W celi Moista leżało czyste siano i był prawie pewien, że nikt nie napluł mu do zupy, która zawierała coś, co do czego — gdyby był zmuszony to nazwać — musiałby przyznać, że jest mięsem. W jakiś sposób rozeszły się wieści, że to dzięki niemu Bellyster już tu nie pracuje. Nawet inni klawisze nie znosili tego wrednego drania, więc Moist mógł bez proszenia liczyć na dokładkę, wyczyszczone buty, a rankiem grzecznościowy egzemplarz „Pulsu” w celi.
Maszerujące golemy zepchnęły kłopoty banku na stronę piątą. Zajęły całą pierwszą stronę, a sporą część kolejnych zapełniały wypowiedzi „zwykłych ludzi” — to znaczy ludzi z ulicy, którzy wprawdzie o niczym nie mieli pojęcia, ale chętnie przekazywali prasie, co wiedzą — oraz dłuższe artykuły napisane przez ludzi, którzy także nic nie wiedzieli, ale potrafili ładnie to ująć w 250 słowach.
Wpatrywał się właśnie w krzyżówkę[12], kiedy ktoś grzecznie zapukał do celi. Był to dozorca, który miał nadzieję, że pan Lipwig zadowolony jest z krótkiego pobytu tutaj, chciałby odprowadzić pana Lipwiga do powozu i liczył na to, że pan Lipwig znowu zechce zawitać w ich gościnne progi, gdyby ponownie pojawiła się chwilowa wątpliwość co do jego uczciwości. A tymczasem będzie wdzięczny, jeśli pan Lipwig zechce uprzejmie nosić te lekkie kajdany, wyłącznie dla zachowania pozorów, a kiedy zostaną mu zdjęte, co niewątpliwie nastąpi po wykazaniu nieskazitelności jego charakteru, czy mógłby łaskawie przypomnieć osobie odpowiedzialnej, że są własnością więzienia, bardzo będziemy wdzięczni…
Przed bramą więzienia zebrał się spory tłumek, choć gapie trzymali się z daleka od wielkiego golema, który czekał tam, przyklęknąwszy na jedno kolano i z wyciągniętą w górę pięścią. Pojawił się w nocy, tłumaczył dozorca, i gdyby pan Lipwig miał jakiś sposób, żeby skłonić go do odejścia, wszyscy byliby naprawdę wdzięczni. Moist próbował wyglądać, jakby się tego spodziewał. Rzeczywiście polecił Czarnemu Wąsowi czekać na dalsze rozkazy, ale na coś takiego nie liczył.
Golem tymczasem pomaszerował za powozem aż do pałacu. Trasę gęsto obstawiła straż, zdawało się też, że na każdym dachu tkwi postać w czerni. Vetinari chyba rzeczywiście nie chciał ryzykować jego ucieczki. Jeszcze więcej strażników czekało na tylnym dziedzińcu — więcej, niż nakazywał rozsądek. Moist zauważył to od razu, ponieważ człowiek szybko myślący czasem łatwiej potrafi się wymknąć dwudziestu strażnikom niż pięciu. Ktoś jednak chciał dać Coś do Zrozumienia. Nieważne, co takiego, byle robiło wrażenie.
Poprowadzono go mrocznymi korytarzami w nagłą jasność zatłoczonego Wielkiego Holu. Tu i tam rozległy się oklaski, jeden czy dwa okrzyki oraz głośne buczenie ze strony Pucci, siedzącej z bratem w pierwszym rzędzie czworoboku krzeseł.
Moist stanął na niewielkim podium, które miało pełnić funkcję ławy oskarżonych. Mógł stamtąd zobaczyć przywódców gildii, starszych magów, ważnych kapłanów i przedstawicieli Wielkich i Dobrych, a przynajmniej Dużych i Krzykliwych. Widział z tyłu uśmiech Harry’ego Króla oraz obłok dymu, który świadczył o obecności Adory Belle i… tak, nową najwyższą kapłankę Anoi w błyszczącej koronie pogiętych łyżek, mocno ściskającą w dłoni ceremonialną chochlę, z twarzą zesztywniałą z nerwów i poczucia własnej ważności. Jesteś mi coś winna, dziewczyno, pomyślał Moist; rok temu musiałaś wieczorami pracować w barze, żeby się utrzymać, Anoia zaś była jedną z pół tuzina półbogiń, dzielących wspólny ołtarz, który — powiedzmy uczciwie — był twoim kuchennym stołem, tyle że nakrytym obrusem. Wobec tego wszystkiego czym będzie jakiś niewielki cud?
Zaszeleściła szata i nagle lord Vetinari znalazł się w swoim fotelu, a Drumknott stanął przy nim. Gwar rozmów ucichł, gdy Patrycjusz rozejrzał się po sali.
— Dziękuję za przybycie, panie i panowie — powiedział. — Przejdźmy do rzeczy, dobrze? Nie jest to rozprawa sądowa jako taka. To komisja śledcza, którą powołałem, by zbadała okoliczności zniknięcia dziesięciu ton złotych sztabek z Królewskiego Banku Ankh-Morpork. Grozi to zakwestionowaniem dobrego imienia banku, rozważymy więc wszelkie zdarzenia, dotyczące tej…
— Dokądkolwiek by to prowadziło?
— Istotnie, panie Lavish. Dokądkolwiek by to prowadziło.
— Mamy na to pańską gwarancję? — upierał się Cosmo.
— Wydaje mi się, że już jej udzieliłem, panie Lavish. Możemy zaczynać? Na prowadzącego dochodzenie wyznaczyłem uczonego pana Slanta z kancelarii Morecombe, Slant i Honeyplace. Będzie prowadził przesłuchania i zadawał pytania, jakie uzna za stosowne. Wszyscy chyba zdajemy sobie sprawę z faktu, że pan Slant cieszy się głębokim szacunkiem całej profesji prawniczej naszego miasta.
Pan Slant ukłonił się Vetinariemu, a jego spokojne spojrzenie przebiegło po sali. Na dłuższy czas zatrzymało się na rzędach Lavishów.
— Przede wszystkim sprawa złota — rzekł Vetinari. — Przedstawiam Drumknotta, mojego sekretarza i głównego rewidenta, który nocą kierował zespołem księgowych kontrolujących bank…
— Czy jestem tutaj oskarżonym? — zapytał Moist.
Vetinari zerknął na niego i zajrzał do papierów.
— Mam pański podpis na pokwitowaniu przejęcia dziesięciu ton złota — oświadczył. — Czy kwestionuje pan jego autentyczność?
— Nie, ale sądziłem, że to zwykła formalność!
— Dziesięć ton złota to formalność, tak? A czy później włamał się pan do skarbca?
— No tak, technicznie rzecz biorąc, tak. Nie mogłem go otworzyć, ponieważ pan Bent zemdlał wewnątrz, a zostawił klucz w zamku.
— A tak, pan Bent. Główny kasjer. Jest dzisiaj z nami?
Szybka analiza doprowadziła do wniosku, że sala jest całkowicie bezBentowa.
— Jak rozumiem, pan Bent znalazł się w stanie szoku, ale nie doznał poważnych urazów — rzekł lord Vetinari. — Komendancie Vimes, niech pan uprzejmie pośle kilku ludzi do jego mieszkania, dobrze? Chciałbym, żeby do nas dołączył.
Wrócił do Moista.
— Nie, panie Lipwig, na razie nie jest to pański proces. Zanim postawi się kogoś przed sądem, dobrze jest mieć do tego jakiś rozsądny powód. Powszechnie się uważa, że tak jest bardziej elegancko. Muszę jednak zaznaczyć, że formalnie przejął pan odpowiedzialność za złoto, które, musimy zakładać, było wtedy złotem i znajdowało się w skarbcu. Aby jednak zyskać pełne zrozumienie sytuacji banku w owym czasie, poprosiłem mojego sekretarza, by przeprowadził kontrolę bankowych transakcji, co wraz ze swoim zespołem uczynił tej nocy…
— Jeśli zatem nie jestem w tej chwili oskarżonym, czy mógłbym pozbyć się tych kajdan? Tak jakby sugerują moją winę…
— Istotnie. Zgoda. Straże, zajmijcie się tym. A teraz pan, panie Drumknott, jeśli wolno…
Rzucą mnie na pożarcie, myślał Moist, kiedy Drumknott zaczął mówić. W co tu gra Vetinari?
Patrzył na zebrany tłum, słuchając Drumknotta recytującego monotonną litanię o księgowości. Na samym froncie, w wielkiej i ciemnej masie, zasiadła rodzina Lavishów. Z tego miejsca wyglądali jak stado sępów. Sądząc po równym, poważnym głosie Drumknotta, relacja potrwa długo. Spróbują mnie wrobić, a Vetinari nie bę… No ale tak, potem w jakimś dyskretnym gabinecie usłyszę: „Panie Lipwig, gdyby zechciał pan uprzejmie wyjaśnić, w jaki sposób kierował pan tymi golemami”…
Zamieszanie przy drzwiach przyniosło chwilę wytchnienia. Sierżant Colon, a za nim jego nieodłączny partner kapral Nobbs praktycznie płynęli wśród tłumu. Vimes przeciskał się ku nim, a jego śladem sunęła Sacharissa. Nastąpiła pospieszna rozmowa i po sali przetoczyła się fala lękliwego podniecenia.
Moist pochwycił słowo: „Zamordowany!”.
Vetinari wstał; uderzenie laski o stół zabrzmiało niczym znak interpunkcyjny bogów. Gwar ucichł.
— Co się stało, komendancie? — zapytał.
— Zwłoki, sir. W kwaterze pana Benta!
— Został zamordowany?
— Nie. — Vimes pospiesznie i nerwowo naradził się z sierżantem. — Ciało zostało wstępnie zidentyfikowane jako należące do profesora Żurawiny, sir, który nie jest prawdziwym profesorem, ale okrutnym zabójcą do wynajęcia. Myśleliśmy, że uciekł z miasta. Wydaje się, że drugi denat to Jack Żebro, który został skopany na śmierć…
Znowu nastąpiła pospieszna, prowadzona szeptem wymiana zdań. Jednak komendant Vimes zwykle podnosił głos, kiedy się denerwował.
— …czym? Na drugim piętrze?! Nie bądź durniem! Więc co załatwiło Żurawinę? Jak? Naprawdę chodzi ci o to, co wydaje mi się, że powiedziałeś?
Wyprostował się.
— Przepraszam, sir, ale chyba muszę tam pójść i sam się przekonać. Mam wrażenie, że ktoś tu robi sobie żarty.
— A ten biedny Bent? — zapytał Patrycjusz.
— Nie ma po nim śladu, sir.
— Dziękuję, komendancie. — Vetinari machnął ręką. — Proszę szybko wracać, kiedy już dowie się pan czegoś więcej. Nie możemy pozwolić na żarty. Dziękuję ci, Drumknott. Jak rozumiem, nie znaleźliście niczego niewłaściwego poza brakiem złota. Jestem pewien, że to ulga dla nas wszystkich. Pańska kolej, panie Slant.
Prawnik wstał, roztaczając aurę godności i naftaliny.
— Proszę wyjaśnić, panie Lipwig, czym się pan zajmował, zanim przybył pan do Ankh-Morpork — rzekł.
No dobra, pomyślał Moist, patrząc na Vetinariego. Rozumiem już, o co chodzi. Jeśli będę grzeczny i powiem, co trzeba, mogę przeżyć. Za odpowiednią cenę. Ale nie, dziękuję. Przecież chciałem tylko zrobić trochę pieniędzy.
— Pańskie zajęcie, panie Lipwig? — ponaglił Slant.
Moist spojrzał na rzędy patrzących i dostrzegł Cribbinsa, który mrugnął porozumiewawczo.
— Hmm?
— Spytałem, jakie było pańskie zajęcie, zanim pojawił się pan w mieście.
W tym właśnie momencie Moist usłyszał znajome niestety terkotanie, a ze swego podwyższenia pierwszy zauważył, jak prezes Królewskiego Banku wysuwa się zza kotary na końcu sali, ściskając mocno swoją wspaniałą nową zabawkę. Jakaś sztuczka wibracji popychała Pana Marudę do tyłu po lśniącym marmurze.
Ludzie w sali wyciągnęli szyje, a merdający ogonem piesek przesunął się za krzesłem Vetinariego i zniknął za kotarą po drugiej stronie.
Żyję w świecie, gdzie coś takiego właśnie się wydarzyło, pomyślał Moist. I nagle doznał poczucia całkowitego uwolnienia.
— Panie Lipwig, zadałem panu pytanie — przypomniał Slant.
— Tak, przepraszam. Byłem oszustem…
I wtedy pofrunął. To było to. O wiele lepsze niż wisieć na ścianie jakiegoś starego budynku! Wystarczy popatrzeć na minę Cosmo! Na Cribbinsa! Wszystko sobie zaplanowali, a on im to wyrwał! Miał ich w ręku… i leciał!
Slant się zawahał.
— Pod słowem „oszust” rozumie pan…
— Kanciarza. Naciągacza. Czasami fałszerza. Prawdę mówiąc, wolę o sobie myśleć jak o łobuzie.
Zauważył spojrzenia, jakie rzucają sobie Cosmo z Cribbinsem, i przepełniła go radość. To nie powinno się zdarzyć, prawda? A teraz będziecie musieli biec, żeby dotrzymać kroku…
Pan Slant także chyba miał pewne kłopoty w tym zakresie.
— Czy dobrze zrozumiałem? Zarabiał pan na życie, łamiąc prawo?
— Zwykle wykorzystywałem chciwość innych, panie Slant. Myślę, że był w tym również element edukacyjny.
Pan Slant ze zdumieniem potrząsnął głową, co sprawiło, że z jego ucha — z doskonałym wyczuciem chwili — wypadł skorek.
— Edukacyjny?
— Tak. Wiele osób się nauczyło, że nikt nie sprzedaje pierścionka z brylantem za dziesiątą część jego wartości.
— A potem objął pan jedno z najwyższych stanowisk publicznych w naszym mieście? — zapytał pan Slant, przekrzykując śmiechy.
To była reakcja ulgi. Ludzie za długo wstrzymywali oddech.
— Musiałem. Miałem do wyboru to albo dać się powiesić — wyjaśnił Moist i dodał: — Znowu.
Pan Slant chyba się zdenerwował. Spojrzał na Patrycjusza, który uśmiechał się lekko.
— Wasza lordowska mość na pewno sobie życzy, żebym kontynuował?
— Ależ tak — zapewnił Vetinari. — Do samej śmierci, panie Slant.
— Ehm… Był pan już kiedyś powieszony? — Slant zwrócił się do Moista.
— Tak. I nie chciałem, żeby mi to weszło w nawyk.
Znowu śmiechy…
Pan Slant obejrzał się na wciąż uśmiechniętego Patrycjusza.
— Czy to prawda, wasza lordowska mość?
— Istotnie — odparł spokojnie Vetinari. — Pan Lipwig trafił na szubienicę w zeszłym roku jako Albert Spangler. Jednak okazało się, że ma bardzo sztywny kark, co odkryto, kiedy składano go do trumny. Zapewne jest pan świadom, panie Slant, pradawnej zasady Quia ego sic dico. Człowiekowi, który przeżył stryczek, bogowie najwyraźniej zgotowali inne przeznaczenie, jak dotąd niespełnione. A że szczęście wyraźnie mu sprzyjało, postanowiłem zwolnić go warunkowo i powierzyć odbudowę Urzędu Pocztowego, które to zadanie pochłonęło już życie czterech moich urzędników. Gdyby mu się udało, to dobrze. Gdyby przegrał, miasto by zaoszczędziło na kosztach powtórnej egzekucji. Był to okrutny żart, ale z satysfakcją stwierdzam, że zrykoszetował ku powszechnej korzyści. Nie sądzę, by ktoś tutaj chciał zaprzeczyć tezie, iż Urząd Pocztowy stał się prawdziwym klejnotem naszego miasta. Istotnie więc, lampart może zrzucić swoje cętki!
Pan Slant odruchowo pokiwał głową, opanował się, usiadł i zaczął przerzucać notatki. Trochę się pogubił.
— A teraz przejdziemy do… ehm… sprawy banku…
— Pani Lavish, dama, którą wielu z nas miało zaszczyt poznać, niedawno zwierzyła mi się, że umiera — tłumaczył energicznie Vetinari. — Poprosiła mnie o radę w kwestii przyszłości banku, ponieważ jej bezpośredni spadkobiercy byli, według jej własnych słów, „tak paskudną bandą chytrych szczurów, jakiej człowiek ma nadzieję nie spotkać”…
Wszystkich trzydziestu jeden prawników Lavishów poderwało się i przemówiło równocześnie, narażając swoich klientów na łączny koszt 119,28 AM$.
Pan Slant spojrzał na nich groźnie.
Wbrew temu, co zostało powiedziane, nie cieszył się szacunkiem ankhmorporskich prawników. Budził w nich strach. Śmierć nie osłabiła jego encyklopedycznej pamięci, podstępności, umiejętności pokrętnego rozumowania i żrącego jak kwas wzroku. Nie wchodźcie mi dzisiaj w drogę, doradzał prawnikom ten wzrok. Nie wchodźcie mi w drogę, bo obgryzę wasze kości i wyssę szpik. Pamiętacie te oprawne w skórę tomy, jakie trzymacie na półkach w gabinetach, żeby robić wrażenie na klientach? Przeczytałem je wszystkie, a połowę sam napisałem. Nie zaczynajcie ze mną. Nie jestem w dobrym nastroju…
Prawnicy jeden po drugim usiedli[13].
— Mogę kontynuować? — upewnił się Vetinari. — Jak rozumiem, pani Lavish odbyła potem rozmowę z panem Lipwigiem i uznała, że znakomicie pokieruje bankiem, zgodnie z najlepszymi tradycjami rodziny Lavishów, oraz że będzie idealnym opiekunem dla psa, Pana Marudy, zgodnie ze zwyczajem pełniącego funkcję prezesa banku.
Cosmo podniósł się wolno i wyszedł na środek.
— Stanowczo protestuję przeciwko sugestii, że ta kanalia działa zgodnie z najlepszymi tradycjami…
Pan Slant poderwał się z miejsca jak wyrzucony sprężyną. Ale choć był szybki, nie wyprzedził Moista.
— Protestuję!
— Jak śmiesz protestować? — wyrzucił z siebie Cosmo. — Skoro sam przyznałeś, że jesteś aroganckim kryminalistą…
— Protestuję przeciwko sugestii lorda Vetinariego, jakobym miał cokolwiek wspólnego ze wspaniałymi tradycjami rodziny Lavishów! — Moist patrzył Cosmo prosto w oczy, które w tej chwili wydawały się ronić zielone łzy. — Na przykład nigdy nie byłem piratem ani handlarzem niewolników…
Nastąpiło ogólne powstanie prawników.
Pan Slant spojrzał groźnie. Nastąpiło ogólne siadanie.
— Oni się do tego przyznają — wyjaśnił Moist. — Wszystko to jest w oficjalnej historii banku!
— To prawda, panie Slant — potwierdził Vetinari. — Sam czytałem. Wyraźnie ma tu zastosowanie Volenti non fit injuria.
Terkot zabrzmiał ponownie — Pan Maruda wracał zza kotary. Moist zmusił się, by nie patrzeć.
— Och, to nieuczciwy atak! — warknął Cosmo. — Czyja przeszłość przetrwałaby tego rodzaju złą wolę?
Moist uniósł rękę.
— Ooo, nie. Znam to zagranie — rzekł. — Moja na przykład. Najgorsze, co w życiu robiłem, to okradałem ludzi, którzy sądzili, że okradają mnie. Ale nigdy nie stosowałem przemocy i wszystko oddałem. No fakt, obrabowałem kilka banków, a raczej zdefraudowałem ich pieniądze, ale tylko dlatego, że było to takie łatwe…
— Oddał pan…? — Slant czekał na jakąś reakcję Vetinariego.
Ale Patrycjusz spoglądał ponad głowami gapiów, prawie co do jednego pochłoniętych przejściem Pana Marudy. Podniósł tylko palec na znak potwierdzenia czy też lekceważenia.
— Tak. Może pan pamięta, że zrozumiałem swe błędy w zeszłym roku, kiedy bogowie… — zaczął Moist.
— Obrabowałeś kilka banków?! — zawołał Cosmo. — Vetinari, czy mamy wierzyć, że świadomie oddał pan najważniejszy bank miasta w ręce znanego rabusia?
Zmasowane szeregi Lavishów powstały, zjednoczone w obronie pieniędzy. Vetinari wciąż patrzył w sufit.
Moist uniósł wzrok. Jakiś obiekt, jakby biały dysk, frunął w powietrzu pod sklepieniem. Opadł, wirując, i trafił Cosmo między oczy. Drugi przemknął, pikując, nad ręką Moista i wylądował na piersiach Lavishów.
— A powinien oddać go w ręce nieznanych?! — wykrzyknął ktoś, gdy rzucony z flanki tort z budyniem trafił we wszystkie eleganckie czarne surduty. — Jesteśmy znowu!
Druga fala tortów mknęła już po trajektoriach, które prowadziły ku przepychającym się Lavishom. Niezwykła postać wyrwała się z tłumu przy akompaniamencie stęknięć tych, którzy chwilowo stanęli jej w drodze. A to dlatego, że jeśli komuś nawet udało się umknąć przed zdeptaniem wielkimi butami, padał ścięty trzymaną przez nowo przybyłego drabiną. On sam obejrzał się niewinnie, by sprawdzić, jaki zamęt spowodował, a powracająca drabina powaliła wszystkich zbyt powolnych, by usunąć się z jej zasięgu. Była w tym jakaś metoda, myślał Moist; klaun puścił drabinę i odstąpił, pozostawiając czterech ludzi uwięzionych w jej szczeblach w taki sposób, że próba uwolnienia każdego z nich musiała sprawić ogromny ból pozostałej trójce, a w przypadku jednego ze strażników — także poważnie ograniczyć jego perspektywy matrymonialne.
Z czerwonym nosem, w pomiętym kapeluszu, klaun w podskokach wbiegł na środek; ogromne buty kłapały o podłogę z każdym znajomym krokiem…
— Pan Bent? — zdziwił się Moist. — To pan?
— Mój dobry przyjaciel Lipwig! — zawołał klaun. — Myślisz, że kto rządzi na arenie, ten kieruje cyrkiem, tak? Ale tylko za zgodą klaunów, Lipwig! Tylko za zgodą klaunów!
Bent zamachnął się i cisnął tortem w Vetinariego.
Moist wybił się w górę, zanim jeszcze tort wystartował do lotu. Jego mózg ze sporą stratą zajął trzecie miejsce i przekazał wszystkie myśli naraz, mówiąc to, co nogi najwyraźniej odkryły samodzielnie: że godność ludzi wielkich rzadko potrafi przetrwać z twarzą w budyniu, a ikonogram zabudyniowanego Patrycjusza na pierwszej stronie „Pulsu” wstrząśnie polityczną równowagą sił w mieście. A przede wszystkim, że w tym post-Vetinarowskim świecie on, Moist, nie zobaczy jutra, co było jego życiową ambicją.
Jak w bezgłośnym śnie sunął w stronę nadlatującej nemezis, w ślimaczym tempie sięgając palcami, a tort mknął, wirując, na spotkanie z historią…
I trafił go w twarz.
Vetinari nawet nie drgnął. Budyń się rozprysnął i czterysta zafascynowanych oczu śledziło grudę pędzącą ku Patrycjuszowi, który chwycił ją w wyciągniętą rękę. Ciche plaśnięcie o dłoń było jedynym słyszalnym w sali dźwiękiem.
Lord Vetinari przyjrzał się złapanemu budyniowi. Wsunął w niego palec i skosztował. Z namysłem wzniósł oczy, a sala wstrzymała zbiorowy oddech.
— Chyba ananasowy — stwierdził w zadumie.
Zagrzmiały brawa. Musiały — nawet jeśli ktoś nie znosił Vetinariego, nie mógł nie podziwiać jego wyczucia chwili.
A teraz Patrycjusz schodził po stopniach i zbliżał się do nieruchomego, wystraszonego klauna.
— Moim cyrkiem nie kierują klauni, drogi panie. — Chwycił go za wielki czerwony nos i odciągnął mocno, na ile pozwalała gumka. — Czy to jasne?
Klaun wyjął trąbkę z przyczepionym pęcherzem i zatrąbił żałośnie.
— Dobrze. Miło, że się pan zgadza. Jeśli można, chciałbym porozmawiać z panem Bentem.
Tym razem odpowiedziały mu dwa skrzeknięcia trąbki.
— Ależ jest — stwierdził Vetinari. — Może pokażemy go chłopcom i dziewczynkom? Ile wynosi 15,3 procent od 59,66?
— Zostawcie go w spokoju! Wszyscy zostawcie go w spokoju!
Ciężko doświadczony tłum rozstąpił się po raz kolejny, przepuszczając rozczochraną pannę Drapes, gniewną i wzburzoną niczym kwoka. Do skromnego łona przyciskała coś ciężkiego i Moist zauważył, że to plik rejestrów.
— O to chodziło! — oznajmiła tryumfalnie i szeroko rozłożyła ręce. — To nie jego wina! Wykorzystali go!
Oskarżycielsko wskazała kapiące budyniem szeregi Lavishów. Gdyby boginiom wojny wolno było nosić bluzki z kołnierzykiem i włosy uciekające gwałtownie z ciasnego koku, panna Drapes mogłaby liczyć na deifikację.
— To oni! Sprzedali złoto już przed laty!
Co wzbudziło ogólne i entuzjastyczne krzyki ze wszystkich stron, które nie zawierały Lavishów.
— Ma być cisza! — krzyknął Vetinari.
Prawnicy się poderwali. Pan Slant spojrzał. Prawnicy opadli.
A Moist w samą porę zdążył zetrzeć z oczu ananasowy budyń.
— Uwaga! On ma stokrotkę! — zawołał i pomyślał: właśnie zawołałem „Uwaga! On ma stokrotkę!” i chyba do końca życia będę pamiętał, jakie to krępujące.
Lord Vetinari przyjrzał się nieprawdopodobnie wielkiemu kwiatkowi w klapie klauna. Maleńka kropla wody lśniła w prawie dobrze ukrytej dyszy.
— Tak — powiedział. — Wiem. A teraz, drogi panie, rzeczywiście uważam, że jest pan Bentem. Rozpoznałem pański chód, widzi pan. Jeśli pan nie jest panem Bentem, to wystarczy nacisnąć. A mnie wystarczy na to pozwolić. Powtarzam: chcę mówić z panem Bentem.
Czasami bogowie zwyczajnie nie mają wyczucia sytuacji, uznał Moist. Powinien zahuczeć grom, zagrzmieć werbel, powinna brzęknąć struna napięcia, niech pojawi się jakieś niebiańskie potwierdzenie, że oto nadszedł moment pra…
— 9,12798 — powiedział klaun.
Vetinari uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.
— Witamy z powrotem — rzekł.
Rozejrzał się i wyszukał w tłumie doktora Białolicego z Gildii Błaznów.
— Doktorze, proszę się zaopiekować panem Bentem, dobrze? Chyba powinien być teraz wśród swoich.
— To będzie zaszczyt, wasza lordowska mość. Siedem tortów równocześnie w powietrzu i czteroosobowy splot w drabinie? Perfekcyjne! Kimkolwiek jesteś, bracie, oto ucieszny powitalny uścisk dłoni…
— Nigdzie nie pójdzie beze mnie! — oświadczyła groźnie panna Drapes, kiedy zbliżył się do nich klaun z białą twarzą.
— Rzeczywiście, kto mógłby sobie coś takiego wyobrazić? — zgodził się Vetinari. — Proszę, doktorze, by pańska gildia udzieliła gościny także młodej damie pana Benta — dodał ku jej zdumieniu i radości.
Choć bowiem panna Drapes każdego dnia starała się trzymać tej „damy”, już wiele lat temu niechętnie rozstała się z „młodą”.
— Może też ktoś uwolni tych ludzi z drabiny? Chyba niezbędna będzie piła — ciągnął Vetinari. — Drumknott, zbierz, proszę, księgi, które tak uprzejmie dostarczyła nam młoda dama pana Benta. I wydaje mi się, że pan Lavish wymaga opieki medycznej…
— Wcale… nie… — Ociekający budyniem Cosmo starał się utrzymać pozycję stojącą. Samo patrzenie na niego sprawiało ból. Gniewnym, ale drżącym palcem zdołał wskazać leżące księgi. — To — oznajmił — jest własnością banku.
— Panie Lavish, to oczywiste, że jest pan bardzo chory… — zaczął Vetinari.
— Tak, chciałby pan, żeby wszyscy w to uwierzyli. Prawda… oszuście? — odparł Cosmo, wyraźnie się chwiejąc. W jego wyobraźni tłum wiwatował.
— Królewski Bank Ankh-Morpork… — rzekł Vetinari, nie spuszczając go z oka — …szczyci się swymi księgami oprawnymi w czerwoną skórę, nieodmiennie zdobionymi wytłoczoną w złotej folii pieczęcią miasta. Drumknott?
— Te są tanie, oprawne w karton, wasza lordowska mość. Wszędzie można takie kupić. Ale bez wątpienia wypełnione kaligraficznym pismem pana Benta.
— Jesteś pewien?
— O tak. Pisze piękną kursywą.
— Fałsz — oświadczył Cosmo tak, jakby jego język miał cal grubości. — Wszystko sfałszowane. I kradzione!
Moist przyglądał się publiczności i u wszystkich zauważył podobny wyraz twarzy. Niezależnie od tego, co kto o nim myślał, nieprzyjemnie było patrzeć, jak człowiek rozpada się na kawałki. Dwóch strażników przesuwało się ostrożnie w stronę Cosmo.
— Nigdy w życiu niczego nie ukradłam! — oznajmiła panna Drapes tak wzburzona, że powinna nadawać ostrzeżenie sztormowe. — Leżały u niego w szafie… — Zawahała się i postanowiła, że woli raczej być szkarłatna niż szara. — I nie obchodzi mnie, co uważa lady Deirdre Waggon! Zajrzałam do nich! Pański ojciec zabrał złoto, sprzedał, a jego zmusił, żeby ukrył to w liczbach! A to jeszcze nawet nie połowa!
— …Piękny mot’l… — wybełkotał Cosmo, mrugając na Vetinariego. — Już nie jesteś mną… Przeszedłem milę w tw’ich butach!
Moist także przesuwał się ostrożnie ku niemu. Cosmo wyglądał jak człowiek, który w każdej chwili może wybuchnąć albo runąć, albo możliwe, że rzucić się Moistowi na szyję i mamrotać niewyraźnie: „Jesteś moim najlepszym kumplem, powaga, ty i ja przeciwko światu, kumplu”.
Zielonkawy pot spływał mu po twarzy.
— Powinien się pan chyba położyć, panie Lavish — poradził Moist z sympatią.
Cosmo usiłował skupić na nim wzrok.
— …dobry ból — wyznał. — Mam tę czapeczkę, mam miecz z tysiąca ofiar…
I z cichym szeptem stali wysunęła się szara klinga z okrutnym czerwonym połyskiem i wymierzyła Moistowi między oczy. Nie chwiała się. Cosmo dygotał i trząsł się za nią, ale miecz trzymał sztywno i nieruchomo.
Zbliżający się strażnicy zwolnili nieco. W tej pracy mieli emeryturę.
— Proszę, żeby nikt, ale to nikt się nie ruszał. Myślę, że sobie poradzę — poprosił Moist, zezując wzdłuż ostrza. Nadeszła pora na nieco delikatności.
— Och, to przecież głupota — oświadczyła Pucci, ze stukiem obcasów występując naprzód. — Nie mamy się czego wstydzić. To przecież nasze złoto, prawda? Kogo obchodzi, co on zapisał w księgach?
Falanga Lavishowych prawników podniosła się niepewnie, gdy tymczasem dwóch zatrudnionych przez Pucci zaczęło szeptać jej coś nerwowo. Nie przejmowała się nimi. Wszyscy teraz patrzyli na nią, nie na jej brata. Wszyscy właśnie jej poświęcali uwagę.
— Czy może się pani uciszyć, panno Lavish? — rzucił Moist.
Nieruchomość klingi go niepokoiła. Jakaś cząstka Cosmo funkcjonowała naprawdę sprawnie.
— O tak, spodziewałam się, że spróbujesz zamknąć mi usta! Ale nic z tego! — oświadczyła Pucci ze złośliwą radością. Jak Moist, kiedy stawał wobec otwartego notesu, tak i ona rzuciła się na łeb, na szyję, nie dbając o ostrożność. — Nie możemy ukraść tego, co już do nas należy, zgadza się? Ojciec zrobił lepszy użytek z tego nieszczęsnego złota! Ono tam tylko leżało! Poważnie, dlaczego jesteście tacy tępi? Wszyscy tak robią! Przecież to nie kradzież! To złoto nadal istnieje w pierścieniach i różnych takich… Nie jest tak, że ktoś je zamierza wyrzucić. A kogo obchodzi, gdzie jest konkretnie?
Moist stłumił chęć, by spojrzeć na innych bankierów w sali. Wszyscy tak robią? W tym roku na Strzeżenie Wiedźm Pucci nie dostanie zbyt wielu kartek z życzeniami.
Brat przyglądał się jej ze zgrozą. Reszta klanu, która akurat nie była zajęta debudynizacją, sprawiała wrażenie, jakby widziała Pucci po raz pierwszy w życiu. Kim jest ta wariatka? — mówiły ich miny. Kto ją tu wpuścił? O czym ona mówi?
— Sądzę, że pani brat jest bardzo chory, panienko — powiedział Moist.
Pucci lekceważąco potrząsnęła swymi rzeczywiście pięknymi włosami.
— Nie martw się o niego, on się tylko wygłupia — stwierdziła. — Robi to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Głupie chłopięce gadanie, że chce być Vetinarim, jak gdyby ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógł…
— Kapie na zielono — zauważył Moist.
Ale nic nie mogło przerwać tej kanonady słów. Popatrzył na wyczerpaną twarz Cosmo i nagle wszystko nabrało sensu. Broda… Mycka… Miecz… tak jest, prymitywne wyobrażenie tego, jak wygląda klinga z żelaza wydobytego z krwi tysiąca ofiar… Zamordowano człowieka, który robił pierścienie…
Co skrywała ta cuchnąca rękawiczka?
To jest mój świat. Wiem, jak się to robi…
— Najmocniej przepraszam! Jest pan lordem Vetinarim, prawda? — zapytał.
Cosmo wyprostował się na chwilę i oczy błysnęły mu władczo.
— Tak, w samej rzeczy — odparł, unosząc brew, która zaraz opadła. I obrzękła twarz obwisła wraz z nią. — Mam pierścień… Sygnet Vetinariego… — wymamrotał. — Mój właściwie… Dobry ból…
Miecz także opadł.
Moist chwycił jego lewą dłoń i zdarł rękawiczkę. Zsunęła się z mlaśnięciem i niewyobrażalnie ohydnym, zatykającym nos smrodem. Najbliższy strażnik zwymiotował.
Tyle kolorów, pomyślał Moist. Tyle… wijących się rzeczy.
I gdzieś tam, wciąż widoczne w ropiejącej masie, charakterystyczne i posępne lśnienie stygium.
Moist chwycił Cosmo za drugą rękę.
— Myślę, panie, że powinieneś wyjść na zewnątrz, skoro jesteś już Patrycjuszem — powiedział głośno. — Musisz spotkać się z ludem…
Raz jeszcze jakiś wewnętrzny Cosmo opanował się dostatecznie, by wymówić śliniącymi się ustami:
— Tak, to bardzo ważne. — Ale zaraz potem wrócił do: — Źle się czuję. Palec dziwnie wygląda…
— Słońce dobrze mu zrobi — zapewnił Moist i pociągnął go delikatnie. — Możesz mi wierzyć, panie.