Rozdział dziewiąty

Cribbins walczy z zębami — Porada teologiczna — Naprawdę niezła zabawa — Magiczna zabawka Pana Marudy — Książki sir Joshuy — Włamanie w bankowość — Umysły policjantów — Co ze złotem? — Cribbins się rozgrzewa — Powrót profesora Fleada, niestety — Moist liczy swe błogosławieństwa — Wilkołak ujawniony — Splot: dobroczynne działanie — Czas na modlitwę

— Niestety, muszę już zamknąć archiwum, wielebny… — Głos pani Houser wdarł się w marzenia Cribbinsa. — Otwieramy znowu jutro o dziewiątej rano — dodała kobieta z nadzieją.

Cribbins otworzył oczy. Ciepło i równe tykanie zegara sprowadziły na niego cudowną drzemkę. Teraz stała przed nim pani Houser, nie wspaniale naga i różowa, jak występowała niedawno w jego fantazjach, ale w gładkim brązowym płaszczu i niedopasowanym kapeluszu z piórami.

Gwałtownie rozbudzony, nerwowo sięgnął do kieszeni po protezy — wyjmował je zawsze, nie chcąc we śnie powierzać im władzy nad ustami. Odwrócił głowę w ataku gwałtownego a niezwykłego dla siebie zakłopotania, wsunął je z wysiłkiem, potem z jeszcze większym wysiłkiem wsunął je właściwą stroną do góry. Jak zawsze stawiały opór. Zrozpaczony, wyrwał je i raz czy dwa walnął mocno o poręcz krzesła, by złamać ich ducha walki, po czym wbił sobie do ust raz jeszcze.

— Wszg… — Uderzył się w twarz. — Bardżo pani dziękuję — powiedział i otarł wargi chusteczką. — Przepraszam ża to, ale jesztem ich ofiarą. Szłowo daję.

— Nie chciałam pana niepokoić — podjęła pani Houser, a na jej twarzy powoli zanikał wyraz przerażenia. — Na pewno potrzebował pan snu.

— Nie szpałem, droga pani, ale kontemplowałem. — Cribbins wstał. — Kontemplowałem upadek niewiernych i wyniesienie pobożnych. Czyż nie jeszt powiedziane, że Pierwsi będą Osztatnimi, a Osztatni Pierwszymi?

— Wie pan, wielebny, zawsze mnie to trochę niepokoiło — wyznała pani Houser. — No bo co się właściwie stanie z ludźmi, którzy nie są pierwsi, ale też nie całkiem ostatni? Wie pan, tak jakby… truchtają naprzód i starają się jak najlepiej?

Ruszyła do drzwi w sposób, który — nie tak subtelnie, jak sobie wyobrażała — zachęcał go, by jej towarzyszył.

— Rzeczywiście, to prawdziwa żagadka, Berenicze — zgodził się Cribbins i podążył za nią. — Święte tekszty o nich nie wszpominają, ale nie wątpię, że… — Zmarszczył czoło. Rzadko kiedy dręczyły go zagadnienia religijne, a to wyglądało na dość trudne. Jednak zmierzył się z nim niczym rasowy teolog. — Nie wątpię, że żnajdziemy ich nadal truchtajączych, ale być może w przeciwnym kierunku!

— Z powrotem ku Ostatnim? — zaniepokoiła się.

— Ależ droga pani, proszę pamiętać, że wtedy już będą Pierwszymi.

— No tak, o tym nie pomyślałam. To jedyny sposób, żeby coś takiego się udało, chyba że, oczywiście, oryginalni Pierwsi zaczekają, żeby Ostatni ich dogonili.

— To byłby prawdziwy czud — przyznał Cribbins, obserwując, jak zamyka za nimi drzwi. Wieczorne powietrze wydawało się ostre i nieprzyjemne po ciepłym pokoju archiwum, a perspektywę kolejnej nocy w taniej noclegowni przy Małpiatej czyniło podwójnie niemiłą. Potrzebował cudu — i miał przeczucie, że właśnie jakiś nadchodzi.

— Przypuszczam, wielebny, że trudno panu znaleźć jakąś kwaterę — odezwała się pani Houser.

W półmroku nie widział wyraźnie jej twarzy.

— Och, siosztro, nie traczę wiary… — zapewnił. — Jeśli Om nie przybywa, ższyła… Arrgh!

I to w takiej chwili! Sprężyna się zsunęła. To był wyrok!

Ale choć bolesne, zdarzenie mogło się okazać błogosławieństwem. Pani Houser zbliżała się z miną kobiety, która postanowiła czynić dobro za wszelką cenę. A jednak bolało — sprężyna strzeliła go prosto w język.

I nagle odezwał się ktoś z tyłu:

— Bardzo przepraszam, lecz trudno nie zauważyć… Czy mam może przyjemność z panem Cribbinsem?

Rozzłoszczony bolącym językiem, Cribbins odwrócił się z mordem w sercu, ale pani Houser powiedziała:

— To wielebny pan Cribbins, jeśli wolno… Wielebny!

Cribbins rozluźnił zaciśnięte pięści.

— To ja — mruknął.

Blady młody człowiek w staroświeckim garniturze niższego urzędnika przyglądał mu się badawczo.

— Nazywam się Dotychczas — oświadczył. — A jeśli pan jest Cribbinsem… znam pewnego bogatego człowieka, który chciałby się z panem spotkać. To może być pański szczęśliwy dzień.

— Tak sządzisz? — burknął Cribbins. — Jeśli ten człowiek nażywa się Coszmo, to ja też chczę się ż nim szpotkać. I to może być jego szczęśliwy dzień. Szczęściarze ż nasz, czo?


* * *

— Przez moment na pewno byłaś wystraszona — stwierdził Moist.

Usiedli w saloniku z marmurową posadzką. W każdym razie Adora Belle siedziała. Moist prowadził poszukiwania.

— Nie wiem, o co ci chodzi — odparła, kiedy otworzył kredens.

— Golemy nie były zbudowane do wolności. Nie wiedzą, jak sobie radzić.

— Nauczą się. A ona nie skrzywdziłaby psa. — Obserwowała, jak krąży po pokoju.

— Nie byłaś pewna. Słyszałem, jak do niej mówiłaś. W stylu „Odłóż tę chochlę i odwróć się bardzo powoli”. — Moist wysunął szufladę.

— Czy ty czegoś szukasz?

— Kluczy do banku. Gdzieś tutaj powinien być komplet.

Adora Belle przyłączyła się do niego. Miała do wyboru to albo dyskusję o Gladys. Poza tym w apartamencie stały bardzo liczne komody i szafy, więc miała się czym zająć, czekając na przygotowanie kolacji.

— A ten klucz jest do czego? — zapytała po zaledwie kilku sekundach.

Moist się obejrzał. Adora Belle trzymała srebrzysty klucz na kółku.

— To nie ten, powinno ich być o wiele więcej — stwierdził. — A właściwie gdzie go znalazłaś?

Wskazała wielkie biurko.

— Dotknęłam tu z boku i… O, tym razem nie wyszło…

Moist potrzebował ponad minuty, by znaleźć rygiel i wysunąć małą szufladkę. Zamknięta wtapiała się bez śladu w słoje drewna.

— Musi otwierać coś ważnego — stwierdził, ruszając do drugiego biurka. — Może reszta kluczy jest trzymana gdzie indziej? Spróbuj go wypróbować na wszystkim, co znajdziesz. Ja tu właściwie tylko biwakuję. Nie mam pojęcia, co jest w połowie tych szuflad.

Wrócił do biurka i przeglądał jego zawartość, kiedy usłyszał za sobą szczęknięcie i zgrzyt. A potem Adora Belle odezwała się całkiem spokojnie:

— Mówiłeś chyba, że sir Joshua bawił tutaj młode damy, tak?

— Zdaje się, że tak. A czemu?

— No więc to naprawdę była niezła zabawa…

Moist się odwrócił. Drzwiczki ciężkiego kredensu stały otworem.

— O nie… — powiedział. — Do czego to wszystko służy?

— Żartujesz?

— No tak, jasne, oczywiście. Ale wszystko jest takie… czarne.

— I skórzane — zauważyła. — Możliwe, że też gumowe.

Zbliżyli się do odkrytego właśnie muzeum zaawansowanej erotyki. Niektóre eksponaty, uwolnione wreszcie z zamknięcia, rozłożyły się, wysunęły, a w kilku przypadkach odskoczyły na podłogę.

— To jest… — Moist trącił coś, co zrobiło „brzdęk!” — …rzeczywiście gumowe. Stanowczo gumowe.

— I wszystko tutaj jest dość ozdobne — stwierdziła Adora Belle. — Musiały mu się kończyć pomysły.

— Albo to, albo nie zostały już żadne, na które mógłby wpadać. O ile pamiętam, miał osiemdziesiąt lat, kiedy umarł.

Sejsmiczny wstrząs spowodował, że kolejne sterty zsunęły się i ześliznęły w dół.

— Brawa dla niego — mruknęła Adora Belle. — O, są tam również półki z książkami — ciągnęła, badając mrok w głębi kredensu. — Tutaj, za tym dziwacznym siodłem i pejczem. Lektura do poduszki, jak sądzę.

— Chyba nie. — Moist wydobył oprawny w skórę tom i otworzył na przypadkowej stronie. — Patrz, to dzienniki staruszka. Lata i lata. Na bogów, całe dziesięciolecia!

— Opublikujmy je, to zarobimy majątek. — Adora Belle kopnęła stos eksponatów. — W gładkich szarych okładkach, oczywiście.

— Nie, nie zrozumiałaś! Tutaj może być coś na temat pana Benta! Jest w nim jakaś tajemnica… — Moist przesunął palcem po grzbietach. — Policzmy… Ma czterdzieści siedem lat, przybył tu, kiedy miał około trzynastu, parę miesięcy później zjawili się jacyś ludzie, którzy go szukali. Staremu Lavishowi się nie spodobali. Aha! — Wyjął kilka tomów. — Te powinny nam coś powiedzieć, są mniej więcej z właściwego okresu…

— Co to takiego i czemu brzęczą? — spytała Adora Belle, podnosząc jakieś dziwne aparaty.

— Skąd mam wiedzieć?

— Jesteś mężczyzną.

— No tak. I co z tego? Znaczy, nie używam takich rzeczy.

— Wiesz, wydaje mi się, że to trochę jak chrzan — stwierdziła z namysłem.

— Słucham?

— Jakby… No wiesz, chrzan jest dobry na kanapce z wołowiną, więc bierzesz trochę. Ale któregoś dnia jedna łyżeczka nie przebija musztardy…

— Można powiedzieć… — zgodził się zafascynowany Moist.

— …no i nakładasz sobie dwie, wkrótce potem trzy, w końcu masz już więcej chrzanu niż wołowiny, aż któregoś dnia odkrywasz, że wołowina całkiem wypadła, a ty nawet nie zauważyłeś.

— Nie wydaje mi się, żeby to było porównanie, o jakie ci chodziło. Przecież widziałem, jak przygotowujesz sobie kromkę chleba z chrzanem.

— Może faktycznie, ale nadal jest dobre. — Adora Belle schyliła się i podniosła coś z podłogi. — To pewnie twoje klucze. Chyba nigdy się nie dowiemy, co tutaj robiły… mam nadzieję.

Podała je Moistowi. Kółko było ciężkie od kluczy wszelkich rozmiarów.

— A co zrobimy z tym wszystkim? — Adora Belle znowu kopnęła stos. Zatrząsł się, a wewnątrz coś pisnęło.

— Włożymy z powrotem? — zaproponował Moist niepewnie.

Rozsypane, beznamiętne zabawki wyglądały smętnie i obco, niczym jakiś morski potwór z otchłani, bezceremonialnie wywleczony z rodzinnego mroku na światło słońca.

— Nie sądzę, żebym to wytrzymała — stwierdziła Adora Belle. — Po prostu zostawmy otwarte drzwi i niech samo tam wpełznie. Hej!

Ten okrzyk skierowany był do Pana Marudy, który wybiegł z pokoju, niosąc coś w zębach.

— Powiedz, że to tylko stara gumowa kość — jęknęła. — Proszę!

— Nie-e… — Moist pokręcił głową. — Sądzę, że to stanowczo niepoprawny opis. To było… była… niestara gumowa kość, właśnie tak!


* * *

— Ale zaraz… — powiedział Hubert. — Chybabyśmy wiedzieli, gdyby ktoś ukradł to złoto? Ludzie mówią o takich rzeczach! Jestem prawie pewien, że to awaria multizaworu krzyżowego, o tutaj… — Postukał w wąską szklaną rurkę.

— Nie fądzę, żeby Chluper źle wfkazywał, fir — stwierdził posępnie Igor.

— Ale chyba zdajesz sobie sprawę, Igorze, że jeśli Chluper się nie myli, to w naszym skarbcu praktycznie nie ma złota?

— Uważam, że Chluper fię nie myli, fir. — Igor wyjął z kieszeni dolara i podszedł do studni. — Zechce pan obferwować kolumnę Pieniędzy Zgubionych, fir…

Po czym rzucił monetę w ciemne wody. Błysnęła jeszcze i zatonęła poza wszelkie kieszenie Ludzkości.

Z zakątka splątanych szklanych rurek Chłupera popłynął w górę niebieski bąbelek powietrza; kołysząc się z lewa na prawo, wznosił się powoli, aż pękł na powierzchni z cichym „chlup!”.

— Ojoj… — szepnął Hubert.


* * *

Komiczna konwencja wymaga, by dwoje ludzi — kiedy spożywają posiłek przy stole przeznaczonym dla dwudziestu — siedziało na przeciwnych jego końcach. Moist z Adorą Belle jednak zajęli miejsca tuż obok siebie. Po przeciwnej stronie stała Gladys z serwetką przerzuconą przez rękę; jej oczy jarzyły się ponuro.

Barania czaszka nie poprawiała Moistowi nastroju. Peggy ustawiła ją na samym środku i otoczyła kwiatami, ale te modne ciemne okulary działały mu na nerwy.

— Czy golemy mają dobry słuch? — zapytał.

— Doskonały — odparła Adora Belle. — Ale się nie martw. Obmyśliłam plan.

— Świetnie.

— Nie, poważnie. Jutro z nią wyjdę.

— A nie możesz zwyczajnie… — Moist zawahał się, po czym dokończył bezgłośnie, samymi wargami: — …zmienić słów w jej głowie?

— Jest wolnym golemem! — oburzyła się Adora Belle. — Tobie by się to spodobało?

Moist przypomniał sobie Owlswicka i rzepę.

— Nie bardzo — przyznał.

— U wolnych golemów należy zmieniać umysły metodą perswazji. Sądzę, że mi się uda.

— Czy twoje złote golemy nie powinny dotrzeć tu jutro?

— Mam nadzieję.

— Czeka nas pracowity dzień. Ja wypuszczę papierowe pieniądze, a ty przepuścisz złoto ulicami.

— Nie mogliśmy ich zostawić pod ziemią. Zresztą wcale nie muszą być ze złota. Rano pójdę jeszcze spotkać się z Fleadem.

— My pójdziemy się z nim spotkać. Razem.

Poklepała Moista po ręku.

— Mniejsza z tym. Istnieją rzeczy gorsze od złotych golemów.

— Nie bardzo mogę je sobie wyobrazić — odparł Moist. Tej frazy miał potem żałować. — Chciałbym, żeby ludzie przestali myśleć o złocie…

Urwał, wpatrzony w barana, który przyglądał mu się obojętnie i enigmatycznie. Z jakiegoś powodu sprawiał wrażenie, jakby powinien jeszcze mieć saksofon i mały czarny beret.

— Na pewno sprawdzali w skarbcu — powiedział głośno Moist.

— Kto sprawdzał? — zdziwiła się Adora Belle.

— Tam właśnie by poszedł. Jedyne, na czym można polegać, prawda? Podstawa wszystkiego, co wartościowe.

— Kto by poszedł?

— Pan Bent jest w skarbcu ze złotem — stwierdził Moist i poderwał się tak gwałtownie, że przewrócił krzesło. — Ma przecież wszystkie klucze!

— Słucham? To ten człowiek, który zaczął wariować, bo się pomylił w liczeniu?

— Ten sam. On ma Przeszłość.

— Jedną z takich przez duże P?

— Właśnie taką. Chodź, zejdziemy tam na dół.

— Myślałam, że spędzimy razem romantyczny wieczór.

— Spędzimy. Jak tylko go wyciągniemy!


* * *

Jedynym dźwiękiem w komorze było stuk-stuk-stukanie stopy Adory Belle o posadzkę. Naprawdę irytował Moista, krążącego tam i z powrotem przed skarbcem złota, przy blasku świec w srebrnych lichtarzach, niedawno zdobiących nakryty stół.

— Mam tylko nadzieję, że Aimsbury nie pozwoli wywarowi ostygnąć — stwierdziła Adora Belle. Stuk-stuk, stuk-stuk.

— Słuchaj — rzekł Moist. — Po pierwsze, żeby otworzyć taki sejf, trzeba być jakimś Szpicbródką, a po drugie, te małe wytrychy nie nadają się do takich zamków.

— No to może poszukamy pana Szpicbródki? On pewnie ma odpowiednie.

Stuk-stuk, stuk-stuk.

— To na nic, bo po trzecie, prawdopodobnie nie istnieje taka osoba, a po czwarte, skarbiec jest zamknięty od wewnątrz i podejrzewam, że klucz został w zamku. Dlatego właśnie żaden z tych nie pasuje. — Pomachał kółkiem z kluczami. — Po piąte, usiłuję przekręcić klucz od tej strony szczypcami. To stara sztuczka, która, okazuje się, nie działa.

— Dobrze. Czyli możemy już wracać do stołu?

Stuk-stuk, stuk-stuk.

Moist raz jeszcze zajrzał przez mały wizjer w drzwiach. Z drugiej strony zasłonięto go ciężką płytą, ale dostrzegał błysk światła wokół brzegów. W środku była zapalona lampa. Natomiast nie było, o ile wiedział, żadnej wentylacji. Wyglądało na to, że skarbiec projektowano z myślą o wstrzymywaniu oddechu. Stanowił sztuczną grotę, zbudowaną, by skrywała coś, czego nie powinno się stamtąd wynosić. Złoto się nie dusi.

— Nie sądzę, żeby istniała taka możliwość — odparł. — Bo po szóste, jemu tam kończy się powietrze. Może nawet już nie żyje!

— Skoro nie żyje, możemy go zostawić do jutra? Strasznie tu zimno.

Stuk-stuk, stuk-stuk.

Moist spojrzał na strop. Zbudowany był ze starych dębowych belek spinanych żelaznymi taśmami. Wiedział, jaki może być stary dąb — jak stal, tylko gorszy. Tępi topory, a młoty odbija prosto w twarze pracujących.

— Może strażnicy by pomogli? — zaproponowała Adora Belle.

— Wątpię. Zresztą nie chciałbym im podsuwać pomysłu, że mogą spędzić noc, włamując się do skarbca.

— Ale to głównie Straż Miejska, prawda?

— I co? Kiedy człowiek wieje w stronę horyzontu, niosąc tyle złota, ile potrafi udźwignąć, nie przejmuje się specjalnie poprzednią pracą. Jestem przestępcą, możesz mi wierzyć.

Przeszedł do schodów, odliczając pod nosem.

— A teraz co robisz?

— Próbuję wyliczyć, jaka część banku jest bezpośrednio nad złotem — wyjaśnił Moist. — Ale wiesz co? Chyba już wiem. Skarbiec leży wprost pod jego biurkiem.


* * *

Płomyk w lampie jarzył się słabo, a gęsty dym wirował i opadał na worki, na których leżał zwinięty w kłębek pan Bent.

Z góry dobiegł jakiś dźwięk, jakieś głosy stłumione przez antyczny strop.

— Nie ruszę tego — powiedział jeden z nich. — Gladys, twoja kolej.

— Czy To Zachowanie Odpowiednie Dla Dobrze Wychowanej Panny? — zadudnił drugi głos.

— Oczywiście. Kwalifikuje się jako odsuwanie mebli — odparł głos, wyraźnie należący do kobiety.

— Bardzo Dobrze. Podniosę Je I Odkurzę Pod Spodem.

Przeraźliwie zgrzytnęło drewno przesuwane po drewnie i chmurka kurzu opadła na stosy sztabek.

— Istotnie Bardzo Zakurzone. Pójdę Po Miotłę.

— Prawdę mówiąc, Gladys, chciałbym, żebyś podniosła teraz podłogę — rzekł pierwszy głos.

— Pod Nią Też Może Być Kurz?

— Jestem tego pewny.

— Bardzo Dobrze.

Coś trzasnęło głucho kilka razy, aż zatrzeszczały stare belki. Po czym znów zadudniły słowa:

— W „Księdze Prowadzenia Gospodarstwa” Lady Waggon Nie Pisze O Odkurzaniu Pod Podłogą.

— Gladys, tam może umierać człowiek!

— Rozumiem. To By Było Nieporządne. — Belki zadygotały od ciosu. — Lady Waggon Pisze, Że Wszelkie Ciała Znalezione Podczas Week-Endowego Bankietu Powinny Być Usunięte Dyskretnie, By Uniknąć Skandalu.

Jeszcze trzy uderzenia i belka się rozpadła.

— Lady Waggon Twierdzi, Że Strażnicy Są Źle Wychowani I Nie Wycierają Swoich Brudnych Butów.

Pękła kolejna belka. Półmrok przebiła smuga światła. Wsunęła się dłoń wielkości łopaty, chwyciła żelazną obręcz, zerwała ją… Moist zajrzał w mrok. Dym unosił się z otworu.

— Jest na dole! Na bogów, ależ tu cuchnie!

Adora Belle pochyliła się nad jego ramieniem.

— Żyje?

— Mam nadzieję.

Moist przecisnął się między belkami i zeskoczył na skrzynki ze sztabkami.

— Wyczuwam puls! — zawołał po chwili. — I rzeczywiście, w zamku jest klucz. Możesz zejść tu po schodach i mi pomóc?

— Eee… Mamy gości — odpowiedziała Adora Belle.

W otworze pojawiły się kontury dwóch głów w hełmach. Niech to demony! Zatrudnianie strażników poza służbą to świetny pomysł, tylko że oni wszędzie zabierają ze sobą odznaki. I wyciągają pochopne wnioski jedynie dlatego, że znajdują człowieka stojącego w rozbitym skarbcu po godzinach pracy. Słowa „Mogę wszystko wytłumaczyć” stanęły już gotowe do wypowiedzenia, ale je zdusił. To był przecież jego bank.

— Tak? Czego chcecie? — zapytał.

Było to wystarczająco nieoczekiwane, by zbić ich z tropu. Jeden jednak szybko się opanował.

— Czy to pański skarbiec, sir? — zapytał.

— Jestem zastępcą prezesa, ty idioto! A tutaj, na dole, leży chory człowiek!

— Czy spadł tam, kiedy włamywaliście się do skarbca, sir?

Na bogów, nie da się zniechęcić urodzonego gliniarza. Zwyczajnie pytają dalej tym cierpliwym, irytującym tonem. Kiedy człowiek jest policjantem, wszystko staje się przestępstwem.

— Panie… Jest pan policjantem, prawda?

— Funkcjonariusz Haddock, sir.

— No więc, funkcjonariuszu, czy możemy najpierw wyciągnąć mojego kolegę na świeże powietrze? Już rzęzi. Otworzę tu drzwi.

Haddock skinął na drugiego strażnika, który pobiegł do schodów.

— Jeśli miał pan klucz, sir, po co się pan włamywał?

— Żeby go wyciągnąć, oczywiście!

— Więc jak…

— To wszystko jest całkiem proste — zapewnił Moist. — Jak tylko stąd wyjdę, wszyscy będziemy się z tego śmiali!

— Czekam niecierpliwie, sir — oświadczył Haddock. — Bo lubię się pośmiać.


* * *

Rozmowa ze strażą przypominała stepowanie na lawinie. Jeśli człowiek był zwinny, mógł nie upaść, ale sterować się nie dało, nie miał hamulców i po prostu wiedział, że nie zakończy tego bez szkód.

Rozmówcą nie był już funkcjonariusz Haddock. Przestał być funkcjonariuszem Haddockiem, gdy tylko funkcjonariusz Haddock odkrył, że kieszenie zarządcy Królewskiej Mennicy skrywają owinięte w aksamit wytrychy oraz małą pałkę. Wtedy zmienił się w sierżanta Detrytusa.

Wytrychy, o ile wiedział Moist, nie były oficjalnie nielegalne. Można było je posiadać. Problem z posiadaniem pojawiał się wtedy, gdy człowiek stał w cudzym mieszkaniu. Posiadanie ich w rozbitym bankowym skarbcu było problemem tak ogromnym, że zaczynała na niego wpływać krzywizna wszechświata.

Jak dotąd dla sierżanta Detrytusa wszystko było jasne. Jednakże jego rozumienie zawodziło w konfrontacji z faktem, że Moist całkiem legalnie posiadał też klucze do skarbca, do którego się włamał. Trollowi wydawało się to przestępstwem samym w sobie i przez jakiś czas zastanawiał się nawet nad oskarżeniem Moista o „marnowanie czasu straży poprzez włamywanie się, kiedy nie musi”[7]. Wyraźnie nie pojmował tej wewnętrznej potrzeby posiadania wytrychów. Trolle nie mają określenia dla machismo, tak samo jak kałuże nie mają określenia dla wody. Poza tym Detrytus nie całkiem mógł zrozumieć stan umysłu i działania prawie zmarłego pana Benta. Trolle się nie wściekają, tylko są wściekłe… Dlatego zrezygnował, a wtedy zmienił go kapitan Marchewa.

Moist znał go z dawnych czasów. Kapitan Marchewa był wysoki i pachniał mydłem, a jego twarz zwykle wyrażała błękitnooką niewinność. Moist nie potrafił zajrzeć poza tę przyjazną twarz — zwyczajnie nic tam nie widział. W większości ludzi mógł czytać jak w księdze, ale kapitan był zamkniętą księgą w zamkniętej biblioteczce.

I był zawsze bardzo uprzejmy w tym irytującym policyjnym stylu.

— Dobry wieczór — powiedział grzecznie, siadając naprzeciw Moista w małym gabinecie, który nagle zmienił się w pokój przesłuchań. — Pozwoli pan, sir, że zacznę od spytania o tych trzech ludzi w piwnicy? I o tę wielką szklaną… rzecz?

— To pan Hubert Turvy i jego asystenci — wyjaśnił Moist. — Studiują system ekonomiczny miasta. Nie są w to zamieszani. Jeśli się zastanowić, ja też nie jestem w to zamieszany. Właściwie nie ma żadnego tego. Tłumaczyłem to już sierżantowi.

— Sierżant Detrytus uważa, że jest pan za sprytny, panie Lipwig — odparł kapitan Marchewa, otwierając swój notes.

— No tak… Podejrzewam, że takie zdanie ma o większości ludzi, prawda?

Mina Marchewy nie zmieniła się ani odrobinę.

— Może mi pan wyjaśnić, dlaczego na dole jest golem ubrany w sukienkę, który ciągle poleca moim ludziom wytrzeć zabłocone buty?

— Nie tak, żeby nie wyjść na obłąkanego. Ale jaki to ma związek z czymkolwiek?

— Nie wiem, sir. Mam nadzieję się dowiedzieć. Kim jest lady Deirdre Waggon?

— Pisze raczej staroświeckie książki o etykiecie i prowadzeniu domu dla młodych panien chcących być takim typem kobiet, które mają czas na układanie kwiatów. Ale czy to jest takie ważne?

— Nie wiem, sir. Staram się ocenić sytuację… Może mi pan wytłumaczyć, dlaczego po budynku biega mały piesek będący w posiadaniu czegoś, co nazwałbym nakręcanym urządzeniem mechanicznym intymnej natury?

— Chyba dlatego, tak myślę, że moja równowaga psychiczna się sypie — odparł Moist. — Proszę posłuchać. Jedynym ważnym faktem jest to, że pan Bent miał… niemiłe przeżycie i zamknął się w skarbcu ze złotem. Musiałem go stamtąd szybko wyciągnąć.

— Tak, tak, skarbiec ze złotem — rzekł kapitan. — Możemy chwilę porozmawiać o złocie?

— A co ze złotem?

— Miałem nadzieję, że pan nam to powie, sir. O ile wiem, chciał pan je sprzedać krasnoludom.

— Co? A tak, rzeczywiście coś takiego powiedziałem, ale chciałem tylko zaakcentować swoją tezę…

— Tezę — powtórzył z powagą kapitan Marchewa i zanotował to.

— Wie pan, ja wiem, na czym to polega — rzekł Moist. — Pan tylko zachęca mnie do mówienia, w nadziei że się zapomnę i powiem coś głupiego i obciążającego. Tak?

— Bardzo panu dziękuję. — Kapitan Marchewa przewrócił kartkę w notesie.

— Za co pan mi dziękuje?

— Za wyjaśnienie, że wie pan, na czym to polega, sir.

Widzisz? — powiedział sobie Moist. Tak się dzieje, kiedy za bardzo się rozluźnisz. Tracisz tempo. Nawet gliniarz może cię przechytrzyć.

Kapitan uniósł głowę.

— Powiem panu, panie Lipwig, że część tego, co pan mówił, została potwierdzona przez bezstronnego świadka, który w żaden sposób nie mógł być wspólnikiem.

— Rozmawialiście z Gladys? — spytał Moist.

— A Gladys to…?

— To ta, która stale mówi o brudnych butach.

— Jak golem może być „nią”, sir?

— Aha, znam to. Prawidłowa odpowiedź brzmi: jak golem może być „nim”?

— Interesująca kwestia, sir. To by wyjaśniało sukienkę. A tak z ciekawości, jaki ciężar może pańskim zdaniem przenieść golem?

— Nie mam pojęcia. Może parę ton. Ale do czego pan zmierza?

— Nie wiem, sir — odparł uprzejmie Marchewa. — Komendant Vimes mawia, że kiedy życie podaje na talerzu splątane spaghetti, trzeba ciągnąć, aż trafi się na kawałek mięsa. No więc pańska wersja w zakresie, w jakim rozumiał pan wtedy zdarzenia, pokrywa się z wersją przekazaną nam przez Pana Marudę.

— Rozmawialiście z psem?

— Przecież jest prezesem banku, sir — przypomniał kapitan.

— Ale jak zrozumieliście, co… Ach, macie przecież wilkołaka, tak? — Moist się uśmiechnął.

— Nie potwierdzamy tego, sir.

— No ale wszyscy przecież wiedzą, że to Nobby Nobbs.

— Naprawdę, sir? Niech to licho… W każdym razie pańskie działania tego wieczoru są wyjaśnione.

— To dobrze. Dziękuję. — Moist zaczął się podnosić.

— Jednakże pańskie wcześniejsze działania tego tygodnia nie są.

Moist usiadł znowu.

— Tak? Nie muszę się z nich tłumaczyć. Prawda?

— To mogłoby nam pomóc.

— A jak by wam to pomogło?

— Pomogłoby nam zrozumieć, dlaczego w skarbcu nie ma złota, sir. To drobny szczegół w wielkim planie rzeczy, ale jednak zagadka.

W tym momencie gdzieś niedaleko zaczął szczekać Pan Maruda…


* * *

Cosmo Lavish siedział przy biurku, złożywszy palce w piramidkę przed twarzą, i przyglądał się jedzącemu Cribbinsowi. Niewielu ludzi, zdolnych do dokonania wyboru, kiedykolwiek robiło to dłużej niż trzydzieści sekund.

— Czy zupa jest smaczna? — zapytał.

Cribbins opuścił miskę po długim, finałowym siorbnięciu.

— Świetna, wasza lordowszka mość.

Wyjął z kieszeni szarą szmatę i…

Zamierza wyjąć swoje zęby tutaj, przy stole, pomyślał Cosmo. Zadziwiające. A tak, tkwią w nich jeszcze kawałki marchewki…

— Niech pana nie krępuje naprawianie swoich zębów — powiedział, kiedy Cribbins wyjął z kieszeni zgięty widelec.

— Przeż nie jesztem męczennikiem, sir — oświadczył Cribbins. — Przysięgam, że chczą mnie dorwać.

Sprężyny brzęczały, kiedy walczył z nimi widelcem, a potem, najwyraźniej usatysfakcjonowany, wcisnął je na szare dziąsła i zagryzł, wbijając na miejsce.

— Już lepiej — oznajmił.

— Dobrze — uznał Cosmo. — A teraz, wobec natury pańskich zarzutów, które ten oto Drumknott starannie zanotował, a pan podpisał, pozwoli pan, że zapytam: dlaczego nie poszedł pan do lorda Vetinariego?

— Znałem takich, czo się urwali że sztryczka — odparł Cribbins. — Nie jeszt to takie trudne, jak się ma gotówkę. Ale jeszcze nigdy nie szlyszałem, żeby który nasztępnego dnia doształ taką aliganczką robotę. Rządowa poszada, nie ma czo. A potem nagle się robi bankierem, jak nicz. Ktoś nad nim czuwa i nie sządżę, żeby to była jakaś piekielna wróżka. Jakbym tak poszedł do Vetinariego, trochę głupio bym żrobił, nie? Ale teraż on ma pańszki bank, a pan go nie ma. To szkoda. No więcz jesztem do dyszpożyczji, sir.

— Za odpowiednią cenę, nie wątpię.

— No czóż, jakiś żwrot kosztów bardżo by pomógł, rzeczywiście.

— Jest pan pewien, że Lipwig i Spangler są tym samym człowiekiem?

— To ten jego uśmiech, sir. Nie można go żapomnieć. I ma taki dar rożmawiania z ludźmi, szprawiania, że chczą robić to, na czym mu żależy. Czałkiem jakby czarował, paszkudny mały niewdzięcznik.

Cosmo przyjrzał mu się i powiedział:

— Daj wielebnemu pięćdziesiąt dolarów, Drum… Dotychczas, i skieruj go do dobrego hotelu. Takiego, w którym dostępna jest gorąca kąpiel.

— Pięćdziesiąt dolarów? — warknął Cribbins.

— A potem wróć do działań w sprawie naszego drobnego nabytku.

— Tak jest, sir. Oczywiście.

Cosmo przysunął sobie kartkę papieru, zanurzył pióro w kałamarzu i zaczął gorączkowo pisać.

— Pięćdziesiąt dolarów? — powtórzył Cribbins, wzburzony tak niską ceną grzechu.

Cosmo uniósł głowę i spojrzał na niego tak, jakby widział go po raz pierwszy i wcale nie był tym widokiem zachwycony.

— Ha… Tak. Pięćdziesiąt dolarów na razie, wielebny — uspokoił gościa. — A rankiem, jeśli pańska pamięć nadal będzie tak dobra, poszukamy bogatszej i praworządnej przyszłości. Niech pan nie pozwoli mi się zatrzymywać.

Wrócił do pisania.

Dotychczas chwycił Cribbinsa za ramię i siłą wyholował z pokoju. Widział, co pisze Cosmo.


VetinariVetinariVetinariVetinariVetinariVetinari

VetinariVetinariVetinariVetinariVetinariVetinari

VetinariVetinariVetinariVetinariVetinariVetinari

VetinariVetinariVetinariVetinariVetinariVetinari


Czas już na laskę z klingą, pomyślał. Przynieść ją, oddać, wziąć pieniądze i uciekać.


* * *

W Katedrze Komunikacji Post Mortem panował spokój. Nawet w najlepszych chwilach nie było tu hałasu, choć kiedy dźwięki Niewidocznego Uniwersytetu zsuwały się ku ciszy, zawsze było słychać piskliwe, brzęczące głosy jakby komarów sączące się z Tamtej Strony.

Kłopot polegał na tym, myślał Hicks, że zbyt wielu jego poprzedników nie miało żadnego życia poza katedrą, a tutaj talenty towarzyskie nie były priorytetem. I nawet martwi, nadal nie potrafili żyć normalnie. Dlatego kręcili się w pobliżu, nie chcąc odchodzić ze znajomych miejsc. Czasami, kiedy czuli się silni, a Trupa Sióstr Dolly szykowała nową produkcję, wypuszczał ich, żeby malowali dekoracje.

Westchnął. To właśnie komplikowało pracę w KKPM — człowiek nigdy naprawdę nie był szefem. Na zwykłych posadach ludzie odchodzili na emeryturę, parę razy jeszcze zaglądali do dawnej pracy, dopóki był tam ktoś, kto ich pamiętał, a potem rozpływali się w wiecznie pęczniejącej przeszłości. Ale tutaj dawni pracownicy jakoś nie odchodzili…

Jest takie powiedzenie: „Starzy nekromanci nigdy nie umierają”. Kiedy je cytował, ludzie mówili: „…i?”. A on musiał odpowiedzieć: „Obawiam się, że to już wszystko. Po prostu starzy nekromanci nie umierają”.

Właśnie sprzątał na noc, kiedy ze swojego ciemnego kąta odezwał się Charlie.

— Ktoś przechodzi… No, no, powiem krótko…

Hicks odwrócił się gwałtownie. Magiczny krąg jarzył się w mroku, a perłowy szpiczasty kapelusz wysuwał się już przez podłogę.

— Profesor Flead? — zapytał.

— Tak, i musimy się spieszyć, młody człowieku — odparł wciąż się wznoszący cień Fleada.

— Przecież pana wypędziłem! Użyłem Dziewięciokrotnej Kasacji. Przepędza wszystko!

— Sam ją napisałem — oświadczył Flead z dumą. — Nie, nie martw się. Jestem jedynym, na którego ona nie działa. Musiałbym być zupełnym durniem, żeby stwarzać zaklęcie, które działa na mnie samego. Co?

Hicks wyciągnął drżący palec.

— Ustawił pan ukryty portal, tak?

— Oczywiście. I to wściekle dobry. Nie martw się, jestem też jedynym, który wie, gdzie on jest. — Teraz już całość Fleada unosiła się nad kręgiem. — I nawet nie próbuj go szukać. Ktoś o twoich ograniczonych talentach nigdy nie znajdzie ukrytych run.

Flead rozejrzał się po pokoju.

— Nie ma tej pięknej młodej damy? — zapytał z nadzieją. — No trudno. Musisz mnie stąd wyciągnąć, Hicks. Chcę widzieć tę zabawę.

— Zabawę? Jaką zabawę? — zdziwił się Hicks, człowiek, który zamierzał przy pierwszej okazji bardzo, ale to bardzo starannie przyjrzeć się zaklęciu Dziewięciokrotnego Kasowania.

— Wiem, jakie golemy nadchodzą!


* * *

Kiedy Moist był dzieckiem, co wieczór modlił się przed snem. Jego rodzina była bardzo aktywna w Szczerym Kościele Ziemniaczanym, który odrzucił ekscesy Pradawnego i Ortodoksyjnego Kościoła Ziemniaczanego. Jego wyznawcy odchodzili w cień, pomysłowi i pracowici, i ich ścisłe stosowanie się do reguły lamp olejowych i wytwarzanych własnoręcznie mebli wyróżniało ich w regionie, gdzie większość używała świec i siadała na owcach.

Moist nie znosił modlitw. Miał wrażenie, że otwierają wielką czarną dziurę prowadzącą w przestrzeń i w każdej chwili coś może przez nią sięgnąć i go porwać. Może powodem było to, że typowa modlitwa wieczorna zawierała wers „Jeśli umrę przed zbudzeniem”, który w złe noce sprawiał, że usiłował siedzieć prosto aż do rana.

Zalecano mu także, by godziny przed zaśnięciem wykorzystywał na liczenie swych błogosławieństw.

Leżąc teraz w ciemnym banku, trochę zmarznięty i znacząco samotny, próbował jakieś znaleźć.

Miał zdrowe zęby i nie cierpiał na przedwczesne wypadanie włosów. No proszę! Wcale nie tak trudno, prawda?

No i straż go naprawdę nie aresztowała, nie tak oficjalnie. Ale troll pilnował skarbca oplecionego złowróżbnymi czarno-żółtymi sznurami.

W skarbcu nie ma złota… Lecz nawet to nie było do końca prawdą. Pozostało z pięć funtów kruszcu, co najmniej, pokrywające ołowiane sztabki. Ktoś bardzo się postarał… No i to jednak jakaś pociecha. Nie jest tak, że żadnego złota już nie ma.

Był sam, ponieważ Adora Belle trafiła do aresztu za atak na funkcjonariusza straży. Moist uważał, że to niesprawiedliwe. Oczywiście, zależnie od dnia, jaki miał za sobą strażnik, nie istniało działanie — poza przebywaniem fizycznie gdzie indziej — którego nie można by uznać za atak na funkcjonariusza. Jednak Adora Belle tak naprawdę nie zaatakowała sierżanta Detrytusa. Ona tylko spróbowała przebić butem jego wielką stopę, co poskutkowało złamanym obcasem i zwichniętą nogą w kostce. Kapitan Marchewa zapewnił, że zostało to wzięte pod uwagę.

Zegary miasta wybiły czwartą. Moist rozważył swoją przyszłość, zwłaszcza w kategoriach jej długości.

Spójrzmy na to od jaśniejszej strony… Mogą go zwyczajnie powiesić.

Powinien zajrzeć do skarbca już pierwszego dnia i zaciągnąć tam alchemika i prawnika. Czy w ogóle przeprowadzali czasem audyt skarbca? A może wykonywali to mili i porządni goście, którzy zaglądali do skarbców innych porządnych gości i podpisywali szybko, żeby nie spóźnić się na obiad? Przecież nie można wątpić w słowo takiego gościa, zwłaszcza jeśli się nie chce, żeby on wątpił w nasze…

Może zmarły sir Joshua przepuścił wszystko na egzotyczne artykuły skórzane i młode damy? Ile nocy w ramionach pięknych kobiet wart jest worek złota? Przysłowie mówi, że dobra kobieta warta jest rubinów, a więc umiejętnie zła powinna być warta o wiele więcej.

Usiadł i zapalił świecę. Jego wzrok padł na leżący na szafce dziennik sir Joshuy.

Trzydzieści dziewięć lat temu… No cóż, to był właściwy rok, a że w tej chwili i tak nie miał nic lepszego do roboty…

Szczęście, które przez cały dzień wyciekało mu z butów, teraz wróciło. I chociaż sam nie był pewien, czego szuka, znalazł to na szóstej przypadkowej stronie.


Dwóch zabawnie wyglądających ludzi przyszło dziś do banku. Pytali o tego chłopaka, Benta, ale kazałem personelowi ich odesłać. Chłopiec radzi sobie znakomicie. Zastanawiam się, jak wiele wycierpiał…


Duża część dziennika zapisana była czymś w rodzaju szyfru, ale natura tajnych symboli sugerowała, że sir Joshua pracowicie rejestrował każde miłosne spotkanie. Trzeba było podziwiać jego prostolinijność. Odkrył, czego oczekuje od życia, i zajął się zdobywaniem tego w możliwe dużych ilościach.

Moist musiał zdjąć przed nim czapkę z głowy.

A czego on sam chce od życia? Nigdy tak naprawdę nie usiadł i nie zastanowił się nad tym. Ale przede wszystkim chciał, żeby dzień jutrzejszy był inny od dzisiejszego.

Zerknął na zegarek. Czwarta piętnaście, a dookoła nikogo prócz ochrony. Strażnicy pilnowali głównych drzwi. Rzeczywiście nie został aresztowany, ale było to jedno z tych grzecznościowych ustaleń: nie jest aresztowany, dopóki nie spróbuje się zachowywać jak człowiek niearesztowany.

Ach, pomyślał, wciągając spodnie, spłynęło na mnie jeszcze jedno drobne błogosławieństwo: byłem przy tym, kiedy Pan Maruda zalecał się do wilkołaka…

…który wtedy balansował na jednej z wielkich, ozdobnych urn wyrastających jak muchomory na korytarzach banku. Kołysała się. Podobnie jak kapral Nobbs, który zaśmiewał się do rozpuku z…

…Pana Marudy, podskakującego rytmicznie z cudownie optymistycznym entuzjazmem. W zębach trzymał swoją nową zabawkę, która została tajemniczo nakręcona i łaskawy los sprawił, że w szczycie każdego podskoku jej odchylające działanie wprowadzało pieska w powolne salto.

Moist wtedy pomyślał: A więc wilkołak jest płci żeńskiej i ma odznakę straży na obroży, i widziałem już chyba ten kolor włosów… Ha!

Ale jego spojrzenie ściągał ku sobie Pan Maruda, który podskakiwał i fikał z wyrazem absolutnej błogości na mordce…

…aż kapitan Marchewa złapał go w powietrzu, wilkołak uciekł i przedstawienie dobiegło końca. Ale Moist zachował je w pamięci. Kiedy następnym razem spotka sierżant Anguę, zawarczy, chociaż prawdopodobnie będzie to uznane za atak na funkcjonariusza.

Teraz, całkiem ubrany, ruszył na przechadzkę po nieskończonych korytarzach.

Straż wystawiła w banku wiele nowych posterunków. Trzeba przyznać, że kapitan Marchewa okazał się sprytny — strażnicy byli trollami. Bardzo trudno przekonać trolle do swojego punktu widzenia.

Gdziekolwiek poszedł, wyczuwał, że go obserwują. Nie zauważył żadnego przy wejściu do krypty, ale radość nie trwała długo. Idąc w stronę plamy jaskrawego światła wokół Chlupera, zobaczył, że jeden z nich stoi przy drzwiach do wolności.

Owlswick leżał na materacu i chrapał z pędzlem w dłoni. Moist mu zazdrościł.

Hubert i Igor pracowali przy szklanej gęstwinie, która — mógłby przysiąc — z każdą jego tutaj wizytą wydawała się większa.

— Coś się stało?

— Stało? Nic. Nic się nie stało! — oświadczył Hubert. — Wszystko w porządku. Nic popsutego. Dlaczego pan myśli, że coś mogłoby się stać?

Moist ziewnął.

— Macie może kawę? Albo herbatę? — zapytał.

— Dla pana, panie Lipwig — rzekł Igor — przygotuję fplot.

— Splot? Prawdziwy splot?

— W famej rzeczy, fir — zapewnił z dumą Igor.

— Wiesz, tutaj nie można go kupić.

— Zdaję fobie z tego fprawę, fir. Zoftał też zakazany w więkfej częfci ftarego kraju — dodał Igor, przeszukując torbę.

— Zakazany? Został zakazany? Przecież to napój ziołowy! Moja babcia go parzyła!

— Rzeczywifcie, jeft bardzo tradycyjny. Włofy rofną od niego na pierfi.

— Owszem, skarżyła się na to.

— Czy to napój alkoholowy? — zapytał nerwowo Hubert.

— Absolutnie nie — uspokoił go Moist. — Moja babcia nawet nie dotykała alkoholu. — Zastanowił się chwilę, po czym dodał: — No, może w postaci płynu po goleniu… Splot parzy się z kory drzewa.

— Tak? Brzmi zachęcająco.

Igor zniknął w gąszczu swego ekwipunku i usłyszeli brzęk szkła. Moist usiadł na zawalonym pulpicie.

— Co słychać w twoim świecie, Hubercie? — zapytał. — Woda bulgocze jak należy?

— Jest świetnie! Doskonale! Wszystko w najlepszym porządku! Zupełnie nic się nie dzieje niedobrego! — Hubert spojrzał tępo, wyłowił z kieszeni notes, zajrzał do środka i schował z powrotem. — Co u pana słychać?

— U mnie? Wszystko świetnie. Tyle że w skarbcu powinno być dziesięć ton złota, a nie ma.

Od strony Igora dobiegł trzask pękającego szkła. Hubert spojrzał na Moista ze zgrozą.

— Ha? Hahahaha? — powiedział. — Ha ha ha ha a HAHAHA!! HAHAHA!!! HA HA…

Coś przemknęło obok — to Igor wskoczył na blat i przyciągnął Huberta do siebie.

— Przeprafam, panie Lipwig — rzucił przez ramię — ale to może trwać godzinami…

Dwa razy uderzył go mocno po twarzy i wyrwał z kieszeni słoik.

— Panie Hubercie… Ile palców pokazuję?

Hubert uspokoił się wolno.

— Trzynaście — wybełkotał.

Igor odetchnął i schował słoik.

— W oftatniej chwili. Bardzo dobrze, fir.

— Przepraszam… — zaczął Hubert.

— Nie przejmuj się, sam się trochę tak czuję — wyznał Moist.

— Ale… to złoto… Domyśla się pan, kto je zabrał?

— Nie, lecz to musiał być ktoś z banku. A teraz straż zrzuci to na mnie, podejrzewam.

— Czy to znaczy, że nie będzie pan już zarządzał? — zaniepokoił się Hubert.

— Wątpię, czy z Tant pozwolą mi kierować bankiem.

— Ojoj… — Hubert spojrzał na Igora. — Hm… A co by się stało, gdyby złoto znów się znalazło na miejscu?

Igor zakaszlał głośno.

— To raczej mało prawdopodobne, nie uważasz? — westchnął Moist.

— Tak, ale Igor mi mówił, że kiedy w zeszłym roku spalił się Urząd Pocztowy, sami bogowie zesłali panu pieniądze na odbudowę.

— Hrrumf — powiedział Igor.

— Wątpię, żeby zrobili to po raz drugi — odparł Moist. — I nie wydaje mi się, żeby istniał bóg bankowości.

— Któryś może się tym zająć dla reklamy — tłumaczył desperacko Hubert. — Może jednak sprawa warta jest modlitwy.

— Hrrumf — powtórzył Igor, tym razem głośniej.

Moist spoglądał to na jednego, to na drugiego. No dobra, pomyślał, coś się tu dzieje i raczej mi nie powiedzą co.

Modlić się do bogów o wielki stos złota? Kiedy to podziałało? No tak, w zeszłym roku podziałało, owszem, ale to dlatego, że już wcześniej wiedziałem, gdzie ten stos złota jest zakopany. Bogowie pomagają tym, którzy sami sobie pomagają, i słowo daję, wtedy bardzo sobie pomogłem.

— Myślisz, że to naprawdę ma sens? — zapytał.

Przed nim stanął nagle nieduży, parujący kubek.

— Panfki fplot, fir — oświadczył Igor.

Słowa „Proszę go wypić i iść sobie” towarzyszyły tej wypowiedzi w każdym aspekcie prócz wokalnego.

— Jak uważasz, Igorze, powinienem się modlić? — spytał Moist, pilnie obserwując jego twarz.

— Nie wiem. Igory sądzą o modlitwie tyle, że jest to nadzieja z dodanym rytmem.

Moist się pochylił.

— Igorze — szepnął — jak jeden überwaldzki chłopak drugiemu: przestałeś seplenić.

Igor zmarszczył brwi.

— Pfeprafam, fir. Mam trudne fprawy na głowie. — Wzrokiem wskazał zdenerwowanego Huberta.

— Moja wina, że niepokoję nocą dobrych ludzi — przyznał Moist ijednym haustem wychylił kubek. — Lada chwila dhdldlkp;kvyv vbdf[;jvjvf;llljvmmk;wbvlm bnxgcgbnme…

No tak, splot, pomyślał. Zawiera zioła i wyłącznie naturalne składniki. Ale belladona jest ziołem, a arszenik występuje naturalnie. Nie ma w nim alkoholu, bo alkohol nie mógłby przetrwać. Kubek gorącego splotu wyciągał ludzi z łóżka i gonił do pracy, kiedy na dworze leżało sześć stóp śniegu, a studnia zamarzła. Splot dawał człowiekowi czysty umysł i szybkość myślenia. Szkoda tylko, że język nie potrafił nadążyć.

Moist zamrugał raz czy dwa.

— Ughx… — powiedział.

Pożegnał się grzecznie, nawet jeśli „do widzenia” brzmiało jak „dnyrx”, i ruszył przez kryptę. Światło Chlupera pchało przed nim długi cień. Trolle przyglądały się podejrzliwie, gdy wspinał się na schody, usiłując nie dopuścić do odfrunięcia stóp. Mózg mu brzęczał, ale nie miał nic do roboty. Nie miał się czego chwycić, nie miał skąd wydumać rozwiązania. Za mniej więcej godzinę krajowe wydanie „Pulsu” znajdzie się na ulicy, a wkrótce potem on także. Nastąpi szturm na bank, co jest zjawiskiem w najlepszym razie przerażającym, a inne banki mu nie pomogą, bo nie jest porządnym gościem. Hańba, Potępienie i Pan Maruda patrzyli mu prosto w twarz, ale tylko jedno z nich ją lizało.

Czyli dotarł do gabinetu… Splot istotnie pozwalał zapomnieć o wszystkich drobnych problemach, ugniatając je w jeden wielki: utrzymania całego siebie na jednej planecie. Moist przyjął zaśliniony, rytualny pocałunek psiaka, podniósł się z kolan i dotarł aż do fotela.

No dobra… Teraz usiąść. Przecież potrafi to zrobić.

Niedługo zjawią się ludzie. Pozostało zbyt wiele pytań bez odpowiedzi. Co robić, co robić? Modlić się? Nie przepadał za modlitwą, nie dlatego, że myślał, iż bogowie nie istnieją, ale raczej obawiał się, że mogą istnieć. No owszem, Anoia sporo mu zawdzięczała, wczoraj zauważył jej błyszczącą nową świątynię z frontonem zawieszonym już wotywnymi krajarkami do jajek, trzepaczkami do kremu, chochlami, pędzelkami do smarowania stopionym masłem oraz wieloma innymi bezużytecznymi przyborami kuchennymi, złożonymi tam przez wdzięcznych wyznawców, których ominęła perspektywa życia z zablokowanymi szufladami. Anoia spełniała modlitwy, ponieważ się wyspecjalizowała. Nie udawała nawet, że obiecuje raj, odwieczne prawdy czy dowolnego rodzaju zbawienie. Dawała jedynie gładki przesuw oraz dostęp do widelców. Praktycznie nikt w nią nie wierzył, dopóki Moist nie wybrał jej całkiem przypadkowo jako jednego z bóstw, którym dziękował za niespodziewany dar. Czy będzie mu to pamiętać?

Gdyby w szufladzie utknęło mu jakieś złoto, to może. Ale przecież nie zmieni w złoto kuchennych utensyliów…

Mimo to człowiek zwraca się do bogów, jeśli prócz modlitwy nic mu już nie zostało.

Powędrował do kuchni i zdjął z kołka chochlę. Potem wrócił do gabinetu i wcisnął ją do szuflady biurka, gdzie utknęła, co jest podstawową funkcją chochli tego świata. Trzeba grzechotać szufladami, to najważniejsze. Najwyraźniej ściąga ją hałas.

— O Anoio — powiedział, ciągnąc za gałkę szuflady. — To ja, Moist von Lipwig, skruszony grzesznik. Nie wiem, czy mnie pamiętasz. Jesteśmy wszyscy, a ja najbardziej, zwykłymi przyborami, które utknęły w stwarzanych przez nas samych szufladach. Gdybyś w swoim napiętym harmonogramie znalazła wolną chwilę, by uwolnić mnie w tej godzinie próby, przekonasz się, że wdzięczność nie jest mi obca, o nie, kiedy już będziemy stawiać posągi bogów na dachu nowego budynku Urzędu Pocztowego. Nigdy mi się nie podobały te urny na starym. Pokryty złotymi liśćmi, ma się rozumieć. Z góry dziękując, amen.

Raz jeszcze szarpnął szufladę. Chochla wyskoczyła, brzęknęła w powietrzu jak łosoś nad wodą i roztrzaskała stojącą w kącie wazę.

Moist uznał, że to dobry znak. Teoretycznie powinno się wyczuć zapach papierosowego dymu, ale ponieważ Adora Belle spędziła w tym pokoju więcej niż dziesięć minut, nie warto nawet pociągać nosem.

Co dalej? No więc… Bogowie pomagają tym, którzy sami sobie pomagają. No i zawsze pozostawała jeszcze ostatnia przyjazna Lipwigowi opcja. Przepłynęła teraz przez jego umysł: improwizować!

Загрузка...