— Dobrze. Bo powinno — uznała Topsy.
Ujęła Śmierć pod ramię i ruszyła za nim przez drzwi, na czarną pustynię wśród nieskończonej nocy.
Po chwili Pan Maruda usiadł i zaczął piszczeć.
Następnego ranka w „Pulsie” ukazał się nieduży artykuł o bankowości. Często występowało w nim słowo „kryzys”.
No to jesteśmy na miejscu, pomyślał Moist, gdy dotarł do czwartego akapitu. A raczej ja jestem.
Lord Vetinari powiedział „Pulsowi”:
„Prawdą jest, że — z pozwoleniem prezesa banku — omówiłem z naczelnym poczmistrzem możliwość, by w tych trudnych czasach oddał swe usługi Królewskiemu Bankowi Ankh-Morpork. Odmówił i na tym sprawa się kończy. Kierowanie bankami nie należy do rządu. Przyszłość Królewskiego Banku Ankh-Morpork leży w rękach jego dyrektorów i akcjonariuszy”.
I niech bogowie mają go w opiece, pomyślał Moist.
Z energią wziął się do papierów. Rzucił się na nie, sprawdzając liczby, poprawiając pisownię i nucąc pod nosem, by zagłuszyć wewnętrzny szept pokusy.
Nadeszła przerwa śniadaniowa, a wraz z nią talerz szerokich na stopę kanapek, dostarczonych przez Gladys wraz z południowym wydaniem „Pulsu”.
W nocy umarła pani Lavish… Moist wpatrywał się w notatkę. Pisali, że odeszła we śnie, po długiej chorobie.
Upuścił azetę i zapatrzył się w ścianę. Wydawało się, że staruszkę podtrzymuje tylko siła charakteru albo alkoholu. Mimo to ta żywotność, ta iskra… No cóż, nie mogła trwać wiecznie. I co się teraz stanie? Na bogów, całe szczęście, że on jest od tego z daleka.
Prawdopodobnie nie był to dobry dzień, by być Panem Marudą. Wyglądał na psa z odmiany człapiących, więc lepiej, żeby nauczył się biegać naprawdę szybko.
Ostatnia porcja listów, jaką dostarczyła Gladys, zawierała także podłużną i mocno używaną kopertę, zaadresowaną dużymi czarnymi literami do niego „do ronk własnych”. Otworzył ją nożem do papieru i wysypał do kosza — na wszelki wypadek.
Wewnątrz znajdowała się złożona azeta. Okazała się przedwczorajszym „Pulsem” z Moistem von Lipwigiem na pierwszej stronie.
Zakreślonym kółkiem!
Moist odwrócił ją. Na drugiej stronie, wypisane drobnym równym pismem, znalazł słowa:
Drogi panie, przyjołem śrotki ostrożności, składając pewne piśmienne oświatczenia w rękach zaufanych współ prawników. Usłyszy pan ode mnie z nowu.
Spokojnie, tylko spokojnie… To nie może być list od przyjaciela. Wszyscy, których uważam za przyjaciół, znają ortografię… To z pewnością jakieś oszustwo, tak? Ale przecież nie mam w szafie żadnych szkieletów…
No dobrze. Jeśli człowiek zechce wejść w drobne szczegóły, to owszem, w szafie Moista kryło się dość szkieletów, by wypełnić sporą kryptę, a resztkami wyposażyć lunaparkowy Pałac Duchów oraz wykonać makabryczną, ale dość zabawną popielniczkę. Nigdy jednak nie były kojarzone z nazwiskiem Lipwig. Bardzo na to uważał. Jego zbrodnie zmarły wraz z Albertem Spanglerem. Dobry kat wie, ile liny popuścić skazańcowi, i kiedy otworzyła się klapa w szafocie, Spangler wypadł z jednego życia prosto w drugie.
Czy ktokolwiek mógł go rozpoznać? Przecież jeśli nie nosił swojego złotego kostiumu, należał do najmniej rozpoznawalnych osób na świecie — kiedy jeszcze był mały, zdarzało się, że matka przyprowadzała ze szkoły do domu niewłaściwe dziecko! A jeśli nosił ten kostium, ludzie rozpoznawali kostium. Ukrywał się, rzucając się w oczy.
To na pewno jakiś kant. Tak, bez wątpienia. Stara sztuczka z mrocznym sekretem. Prawdopodobnie nikt nie docierał do takiej pozycji jak Moist, nie kolekcjonując po drodze pewnych faktów, których wolałby publicznie nie ujawniać. Ale wzmianka o oświadczeniach złożonych prawnikom była ładnym zagraniem. Miała skłonić człowieka nerwowego do zastanowienia. Sugerowała, że nadawca wie coś dostatecznie groźnego, by odbiorca mógł próbować go uciszyć. I że mógłby napuścić na niego prawników.
Ha! Dostał też trochę czasu, zapewne po to, żeby dojrzał. On! Moist von Lipwig! No to jeszcze się przekonają, do czego takie dojrzewanie może doprowadzić! A na razie wcisnął azetę do dolnej szuflady biurka.
Ha!
Ktoś zapukał do drzwi.
— Wejdź, Gladys! — zawołał i znów zaczął przerzucać papiery.
Drzwi uchyliły się, ukazując smutną, bladą twarz Stanleya Howlera.
— To ja, sir. Stanley, sir.
— Tak, Stanley?
— Szef Wydziału Znaczków Urzędu Pocztowego, sir — dodał Stanley, na wypadek gdyby niezbędna była precyzyjna identyfikacja.
— Tak, Stanley, wiem — odpowiedział cierpliwie Moist. — Widuję cię codziennie. Czego chcesz?
— Niczego, sir — odparł Stanley.
Zaległa cisza. Moist dopasował swój umysł do świata postrzeganego przez mózg Stanleya Howlera. Stanley był niezwykle… precyzyjny i cierpliwy jak grobowiec.
— Jaki jest powód… żebyś ty… przyszedł tutaj… spotkać się ze mną… dzisiaj? — Moist mówił bardzo wyraźnie i dzielił zdanie na dogodne fragmenty.
— Na dole jest prawnik, sir — poinformował Stanley.
— Przecież dopiero co dostałem list, grożący… — zaczął Moist, ale natychmiast się uspokoił. — Prawnik, powiadasz? Powiedział, po co przyszedł?
— Mówi, że chodzi o sprawę najwyższej wagi. Jest z nim dwóch strażników. I pies.
— Naprawdę? — zapytał chłodno Moist. — W takim razie lepiej przyprowadź ich do mnie.
Spojrzał na zegarek.
No… dobra. Nie jest najlepiej.
Lancrański Lotnik odjeżdża za czterdzieści pięć sekund. Wiedział, że w ciągu jedenastu sekund może zjechać po rynnie na dziedziniec. Stanley schodzi na dół, żeby sprowadzić ich tutaj; powiedzmy — trzydzieści sekund, może. Musi tylko zabrać ich z parteru, to najważniejsze. Wdrapać się na tył dyliżansu, zeskoczyć, kiedy zwolni przy Osiowej Bramie, zabrać metalowe pudło ukryte między belkami stropu w starej stajni przy Haka Lobbingu, przebrać się i poprawić twarz, przespacerować się po mieście, wypić kawę w tym sklepiku niedaleko komendy straży, przez jakiś czas uważać na aktywność sekarów, przejść do Dworca Kwoki i Kurczaków, gdzie u „Nic nie wiem” Jacka przechowywał inny kufer, przebrać się, wyjść z małą sakwą i tweedowym kaszkietem (który w jakimś zaułku zamieni na wyjęty z sakwy stary brązowy melonik, na wypadek gdyby Jack doznał nagłego ataku pamięci, wywołanego dużą sumą pieniędzy), następnie dotrzeć do dzielnicy rzeźni, tam wcielić się w postać furmana Jeffa i posiedzieć w wielkim, cuchnącym barze Pod Rzeźniczym Orłem, gdzie furmani tradycyjnie spłukiwali pył dróg. Ostatnio w straży służył wampir, a od lat mieli wilkołaka, no więc niech te legendarnie czułe nosy wciągają mieszany smród nawozu, strachu, potu, flaków i uryny; zobaczymy, czy im się spodoba. A to tylko w samym barze — w rzeźniach było jeszcze gorzej.
Potem zaczeka może do wieczora i razem z innymi pijanymi furmanami zabierze się furą wywożącą za miasto parujące nieczystości. Straże przy bramie nigdy ich nie sprawdzały. Z drugiej strony, jeśli jego szósty zmysł nadal będzie skrzeczał, zagra może w trzy kubki z jakimś pijaczkiem, aż zarobi dosyć na buteleczkę tanich perfum i tani, ale przyzwoity garnitur z trzeciej ręki w jakimś sklepiku ze starzyzną. Potem pójdzie do Domu Noclegowego Eukrazji Arcanum dla Uczciwych Ludzi Pracy, gdzie po uchyleniu kapelusza, włożywszy okulary w drucianej oprawie, stanie się panem Trespassem Hatchcockiem, handlarzem wełny, który zatrzymuje się tam za każdym razem, kiedy interesy sprowadzają go do miasta, i zawsze przywozi niewielki prezent, odpowiedni dla wdowy w dojrzałym wieku, za jaką chciała być uważana. Tak, to nawet lepszy pomysł. Pani Arcanum karmiła solidnie i obficie, łóżka były wygodne i rzadko trzeba było je z kimś dzielić.
Wtedy zacznie układać prawdziwe plany.
Ten konspekt ucieczki przewinął się przed oczyma duszy z prędkością wiatru. Rzeczywiste oczy dostrzegły coś mniej przyjemnego: jakiś gliniarz stał na dziedzińcu i rozmawiał z dwoma woźnicami. Moist rozpoznał sierżanta Freda Colona, którego główną funkcją było chyba włóczenie się po mieście i pogaduszki z innymi starszymi ludźmi o zbliżonym wieku i zwyczajach.
Teraz zauważył w oknie Moista i pomachał do niego.
Nie, jeśli spróbuje uciekać, wszystko się skomplikuje i utrudni. Musi się jakoś wykręcić na miejscu. Formalnie biorąc, nie zrobił chyba nic złego. Ten list wyprowadził go z równowagi, nic więcej.
Siedział przy biurku i wyglądał na zapracowanego, kiedy Stanley wprowadził do gabinetu pana Slanta, najbardziej znanego i — w wieku 351 lat — prawdopodobnie najstarszego prawnika w mieście. Towarzyszyli mu sierżant Angua i kapral Nobbs, o którym powszechnie opowiadano, że jest tajnym wilkołakiem straży. Kapralowi Nobbsowi towarzyszył duży kosz z pokrywą, a sierżant Angua trzymała piszczącą gumową kość i od czasu do czasu popiskiwała nią z roztargnieniem.
Sytuacja wyglądała na niegroźną, ale dziwną.
Wymienili uprzejmości, które nie były całkiem przyjemne tak blisko Nobby’ego Nobbsa i prawnika pachnącego płynem balsamującym. Dobiegły jednak końca i wtedy głos zabrał pan Slant.
— Rozumiem, panie Lipwig, że odwiedził pan wczoraj panią Topsy Lavish.
— O tak. Ehm… kiedy jeszcze żyła — powiedział Moist i przeklął siebie razem z nieznanym autorem listu. Tracił refleks, naprawdę tracił refleks.
— To nie jest śledztwo w sprawie zabójstwa — oznajmiła spokojnie sierżant Angua.
— Na pewno? W tych okolicznościach…
— To nasza praca, żeby mieć pewność, sir. W tych okolicznościach.
— Czyli nie uważacie, że to ktoś z rodziny?
— Nie, sir. Ani pan.
— Ja? — Moist należycie rozdziawił usta, zaszokowany taką sugestią.
— Wiadomo, że pani Lavish ciężko chorowała — wtrącił pan Slant. — Wydaje się też, że bardzo pana polubiła, panie Lipwig. Zapisała panu swojego pieska, Pana Marudę.
— A także worek zabawek, dywaniki, kraciaste płaszczyki, osiem obroży, w tym jedną zdobioną brylantami, oraz… no, bardzo liczne inne przedmioty. — Sierżant Angua znowu zapiszczała gumową kością.
Moist zamknął usta.
— Pieska? — powtórzył głuchym głosem. — Tylko pieska? I zabawki?
— Spodziewał się pan czegoś więcej? — spytała Angua.
— Nie spodziewałem się nawet tego!
Moist spojrzał na kosz. Był podejrzanie cichy.
— Dałem mu jedną z tych jego małych niebieskich pigułek — wyjaśnił uprzejmie Nobbs. — Usypiają go na jakiś czas. Ale nie działają na ludzi. Smakują anyżkiem.
— Wszystko to jest trochę… niezwykłe, prawda? — mruknął Moist. — Ale co tu robi straż? Przez diamentową obrożę? A poza tym wydawało mi się, że testament zostaje odczytany po pogrzebie…
Pan Slant odchrząknął. Mól wyfrunął mu z ust.
— W samej rzeczy. Ale że znałem treść jej testamentu, uznałem, że przezorność nakazuje udać się spiesznie do Królewskiego Banku i niezwłocznie dopilnować najbardziej…
Przerwał. Dla zombi całe życie jest przerwą, ale tym razem zdawało się, że szuka właściwego słowa.
— …problematycznych zapisów.
— No tak, domyślam się, że pieska trzeba karmić — zgodził się Moist. — Ale nie przypuszczałbym, że…
— Ów… problem, jeśli tak go nazwiemy… to jego dokumenty.
— Nieodpowiedni rodowód?
— Nie chodzi o jego rodowód. — Slant otworzył teczkę. — Wiadomo panu, być może, iż zmarły sir Joshua zostawił Panu Marudzie jeden procent akcji banku.
Przez umysł Moista dmuchnął zimny, mroczny wicher.
— Tak — powiedział. — Wiadomo.
— Zmarła pani Lavish zapisała mu kolejne pięćdziesiąt procent. Zgodnie z tradycją banku czyni go to nowym prezesem, panie Lipwig. A pan jest jego właścicielem.
— Zaraz! Przecież zwierzę nie może posiadać…
— Ależ może, panie Lipwig, może! — zapewnił Slant z prawniczą uciechą. — Istnieją bardzo liczne precedensy. Pewien osioł został nawet wyświęcony, a żółw wyznaczony na sędziego. Oczywiście trudniejsze zawody są mniej bogato reprezentowane. Żaden koń nie pełnił jeszcze funkcji stolarza, na przykład. Ale pies będący prezesem jest dość typowy.
— To przecież bez sensu! Prawie mnie nie znała!
Lecz jakaś myśl wtrąciła natychmiast: Ależ znała! Poznała się na tobie w mgnieniu oka!
— Testament został mi podyktowany wczorajszego wieczoru, panie Lipwig, w obecności dwóch świadków i lekarza pani Lavish, który zaświadczył, że jest ona osobą zdrową na umyśle, choć nie na ciele. — Slant wstał. — Krótko mówiąc, jest legalny. Nie musi mieć sensu.
— Ale jak on może, no… prowadzić posiedzenia? Siedzenia on przecież tylko obwąchuje…
— Zakładam, że będzie je prowadził za pańskim pośrednictwem — odparł prawnik.
Od strony sierżant Anguy zabrzmiał pisk.
— A co się stanie, jeśli umrze? — zapytał Moist.
— Ach, dziękuję, że mi pan przypomniał. — Slant wyjął z teczki dokument. — Tak, mam tu napisane, że akcje zostaną rozdzielone wśród pozostałych członków rodziny.
— Pozostałych członków rodziny? Znaczy, jego rodziny? Nie sądzę, żeby miał wiele szans na jej założenie!
— Nie, panie Lipwig — odparł Slant. — Rodziny Lavishów.
Moist poczuł, że wicher staje się lodowaty.
— Jak długo żyje pies?
— Taki zwykły pies? — spytał Nobby Nobbs. — Czy pies, który stoi między bandą Lavishów i fortuną?
— Kapralu, to była niestosowna uwaga! — warknęła Angua.
— Przepraszam, sierżancie.
— Ehm… — Chrząknięcie pana Slanta uwolniło kolejnego mola. — Pan Maruda jest przyzwyczajony do sypiania w służbowym apartamencie w banku. Pan również będzie tam sypiał, panie Lipwig. To warunek tego zapisu.
Moist wstał.
— Wcale nie muszę tego robić — burknął. — Przecież nie popełniłem żadnego przestępstwa! Nie można kierować życiem ludzi zza gro… No, pan może, to oczywiste, ale ona nie…
Z teczki wyłoniła się następna koperta. Pan Slant się uśmiechał, co nigdy nie było dobrym znakiem.
— Pani Lavish napisała także tę osobistą, serdeczną prośbę do pana — rzekł. — A teraz, pani sierżant, powinniśmy chyba zostawić pana Lipwiga samego.
Wyszli, chociaż po kilku sekundach wróciła Angua i bez słowa, nie patrząc mu w oczy, podeszła do worka z zabawkami i wrzuciła tam piszczącą gumową kość.
Moist uniósł pokrywę kosza. Pan Maruda uniósł głowę, ziewnął, a potem poderwał się na poduszkach i zaczął służyć. Raz czy dwa niepewnie zamerdał ogonem, a w jego wielkich oczach zalśniła nadzieja.
— Nie patrz tak na mnie, mały — rzucił Moist i odwrócił się plecami.
List od pani Lavish zlany był wodą lawendową, leciutko doprawioną dżinem. Miała bardzo równe pismo, typowe dla starszych pań.
Drogi Panie Lipwig!
Wyczuwam, że jest Pan przemiłym i słodkim młodzieńcem, który zaopiekuje się moim małym Panem Marudą. Niech Pan będzie dla niego dobry. Był moim jedynym przyjacielem w trudnych chwilach. Pieniądze to tak pospolita kwestia w tych okolicznościach, ale suma 20 000 dolarów rocznie będzie panu wypłacana (z dołu) jako rekompensata za wypełnianie obowiązków opiekuna. Błagam, by ją Pan przyjął.
Jeśli nie, albo jeśli on umrze z nienaturalnych przyczyn, twój tyłek należy do Gildii Skrytobójców. Lord Downey otrzymał 100 000 dolarów, a jego młodzi dżentelmeni dościgną cię i wybebeszą jak łasicę, którą jesteś, mądralo!
Niech bogowie błogosławią Pana za dobroć okazaną wdowie w nieszczęściu.
List zrobił na Moiście wrażenie. Kij i marchewka… Vetinari używał tylko kija. Albo tłukł człowieka marchewką po głowie.
Vetinari! Oto człowiek, który powinien odpowiedzieć na kilka pytań…
Moistowi włoski na karku zjeżyły się ze zgrozy. Były doskonale wyćwiczone przez dziesięciolecia uskakiwania na wszelki wypadek, a teraz dodatkowo wyczulone słowami pani Lavish, wciąż odbijającymi się echem w głębi umysłu.
Coś przeleciało przez okno i stuknęło o drzwi. Ale Moist padał już na dywan, kiedy pękała szyba.
W drzwiach dygotała czarna strzała.
Moist przeczołgał się po podłodze, wyciągnął rękę, wyrwał strzałę i natychmiast padł z powrotem.
Wyszukane białe litery, niczym inskrypcja na jakimś pradawnym pierścieniu, układały się w słowa: GILDIA SKRYTOBÓJCÓW — „KIEDY LICZY SIĘ STYL”.
To na pewno strzał ostrzegawczy, prawda? Zwyczajny uprzejmy liścik. Zaakcentowanie. Na wszelki wypadek.
Pan Maruda wykorzystał okazję, by wyskoczyć z koszyka i polizać Moista po twarzy. Pana Marudy nie obchodziło, kim Moist był i co robił — chciał tylko się zaprzyjaźnić.
Moist skapitulował.
— Myślę — rzekł — że ty i ja powinniśmy iść na spacer.
Pies szczeknął z podnieceniem, podbiegł do worka z akcesoriami i szarpał go tak długo, aż przewrócił. Wtedy zniknął wewnątrz, wystawiając tylko merdający szaleńczo ogonek, a po chwili wyciągnął czerwony aksamitny psi płaszczyk z wyhaftowanym słowem „Wtorek”.
— Szczęśliwy traf, kolego — stwierdził Moist i zapiął płaszczyk, co było trudne, bo przez cały czas zalewała go psia ślina. — Ehm… Pewnie nie wiesz, gdzie jest twoja smycz, co? — zapytał, starając się nie przełykać.
Pan Maruda w podskokach pobiegł do worka i wrócił z czerwoną smyczą.
— No… dobra — mruknął Moist. — To będzie chyba najszybszy spacer w całej historii spacerów. Raczej przebieżka, właściwie.
Kiedy sięgnął do klamki, drzwi się otworzyły i Moist spojrzał na parę nóg koloru terakoty, grubych niczym pnie drzew.
— Mam Nadzieję, Że Nie Zagląda Mi Pan Pod Sukienkę, Panie Lipwig — zahuczał w górze głos Gladys.
A na co miałbym patrzeć? — pomyślał Moist.
— Ach, Gladys — powiedział. — Czy zechciałabyś przejść tam i stanąć przy oknie? Dziękuję…
Zabrzmiało krótkie „tik!” i Gladys odwróciła się, trzymając między kciukiem a palcem wskazującym następną czarną strzałę. Nagłe hamowanie w jej uchwycie sprawiło, że drzewce zajęło się płomieniem.
— Ktoś Przysłał Panu Strzałę, Panie Lipwig — oznajmiła.
— Naprawdę? Zgaś ją i połóż na biurku, dobrze? — Moist wyczołgał się za drzwi. — Muszę się zobaczyć z pewnym człowiekiem w sprawie psa.
Chwycił Pana Marudę, zbiegł na dół, przemknął przez zatłoczoną halę, po kamiennych stopniach… a na ulicy właśnie hamował przy krawężniku czarny powóz. Ha! Ten typ zawsze jest o jeden skok do przodu, co?
Szarpnął drzwiczki, gdy tylko powóz się zatrzymał, po czym wylądował ciężko na wolnym siedzeniu. Pan Maruda szczekał radośnie na jego rękach. Moist uniósł wzrok i powiedział:
— Och… Przepraszam, myślałem, że to powóz lorda Vetinariego…
Dłoń wysunęła się i zatrzasnęła drzwiczki. Okrywała ją duża, czarna i bardzo droga rękawiczka, haftowana maleńkimi czarnymi koralikami. Wzrok Moista przebiegł od niej wzdłuż ramienia do twarzy, która oświadczyła:
— Nie, panie Lipwig. Nazywam się Cosmo Lavish. Właśnie chciałem się z panem zobaczyć. Jak się pan miewa?