buty, mycka, sygnet, laska… To jasne, że w miarę wypełniania okultystycznej przestrzeni, zajmowanej przez Vetinariego, ten nieszczęśnik będzie coraz słabszy, coraz bardziej zagubiony, zacznie źle kojarzyć fakty i popełniać błędy…

— Zajmij się tym, Drumknott — polecił.


* * *

Havelock, lord Vetinari, rozmasował grzbiet nosa. Miał za sobą długi dzień, który wyraźnie zmieniał się w długi wieczór.

— Chyba potrzebuję chwili odpoczynku. Załatwmy to teraz — powiedział.

Drumknott podszedł do długiego stołu, na którym o tej porze leżały już egzemplarze kilku wydań „Pulsu”. Jego lordowska mość starał się śledzić to, o czym ludzie sądzili, że się dzieje.

Vetinari westchnął. Ludzie bez przerwy mówili mu różne rzeczy. Nawet w ciągu minionej godziny wielu mówiło mu o różnych rzeczach. Mówili mu te rzeczy z wielu powodów: by się zasłużyć, by zarobić, w celu wymiany przysług, ze złośliwości, dla żartu albo — co było podejrzane — z powodu deklarowanej troski o dobro publiczne. To, co w ten sposób powstawało, nie było informacją, ale jakąś ogromną, stuoką kulą drobnych, wijących się faktoidów, z której z wielką ostrożnością można było wyłuskać jakieś informacje.

Sekretarz położył przed nim azetę, starannie rozłożoną na właściwej stronie i w miejscu zajętym przez duży kwadrat wypełniony małymi kwadracikami; w niektóre wpisano liczby.

— Dzisiejsze Jikan no Muda, sir — powiedział.

Vetinari przyglądał się kwadratowi przez kilka sekund, po czym oddał azetę. Zamknął oczy i zaczął bębnić palcami o stół.

— Hm… 9 6 3 1 7 4… — Drumknott notował pilnie ciąg liczb, aż Patrycjusz zakończył: — …8 4 2 3. I jestem pewien, że takie samo zamieścili w zeszłym miesiącu. W poniedziałek, o ile pamiętam.

— Siedemnaście sekund, sir — powiedział Drumknott. Jego ołówek wciąż odrabiał dystans.

— Cóż, to był męczący dzień. I jaki to ma sens? Łatwo przechytrzyć liczby. Liczby nie mogą oddać. Za to ludzie układający krzyżówki… Ci są naprawdę podstępni. Kto mógłby wiedzieć, że „pysdx” oznaczało w starożytnym Efebie rzeźbioną w kości igielnicę?

— No więc pan, sir, oczywiście — odparł Drumknott, starannie układając teczki. — A także kustosz Starożytności Efebiańskich w Królewskim Muzeum Sztuki, „Zagadkowicz” z „Pulsu” oraz panna Grace Speaker, która prowadzi sklep zoologiczny na Błonnych Schodach.

— Powinniśmy mieć na oku ten jej sklep, Drumknott. Kobieta z takim umysłem zadowala się dostarczaniem psiej karmy? Nie wydaje mi się.

— Rzeczywiście, sir. Zanotuję to.

— Nawiasem mówiąc, miło mi słyszeć, że twoje nowe buty przestały skrzypieć.

— Dziękuję, sir. Bardzo dobrze się rozchodziły.

Vetinari w zamyśleniu patrzył na dzisiejsze raporty.

— Pan Bent, pan Bent… — powiedział. — Tajemniczy pan Bent… Bez niego Królewski Bank miałby kłopoty o wiele poważniejsze, niż miał w rzeczywistości. A teraz, gdy Benta zabrakło, upadnie. Bank obraca się wokół niego. Bije w rytmie jego pulsu. Jestem pewien, że stary Lavish bał się Benta. Powiedział, że jego zdaniem Bent jest…

Umilkł.

— Sir? — odezwał się Drumknott.

— Przyjmijmy po prostu do wiadomości, że okazał się pod każdym względem wzorowym obywatelem — rzekł Vetinari. — Przeszłość to niebezpieczna kraina, czyż nie?

— Nie mamy o nim żadnych danych.

— Nigdy nie zwrócił na siebie uwagi. Jedyne, co wiem na pewno, to że przybył tutaj jako dziecko, na wozie będącym własnością grupy wędrownych księgowych.


* * *

— Znaczy jak? Jak druciarze albo wróżki? — pytał Moist, gdy dorożka toczyła się po coraz węższych i coraz ciemniejszych ulicach.

— Zapewne można tak to określić — przyznała panna Drapes z lekką nutką dezaprobaty. — Wędrują trasami sięgającymi aż do gór, prowadzą księgi małych firm, pomagają ludziom przy podatkach i takie rzeczy. — Odchrząknęła. — Całe rodziny. To musi być cudowne życie.

— Codziennie nowe rejestry. — Moist z powagą pokiwał głową. — A wieczorami ci szczęśliwi, roześmiani księgowi piją piwo i przy muzyce akordeonów tańczą Polkę Podwójnej Księgowości.

— Naprawdę? — zapytała nerwowo panna Drapes.

— Nie wiem. Ale przyjemnie byłoby wierzyć, że tak. No cóż, to wyjaśnia pewne kwestie. Był oczywiście ambitny. A pewnie jedyne, na co mógł liczyć w drodze, to że pozwolą mu powozić.

— Miał trzynaście lat — przypomniała panna Drapes i głośno wytarła nos. — To takie smutne… — Zwróciła do Moista mokrą od łez twarz. — W jego przeszłości jest coś okropnego, panie Lipstick. Podobno któregoś dnia jacyś ludzie przyszli do banku i pytali…

— Jesteśmy na miejscu, pani Cake — oznajmił dorożkarz i zahamował ostro. — Należy się jedenaście pensów i nawet nie proście, żebym zaczekał, bo tutaj człowiek ani mrugnąć nie zdąży, jak ustawią mu konia na cegłach i zwiną podkowy.

Drzwi do domu noclegowego otworzyła najbardziej owłosiona kobieta, jaką Moist w życiu widział, ale w okolicach ulicy Wiązów człowiek uczył się nie zwracać uwagi na takie rzeczy. Pani Cake znana była z tego, że przyjmuje na kwaterę przybywających do miasta nieumarłych i oferuje im bezpieczny, pełen zrozumienia port, zanim staną na własnych nogach, nieważne ile ich mieli.

— Pani Cake? — zapytał.

— Mama jest w kościele. Kazała pana oczekiwać, panie Lipwig.

— O ile mi wiadomo, mieszka tutaj niejaki pan Bent.

— Bankier? Pokój numer siedem na drugim piętrze. Ale nie sądzę, żeby tam był. Nie ma żadnych kłopotów, mam nadzieję?

Moist wyjaśnił sytuację, cały czas świadom drzwi otwierających się odrobinę w cieniach za plecami kobiety. Powietrze ostro pachniało środkiem dezynfekcyjnym. Pani Cake wierzyła, że lepiej ufać czystości niż pobożności, a poza tym bez tej ostrej leśnej nuty połowę klientów doprowadziłby do szaleństwa zapach drugiej połowy.

A pośrodku tego wszystkiego tkwił milczący i bezosobowy pokój pana Benta, głównego kasjera. Młoda kobieta, która przedstawiła się jako Ludmilla, z wielkimi oporami otworzyła im drzwi uniwersalnym kluczem.

— Zawsze był dobrym lokatorem — zapewniła. — Nigdy ani chwili spóźnienia.

Jedno spojrzenie obejmowało wszystko: wąski pokoik, wąskie łóżko, ubrania wiszące równo na ścianach, malutki zestaw z dzbankiem i umywalką oraz nietypowo dużą szafę. Życie zwykle kolekcjonuje nieład, ale nie życie pana Benta. Chyba że, oczywiście, cały się mieścił w szafie.

— Większość waszych długoterminowych lokatorów to nieuma…

— …żywi inaczej — poprawiła surowo Ludmilla.

— Tak, naturalnie… No więc zastanawiam się, dlaczego… pan Bent się tutaj zatrzymał.

— Co pan sugeruje, panie Lipwick? — spytała panna Drapes.

— Musi pani przyznać, że to raczej zaskakujące — bronił się Moist.

A ponieważ i tak była już roztrzęsiona, nie dodał: Niczego nie muszę sugerować. To się samo sugeruje. Wysoki. Ciemna cera. Przychodzi przed świtem, wychodzi po zmroku. Pan Maruda na niego warczy. Ma obsesyjny przymus liczenia. I obsesję na punkcie szczegółów. Jego widok wywołuje lekki dreszcz, po którym człowiek czuje się trochę zawstydzony. Sypia w długim i wąskim łóżku. Wynajmuje pokój u pani Cake, gdzie zatrzymują się wampiry. Nietrudno połączyć razem to wszystko.

— Nie ma to chyba związku z tym człowiekiem, który był tu wczoraj wieczorem? — spytała Ludmilla.

— A co to za człowiek?

— Nie podał nazwiska. Powiedział, że jest przyjacielem. Cały w czerni, miał czarną laskę ze srebrną czaszką. Mama uznała, że to paskudny typek. Ale trzeba pamiętać — dodała Ludmilla — że mama mówi tak prawie o każdym. Miał czarny powóz.

— Chyba nie lord Vetinari?!

— Skąd! Vetinariego mama całkowicie popiera, tylko uważa, że powinien częściej wieszać ludzi. Nie, ten był niezłym tłuściochem, jak mówiła mama.

— Naprawdę? — zdziwił się Moist uprzejmie. — No cóż, bardzo pani dziękuję… Chyba powinniśmy już iść. A przy okazji, nie ma pani przypadkiem klucza do tej szafy?

— Nie ma klucza. Pan Bent nigdy nie sprawiał kłopotów, więc mama nie protestowała, kiedy rok temu wstawił nowy zamek. To jeden z takich magicznych, które sprzedają na Niewidocznym Uniwersytecie — tłumaczyła Ludmilla, kiedy Moist oglądał szafę.

Kłopot z nieszczęsnymi magicznymi zamkami polegał na tym, że praktycznie wszystko może być kluczem — od słowa po dotknięcie.

— To dosyć dziwne, że swoje ubrania wiesza na ścianach, prawda? — zapytał Moist.

Ludmilla rzuciła mu pełne dezaprobaty spojrzenie.

— W tym domu nie używamy słowa „dziwne”.

— Normalne inaczej? — zaproponował.

— Może być. — Oczy dziewczyny błysnęły ostrzegawczo. — Czy można określić, kto jest naprawdę normalny na tym świecie?

No cóż, pewnym kandydatem byłby ktoś, komu paznokcie nie wydłużają się tak wyraźnie, kiedy się zirytuje…

— Musimy już wracać do banku. Jeśli pan Bent się pojawi, proszę mu przekazać, że wiele osób go szuka.

— I martwi się o niego — dodała szybko panna Drapes, po czym zasłoniła dłonią usta i poczerwieniała.

Chciałem tylko robić pieniądze, myślał Moist, prowadząc pannę Drapes w okolice, do których ośmielały się już zajeżdżać dorożki. Sądziłem, że życie bankowca to zyskowna nuda przerywana grubymi cygarami. Zamiast tego okazało się normalne inaczej. Jedyną naprawdę normalną osobą w tym wszystkim jest Igor. No, może jeszcze rzepa, ale co do niej nie mam żadnej pewności.

Zostawił pociągającą nosem pannę Drapes przed jej mieszkaniem przy Radosnego Mydła, z obietnicą, że da jej znać, kiedy zbłąkany pan Bent wyjdzie z ukrycia. Sam natomiast pojechał dalej, do banku. Przyszli już strażnicy z nocnej zmiany, ale sporo pracowników kręciło się jeszcze w budynku. Najwyraźniej nie mogli się pogodzić z nową rzeczywistością. Pan Bent był elementem stałym, jak kolumny.

Cosmo go odwiedził. I na pewno to nie była towarzyska wizyta.

Ale co to było? Groźba? No cóż, nikt nie lubi być pobity. Ale może chodziło o coś bardziej wyrafinowanego. Może „powiemy ludziom, że jesteś wampirem”? Na co osoba rozsądna odpowiedziałaby: wsadź to sobie tam, gdzie słońce nie dochodzi. Coś takiego byłoby groźbą dwadzieścia lat temu, ale dziś? W mieście żyją bardzo liczne wampiry. Neurotyczne jak demon, noszą Czarną Wstążkę, by pokazać, że przyjęli Zobowiązanie, i generalnie radzą sobie ze swoim — z braku lepszego określenia — życiem. Ludzie w większości godzili się z tym. Dzień mijał za dniem bez żadnych kłopotów, a więc sytuację zaczęto uważać za normalną. Normalną inaczej, ale jednak.

No owszem, pan Bent zachowywał dyskrecję co do swej przeszłości, lecz to przecież nie powód do chwytania za widły. Na miłość bogów, od czterdziestu lat siedzi w banku i liczy…

Choć może on sam spoglądał na to inaczej. Człowiek może mierzyć zdrowy rozsądek linijką, ale inni czasem mierzą go ziemniakami.

Nie słyszał, jak zbliża się Gladys. Po prostu w pewnej chwili uświadomił sobie, że za nim stoi.

— Bardzo Się O Pana Niepokoiłam, Panie Lipwig — zadudniła.

— Dziękuję ci, Gladys — odparł ostrożnie.

— Zrobię Panu Kanapkę. Lubi Pan Moje Kanapki.

— Byłoby miło, Gladys, ale panna Dearheart zjawi się wkrótce i razem zjemy kolację na górze.

Blask w oczach golema przygasł na moment, po czym znów się rozjarzył.

— Panna Dearheart?

— Tak, była tu dziś rano.

— Dama?

— Jest moją narzeczoną, Gladys. Przypuszczam, że często będzie mnie tu odwiedzać.

— Narzeczoną — powtórzyła Gladys. — A Tak. Czytam Właśnie „Dwadzieścia Wskazówek, By Twoje Wesele Poszło Jak Z Płatka”.

Oczy jej przygasły. Odwróciła się i poczłapała do schodów.

Moist czuł się jak łajdak. Oczywiście był łajdakiem, ale dzięki temu wcale nie było mu lżej znieść to uczucie. Z drugiej strony ta… niech to demony… a Gladys była błędem mylnie skierowanej kobiecej solidarności. Co mógłby osiągnąć przeciw czemuś takiemu? Adora Belle będzie musiała coś z tym zrobić.

Zauważył jednego ze starszych księgowych, który grzecznie czekał, aż Moist zwróci na niego uwagę.

— Tak? — spytał. — W czym mógłbym pomóc?

— Co pan chce, żebyśmy robili, sir?

— Jak się nazywasz?

— Spittle, sir. Robert Spittle.

— No więc czemu mnie o to pytasz, Bob?

— Ponieważ prezes odpowiada tylko „hau”, sir. Należy zamknąć sejfy. Podobnie jak salę rejestrów. Pan Bent miał wszystkie klucze. I jednak Robert, jeśli pan pozwoli.

— Są klucze zapasowe?

— Może w gabinecie prezesa, sir.

— Posłuchaj mnie… Robercie. Chcę, żebyście poszli do domów i dobrze się wyspali. Jasne? Poszukam kluczy, a potem zamknę każdy zamek, jaki znajdę. Jestem przekonany, że jutro pan Bent znów będzie z nami, ale jeśli nie, zwołam posiedzenie starszych księgowych. Przecież musicie wiedzieć, jak to wszystko działa.

— No… tak. Oczywiście. Tylko że… no… ale… — Głos księgowego ucichł z wolna.

Ale nie ma pana Benta, dokończył w myślach Moist. A przekazywał innym swoje obowiązki z taką łatwością, z jaką ostrygi tańczą tango. Co my teraz zrobimy, do demona?

— Jeszcze są tutaj ludzie? To tyle, jeśli chodzi o bankierskie godziny pracy — odezwał się głos od strony wejścia. — Znowu kłopoty, jak słyszę.

To była Adora Belle i oczywiście chciała powiedzieć: „Hej! Miło cię zobaczyć”.

— Wyglądasz oszałamiająco — stwierdził Moist.

— Tak, wiem — zgodziła się. — Co się dzieje? Dorożkarz mówił, że z twojego banku wyszli wszyscy pracownicy.

Później Moist doszedł do wniosku, że właśnie wtedy wszystko zaczęło się psuć. Na rumaka Plotki trzeba wskakiwać, zanim wybiegnie z dziedzińca, tak żeby ewentualnie dało się ściągnąć wodze. Należało się zastanowić, jak to będzie wyglądać, kiedy personel ucieka z banku. Należało biec do redakcji „Pulsu”. Należało skoczyć na siodło i zawrócić go od razu.

Jednak Adora Belle rzeczywiście wyglądała oszałamiająco. Poza tym zdarzyło się tylko tyle, że jeden z pracowników dziwnie się poczuł i wyszedł z budynku. Co można z tego zrobić?

A odpowiedź brzmiała, naturalnie: Co tylko ktoś zechce.

Zdał sobie sprawę z czyjejś obecności za sobą…

— Panie Lipwig, fir…

Odwrócił się. Widok Igora był jeszcze mniej zabawny niż zwykle, kiedy poprzednim widokiem była Adora Belle.

— Igorze, to naprawdę nie pora… — zaczął Moist.

— Wiem, że nie powinienem wchodzić na górę, fir. Ale pan Clamp mówi, że fkończył fwój drugi ryfunek. Jeft bardzo dobry.

— O czym on mówi? — spytała Adora Belle. — Wydaje mi się, że zrozumiałam prawie dwa słowa.

— Och, na dole, w cudzo… w piwnicy siedzi człowiek, który projektuje dla mnie notę dolarową. Właściwie chodzi o papierowe pieniądze.

— Naprawdę? Bardzo bym chciała to zobaczyć.

— Poważnie?


* * *

Był prawdziwie cudowny. Moist przyglądał się projektowi frontu i tyłu banknotu dolarowego. Pod jaskrawym, białym światłem Igora wydawały się gęste jak śliwkowy pudding i bardziej skomplikowane niż krasnoludzi kontrakt.

— Zrobimy bardzo dużo pieniędzy — powiedział. — Znakomicie się spisałeś, Owls… panie Clamp.

— Wolałbym jednak zatrzymać Owlswicka — rzekł malarz. — To w końcu Jenkins się liczy.

— No fakt — zgodził się Moist. — Na pewno w mieście są dziesiątki Owlswicków. — Spojrzał na Huberta, który stał na drabinie i bezradnie przyglądał się rurkom. — Jak idzie, Hubercie? Pieniądze nadal przepływają?

— Co? Ach, świetnie. Świetnie, świetnie — mruczał Hubert, który niemal przewrócił drabinę, próbując jak najszybciej zejść na dół. Z oszołomieniem i zgrozą patrzył na Adorę Belle.

— To jest Adora Belle Dearheart — przedstawił ją Moist, na wypadek gdyby Hubert miał się rzucić do ucieczki. — Moja narzeczona. Jest kobietą — dodał, widząc jego niepewną minę.

Adora Belle wyciągnęła rękę.

— Witam, Hubercie.

Hubert wytrzeszczył oczy.

— Możesz spokojnie uścisnąć jej dłoń, Hubercie — zapewnił Moist. — Hubert jest ekonomistą. To jakby alchemik, tylko mniej wybuchowy.

— Czyli wiesz, jak przepływają pieniądze, Hubercie? — Adora Belle potrząsnęła bezwładną ręką.

W końcu Hubertowi zaświtała koncepcja mowy.

— Wykonałem zgrzewy na tysiąc dziewięćdziesięciu siedmiu złączach — pochwalił się. — I wydmuchałem prawo malejących przychodów.

— Nie sądzę, żeby komuś się to udało.

Hubert się rozchmurzył.

— To było łatwe — zapewnił. — Wie pani, nie robimy nic złego.

— Na pewno nie. — Adora Belle próbowała cofnąć dłoń.

— Mogę tu śledzić ruch każdego dolara w mieście. Możliwości są nieograniczone! Ale… ale… ale… Um… Oczywiście w żaden sposób niczego nie zakłócamy!

— Miło mi to słyszeć, Hubercie. — Adora Belle szarpnęła mocniej.

— Naturalnie w początkowej fazie zawsze pojawiają się problemy. Ale pracujemy tutaj z wyjątkową ostrożnością. Nic nie zniknęło z tego powodu, że zostawiliśmy otwarty zawór czy coś takiego!

— To bardzo ciekawe…

Adora Belle oparła wolną rękę o bark Huberta i wyrwała drugą z jego uścisku.

— Musimy już iść, Hubercie — powiedział Moist. — Ale pracuj dalej. Jesteśmy z ciebie dumni.

— Naprawdę? — ucieszył się Hubert. — Pan Cosmo mówił, że jestem wariatem, i chciał, żeby ciocia sprzedała Chlupera śmieciarzom!

— Typowo ograniczony, przestarzały sposób myślenia. Mamy w końcu Wiek Anchois. Przyszłość należy do takich ludzi jak ty, którzy potrafią nam wytłumaczyć, jak wszystko działa.

— Należy?

— Zapamiętaj moje słowa — rzekł Moist, stanowczo popychając Adorę Belle w stronę dalekiego wyjścia.

Kiedy zniknęli, Hubert powąchał swoją dłoń i zadrżał.

— Mili ludzie, prawda? — zapytał.

— Tak, jafnie panie.

Hubert patrzył na migotliwe, cieknące rurki Chlupera, falami i pływami wiernie odtwarzające ruch pieniądza w mieście. Jedno uderzenie mogło wstrząsnąć światem. To straszliwa odpowiedzialność.

Igor stanął przy nim. Stali w ciszy, zakłócanej jedynie pluskiem wymiany handlowej.

— Co powinienem zrobić, Igorze? — spytał Hubert.

— W Ftarym Kraju mamy takie przyfłowie — rzekł Igor.

— Co takiego?

— Przyflowie. Mawiamy: „Jefli nie chcef potwora, nie ciągnij za dźwignię”.

— Nie myślisz chyba, że zwariowałem, Igorze?

— Wielu ludzi wielkich nazywano wariatami, jafnie panie. Nawet doktor Hanf Forvord uważany był za faleńca. Ale zapytam: czy faleniec mógłby ftworzyć taki rewolucyjny ekftraktor żywego mózgu?


* * *

— Czy Hubert jest całkiem… normalny? — spytała Adora Belle, kiedy po marmurowych stopniach wspinali się w stronę kolacji.

— Według standardów ludzi ogarniętych obsesją, którzy rzadko wychodzą na świeże powietrze? — spytał Moist. — Powiedziałbym, że całkiem normalny.

— Ale zachowywał się, jakby nigdy dotąd nie widział kobiety!

— Nie jest przyzwyczajony do rzeczy, które nie mają instrukcji obsługi.

— Aha… Ciekawe, czemu tylko mężczyźni są tacy.

Zarabia malutką pensję, pracując dla golemów. Z powodu golemów znosi graffiti i wybijane okna. Biwakuje na pustkowiach i kłóci się z ludźmi potężnymi. Wszystko dla golemów.

Ale nic nie powiedział, ponieważ przeczytał instrukcję.

Dotarli na poziom kierownictwa i Adora Belle pociągnęła nosem.

— Czujesz to? Cudowne, prawda? — powiedziała. — Nawet królika zmieniłoby w mięsożercę.

— Barani łeb? — spytał ponuro Moist.

— Tylko żeby zrobić wywar — zapewniła Adora Belle. — Najpierw wyjmuje się z niego wszystkie te miękkie, galaretowane kawałki. Nie dałeś się chyba nabrać na ten stary żart?

— Jaki stary żart?

— No daj spokój. Chłopiec przychodzi do rzeźnika i mówi „Mama prosi o barani łeb, ale ma pan zostawić w nim oczy, żeby nas opatrzył na cały tydzień”. Rozumiesz? Wykorzystuje grę słów z patrzeniem…

— Wydaje mi się po prostu, że to trochę niesprawiedliwe wobec barana…

— Interesujące… Zjadasz smakowite, anonimowe kawałki zwierzęcia, ale zjadanie innych kawałków uważasz za niesprawiedliwe? Uważasz, że taka głowa sobie myśli „Ale przynajmniej nie zjadł mnie”? Tak formalnie, to im większą część zwierzęcia zjadamy, tym bardziej powinien się cieszyć jego gatunek, bo nie musimy zabijać tylu osobników.

Moist pchnął drzwi i atmosfera znowu wypełniła się dziwną błędnością.

Nie było Pana Marudy. Normalnie czekałby na swojej tacy, gotów rzucić się na Moista z radosnym, wilgotnym powitaniem. Ale taca była pusta.

Pokój wydawał się także większy, gdyż nie zawierał Gladys.

Na podłodze leżała mała niebieska obroża. Powietrze wypełniały zapachy kuchni.

Moist przebiegł korytarzem do kuchni, gdzie golem z wielką powagą stał przy piecu i obserwował podskakującą pokrywkę bardzo dużego garnka. Brudna piana wylewała się i spływała na płytę.

Gladys odwróciła się, słysząc Moista.

— Gotuję Pańską Kolację, Panie Lipwig.

Mroczne zalążki grozy rozpoczęły swoją paranoiczną grę w klasy po wewnętrznej stronie powiek.

— Proszę, odłóż chochlę i odsuń się od garnka — odezwała się Adora Belle.

— Gotuję Kolację Dla Pana Lipwiga — odparła Gladys odrobinę wyzywająco.

Moist miał wrażenie, że bąble szarej piany stają się większe.

— Tak. I wydaje się, że jest już prawie gotowa — powiedziała Adora Belle. — Dlatego Chciałabym Ją Zobaczyć, Gladys.

Zapadła cisza.

— Gladys?

Jednym ruchem Gladys wręczyła jej chochlę i odstąpiła — pół tony żyjącej gliny poruszało się lekko i bezgłośnie jak dym.

Adora Belle ostrożnie uchyliła pokrywkę i wsunęła chochlę w gęsty płyn.

Coś poskrobało but Moista. Spojrzał w dół, prosto w wyłupiaste oczy Pana Marudy.

A potem popatrzył na to, co wynurzało się z kotła, i uświadomił sobie, że minęło co najmniej trzydzieści sekund, odkąd ostatni raz nabrał tchu.

Wbiegła Peggy.

— Ach, tutaj jesteś! Niegrzeczny piesek! — zawołała, chwytając Pana Marudę na ręce. — Uwierzy pan, sam zszedł aż do chłodni! — Rozejrzała się i odgarnęła włosy z czoła. — Ach, Gladys, mówiłam ci, żeby przełożyć na zimny półmisek, kiedy już zacznie gęstnieć!

Moist patrzył na wynurzającą się chochlę i w przypływie ulgi do głowy wciskały się rozmaite kłopotliwe obserwacje.

Pracuję tutaj niecały tydzień. Człowiek, od którego prawie wszystko zależy, uciekł z krzykiem. Zostanę zdemaskowany jako przestępca. To jest barani łeb…

I — dzięki za pamięć, Aimsbury — nosi ciemne okulary.

Загрузка...