Rozdział szósty

Ucieczka z więzienia — Propozycja kanapki z cynaderką — Pukanie fryzjersko-cyruliczne — Samobójstwo farbą, nierozsądek tegoż — Anioły drugiego stopnia — Igor idzie na zakupy — Wykorzystanie zastępstw przy egzekucjach, refleksje na temat — Miejsce odpowiednie do umieszczenia głowy — Moist czeka na słońce — Sztuczki z mózgiem — „Potrzebne będą większe banknoty” — Zabawa z warzywami — Pokusa notatników — Niemożliwa gablota

Na dachu Tant, najstarszego więzienia w mieście, Moist był całkiem mokry. Dotarł już do punktu, w którym stał się tak przemoczony, że powinien zbliżać się do suchości z drugiej strony.

Z niedużej wieży semaforowej na płaskim dachu wyjął ostrożnie ostatnią lampę olejową i wylał jej zawartość w wyjącą noc. I tak były tylko do połowy pełne. Zadziwiające, że komukolwiek chciało się je w taką noc zapalać.

Po omacku dotarł na brzeg dachu, znalazł swoją kotwiczkę, przesunął ją przez blanki i popuścił linę, by zsunęła się delikatnie na niewidoczną ziemię. Teraz, kiedy lina opasała kamienny blok, zjechał w dół, trzymając obie jej części. Potem ściągnął ją za sobą. Kotwiczkę i linę ukrył wśród odpadków w zaułku; w ciągu godziny ktoś je ukradnie.

Załatwione. A teraz do rzeczy.

Pancerz straży, który wyniósł z bankowej szatni, pasował jak rękawiczka. Wolałby jednak, żeby pasował jak hełm i napierśnik. Chociaż prawdę mówiąc, nie lepiej pewnie wyglądały na właścicielu, obecnie spacerującym dumnie po korytarzach w bankowym błyszczącym, ale niepraktycznym pancerzu. Powszechnie było wiadomo, że podejście straży do uniformów sugerowało jeden ogólny rozmiar, który właściwie na nikogo dobrze nie pasuje, oraz że komendant Vimes nie aprobował pancerzy, które nie wyglądały jak skopane przez trolle. Lubił, kiedy pancerz wyraźnie dawał do zrozumienia, że wykonuje swoje zadania.

Moist odczekał chwilę, by uspokoić oddech, po czym wynurzył się z zaułka, podszedł do dużych czarnych drzwi i pociągnął za sznur dzwonka. Mechanizm grzechotał i szczękał. Nie będą się spieszyć, nie w taką noc…

Był teraz jak nagi, odkryty niczym nowo narodzony homar. Miał nadzieję, że przewidział wszystkie pułapki, ale pułapki są… jak to się nazywa, słuchał o tym wykładu na uniwersytecie… fraktalne. Pułapki są fraktalne. Każda ma mnóstwo mniejszych pułapek. Nie można przewidzieć wszystkich. Strażnik w banku może być wezwany z powrotem do pracy i odkryje, że jego szafka jest pusta, ktoś mógł zauważyć, że Moist ją opróżniał, mogli przenieść Jenkinsa gdzie indziej… Do demona z tym. Kiedy czas goni, trzeba tylko zakręcić kołem i być gotowym do ucieczki.

Albo też, jak w tym przypadku, unieść oburącz wielką kołatkę i dwukrotnie opuścić ją mocno na gwóźdź. Odczekał, aż z trudem odsunęła się mała klapka w drzwiach.

— Czego? — zapytał rozdrażniony głos należący do twarzy w mroku.

— Odbiór więźnia. Niejaki Jenkins.

— Co? Jest piekielny środek nocy!

— Mam podpisany Formularz 37 — oświadczył spokojnie Moist.

Klapka zamknęła się z trzaskiem. Znowu musiał czekać na deszczu. Tym razem minęły trzy minuty, zanim znowu się otworzyła.

— Co jest?

To był nowy głos, zamarynowany podejrzliwością.

Aha, dobrze — to Bellyster. Moist był zadowolony. To, co zamierzał dzisiaj przeprowadzić, miało jednego z dozorców postawić w bardzo niedobrej sytuacji, a niektórzy z nich byli całkiem porządni, zwłaszcza w celi śmierci. Ale Bellyster to prawdziwy klawisz ze starej szkoły, mistrz drobnych okrucieństw, typ dręczyciela, który wykorzysta każdą okazję, żeby życie więźnia zmienić w mękę. Nie chodzi o to, że pluł do miski cienkiej zupy, ale nie miał nawet tyle przyzwoitości, by robić to w miejscu, gdzie więzień go nie widzi. Czepiał się słabych i wystraszonych.

I jeszcze jedna dobra rzecz: Bellyster nie cierpiał straży, i to z wzajemnością. A to można wykorzystać.

— Przychodzę po więźnia, a od pięciu minut stoję tu na deszczu — poskarżył się Moist.

— I nadal będziesz tam stał, synku, oj, będziesz, dopóki ja tu nie będę gotów. Pokaż papiery!

— Tu stoi, że Jenkins, Owlswick.

— No to pokaż!

— Powiedzieli, że mam je oddać, kiedy już przekażecie mi więźnia — odparł Moist, model flegmatycznego uporu.

— Och, mamy tu prawnika, co? No dobra. Abe, wpuść naszego uczonego przyjaciela.

Klapka się zasunęła, a po kolejnej porcji trzasków otworzyła się furtka w skrzydle bramy. Moist wszedł do środka. Za murem deszcz był tak samo obfity.

— Widziałem cię już kiedyś? — zapytał Bellyster, przechylając głowę.

— Zacząłem dopiero tydzień temu — wyjaśnił Moist.

Za nim zatrzasnęła się furtka. Stuk zasuwanych rygli odbił się echem w jego głowie.

— Dlaczego jesteś tylko jeden? — zainteresował się Bellyster.

— Nie wiem, sir. Musiałby pan spytać moją mamę i tatę.

— Nie rób sobie żartów! Dwóch powinno eskortować więźnia!

Moist wzruszył ramionami, a ten wilgotny i znużony gest jasno wyrażał całkowity brak zainteresowania.

— Powinno? Mnie niech pan nie pyta, sir. Powiedzieli mi tylko, że to pętak i nie narobi kłopotów. Może pan sprawdzić, jak pan chce. Słyszałem, że chcą go natychmiast zobaczyć w pałacu.

Pałac… To słowo przygasiło blask w paskudnych oczkach dozorcy. Człowiek rozsądny nie wchodzi pałacowi w drogę. A posłanie z tym niewdzięcznym zadaniem jakiegoś nierozgarniętego żółtodzioba miało sens — tak właśnie postąpiłby Bellyster.

Wyciągnął więc rękę i zażądał:

— Papiery!

Moist wręczył mu cienką kartkę. Dozorca przeczytał, poruszając wargami. Wyraźnie marzył o tym, żeby coś się nie zgadzało. Ale choćby nie wiem jak wytrzeszczał oczy, niczego nie znajdzie. Moist schował do kieszeni kilka formularzy, kiedy pan Spools robił mu kawę.

— Rano ma zawisnąć — stwierdził Bellyster, podnosząc dokument do latarni. — Czego teraz od niego chcą?

— Nie wiem — odparł Moist. — Ale ruszcie się, co? Za dziesięć minut kończę służbę.

Dozorca pochylił się do niego.

— A ja, przyjacielu, pójdę i sprawdzę. Tylko jeden do eskorty? Nigdy dość ostrożności, nie?

Wszystko zgodnie z planem, pomyślał Moist. Teraz przez dziesięć minut będzie popijał herbatę tylko po to, żeby udzielić mi lekcji, pięć minut mu zajmie odkrycie, że nie działają sekary, potem sekundę decyzja, że musiałby zwariować, by w taką noc iść na dach i sprawdzać, co się popsuło, i następną sekundę decyzja, że papier jest w porządku, sprawdził znak wodny, a to najważniejsze… Powiedzmy dwadzieścia minut, mniej więcej.

Oczywiście, mógł się mylić. Wszystko mogło się zdarzyć. Bellyster mógł właśnie zbierać kumpli albo może wysłał kogoś tylnym wyjściem, żeby sprowadził prawdziwego glinę. Przyszłość była niepewna. Ledwie kilka sekund mogło go dzielić od zdemaskowania.

Trudno sobie wymarzyć coś lepszego…

Bellyster zostawił go na dwadzieścia dwie minuty. Potem Moist usłyszał zbliżające się wolno kroki i pojawił się Jenkins przygarbiony pod ciężarem łańcuchów. Od czasu do czasu Bellyster poszturchiwał go swoją pałką. Mały człowieczek w żaden sposób nie mógł przyspieszyć, ale i tak zarabiał kolejne szturchnięcia.

— Te kajdany chyba nie będą mi potrzebne — oświadczył Moist.

— I ich nie dostaniesz — zapewnił dozorca. — A to dlatego, że nigdy ich nie oddajecie, głąby.

— W porządku. Ale róbmy coś, bo tu zamarznę.

Bellyster burknął coś tylko — nie był teraz człowiekiem szczęśliwym. Pochylił się, rozpiął kajdany, a potem się wyprostował i położył dłoń na ramieniu więźnia. Drugą rękę, trzymającą kwit, wyciągnął przed siebie.

— Podpisz! — nakazał, a Moist wykonał polecenie.

I tu nastąpiło magiczne zjawisko. Dlatego właśnie dokumentacja była tak ważna wśród klawiszy, łapaczy i krawężników. Ponieważ tym, co się w dowolnym momencie liczyło, było habeas corpus: czyja ręka trzymała za kołnierz? Kto jest odpowiedzialny za ten korpus?

Moist przechodził już to wszystko jako właśnie owo ciało, o które chodzi, więc znał procedury. Więzień poruszał się po ścieżce papierów. Gdyby został znaleziony bez głowy, to ostatnia osoba, która pokwitowała jego odbiór, musiałaby odpowiedzieć na kilka bardzo surowych pytań.

Bellyster pchnął więźnia do przodu i wyrecytował uświęcone tradycją słowa:

— W pańskie ręce, sir — warknął. — Chybea mas korpus.

Moist oddał mu pokwitowanie i położył rękę na drugim ramieniu Owlswicka Jenkinsa.

— Z pańskich rąk, sir — oświadczył. — Chyba mam, zgadza się.

Bellyster stęknął i cofnął rękę. Czyn się dokonał, prawo było przestrzegane, honor zachowany, a Owlswick Jenkins…

…spojrzał na Moista ze smutkiem, kopnął go mocno w krocze i pognał ulicą jak zając.

Gdy Moist zgiął się wpół, tylko jeden dźwięk docierał do niego spoza niewielkiego świata bólu — rechot Bellystera, który aż trzymał się za brzuch i wrzeszczał:

— Twój ptaszek, chłopie! Chybeaś go skorpusował! Cha, cha!


* * *

Szedł już normalnie, kiedy dotarł do małego pokoiku, który wynajmował od Nic-Nie-Wiem Jacka. Wciągnął na siebie złoty kostium, wytarł pancerz i hełm, wrzucił je do worka i ruszył z powrotem do banku.

Dostać się do środka było o wiele trudniej, niż stamtąd wyjść. Strażnicy zmieniali się mniej więcej o tej samej porze, kiedy wychodzili pracownicy, a w ogólnym zamieszaniu Moist — ubrany w znoszony szary garnitur, który wkładał, kiedy chciał przestać być Moistem von Lipwigiem i zmienić się w najbardziej niepozornego z ludzi — wyszedł, nie zwracając niczyjej uwagi. Wszystko tkwiło w umyśle: nocna ochrona zaczynała ochraniać, kiedy już wszyscy poszli do domu, tak? Czyli ludzie wychodzący do domu nie stanowili problemu, a jeśli nawet, to nie problem nocnej ochrony.

Strażnik, który zjawił się w końcu, by sprawdzić, kto próbuje otworzyć drzwi, sprawił mu trochę kłopotów. Na szczęście po chwili zjawił się drugi, dysponujący skromną inteligencją. Uznał on, że jeśli prezes chce o północy wejść do swojego banku, to przecież może. Jest szefem, nie? Co ty, gazet nie czytasz? Widzisz złoty kostium? No i ma klucz! Co z tego, że dźwiga taki wielki wypchany worek? Wnosi go przecież. Gdyby chciał go wynieść, to całkiem inna sprawa, ho, ho, taki mały żarcik, sir, proszę o wybaczenie, sir…

Zadziwiające, czego można dokonać, jeśli człowiekowi wystarczy tupetu, by spróbować, pomyślał Moist, kiedy już życzył strażnikom dobrej nocy. Na przykład dlatego tak demonstracyjnie grzebał kluczem w zamku, że był to klucz do Poczty Głównej. Nie miał jeszcze kluczy do banku.

Nawet odniesienie pancerza do szatni nie sprawiło mu kłopotu. Strażnicy chodzili po ustalonych trasach, a budynki były obszerne i niezbyt dobrze oświetlone. Szatnia całymi godzinami pozostawała pusta i bez nadzoru.

W jego nowym apartamencie wciąż paliła się lampa. Pan Maruda pochrapywał na grzbiecie w swojej tacy z dokumentami. Przy drzwiach sypialni jarzyła się nocna lampka. Właściwie nawet dwie — i były to czerwone, żarzące się oczy Gladys.

— Czy Chce Pan, Żeby Przygotować Panu Kanapkę, Panie Lipwig?

— Nie, Gladys, dziękuję.

— To Żaden Kłopot, Panie Lipwig. W Chłodni Leżą Gotowe Cynaderki.

— Bardzo dziękuję. Gladys, ale nie. Nie jestem głodny — zapewnił Moist i starannie zamknął za sobą drzwi.

Po chwili leżał już w łóżku. Tu, na górze, panowała absolutna cisza. Przyzwyczaił się do swojego łóżka w budynku poczty, gdzie zawsze dobiegały hałasy z dziedzińca.

Wcale nie cisza nie pozwalała mu zasnąć. Wpatrywał się w sufit i myślał: Głupi, głupi, głupi! Za parę godzin nastąpi zmiana warty na Tantach. Nikt nie zaniepokoi się zniknięciem Owlswicka, dopóki nie zjawi się zirytowany kat, po czym nastąpi nerwowy okres, gdy wszyscy będą się zastanawiać, kto pójdzie do pałacu i zapyta, czy jest jakaś szansa, by więzień został powieszony rankiem zgodnie z planem.

Jenkins jest już pewnie całe mile stąd, a w taką wietrzną i deszczową noc nawet wilkołak go nie wytropi. Nic nie wskazuje na udział Moista, ale w zimnym, wilgotnym mroku o drugiej nad ranem wyobrażał sobie tego przeklętego komendanta Vimesa, jak próbuje rozgryźć zagadkę w tym swoim zwykłym upartym stylu.

Zamrugał. Dokąd mógłby uciec taki człowieczek? Zdaniem straży nie należał do żadnego gangu. Po prostu robił własne znaczki. Jaki człowiek zadaje sobie trud podrabiania jednopensowych znaczków?

Jaki to człowiek…

Moist usiadł. Czyżby rozwiązanie było aż tak łatwe?

To możliwe. Owlswick był dostatecznie obłąkany w tym swoim łagodnym, trochę oszołomionym stylu. Wyglądał na kogoś, kto już dawno zrezygnował z prób zrozumienia świata poza swoimi sztalugami, dla kogo przyczyna i skutek nie mają wyraźnego związku. Gdzie ktoś taki mógłby się ukryć?

Moist zapalił lampę i podszedł do połamanego wraku swojej garderoby. Znowu wybrał znoszony szary garnitur. Ten strój miał dla niego wartość sentymentalną — w nim został powieszony. Poza tym był to niepozorny kostium dla niepozornego człowieka, z dodatkową zaletą, że w przeciwieństwie do czerni nie rzucał się w oczy w ciemności. Uprzedzając wypadki, Moist zajrzał jeszcze do kuchni i wykradł z kredensu kilka ściereczek.

Korytarz był całkiem dobrze oświetlony palącymi się co kilkanaście łokci lampami. Ale lampy tworzą cienie, i w jednym z nich, obok wielkiej, przywiezionej z Hunghung wazy z dynastii Ping, Moist był tylko plamą szarości na szarym tle.

Strażnik przeszedł obok, zdradziecko cichy na grubym chodniku. Kiedy się oddalił, Moist zbiegł po marmurowych schodach i ukrył się za palmą w donicy, której ustawienie w tym miejscu ktoś uznał za niezbędne.

Wszystkie korytarze w banku prowadziły do głównej hali, która — podobnie jak w budynku poczty — sięgała od poziomu gruntu po sam dach. Czasami, zależnie od układu, strażnik na wyższym piętrze mógł zobaczyć coś na niższym. Czasami strażnicy przechodzili po marmurze nienakrytym dywanem. Czasami na wyższych poziomach trafiali na fragmenty podłogi wyłożone drobnymi płytkami, które dźwięczały jak dzwon.

Moist stał i nasłuchiwał, próbując uchwycić rytm przejść strażników. Patroli było więcej, niż się spodziewał. Co jest, chłopaki? Pracujecie w ochronie! Co z tradycyjnym całonocnym pokerem? Nie wiecie, jak się zachować?

Przypominało to cudowną łamigłówkę. Było lepsze od nocnych wspinaczek, lepsze nawet od Ekstremalnego Kichania! A naprawdę najlepsze było to, że jeśli go złapią, to przecież tylko sprawdzał skuteczność ochrony! Dobra robota, chłopaki, wykryliście mnie…

Ale nie mogą go złapać…

Na wyższym piętrze powolnym, miarowym krokiem nadszedł strażnik. Stanął przy balustradzie i — ku irytacji Moista — zapalił papierosa. Moist obserwował spomiędzy liści, jak tamten opiera się o marmur i spogląda na niższe poziomy. Był pewien, że strażnicy nie powinni tego robić. I jeszcze palił!

Po kilku zamyślonych pociągnięciach strażnik upuścił niedopałek, przydepnął i ruszył schodami dalej.

Dwie myśli walczyły o dominację w umyśle Moista. Odrobinę głośniejsza krzyczała: On miał kuszę! Czy tacy strzelają najpierw, żeby uniknąć zadawania pytań później? Ale tuż obok, wibrując oburzeniem, brzmiał głos mówiący: On zgasił tego papierosa na marmurowej podłodze! Te wysokie mosiężne jak im tam, te z miseczkami białego piasku, stoją tu z jakiegoś powodu, nie?

Kiedy strażnik zniknął na górze, Moist przebiegł pozostałą część schodów, przejechał po marmurowej posadzce na butach owiniętych ściereczkami, znalazł drzwi prowadzące do piwnicy, otworzył je szybko i w ostatniej chwili przypomniał sobie, żeby zamknąć za sobą delikatnie.

Zamknął oczy i czekał na odgłosy pościgu.

Otworzył oczy.

Na drugim końcu krypty jak zwykle płonęło jaskrawe światło, ale nie słyszał płynącej wody. Tylko z rzadka pluśnięcie spadającej kropli podkreślało głębię wszechobecnej ciszy.

Przeszedł ostrożnie obok Chlupera, który dźwięczał delikatnie, i zagłębił się w niezbadane cienie pod wspaniałym cudzołożeniem.

Jeśli ją zbudujemy, myślał, czy przybędziesz? Ale ten oczekiwany z nadzieją bóg nigdy się nie pojawił. Było to smutne, ale też, w pewnym niebiańskim sensie, trochę głupie. Czyż nie? Moist słyszał, że istnieją całe miliony niewielkich bóstw szybujących nad światem, żyjących pod kamieniami, niesionych wiatrem jak zeschłe liście, trzymających się najwyższych gałęzi drzew… Wszystkie czekały na swoją wielką chwilę, na szczęśliwy przełom, który może doprowadzić do świątyni, kapłanów i własnych wyznawców. Ale nie przybyli tu i łatwo było zrozumieć dlaczego.

Bogowie pragnęli wiary, a nie racjonalnego myślenia. Wybudowanie najpierw świątyni było jak podarowanie pary pięknych butów człowiekowi bez nóg. Budowa świątyni nie dowodziła wiary w bogów, ale wiary w architekturę.

Coś jakby warsztat stało pod końcową ścianą krypty, przy wielkim i starym palenisku. Pracował tam Igor — przy intensywnym, błękitnobiałym płomieniu wyginał kawałek szklanej rurki. Za nim w wielkich słojach falowała i skwierczała zielona ciecz. Chyba jakaś naturalna więź łączyła Igory z błyskawicami.

Igora zawsze dało się poznać. Bardzo się starały, by być rozpoznawalne. Nie chodziło tylko o ich pachnące stęchlizną i zakurzone ubrania, czy nawet czasem dodatkowy palec albo niedopasowane oczy. Raczej o to, że położona im na głowie kula się nie staczała.

Igor uniósł wzrok.

— Dzień dobry, fir. Jeft pan…?

— Moist von Lipwig — przedstawił się Moist. — A ty pewnie jesteś Igorem?

— Trafił pan, fir. Wiele fłyfałem o panu dobrego.

— Tutaj, na dole?

— Zawfe fię ftaram trzymać ucho przy ziemi, fir.

Moist powstrzymał się przed spojrzeniem w dół. Igory i metafory rzadko się ze sobą zgadzały.

— No więc, Igorze… Chodzi o to… Chcę wprowadzić kogoś do budynku tak, by nie niepokoić strażników. Zastanawiałem się, czy może są tu, na dole, dodatkowe drzwi?

Choć przemknęło to między nimi na falach eteru, nie powiedział głośno: Jesteś Igorem, tak? A kiedy motłoch ostrzy sierpy i próbuje wyłamać bramę, Igora nigdy tam nie ma. Igory są mistrzami dyskretnych wyjść.

— Fą takie małe drzwiczki, których tu używamy, fir. Nie da fię ich otworzyć od zewnątrz, więc nie fą pilnowane.

Moist spojrzał tęsknie na płaszcze przeciwdeszczowe na wieszaku.

— Świetnie. Świetnie. W takim razie wyskoczę na chwilę…

— Pan jeft fefem, fir.

— A za jakiś czas wskoczę z powrotem z pewnym człowiekiem. Ehm… Pewnym dżentelmenem, któremu nie zależy na spotkaniu z przedstawicielami władzy.

— Jafne, fir. Dać takim widły, a myflą, że mają miafto na włafnofć.

— Nie jest mordercą ani nic…

— Jeftem Igorem, fir. My nie ftawiamy pytań.

— Naprawdę? A czemu nie?

— Nie wiem, fir. Nie pytałem.

Zaprowadził Moista do niewielkich drzwi otwierających się na brudną i zaśmieconą klatkę schodową, na wpół zalaną przez nieustający deszcz. Moist zatrzymał się w progu, czując, jak woda wsiąka w jego tani garnitur.

— Jeszcze jedna sprawa, Igorze.

— Fłucham, fir.

— Kiedy przed chwilą przechodziłem obok Chlupera, była w nim woda.

— Oczywifcie, fir. Czy to kłopot?

— Poruszała się, Igorze. Czy to powinno się dziać o tej porze nocy?

— To? Och, to tylko zmienne fyfoniczne, fir. Zdarza fię przez cały czaf.

— Ach, zwykłe syfoniki, tak? Uff, co za ulga…

— Kiedy pan będzie wracał, fir, profę zaftukać fryzjerfko-cyrulicznie.

— Jak się…

Drzwi się zamknęły.

Wewnątrz Igor wrócił do warsztatu i znowu zapalił gaz.

Niektóre szklane rurki, leżące obok niego na zielonym filcu, wyglądały… dziwacznie. I odbijały światło na niepokojące sposoby.

Z Igorami jest tak… U Igorów chodzi o to… No, ludzie na ogół nie patrzą poza zakurzony garnitur, przylizane włosy, kosmetyczne blizny i szwy klanowe oraz seplenienie. Może dlatego, że — poza seplenieniem — tyle właśnie można zobaczyć.

Ludzie zapominali więc, że większość tych, którzy zatrudniali Igory, nie była konwencjonalnie zdrowa psychicznie. Gdyby ich poprosić, żeby zbudowali atraktor burzowy i zestaw słojów magazynujących błyskawice, tylko by wybuchnęli śmiechem[5]. Potrzebowali, och, jak bardzo potrzebowali kogoś posiadającego funkcjonujący mózg, a każdy Igor gwarantował, że ma przynajmniej jeden. Igory były w rzeczywistości inteligentne i właśnie dlatego były też gdzie indziej, kiedy na wiatrak spadały płonące pochodnie.

Były też perfekcjonistami. Jeśli ktoś kazał im zbudować jakąś aparaturę, dostawał nie to, o co prosił. Dostawał to, czego chciał.

W swej sieci odbić Chluper chlupał. Woda podnosiła się w wąskiej szklanej rurze i kapała do małych szklanych kubełków, które wychylały małą dźwignię, co powodowało otwarcie malutkiego zaworu.


* * *

Ostatnim miejscem zamieszkania Owlswicka Jenkinsa, według „Pulsu”, był Krótki Zaułek. Nie podawano numeru, gdyż Krótki Zaułek miał miejsce tylko na jedne drzwi frontowe. Rzeczone drzwi były zamknięte, ale wisiały na jednym zawiasie. Strzęp czarno-żółtego sznura wskazywał tym, którzy nie zrozumieli sugestii drzwi, że miejsce to stało się ostatnio obiektem zainteresowania Straży Miejskiej.

Drzwi spadły z zawiasu, kiedy Moist je popchnął, i wylądowały w potoku spływającej zaułkiem wody.

Poszukiwanie nie było trudne, ponieważ Owlswick nie próbował się ukrywać. Siedział w pokoju na piętrze, otoczony lustrami i świecami. Miał rozmarzoną minę i spokojnie malował.

Upuścił pędzel, kiedy zobaczył Moista. Chwycił leżącą na blacie tubę farby i uniósł ją do ust, gotów połknąć.

— Nie zmuszaj mnie, żebym tego użył! Nie zmuszaj mnie, żebym tego użył! — zapiszczał nerwowo. Drżał cały.

— To jakaś pasta do zębów? — Moist pociągnął nosem, czując zapach bardzo już używanego powietrza w pracowni, i dodał: — Wiesz, mogłaby pomóc.

— To Żółć Uba, najbardziej trująca farba na świecie! Cofnij się, bo umrę straszną śmiercią! — zagroził fałszerz. — Chociaż… Tak naprawdę to najbardziej trującą farbą jest Biel Agatejska, ale mi się skończyła, to bardzo irytujące. — Przyszło mu do głowy, że traci odpowiedni ton, więc natychmiast znowu podniósł głos. — Ale ta też jest całkiem trująca, jakby co!

Utalentowany amator zbiera wiele informacji, a trucizny zawsze Moista interesowały.

— Zawiera arszenik, tak? — domyślił się.

Wszyscy wiedzieli o Bieli Agatejskiej. O Żółci Uba nie słyszał, ale arszenik występuje w wielu zachęcających odcieniach. Nie należy oblizywać pędzla.

— To naprawdę straszna śmierć — mówił dalej. — Człowiek tak jakby rozpuszcza się w ciągu kilku dni.

— Nie wrócę tam! Nie wrócę! — pisnął Owlswick.

— Używali tego do wybielania skóry — poinformował Moist i podszedł trochę bliżej.

— Cofnij się! Użyję tego! Przysięgam, że użyję!

— Stąd wzięło się określenie „zabójcza piękność” — dodał Moist, zbliżając się jeszcze bardziej.

Złapał Owlswicka, który wbił sobie tubę do ust. Moist wyszarpnął ją, odpychając wilgotne dłonie fałszerza, a potem obejrzał.

— Zapomniałeś zdjąć nakrętkę — stwierdził. — To typowy błąd, jaki zawsze popełniają amatorzy.

Owlswick zawahał się i zapytał:

— Chcesz powiedzieć, że są ludzie, którzy popełniają samobójstwa zawodowo?

— Panie Jenkins — zaczął Moist bardziej formalnie. — Jestem tu, aby…

— Nie wrócę do więzienia! Nie wrócę! — Niski człowieczek cofnął się przerażony.

— Osobiście nie mam nic przeciw temu. Chcę panu zaproponować…

— Obserwują mnie, wiesz? — przerwał mu Owlswick. — Cały czas.

Aha. To lepsze niż samobójstwo farbą, ale tylko trochę.

— Znaczy, w więzieniu? — zapytał Moist dla pewności.

— Obserwują mnie wszędzie! Jeden z Nich jest zaraz za tobą!

Moist powstrzymał się przed obejrzeniem, ponieważ ta droga prowadziła w szaleństwo. Zresztą całkiem spora jego dawka stała już wprost przed nim.

— Przykro mi to słyszeć, Owlswick. Właśnie dlatego…

Zawahał się i pomyślał: Dlaczego nie? Na mnie to podziałało.

— Właśnie dlatego chcę ci opowiedzieć o aniołach…


* * *

Ludzie uważali, że odkąd w mieście żyją Igory, częściej zdarzają się burze z piorunami. Piorunów już teraz nie było, ale deszcz padał, jakby miał do dyspozycji całą noc.

Część jego przelewała się nad butami Moista, który stał przed dyskretnymi drzwiami do banku i usiłował sobie przypomnieć pukanie fryzjersko-cyruliczne.

A tak. To był stary motyw i szedł tak: ra-ta-tat ta-ta-rat TATAT.

Albo, inaczej to ujmując: Golenie, strzyżenie… bez nóg!

Drzwi otworzyły się natychmiast.

— Mufę przeprofić za brak fkrzypienia, fir, ale zawiafy jakof nie chcą…

— Pomóż mi tylko z tym bagażem — poprosił Moist, zgięty pod ciężarem dwóch ciężkich pudeł. — To jest pan Jenkins. Możesz przygotować mu jakieś posłanie na dole? I może udałoby się trochę zmienić jego wygląd?

— Bardziej niż pan fobie wyobraża, fir — zapewnił uradowany Igor.

— Myślałem raczej o… powiedzmy… goleniu i strzyżeniu. Dasz sobie z tym radę, prawda?

Igor spojrzał na niego z wyrzutem.

— Jeft prawdą, że technicznie chirurg może przeprowadzać operacje gardłowe i czafkowe…

— Ale nie dotykaj jego gardła!

— Chcę powiedzieć, że tak, mogę go oftrzyc, fir.

— Kiedy miałem dziesięć lat, wycięli mi migdałki — oznajmił Owlswick.

— A chciałbyf nowe? — spytał Igor, szukając jakichś jasnych stron sytuacji.

— To wspaniałe światło! — wykrzyknął Owlswick, ignorując propozycję. — Jak w dzień!

— No to świetnie — ucieszył się Moist. — Teraz trochę się prześpij, Owlswick. Pamiętaj, co ci mówiłem. Rano zaprojektujesz pierwszy prawdziwy banknot jednodolarowy. Rozumiesz?

Owlswick kiwnął głową, ale jego myśli błądziły już gdzie indziej.

— Dogadaliśmy się, prawda? — upewnił się Moist. — Banknot tak dobry, że nikt inny nie zdoła takiego wydrukować. Pokazałem ci moje próbki, prawda? Oczywiście wiem, że potrafisz zaprojektować o wiele lepsze.

Był pewien, że ten człowiek nie jest szaleńcem, ale to oczywiste, że dla niego świat dzieje się gdzie indziej. Owlswick przerwał rozpakowywanie pudła.

— Ehm… Nie umiem wymyślać rzeczy — powiedział.

— Co masz na myśli? — zaniepokoił się Moist.

— Nie umiem wymyślać rzeczy — powtórzył Owlswick. Przyglądał się swojemu pędzlowi, jakby się spodziewał, że zacznie gwizdać.

— Przecież jesteś fałszerzem! Twoje znaczki wyglądają lepiej od naszych!

— No, niby tak. Ale nie mam waszego… Nie wiem, jak zacząć… Znaczy, potrzebuję czegoś, żeby się na tym oprzeć… Jak już będzie, to ja…

Musi być czwarta rano, pomyślał Moist. Czwarta rano! Nie cierpię, kiedy są dwie czwarte rano tego samego dnia.

Wyciągnął z pudła Owlswicka kawałek papieru i sięgnął po ołówek.

— Popatrz — rzekł. — Zaczniesz od…

Od czego?

— Bogactwo — powiedział głośno sam do siebie. — Bogactwo i solidność, jak fronton banku. Dużo ozdobnych zawijasów, które trudno skopiować. I… panorama miasta… Tak! Ankh-Morpork, przecież tu chodzi o miasto! Głowa Vetinariego, bo tego będą oczekiwać, i wielkie, grube Jeden, żeby wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Aha, jeszcze herb, musimy go mieć. A tutaj, na dole… — ołówek kreślił szybko — …miejsce na podpis prezesa, to znaczy, przepraszam, na odcisk łapy. Z drugiej strony… wiesz, Owlswick, mówimy tu o drobnych szczegółach. Jakiś bóg dodałby powagi. Któryś z tych weselszych. Jak się nazywa ten z trójzębnymi widłami? No, w każdym razie jakiś taki podobny. Cienkie linie, Owlswick, to ważne. No i jeszcze łódź, lubię łodzie. I znowu napisz, że to jest warte dolara. Co by… A tak, nie zaszkodzi jakaś mistyczna bzdura, ludzie uwierzą we wszystko, jeśli brzmi starożytnie i tajemniczo. Na przykład: „Czy pens wdowi nie przyćmi słońca niepokonanego?”.

— Co to znaczy?

— Nie mam bladego pojęcia. Właśnie to wymyśliłem. — Szkicował jeszcze przez chwilę, po czym podsunął papier Owlswickowi. — Coś w tym rodzaju. Spróbuj. Dasz radę coś z tym zrobić?

— Postaram się — obiecał Owlswick.

— Dobrze. Zobaczymy się jut… później. Igor się tobą zaopiekuje.

Owlswick wpatrywał się już w pustkę. Moist pociągnął Igora na bok.

— Tylko ogolić i ostrzyc, jasne?

— Jak pan fobie życzy, fir. Czy mam rację, fądząc, że ten dżentelmen woli unikać kontaktów ze ftrażą?

— Istotnie.

— Żaden problem, fir. Ale fugerowałbym zmianę imienia.

— Dobry pomysł. Jakieś propozycje?

— Podoba mi fię nazwifko Clamp. A jako imię przychodzi na myśl Horrendal.

— Naprawdę? A skąd przyszedł? Nie, nie odpowiadaj. Horrendal Clamp… — Moist zawahał się, ale czy o tej porze nocy warto się kłócić? Zwłaszcza że to już pora niemal poranna… — No więc nazywa się Horrendal Clamp. Dopilnuj, żeby zapomniał o nazwisku Jenkins — dodał z czymś, co w tych okolicznościach, jak sobie później uświadomił, było wyraźnym brakiem zdolności przewidywania.

Przeszedł się do sypialni, ani razu nie kryjąc się po kątach. Strażnicy nigdy nie są w najlepszej formie przed świtem. Budynek jest zamknięty na głucho, prawda? Kto mógłby się tu włamać?

W dole, w pięknie cudzołożonej krypcie, artysta znany niegdyś jako Owlswick patrzył na szkice Moista i czuł, że jego mózg zaczyna musować. To prawda, że nie był w ścisłym sensie szaleńcem. Według pewnych norm był nawet bardzo normalny. Stając wobec świata zbyt ruchliwego, złożonego i niezrozumiałego, by sobie z nim radzić, zredukował go do małego bąbla, akurat tak dużego, by zmieścił jego i jego paletę. Tutaj panowała cisza i spokój. Wszystkie dźwięki odpłynęły daleko, a Oni nie mogli go szpiegować.

— Panie Igorze… — odezwał się.

Igor spojrzał znad skrzyni, w której grzebał. Trzymał w rękach coś podobnego do metalowego durszlaka.

— Czym mogę fłużyć, fir?

— Mógłby mi pan zdobyć jakieś stare księgi z obrazkami bogów i statków, i może też z paroma widokami miasta?

— W famej rzeczy, fir. Przy Haka Lobbingu jeft taki antykwariuf i kfięgarz. — Igor odłożył metalowy instrument, wyciągnął spod stołu wytartą skórzaną torbę, a po krótkim namyśle wrzucił do niej młotek.

Nawet w świecie nowo narodzonego pana Clampa noc była już tak późna, że stała się wczesnym rankiem.

— Eee… Jestem pewien, że można to załatwić za dnia.

— Och, zawfe robię zakupy nocą, kiedy fukam… okazji.


* * *

Moist obudził się za wcześnie. Pan Maruda stał mu na piersi i bardzo głośno piszczał swoją gumową kością. W rezultacie Moist został bardzo obficie zaśliniony.

Za Panem Marudą zobaczył Gladys. A za nią dwóch mężczyzn w czarnych garniturach.

— Jego lordowska mość zgodził się pana przyjąć, panie Lipwig — odezwał się jeden z nich całkiem uprzejmie.

Moist spróbował zetrzeć ślinę z klap, ale w efekcie garnitur stał się bardziej wyświecony.

— Czy chcę się z nim spotkać?

Jeden z mężczyzn uśmiechnął się szeroko.

— O tak!


* * *

— Po wieszaniu zawsze jestem głodny — oświadczył lord Vetinari, z uwagą zajmując się jajkiem na twardo. — Pan nie?

— Ehm… Byłem wieszany tylko raz — odparł Moist. — Nie miałem ochoty na jedzenie.

— Myślę, że to chłodne poranne powietrze — mówił dalej Vetinari, jakby go nie słyszał. — Dobrze wpływa na apetyt.

Po raz pierwszy spojrzał wprost na Moista i chyba się zatroskał.

— Ojej, ale pan nic nie je, panie Lipwig. Musi pan jeść. Mizernie pan wygląda. Mam nadzieję, że się pan nie przepracowuje.

Gdzieś w drodze do pałacu, myślał Moist, przeszedłem chyba do innego świata. Coś takiego musiało się zdarzyć. To jedyne wytłumaczenie.

— A kto został powieszony? — zapytał.

— Owlswick Jenkins, ten fałszerz. — Vetinari znów zajął się chirurgicznym oddzielaniem żółtka od białka. — Drumknott, może pan Lipwig zjadłby jakieś owoce? Albo tę dziurawiącą jelita mieszaninę ziaren i orzechów, którą tak lubisz?

— Rzeczywiście, sir — zgodził się sekretarz.

Vetinari pochylił się nad stołem, jakby zapraszał Moista do udziału w tajnym porozumieniu.

— Wydaje mi się, że kucharz ma wędzone śledzie dla gwardzistów. Bardzo wzmacniające. Naprawdę blado pan wygląda. Nie sądzisz, że blado wygląda, Drumknott?

— Do granic przejrzystości, sir.

Moist czuł się, jakby ktoś powoli wpuszczał mu do ucha krople kwasu. Zastanawiał się gorączkowo, ale nie przyszło mu do głowy nic lepszego od:

— Czy egzekucja miała wielu widzów?

— Niezbyt. Chyba nie była odpowiednio rozreklamowana. No i oczywiście jego przestępstwo nie łączyło się z wiadrami posoki. Coś takiego zawsze wzbudza entuzjazm tłumów. Ale Owlswick Jenkins był na miejscu, o tak. Nigdy nikomu nie poderżnął gardła, lecz kropla po kropli wykrwawiał miasto.

Vetinari usunął i zjadł całe białko jajka, pozostawiając lśniące, nieskalane żółtko.

Co ja bym zrobił, gdybym był Vetinarim, a moje więzienie miało się stać pośmiewiskiem? Nic nie szkodzi autorytetowi bardziej od śmiechu, myślał Moist. A co ważniejsze, co on by zrobił, gdyby nim był, a oczywiście jest…

Powiesiłbyś kogoś innego, oto co. Znalazłbyś jakiegoś nędznika o podobnej budowie, który czeka w pudle na konopne fandango, i dobiłbyś z nim targu. Jasne, zawiśnie i tak, ale jako Owlswick Jenkins. Ogłosi się, że zastępca został ułaskawiony, ale zginął przypadkiem albo coś w tym rodzaju, a jego kochana mamusia albo jego żona i dziatki dostaną anonimowo worek forsy i oszczędzą sobie trochę wstydu…

I wtedy tłum zobaczyłby swoją egzekucję. W tej chwili, przy odrobinie szczęścia, Bellyster dostał robotę przy myciu spluwaczek i dokonała się sprawiedliwość, a w każdym razie coś mniej więcej zbliżonego. No i do wszystkich chyba dotrze przekaz, że przestępstwa przeciwko miastu powinni rozważać tylko ci, którzy mają szyje z lanego żelaza, a i to może nie wystarczyć.

Moist uświadomił sobie, że dotyka własnej szyi. Czasami jeszcze teraz budził się nocą, w chwilę po tym, jak pod jego nogami otwierała się pustka…

Patrycjusz patrzył na niego, z nie tak całkiem uśmiechem na twarzy. Kiedy Moist usiłował myśleć jak Vetinari, miał niepokojące wrażenie, że jego lordowska mość wślizguje się na tych myślach niczym jakiś wielki czarny pająk na kiści bananów, a potem biega dookoła tam, gdzie nie powinien.

I nagle nabrał pewności: Owlswick i tak by nie zginął. Nie z takim talentem. Spadłby przez klapę w podłodze szafotu prosto w nowe życie, tak jak kiedyś Moist. Obudziłby się i otrzymał anielską ofertę, która — w jego przypadku — obejmowałaby przytulny i jasny pokój, trzy posiłki dziennie, nocnik opróżniany na żądanie i tyle tuszu, ile tylko zapragnie. Z punktu widzenia Owlswicka byłby to raj. A Vetinari… miałby najlepszego fałszerza na świecie, pracującego dla miasta.

Niech to… Jestem już jak on. Myślę jak Vetinari…

Pomarańczowozłota kulka wzgardzonego żółtka jaśniała na talerzu.

— Pańskie wspaniałe plany wprowadzenia papierowych pieniędzy postępują naprzód? — zapytał jego lordowska mość. — Tak wiele o nich słyszę.

— Co? A tak. Ehm… Chciałbym umieścić pańską głowę na banknocie dolarowym, jeśli wolno.

— Ależ oczywiście. To dobre miejsce dla umieszczenia głowy, biorąc pod uwagę liczne inne miejsca, gdzie można ją umieścić.

Na przykład na włóczni, tak… Potrzebuje mnie, myślał Moist, kiedy ta absolutnie nie groźba dotarła do jego świadomości. Ale jak bardzo?

— Wie pan…

— Być może, pański płodny umysł pomoże mi w pewnej zagadce, panie Lipwig. — Vetinari otarł wargi serwetką i odsunął się od stołu. — Proszę za mną. Drumknott, przynieś sygnet. I szczypce, oczywiście, na wszelki wypadek.

Wyprowadził Moista na balkon i oparł się o balustradę, plecami do zamglonego miasta.

— Wciąż mamy chmury, ale myślę, że słońce przebije się lada chwila. Jak pan uważa?

Moist spojrzał w niebo. Wśród ciemnych kłębów widoczna była bladozłocista plama, niczym żółtko jajka. Do czego zmierza ten człowiek?

— Rzeczywiście, już niedługo — przyznał.

Sekretarz podał Vetinariemu nieduże pudełko.

— To szkatułka na sygnet herbowy — zauważył Moist.

— Brawo, panie Lipwig. Spostrzegawczy jak zawsze. Proszę go wziąć.

Moist ostrożnie sięgnął po pierścień. Był czarny, a w dotyku sprawiał dziwne, jakby organiczne wrażenie. Zdawało mu się, że V na niego patrzy.

— Wyczuwa pan w nim coś niezwykłego? — spytał Vetinari, obserwując go uważnie.

— Jest ciepły.

— Tak, bo został zrobiony ze stygium. Uważa się je za metal, ale osobiście podejrzewam, że to stop, w dodatku stworzony magicznie. Krasnoludy znajdują je czasem w regionie Loko i jest niewiarygodnie kosztowne. Pewnego dnia napiszę może monografię o jego niezwykłej historii, dzisiaj jednak powiem tyle, że zwykle jest interesujące dla tych, którym inklinacje lub styl życia każą poruszać się w mroku… oraz oczywiście dla tych, którzy życie bez niebezpieczeństwa nie uważają za warte przeżywania. Bo ono może zabijać, wie pan. W bezpośrednim świetle słońca w ciągu kilku sekund rozgrzewa się do temperatury, w której topnieje żelazo. Nikt nie wie dlaczego.

Moist spojrzał na zamglone niebo. Żółtkowe lśnienie słońca zniknęło za kolejnym zwałem chmur. Pierścień ostygł.

— Niekiedy wśród skrytobójców pojawia się moda na pierścienie ze stygium. Tradycyjnie skrytobójcy za dnia noszą na nich ozdobne czarne rękawiczki. Chodzi o ryzyko, panie Lipwig. Chodzi o życie ze śmiercią w kieszeni. Przysięgam panu, są ludzie, którzy dla zabawy pociągną tygrysa za ogon. Oczywiście ci, których interesuje raczej styl niż niebezpieczeństwo, noszą samą rękawiczkę. Ale to dygresja. W każdym razie niecałe dwa tygodnie temu jedyny człowiek w mieście, który miał zapas stygium i potrafił je obrabiać, został nocą zamordowany. Zabójca rzucił potem bombę miętową. Jak pan myśli, kto to zrobił?

Nie spojrzę w górę, myślał Moist. To tylko gra. Chce, żebym się spocił.

— Co zginęło? — zapytał.

— Straż nie wie, ponieważ widzi pan, tego, co zginęło, de facto tam nie było.

— No dobrze. A co pozostało?

On też nie patrzy w niebo, pomyślał Moist.

— Parę klejnotów i kilka uncji stygium w sejfie — odparł Vetinari. — Nie zapytał pan, w jaki sposób zginął.

— A w jaki…

— Strzał z kuszy w głowę, kiedy siedział. Czy to nie ekscytujące, panie Lipwig?

— Czyli zawodowy zabójca — stwierdził desperacko Moist. — Zbrodnia była zaplanowana. Nie spłacał długów. A może był paserem i próbował oszukać dostawcę. Mamy za mało informacji!

— Zawsze jest ich za mało — zgodził się Vetinari. — Moja mycka wraca z pralni nieco odmieniona, a młody człowiek, który tam pracował, ginie w bójce. Były ogrodnik zjawia się tutaj w środku nocy, by kupić parę dość znoszonych butów Drumknotta. Po co? Może nigdy się nie dowiemy. Dlaczego jeden z moich portretów został w zeszłym miesiącu skradziony z Królewskiej Galerii Sztuki? Kto na tym skorzystał?

— Um… Dlaczego w sejfie zostało stygium?

— Dobre pytanie. Klucz był w kieszeni ofiary. Więc jaki jest nasz motyw?

— Brakuje informacji. Zemsta? Milczenie? Może zrobił coś, czego nie powinien zrobić? Czy można z tego wykuć sztylet?

— Aha, cieplej, panie Lipwig. Nie mogło chodzić o broń, gdyż nagromadzenia stygium nieco większe od tego pierścienia mają skłonność do nieprzewidywalnych eksplozji. Ale był człowiekiem raczej zachłannym, to prawda.

— Kłótnia o coś? — zgadywał Moist.

Tak, jest mi cieplej, jasne. I po co te szczypce? Żeby go podnieść, kiedy już przepali się przez moją rękę?

Światło nabierało intensywności. Widział już na ścianach słabe cienie, czuł pot ściekający po plecach…

— Interesująca myśl. Ale niech mi pan już odda ten sygnet. — Vetinari podsunął mu szkatułkę.

Ha! Czyli jednak chciał mnie tylko przestraszyć, uznał Moist, wrzucając ten przeklęty pierścień do pudełka. W życiu nie słyszałem o żadnym stygium! Musiał je sobie wymyślić…

Wyczuł gorąco i zobaczył, że spadający do szkatułki pierścień rozgrzewa się do białości. Zatrzasnęło się wieczko, pozostawiając fioletową dziurę w polu widzenia.

— Niezwykłe, prawda? — rzekł Vetinari. — A przy okazji, myślę, że niepotrzebnie i nierozsądnie trzymał go pan przez cały czas. Nie jestem potworem, wie pan.

Nie, potwory nie robią sztuczek z czyimś mózgiem, pomyślał Moist. Przynajmniej dopóki wciąż tkwi wewnątrz głowy.

— Wie pan, co do Owlswicka, to nie chciałem… — zaczął, ale Vetinari uniósł dłoń.

— Nie wiem, o czym pan mówi, panie Lipwig. Szczerze mówiąc, zaprosiłem tu pana jako de facto wiceprezesa Królewskiego Banku. Chcę, żeby pan mi pożyczył… to znaczy, pożyczył miastu… pół miliona dolarów na dwa procent. Oczywiście nie ma przeszkód, by pan odmówił.

Tak wiele myśli rzuciło się pędem do awaryjnego wyjścia z mózgu Moista, że pozostała tylko jedna.

Potrzebne będą większe banknoty.


* * *

Moist biegiem wrócił do banku i od razu skierował się do małych drzwiczek pod schodami. Lubił atmosferę w krypcie. Było tu chłodno i spokojnie, jeśli nie liczyć bulgotania Chlupera i wrzasków.

Tego ostatniego nie powinno tu być, prawda?

Różowe trucizny wymuszonej bezsenności przelewały się w jego głowie, kiedy znowu poderwał się do biegu.

Były Owlswick siedział na krześle, najwyraźniej gładko ogolony, poza szpiczastą bródką. Na głowie miał umocowane coś w rodzaju metalowego hełmu, z którego druty biegły do jarzącego się i stukającego aparatu, jaki tylko Igor chciałby zrozumieć. Powietrze pachniało burzą.

— Co robisz temu biedakowi?!!! — wrzasnął Moist.

— Zmieniam mu umyfł, fir — odparł Igor i przerzucił wielki nożowy wyłącznik.

Hełm zabrzęczał. Clamp zamrugał.

— Łaskocze — oświadczył. — I nie wiem czemu, ale smakuje truskawkami.

— Przepuszczasz mu błyskawice przez głowę! — rzekł Moist. — To barbarzyństwo!

— Nie, fir. Barbarzyńcy nie mają tych umiejętnofci — odparł Igor spokojnie. — Robię tyle, fir, że zabieram mu wfyftkie złe wfpomnienia i fkładuję je… — tu ściągnął ściereczkę, odsłaniając wielki słój pełen zielonej cieczy, w której pływało coś zaokrąglonego i połączonego z kolejnymi drutami — …w tym!

— Chcesz przenieść jego umysł… do pasternaku?

— To rzepa — poprawił go Igor.

— Zadziwiające, czego potrafią dokonać, prawda? — usłyszał Moist z okolic swego łokcia.

Spojrzał w dół.

Pan Clamp, już bez hełmu, uśmiechnął się do niego promiennie. Wydawał się rozjaśniony i pełen energii, jak lepszej klasy akwizytor obuwia. Igor przeprowadził też transplantację garnituru.

— Dobrze się pan czuje? — spytał Moist.

— Świetnie.

— I jakie… jakie to było uczucie?

— Trudno wyjaśnić — odparł Clamp. — Ale brzmiało jak zapach smaku malin.

— Naprawdę? Hm… No to chyba wszystko w porządku. Naprawdę dobrze się pan czuje? W sobie?

Moist sondował, szukając przerażających skutków ubocznych. Musiały gdzieś być. Ale Owls… Horrendal wyglądał na całkiem zadowolonego, pewnego siebie i rześkiego, jak człowiek gotów przyjąć wszystko, czym ciśnie w niego życie, i zepchnąć je z kortu.

Igor zwijał kable z pełnym satysfakcji wyrazem tego, co pod wszystkimi bliznami było prawdopodobnie jego twarzą.

Moist poczuł wyrzuty sumienia. Był chłopakiem z Überwaldu i jak wszyscy zszedł tutaj przełęczą Vilinus, szukając szczęścia i fortuny — to znaczy własnego szczęścia i fortuny kogoś innego. Nie miał prawa do modnej na nizinach niechęci wobec Igorów. W końcu po prostu realizowali w praktyce to, co tak wielu kapłanów wyznawało jako artykuł wiary: że ciało jest tylko dość ciężką powłoką z tanich materiałów, skrywającą niewidzialną i wieczną duszę. A zatem wymiana różnych kawałków i fragmentów jak części zamiennych nie jest chyba niczym gorszym niż prowadzenie sklepu z używaną odzieżą. Ludzie ciągle nie chcieli zrozumieć, że jest to postępowanie rozsądne i zapobiegliwe, co dla Igorów stanowiło źródło urażonego zdziwienia. Niezrozumienie trwało zwykle do czasu, kiedy ześliznęła się siekiera i człowiek szybko potrzebował pomocnej dłoni. W takich chwilach nawet Igory dobrze wyglądały.

A wyglądały… praktycznie. Dzięki swojej nieczułości na ból, znakomitym maściom gojącym oraz cudownej umiejętności przeprowadzania operacji chirurgicznych na sobie, z pomocą ręcznego lusterka, pewnie mogłyby wyglądać lepiej niż ktoś pozostawiony na miesiąc w deszczu. Igoriny wszystkie były oszałamiająco piękne, choć zawsze miały jakieś… coś — pięknie wygiętą bliznę pod jednym okiem czy bransoletę dekoracyjnych szwów na nadgarstku. Dla wyglądu. Było to odrobinę niepokojące, ale trzeba przyznać, że Igory miały serce we właściwym miejscu. Jakieś serce.

— Dobry… ehm, dobra robota, Igorze — wykrztusił Moist. — Czyli może pan przystąpić do pracy nad banknotem dolarowym, panie… Clamp?

Uśmiech pana Clampa jaśniał słonecznymi promykami.

— Już gotowy! Zrobiłem go dzisiaj rano.

— Niemożliwe!

— Ależ tak! Proszę spojrzeć.

Człowieczek poszedł do stołu i podniósł arkusz papieru.

Banknot lśnił purpurą i złotem. Promieniował. Wydawał się unosić nad papierem niczym maleńki latający dywan. Mówił o bogactwie, tajemniczości i tradycji…

— Zrobimy mnóstwo pieniędzy — obiecał Moist.

Oby się udało, dodał w myślach. Musimy wydrukować co najmniej 600 000 takich, chyba że wprowadzę wyższe nominały.

Ale oto leżał przed nim — tak piękny, że człowiek miał ochotę płakać, zrobić bardzo dużo takich i schować je do portfela.

— Jak się to panu udało tak szybko?

— Och, spora część to tylko geometria — odparł pan Clamp. — Obecny tu pan Igor był tak uprzejmy, że wykonał dla mnie mały aparacik, który okazał się bardzo pomocny. Rysunek nie jest jeszcze skończony, naturalnie, a drugiej strony nawet nie zacząłem. Myślę, że wezmę się za to od razu, póki wciąż jestem świeży.

— Myśli pan, że zrobi coś jeszcze lepszego? — spytał Moist, onieśmielony obecnością geniusza.

— Czuję się taki… pełen energii! — oświadczył pan Clamp.

— To pewnie ten płyn elektryczny… — domyślił się Moist.

— Nie, chodzi mi o to, że wyraźnie widzę, co należy zrobić! Przedtem wszystko to było jak jakiś wielki ciężar, który musiałem podnieść, ale teraz jest jasne i lekkie!

— Cieszę się, że to słyszę — zapewnił Moist, nie do końca pewny, czy naprawdę. — Przepraszam, bank czeka.

Przebiegł pod łukami sklepienia i przez niepozorne drzwiczki wrócił do głównej hali akurat na czas, by niemal się zderzyć z panem Bentem.

— Ach, pan Lipwig. Właśnie się zastanawiałem, gdzie pan jest.

— Czy to coś ważnego, panie Bent?

Główny kasjer zrobił urażoną minę — jakby kiedykolwiek zawracał Moistowi głowę czymś, co nie jest ważne.

— Przed mennicą czeka dużo ludzi — poinformował. — Z trollami i wozami. Twierdzą, że za pańską zgodą mają zainstalować… — tu się otrząsnął — …machinę drukarską!

— Zgadza się — przyznał Moist. — Są od Teemera i Spoolsa. Pieniądze musimy drukować tutaj. Będzie to wyglądało bardziej oficjalnie, no i zachowujemy kontrolę nad tym, co wychodzi za drzwi.

— Panie Lipwig! Pan robi z tego banku cyrk!

— No cóż, to ja mam cylinder, panie Bent, więc chyba to ja rządzę na arenie!

Powiedział to z uśmiechem, by trochę rozluźnić nastrój, ale twarz Benta zachmurzyła się nagle.

— Doprawdy, panie Lipwig? A kto panu powiedział, że ten, kto rządzi na arenie, kieruje cyrkiem? Głęboko się pan myli, sir. Dlaczego odcina pan innych akcjonariuszy?

— Bo nie wiedzą, o co chodzi w bankowości. Przejdźmy do mennicy, dobrze?

Moist ruszył przez halę krętą ścieżką, wymijając kolejki.

— A pan wie, o co chodzi w bankowości? — spytał Bent, idąc za nim swym szarpanym krokiem flaminga.

— Uczę się. Dlaczego przed każdym okienkiem mamy osobną kolejkę? — zapytał Moist. — To znaczy, że jeśli któryś klient zajmuje dużo czasu, reszta za nim musi czekać. Potem zaczną przeskakiwać na boki, z jednej kolejki do drugiej, i zanim się człowiek obejrzy, ktoś skończy z paskudnie rozbitą głową. Ustawcie wszystkich w jedną wielką kolejkę i niech każdy podchodzi do pierwszego wolnego stanowiska. Ludziom nie przeszkadzają długie kolejki, jeśli widzą, że się przesuwają… Przepraszam pana.

To ostatnie skierowane było do klienta, z którym się zderzył, a który odzyskał równowagę, uśmiechnął się do Moista i odezwał głosem z przeszłości, jaka powinna zostać pogrzebana.

— Ależ to mój dobry przyjaciel Albert! Dobrze szobie tu radzisz, czo? — bełkotał obcy przez źle dopasowane zęby. — W tym szwoim żłotym garniturku!

Dawne życie przesunęło się Moistowi przed oczami. Nie musiał nawet dochodzić do swojej śmierci, choć miał wrażenie, że zaraz umrze.

To był Cribbins! To nie mógł być nikt poza Cribbinsem!

Pamięć Moista tłukła go po głowie od środka, raz za razem. Te zęby! Te nieszczęsne sztuczne zęby! Były dla Cribbinsa dumą i radością. Wyrwał je z ust staruszka, którego napadł; tamten biedak leżał wtedy i umierał ze strachu. Żartował sobie, że mają własny rozum. Pluły, trzaskały, siorbały i pasowały tak fatalnie, że kiedyś odwróciły mu się w ustach i ugryzły w gardło!

Często je wyjmował i rozmawiał z nimi! I — aaargh! — były takie stare i poplamione, wyrzeźbione z kości morsa, a ich sprężyna taka mocna, że czasem odpychała górną część głowy do tyłu i człowiek patrzył prosto w jego nozdrza!

Wszystkie wspomnienia wróciły jak nieświeża ostryga.

To był po prostu Cribbins. Nikt nie znał jego imienia. Moist pracował z nim jakieś dziesięć lat temu, kiedy to zimą w Überwaldzie razem wykonali stary przekręt ze spadkiem. Cribbins był o wiele starszy od Moista i wciąż miał poważny problem osobisty, wskutek czego pachniał bananami.

Był paskudnym typem. Zawodowcy mają swoją dumę. Muszą dla nich istnieć ludzie, których nie obrabują, i rzeczy, których nie ukradną… I trzeba mieć styl. Jeśli człowiek nie ma stylu, daleko nie poleci…

Cribbins nie miał stylu. Nie używał przemocy, chyba że nie było absolutnie żadnej szansy odwetu. Była w nim jednak jakaś ogólna, nędzna, podlizująca się złośliwość, która działała Moistowi na nerwy.

— Jakieś kłopoty, panie Lipwig? — zapytał Bent, patrząc gniewnie na Cribbinsa.

— Co? Och… nie.

To szantaż, myślał Moist. Przeklęty obrazek w azecie… Ale niczego nie może mi udowodnić, niczego!

— Myli się pan, drogi panie — powiedział.

Rozejrzał się. Kolejki wolno sunęły naprzód i nikt nie zwracał na nich szczególnej uwagi.

Cribbins przechylił głowę na ramię i przyjrzał się Moistowi z rozbawieniem.

— Mylę się? To możliwe, mogę szę mylić. Życie na drodze, czodziennie nowi żnajomi, wie pan, jak to jeszt… To żnaczy nie wie pan, a to dlatego, że pan nie jeszt Albertem Szpanglerem. Choć to żabawne, bo ma pan jego uśmiech, trudno taki uśmiech odmienić, a pana uśmiech jeszt tak jakby żawieszony przed twarzą, jakby pan na niego patrzył ż tyłu (siorb!). Czałkiem jak uśmiech młodego Alberta. Mądry był ż niego chłopak i bysztry, bardżo bysztry. Nauczyłem go wszysztkiego, czo umiałem.

…a to zajęło jakieś dziesięć minut, pomyślał Moist, a potem rok, żeby część z tego zapomnieć. Jesteś typem, który psuje przestępcom opinię…

— I jaszne, żasztanawia się pan, czy lampart może żgubić szwoje czętki… Czy ten sztary drań, którego żnałem, mógł żamienić ścieżki szerokie i kręte na proste i wąszkie? — Popatrzył na Moista i poprawił się natychmiast: — Opsz! Nie, oczywiście, że nie, no bo przecież nigdy mnie pan nie widział. Ale żwinęli mnie w Pszeudopolisz, wrzucili do paki ża żłośliwe włóczęgosztwo, i tam właśnie szpotkałem Oma.

— Dlaczego? Co on takiego zrobił?

To było głupie, ale Moist nie mógł się powstrzymać.

— Proszę nie żartować, drogi panie, proszę nie żartować — rzekł Cribbins z powagą. — Jesztem człowiekiem odmienionym, nowym człowiekiem. Moim żadaniem jeszt teraż głoszenie dobrej nowiny! — W tym miejscu, z szybkością wysuwanego wężowego języka, Cribbins wydobył spod brudnej marynarki pogniecioną puszkę. — Moje wysztępki mi ciążą jak łańczuchy z gorączego żelaża, drogi panie, jak łańczuchy, ale pragnę żrzucić to brzemię dzięki dobrym uczynkom i modlitwom, a te osztatnie są najważniejsze. Wielkiego ciężaru muszę się pożbyć, żanim będę mógł żasznąć szpokojnie. — Zagrzechotał puszką. — Dla małych dzieciaczków…

Pewnie działałoby to lepiej, gdybym wcześniej nie widział, jak to robisz, pomyślał Moist. Skruszony złodziej to chyba jeden z najstarszych numerów w podręczniku…

— No cóż, miło mi to słyszeć, panie Cribbins — powiedział. — Przykro mi, że nie jestem tym starym przyjacielem, którego pan szuka. Pozwoli pan, że wrzucę tu kilka dolarów… na dzieciaczki.

Monety brzęknęły o dno puszki.

— Szerdecznie dziękuję, panie Szpangler — powiedział Cribbins.

Moist błysnął przelotnym uśmiechem.

— Jak wspomniałem, nie nazywam się Spangler, panie…

Nazwałem go Cribbinsem! Przed chwilą! Nazwałem go Cribbinsem! Czy on mi się przedstawił? Czy zauważył? Musiał zauważyć!

— …to znaczy, przepraszam, chciałem powiedzieć: wielebny — dokończył.

Przeciętny człowiek nie zauważyłby króciutkiej pauzy i całkiem zręcznego dokończenia. Ale Cribbins nie był przeciętny.

— Dziękuję panu, panie Lipwig — powiedział.

Moist wyraźnie usłyszał przeciągnięte „panie” i wybuchowo sardoniczne „Lipwig”. Razem oznaczały: Mam cię!

Cribbins mrugnął do Moista i ruszył przez halę, potrząsając puszką, a zęby akompaniowały mu kombinacją straszliwych odgłosów dentalnych.

— Biada, potrójna biada (szss!) człowiekowi, który kradnie ż pomoczą szłów, albowiem jężyk jego przyrośnie do podniebienia (stuk!). Dajcie parę miedziaków dla biednych sierot (szuuuiszsz!), bracia i siosztry! Dla tych (szuip!), którzy te dary otrzymają, ogólnie mówiącz…

— Wezwę ochronę — oświadczył stanowczo Bent. — Nie wpuszczamy do banku żebraków.

Moist chwycił go za ramię.

— Nie — rzekł z naciskiem. — Nie przy tych wszystkich ludziach. Wyrzucenie sługi bożego i w ogóle. To nie zrobi dobrego wrażenia. Myślę, że sam już wychodzi.

Teraz pozwoli mi dojrzeć, myślał Moist, kiedy Cribbins nonszalancko zmierzał do drzwi. To jego metoda. Będzie to przedłużał, a potem zacznie wyrywać ze mnie pieniądze, raz po raz.

No dobrze, a co Cribbins może udowodnić? Ale czy dowód w ogóle jest potrzebny? Jeśli zacznie opowiadać o Albercie Spanglerze, nie będzie to dobrze wyglądać. Czy Vetinari rzuci Moista wilkom na pożarcie? Może. I prawdopodobnie rzuci. Można postawić kapelusz na to, że nie brał się do gry we wskrzeszanie bez licznych planów awaryjnych.

W każdym razie Moist uznał, że ma trochę czasu. Cribbins nie atakował szybko. Lubił patrzeć, jak ludzie się wiją.

— Dobrze się pan czuje? — zaniepokoił się Bent.

Moist wrócił do rzeczywistości.

— Co? Och, świetnie — zapewnił.

— Nie powinien pan zachęcać takich osób do przychodzenia tutaj.

Moist zadrżał lekko.

— W tym ma pan rację, panie Bent. Chodźmy do mennicy, dobrze?

— Tak, sir. Ale ostrzegam pana, panie Lipwig, tych ludzi nie da się przekonać wymyślnymi słówkami!


* * *

— Inspektorzy… — powtórzył pan Shady dziesięć minut później, obracając to słowo w ustach jak cukierek.

— Potrzebni mi ludzie, którzy cenią wspaniałe tradycje mennicy — oświadczył Moist i nie dodał: Takie jak wykonywanie monet bardzo, bardzo powoli i zabieranie pracy do domu.

— Inspektorzy — powtórzył pan Shady jeszcze raz.

Za nim Ludzie z Szop ściskali w dłoniach czapki i wpatrywali się w Moista jak sowy, z wyjątkiem tych chwil, kiedy mówił pan Shady, gdyż wtedy wpatrywali się w jego kark.

Wszyscy zebrali się w oficjalnej szopie pana Shady’ego, wybudowanej wysoko na ścianie jak jaskółcze gniazdo. Trzeszczała, kiedy ktoś się poruszył.

— I oczywiście niektórzy z was nadal będą musieli kierować pracą nakładczą — ciągnął Moist. — Ale ogólnie waszym zadaniem będzie dopilnowanie, żeby ludzie pana Spoolsa zjawiali się punktualnie, zachowywali się należycie oraz przestrzegali odpowiednich procedur bezpieczeństwa.

— Bezpieczeństwo… — powiedział pan Shady, jakby smakował to słowo.

Moist zauważył złośliwe błyski w oczach ludzi. Mówiły wyraźnie: ci nowi odbierają nam mennicę, ale będą musieli nas minąć, żeby wyjść przez te drzwi. Ho, ho!

— No i oczywiście możecie zatrzymać szopy — obiecał Moist. — Mam też plany monet pamiątkowych i innych produktów, więc wasze umiejętności nie będą się marnować. Umowa stoi?

Pan Shady obejrzał się na kolegów, a potem znów spojrzał na Moista.

— Chcielibyśmy o tym porozmawiać — oświadczył.

Moist skinął najpierw jemu, potem na Benta, i ruszył skrzypiącymi, chwiejnymi schodami ku podłodze, gdzie ustawiano już części nowej prasy. Bent otrząsnął się lekko, kiedy ją zobaczył.

— Nie zgodzą się, wie pan — stwierdził z nieskrywaną nadzieją w głosie. — Od setek lat robią wszystko tak samo. I są świetnymi rzemieślnikami!

— Podobnie jak ludzie, którzy wytwarzali krzemienne noże — zauważył Moist. Prawdę rzekłszy, sam się sobie dziwił. To pewnie przez spotkanie z Cribbinsem. Jego mózg gnał teraz jak szalony. — Wie pan, nie lubię patrzeć na niewykorzystane umiejętności — zapewnił. — Ale dam im lepsze pensje, porządną pracę i prawo używania szop. I za sto lat nie dostaną lepszej oferty…

Ktoś schodził po chwiejnych schodach. Moist rozpoznał Młodego Alfa, który — co zdumiewające — zdołał zatrudnić się w mennicy, gdy wciąż był zbyt młody, by się golić, ale wystarczająco stary, by mieć pryszcze.

— Ehm… Ludzie pytają, czy będą odznaki — odezwał się chłopak.

— Właściwie myślałem o mundurach — odparł Moist. — Srebrne półpancerze z herbem miasta i lekkie srebrne kolczugi, żeby wyglądały imponująco, kiedy będziemy mieli gości.

Chłopak wyjął z kieszeni kartkę papieru i sprawdził coś.

— A notatniki?

— Oczywiście. Gwizdki też.

— I jeszcze te… z tymi szopami to pewne?

— Słowo jest dla mnie święte — zapewnił Moist.

— Słowa są może dla pana święte, panie Lipwig — stwierdził Bent, kiedy chłopak pobiegł z powrotem po rozkołysanych schodach. — Ale obawiam się, że doprowadzą nas do ruiny. Bank potrzebuje solidności, niezawodności… wszystkiego, czego symbolem jest złoto.

Moist odwrócił się gwałtownie. To nie był dobry dzień. I noc też nie.

— Panie Bent, jeśli nie podoba się panu to, co robię, nie zatrzymuję pana. Dostanie pan dobre referencje i całe należne panu wynagrodzenie.

Bent wyglądał, jakby dostał w twarz.

— Odejść z banku? Odejść z banku? Jak mógłbym to zrobić? Jak pan śmie!

Nad nimi trzasnęły drzwi. Obaj spojrzeli w górę. Ludzie z Szop schodzili po schodach w uroczystej procesji.

— Teraz się przekonamy — syknął Bent. — Ci ludzie są wartościowi i solidni. Nie zechcą mieć nic wspólnego z pańską krzykliwą propozycją, panie… zarządco areny!

Ludzie z Szop dotarli do stóp schodów. Wszyscy bez słowa spojrzeli na pana Shady’ego, oprócz pana Shady’ego, który spojrzał na Moista.

— Szopy zostają, tak? — zapytał.

— Poddajecie się? — spytał wstrząśnięty Bent. — Po setkach lat?

— No więc… — rzekł pan Shady. — Pogadaliśmy trochę z chłopakami i trudno, w takich czasach człowiek musi myśleć o swojej szopie. A naszym chałupnikom nic nie zagrozi?

— Panie Shady, za elimy gotów jestem iść na barykady — zapewnił Moist.

— Wczoraj rozmawialiśmy też z paroma chłopakami z Urzędu Pocztowego i oni mówią, że możemy wierzyć słowu pana Lipwiga, bo jest prostolinijny jak korkociąg.

— Korkociąg? — zdumiał się Bent.

— Tak, też o to pytaliśmy — odparł Shady. — Wytłumaczyli nam, że czasem trochę kręci, ale to w porządku, bo wyciąga te przeklęte korki!

Pan Bent zrobił ponurą minę.

— Och… — westchnął. — To najwyraźniej jakiś zaciemniający osąd żart, którego nie rozumiem. Proszę wybaczyć, ale mam bardzo wiele pracy, którą muszę się zająć.

Podnosząc i opuszczając stopy, jakby szedł po zmieniających wysokość stopniach, pan Bent oddalił się w urywanym pośpiechu.

— Doskonale, panowie. Dziękuję wam za tę pomocną postawę — rzekł Moist, obserwując znikającą postać. — Ze swojej strony postaram się zamówić te mundury jeszcze dzisiaj.

— Szybko pan działa, zarządco — przyznał Shady.

— Jeśli człowiek stoi w miejscu, dościgną go jego błędy — oświadczył Moist.

Roześmiali się, ponieważ właśnie on to powiedział, ale w jego pamięci wyrosła nagle twarz Cribbinsa i całkiem nieświadomie wsunął dłoń do kieszeni. Musnął palcami pałkę. Będzie musiał teraz nauczyć się jej używać, ponieważ broń, którą człowiek trzyma w ręku i którą nie umie się posłużyć, należy do jego przeciwnika.

Kupił ją… właściwie czemu? Ponieważ była jak zestaw wytrychów: symbolem, mającym dowieść — choćby tylko jemu samemu — że jeszcze się nie poddał, nie do końca, że jakaś jego część wciąż jest wolna. Była jak inne przygotowane tożsamości, plany ucieczki, ukryte pieniądze i przebrania. Mówiły mu, że kiedy tylko zechce, może odejść, wtopić się w tłum, pożegnać papierkową robotę, rozkłady zajęć i te nieskończone, nieustające pragnienie…

Te rzeczy przekonywały go, że w dowolnej chwili może się wycofać. W każdej godzinie, każdej minucie, każdej sekundzie… A ponieważ mógł, nie robił tego — w żadnej godzinie, żadnej minucie i żadnej sekundzie. Musiał być jakiś powód…

— Panie Lipwig! Panie Lipwig! — Młody urzędnik kręcił i kluczył wśród krzątaniny w mennicy, aż wreszcie zdyszany stanął przed Moistem. — Panie Lipwig, jakaś dama czeka na pana w hali i już trzy razy podziękowaliśmy jej za niepalenie, a ona dalej to robi!

Wizja piekielnego Cribbinsa rozwiała się, zastąpiona o wiele lepszą.

No tak. To ten powód…


* * *

Panna Adora Belle Dearheart, znana Moistowi jako Igła, stała pośrodku hali banku. Moist kierował się na dym.

— Cześć — powiedziała i to było tyle. — Możesz mnie zabrać z tego wszystkiego?

Skinęła dłonią bez papierosa. Personel znacząco otoczył ją mosiężnymi popielniczkami pełnymi białego piasku. Moist przestawił dwie z nich i wyprowadził ją.

— Jak ci poszło… — zaczął, ale przerwała mu.

— Możemy rozmawiać po drodze.

— A dokąd idziemy? — spytał z nadzieją.

— Na Niewidoczny Uniwersytet — odparła Adora Belle, kierując się do wyjścia.

Miała na ramieniu dużą plecioną torbę, która wyglądała jak wypchana sianem.

— Czyli nie na lunch?

— Lunch może poczekać. To jest ważne.

— Aha…


* * *

Pora lunchu trwała na uniwersytecie, gdzie wszystkie posiłki są bardzo ważne. Trudno było znaleźć chwilę, kiedy nie odbywał się właśnie taki czy inny. Biblioteka była nietypowo pusta, a Adora Belle podeszła do pierwszego maga, który nie wydawał się intensywnie zapracowany.

— Chcę zobaczyć Gablotę Osobliwości, ale natychmiast! — zażądała.

— Nie wydaje mi się, żebyśmy coś takiego mieli — odparł mag. — A czyje to?

— Proszę nie kłamać. Nazywam się Adora Belle Dearheart, więc pewnie może sobie pan wyobrazić, że łatwo mnie wyprowadzić z równowagi. Ojciec przyprowadził mnie ze sobą, kiedy wasi ludzie prosili go, żeby obejrzał tę gablotę, jakieś dwadzieścia lat temu. Chcieliście odkryć, jak działają drzwiczki. Ktoś musi pamiętać. Była w dużym pokoju. Bardzo dużym. Miała mnóstwo, naprawdę mnóstwo szuflad. I zabawna rzecz z tymi szufladami była taka, że…

Mag szybko uniósł ręce, jakby chciał zatamować dalszy potok słów.

— Może pani tu minutkę zaczekać?

Czekali pięć. Od czasu do czasu jakiś szpiczasty kapelusz wysuwał się zza regału, by na nich popatrzeć, i uskakiwał, gdy tylko uznał, że został zauważony.

Adora Belle zapaliła nowego papierosa. Moist wskazał jej tabliczkę mówiącą: „Jeśli palisz, dziękujemy za bycie bitym po głowie”.

— To tylko na pokaz — stwierdziła, wypuszczając smużkę błękitnego dymu. — Wszyscy magowie palą jak kominy.

— Ale nie tutaj, jak zauważyłem. Może z powodu wszystkich tych bardzo łatwo palnych książek? Chyba byłoby lepiej…

Poczuł nagły podmuch i zapach tropikalnej dżungli, gdy coś ciężkiego przemknęło mu nad głową i zniknęło w mroku pod sklepieniem, wlokąc za sobą smugę błękitnego dymu.

— Hej, ktoś mi wyrwał… — zaczęła Adora Belle, ale Moist odepchnął ją na bok, gdy stwór znów nad nimi przeleciał, a banan strącił Moistowi kapelusz.

— Tutaj są chyba bardziej stanowczy — powiedział, podnosząc cylinder. — Jeśli to cię pocieszy, bibliotekarz prawdopodobnie chciał właśnie mnie trafić. Potrafi być bardzo szarmancki.

— Aha, to pan Lipwig, poznaję ten strój! — stwierdził starszy mag, który pewnie miał nadzieję, że pojawił się jak z pomocą czarów, ale w rzeczywistości wyszedł zza regału z książkami. — Wiem, że jestem tutaj kierownikiem Katedry Studiów Nieokreślonych, za wszystkie moje grzechy. A pani, drogą eliminacji, musi być panną Dearheart, która pamięta Gablotę Osobliwości? — Kierownik studiów nieokreślonych podszedł bliżej z konspiracyjną miną. Zniżył głos. — Zastanawiam się, czy zdołałbym panią przekonać, by o niej zapomnieć.

— Nie ma szans — odparła Adora Belle.

— Widzi pani, lubimy o niej myśleć jak o jednym z naszych najlepiej strzeżonych sekretów…

— Dobrze. Pomogę wam go zachować.

— Nic, co powiem, nie zdoła pani skłonić do zmiany zdania?

— Nie wiem — przyznała Adora Belle. — Może abrakadabra? Ma pan swoją księgę zaklęć?

Moist był pod wrażeniem. Potrafiła być taka… kłująca.

— Ach, więc to tego rodzaju dama — mruknął ze znużeniem kierownik studiów nieokreślonych. — Nowoczesna… No dobrze. W takim razie lepiej chodźcie ze mną.

— Wytłumacz mi, o co tutaj chodzi — szepnął Moist, kiedy szli za magiem.

— Muszę coś przetłumaczyć — odpowiedziała. — Szybko.

— Nie cieszysz się, że mnie widzisz?

— O tak. Bardzo. Ale muszę coś szybko przetłumaczyć.

— A ta jakaś gablota ci pomoże?

— Możliwe.

— Możliwe? „Możliwe” mogło poczekać na po lunchu, prawda? Gdyby to było „na pewno”, owszem, zrozumiałbym…

— Ojej, chyba znów się zgubiłem, i to nie z mojej winy, muszę dodać — gderał kierownik studiów nieokreślonych. — Obawiam się, że stale zmieniają parametry, a one strasznie przeciekają. Sam nie wiem, dochodzi już do tego, że własne drzwi do człowieka nie należą.

— Jakie miał pan grzechy? — zapytał Moist, rezygnując z przekonywania Adory Belle.

— Słucham? Ojej, co to za plama na suficie? Chyba lepiej nie wiedzieć…

— Jakie grzechy pan popełnił, żeby zostać kierownikiem Katedry Studiów Nieokreślonych? — nie ustępował Moist.

— Och, zwykle mówię to tylko po to, żeby coś powiedzieć — odparł mag. Otworzył drzwi i natychmiast zatrzasnął je nerwowo. — Ale w tej chwili rzeczywiście mam wrażenie, że popełniłem kilka i musiały być gigantyczne. Bo sytuacja jest nie do zniesienia, naturalnie. Mówią, że wszystko w całym tym smętnym wszechświecie jest nieokreślone, ale niby co ja mam z tym zrobić? I oczywiście ta przeklęta gablota robi masę zamętu. Piętnaście lat temu myślałem, że już jej nie zobaczymy… A tak, uważajcie na kałamarnicę, trochę nas ona dziwi, prawdę mówiąc… Aha, tu są właściwe drzwi. — Kierownik pociągnął nosem. — I znajdują się o dwadzieścia pięć stóp od miejsca, gdzie być powinny. Nie mówiłem…?

Drzwi się otworzyły, a potem była już tylko kwestia decyzji, od czego zacząć. Moist zdecydował się na opadnięcie szczęki, co było proste i eleganckie.

Pokój był większy, niż być powinien. Bo przecież żaden pokój nie powinien być szerszy niż na milę, zwłaszcza kiedy od strony korytarza — całkiem zwyczajnego, jeśli pominąć gigantyczną kałamarnicę — ma całkiem zwyczajne pokoje po obu stronach. Po prostu nie miał się gdzie zmieścić.

— Takie rzeczy robi się całkiem łatwo — oświadczył kierownik studiów nieokreślonych, gdy oni wytrzeszczali oczy. — Przynajmniej tak mi mówią — dodał smętnie. — Jak się okazuje, kiedy ściśnie się czas, można rozciągnąć przestrzeń.

— Jak oni to robią? — zapytał Moist, wpatrując się w… w strukturę będącą Gablotą Osobliwości.

— Z dumą muszę zapewnić, że nie mam najmniejszego pojęcia — zapewnił kierownik. — Obawiam się, szczerze mówiąc, że trochę się zgubiłem. Mniej więcej w tym miejscu, w którym przestaliśmy używać cieknących świec. Wiem, że technicznie biorąc, jest to moja katedra, ale uważam, że rozsądniej jest pozwolić im działać. Upierają się, by tłumaczyć mi różne rzeczy, co oczywiście nie pomaga…

Moist, jeśli w ogóle coś sobie wyobrażał, to spodziewał się gabloty. Tak się przecież nazywała, prawda? Ale tym, co wypełniało większą część niemożliwego pokoju, było drzewo o generalnym kształcie wiekowego, rozłożystego dębu. Drzewo w zimie — nie miało żadnych liści.

Ale kiedy umysł myślał już, że znalazł znajome, przyjazne porównanie, musiał pogodzić się z faktem, że drzewo było zbudowane z szafek z szufladami. Wyglądały na drewniane, ale to nie pomagało.

Wysoko w górze, wśród tego, co można by nazwać gałęziami, magowie na miotłach zajęci byli nie wiadomo czym. Wyglądali jak owady.

— Trochę szokuje, kiedy się ją ogląda po raz pierwszy, prawda? — odezwał się przyjazny głos.

Moist odwrócił się i spojrzał na młodego maga w okrągłych okularach, z notatnikiem i tym odrobinę sztywnym wyrazem twarzy, mówiącym: prawdopodobnie wiem więcej, niż możecie sobie wyobrazić, ale mimo to potrafię z rozsądną przyjemnością rozmawiać nawet z takimi jak wy.

— Pan jest Myślak Stibbons, prawda? — domyślił się Moist. — Jedyny, który na uniwersytecie w ogóle pracuje.

Na te słowa inni magowie odwrócili głowy, a Myślak poczerwieniał.

— To całkowita nieprawda — oświadczył. — Pracuję tak samo ciężko jak wszyscy członkowie grona wykładowców. — Jednak szczególny ton jego głosu zdawał się sugerować, że niektórzy członkowie grona wykładowców za bardzo skupiają się na ciężarze, a za mało na pracy. — Kieruję Projektem Gablota. Za swoje grzechy.

— Dlaczego? Co takiego pan zrobił? — zainteresował się Moist, trochę zagubiony w świecie grzechu. — Coś gorszego?

— Zgłosiłem się do kierowania nim — wyjaśnił Myślak. — I muszę przyznać, że przez ostatnie sześć miesięcy dowiedzieliśmy się więcej niż przez poprzednie dwadzieścia pięć lat. Gablota to naprawdę zadziwiający artefakt.

— Gdzie ją znaleźliście?

— Na strychu, wciśniętą za zbiór suszonych żab. Podejrzewamy, że ludzie już wiele lat temu zrezygnowali z prób jej uruchomienia. Oczywiście, działo się to jeszcze w epoce cieknących świec — wyjaśnił Myślak, wywołując niechętne prychnięcie kierownika studiów nieokreślonych. — Nowoczesna technomancja jest bardziej użyteczna.

— No dobrze — rzekł Moist. — A do czego ta gablota służy?

— Tego nie wiemy.

— A jak działa?

— Nie wiemy.

— Skąd się wzięła?

— Nie wiemy.

— No cóż, to już chyba wszystko — stwierdził sarkastycznie Moist. — A nie, jeszcze jedna sprawa: co to takiego? I muszę zapewnić, że w napięciu czekam na wyjaśnienie.

— Być może, zadaje pan niewłaściwy rodzaj pytania. — Myślak pokręcił głową. — Technicznie wydaje się, że to klasyczna Sakwa bez Dna, ale mająca n wylotów, gdzie n jest liczbą elementów w jedenastowymiarowym wszechświecie, które nie są obecnie żywe, nie są różowe i mieszczą się w sześciennej szufladzie o krawędzi 14,14 cala, podzielone przez P.

— Co to jest P?

— To chyba niewłaściwy rodzaj pytania.

— Kiedy byłam małą dziewczynką, to było zwykłe magiczne pudełko — wtrąciła z rozmarzeniem Adora Belle. — Stała w pokoju o wiele mniejszym i była w niej skrzynka ze stopą golema w środku.

— A tak, trzecia iteracja — stwierdził Myślak. — W tamtych czasach nie potrafili się posunąć o wiele dalej. Teraz oczywiście mamy rekursję kontrolowaną i docelowe zwinięcia, które skutecznie redukują boczne rozskrzynkowania do 0,13 procent, dwunastokrotna poprawa w stosunku tylko do zeszłego roku!

— To wspaniale! — zawołał Moist, czując, że przynajmniej tyle może zrobić.

— Czy panna Dearheart chciałaby znowu zobaczyć ten przedmiot? — spytał Myślak, zniżając głos.

Adora Belle nadal wpatrywała się przed siebie rozmarzonym wzrokiem.

— Chyba tak — odpowiedział Moist. — Ona uwielbia golemy.

— I tak mieliśmy już dzisiaj zwijać — wyjaśnił Myślak. — Nie zaszkodzi, jeśli po drodze zajrzymy do stopy.

Wziął z ławy wielki megafon i przyłożył go do ust.

— PANOWIE, GABLOTA ZAMYKA SIĘ ZA TRZY MINUTY! WSZYSTKICH BADACZY POPROSZĘ DO STREFY BEZPIECZEŃSTWA! BĄDŹCIE GOTOWI ALBO KWADRATOWI!

— Bądźcie gotowi albo kwadratowi? — zdziwił się Moist, gdy Myślak opuścił megafon.

— Och, parę lat temu ktoś zignorował ostrzeżenie i… no, kiedy gablota się zwinęła, czasowo stał się osobliwością.

— To znaczy skończył wewnątrz czternastocalowego sześcianu? — zapytał przerażony Moist.

— W większości. Słuchajcie, naprawdę będziemy bardzo zadowoleni, jeśli nikomu nie powiecie o gablocie. Dziękuję. Wiemy, jak jej używać, choć może nie jest to sposób, w jaki miała być używana. Nie wiemy, do czego służy, jak pan to ujął, ani kto ją zbudował, ani nawet czy to całkowicie niewłaściwe pytania. Nic wewnątrz nie jest większe niż czternaście na czternaście cali, ale nie mamy pojęcia, dlaczego tak jest, kto decyduje, co uznać za osobliwość i dlaczego. A już na pewno nie wiemy, czemu nie zawiera niczego różowego. Wszystko to jest bardzo krępujące. Potrafi pan chyba dochować tajemnicy, panie Lipwig?

— Zdumiałby się pan.

— Tak? A czemu?

— To niewłaściwy rodzaj pytania.

— Ale wiecie o gablocie coś bardzo ważnego — stwierdziła Adora Belle, jakby nagle się obudziła. — Wiecie, że nie była zbudowana przez ani dla dziewczynki w wieku od czterech do powiedzmy jedenastu lat.

— A skąd to wiemy?

— Nic różowego. Możecie mi wierzyć. Żadna dziewczynka z tej grupy wiekowej nie odpuściłaby różowego.

— Jest pani pewna? To cudowne! — Myślak zapisał coś w notatniku. — Na pewno warto to wiedzieć. No to może chodźmy po stopę, dobrze?

Dosiadający mioteł magowie zaczęli już lądować. Myślak odchrząknął i sięgnął po megafon.

— WSZYSCY NA ZIEMI? ŚWIETNIE! HEX, BĄDŹ TAK DOBRY I ZACZNIJ ZWIJAĆ, PROSZĘ!

Przez chwilę panowała cisza, a potem w pobliżu sklepienia zaczął narastać stłumiony grzechot. Brzmiał tak, jakby bogowie tasowali drewniane karty, mające przypadkiem milę wysokości.

— HEX to nasza maszyna myśląca — wyjaśnił Myślak. — Bez niego w ogóle trudno byłoby nam badać pudło.

Grzechot stawał się coraz głośniejszy i szybszy.

— Mogą was zaboleć uszy. — Myślak podniósł głowę. — HEX stara się kontrolować prędkość, ale wentylatory potrzebują skończonego czasu, żeby wpompować do pokoju powietrze. WIDZICIE, OBJĘTOŚĆ GABLOTY ZMIENIA SIĘ BARDZO SZYBKO!

Ostatnie słowa wykrzyczał na tle łoskotu kolapsujących szuflad. Trzaskały o siebie o wiele za prędko, by oko mogło prześledzić, jak cała struktura kurczy się, zsuwa i zapada do rozmiarów domu, szopy, a w końcu, pośrodku rozległej przestrzeni — chyba że był to jakiś rodzaj czasu — stała się niedużą lśniącą szafką głębokości mniej więcej półtorej stopy. Stała na czterech przepięknie rzeźbionych nogach.

Drzwiczki gabloty się zatrzasnęły.

— Powoli rozwiń do eksponatu 1109 — polecił Myślak wśród dzwoniącej ciszy.

Drzwiczki się otworzyły. Wysunęła się szuflada.

I wysuwała się dalej.

— Proszę za mną — zaprosił ich Myślak, zmierzając w jej stronę. — To stosunkowo bezpieczne.

— Eee… Szuflada długości pięćdziesięciu sążni wysunęła się z szafki czternaście na czternaście cali — powiedział Moist, na wypadek gdyby tylko on to zauważył.

— Tak. To właśnie się dzieje — przyznał Myślak, kiedy szuflada cofnęła się mniej więcej o połowę. Jej boczna ścianka była rzędem szuflad. Czyli szuflady otwierały się… w szufladach. Oczywiście, myślał Moist, w jedenastowymiarowym wszechświecie jest to może niewłaściwy rodzaj myśli.

— To taka łamigłówka jak piętnastka — uznała Adora Belle. — Ale ma o wiele więcej kierunków przesuwania.

Zmrużyła oczy. Od dziesięciu minut nie zapaliła papierosa.

Długa szuflada wysunęła kolejną szufladę, pod kątem prostym. A wzdłuż niej tkwiły — tak jest — następne szuflady. Jedna z nich wydłużała się powoli.

Moist zaryzykował i postukał w coś, co wydawało się całkiem normalnym drewnem. I wydało z siebie całkiem normalny odgłos.

— Czy powinienem się martwić tym, że właśnie widziałem, jak szuflada przesuwa się przez inną szufladę? — zapytał.

— Nie — uspokoił go Myślak. — Gablota stara się nadać czterowymiarowy sens czemuś, co dzieje się w jedenastu, a może w dziesięciu wymiarach.

— Próbuje? Myśli pan, że jest żywa?

— Aha! Oto właściwy rodzaj pytania.

— Ale założę się, że odpowiedzi nie znacie.

— Ma pan rację. Jednak musi pan przyznać, że ciekawe jest pytanie, na które nie znamy odpowiedzi. Aha, tutaj mamy stopę. HEX, zatrzymaj i skolapsuj.

Szuflady złożyły się w siebie w serii trzasków o wiele krótszych i mniej dramatycznych niż poprzednio, pozostawiając gablotę skromną, antyczną i trochę krzywonogą. Stała na łapach z pazurkami — stolarska moda, która zawsze Moista irytowała. Czy naprawdę myśleli, że takie szafki biegają sobie po nocy? Chociaż ta może i biegała.

Drzwiczki gabloty były otwarte. Wewnątrz, ledwie się mieszcząc, tkwiła stopa golema, a przynajmniej większa jej część.

Golemy były kiedyś piękne. Tworzyli je najlepsi rzeźbiarze i mogły rywalizować z najpiękniejszymi posągami. Od tego czasu jednak większość o niezgrabnych palcach, która z trudem potrafiła ulepić z gliny węża, odkryła, że ugniatanie materiału w kształt wielkiego i ciężkiego ludzika z piernika daje równie dobry skutek.

Ta stopa należała do pierwszego rodzaju. Była zrobiona z białej porcelany, z żółto-czarno-czerwonym deseniem lekko wypukłych punktów. Przed nią, na małej mosiężnej tabliczce, wygrawerowano napis po überwaldzku: „Stopa umniańskiego golema, Okres Środkowy”.

— Czyli ten, kto wykonał gablotę, pochodził z…

— Każdy, kto patrzy na tabliczkę, widzi napis w swoim ojczystym języku — wyjaśnił ze znużeniem Myślak. — Według zmarłego profesora Fleada ślady istotnie sugerują, że stopa pochodzi z miasta Um.

— Um? — powtórzył Moist. — Um i co? Nie byli pewni, jak je nazwać?

— Tylko Um — odparł Myślak. — Bardzo stare. Około sześćdziesięciu tysięcy lat, o ile pamiętam. Jeszcze w epoce gliny.

— Pierwsi twórcy golemów — szepnęła Adora Belle.

Zdjęła z ramienia torbę i sięgnęła do wnętrza.

Moist stuknął w stopę. Wydawała się cienka jak skorupka jaja.

— To jakiś gatunek ceramiki — wyjaśnił Myślak. — Nikt nie wie, jak oni to robili. Umnianie wypalali nawet statki z tego materiału.

— I pływały?

— Do pewnego stopnia. W każdym razie miasto zostało całkowicie zniszczone podczas pierwszej wojny z lodowymi gigantami. W tej chwili nie ma tam niczego. Uważamy, że stopę włożono do gabloty bardzo dawno temu.

— Albo może zostanie wykopana z ziemi kiedyś w przyszłości?

— Całkiem możliwe, że tak właśnie będzie — zgodził się ponuro Myślak.

— A w takim przypadku, czy nie sprawia to kłopotów? To znaczy, czy ona może być równocześnie w ziemi i w gablocie?

— To, panie Lipwig, jest…

— …niewłaściwym rodzajem pytania?

— Tak. Gablota istnieje w dziesięciu, a może jedenastu wymiarach. Wszystko jest możliwe.

— Dlaczego tylko jedenaście wymiarów?

— Nie wiemy. Ale może po prostu dlatego, że więcej byłoby głupio.

— Czy możecie wyjąć tę stopę, proszę? — odezwała się Adora Belle, która otrzepywała z siana długi pakunek.

Myślak kiwnął głową, z wielką ostrożnością wyjął relikt i umieścił go delikatnie na stoliku za sobą.

— Co by się stało, gdyby pan ją upuś… — zaczął Moist.

— Niewłaściwy rodzaj pytania, panie Lipwig.

Adora Belle położyła pakunek obok stopy i odwinęła ostrożnie. Wewnątrz był fragment ramienia golema, długi mniej więcej na łokieć.

— Wiedziałam! Znaki są takie same! — wykrzyknęła. — I na moim kawałku jest ich więcej. Może pan je przetłumaczyć?

— Ja? Nie — odparł Myślak. — Dziedzina nauk humanistycznych nie mieści się w polu moich zainteresowań — dodał tonem, który sugerował, że jego pole jest o wiele lepsze i rosną na nim ładniejsze kwiaty. — Powinna się pani zwrócić do profesora Fleada.

— Chodzi panu o tego, który jest nieżywy? — upewnił się Moist.

— W tej chwili nie żyje, ale jestem pewien, że w celu zapewnienia dyskrecji mój kolega, doktor Hicks, zorganizuje państwu spotkanie z profesorem po lunchu.

— Będzie wtedy mniej nieżywy? — spytał Moist.

— Kiedy doktor Hicks zje lunch — tłumaczył cierpliwie Myślak — profesor z przyjemnością przyjmie gości, ehm, zwłaszcza pannę Dearheart. Jest światowej sławy ekspertem od umniańskiego. Jak rozumiem, każde słowo w tym języku ma setki znaczeń.

— Czy mogę zabrać stopę? — zapytała Adora Belle.

— Nie — odparł krótko Myślak. — Jest nasza.

— To niewłaściwy rodzaj odpowiedzi — stwierdziła Adora Belle i wzięła stopę. — W imieniu Powiernictwa Golemów przejmuję tego golema. Jeśli potraficie wykazać swoje prawa do niego, zapłacimy uczciwą cenę.

— Gdyby to było takie proste… — Myślak uprzejmie odebrał jej stopę. — Widzi pani, jeśli osobliwość zostanie wyjęta z szuflady w gablocie na dłużej niż czternaście godzin i czternaście minut, gablota przestaje działać. Ostatnim razem potrzebowaliśmy trzech miesięcy, żeby ją ponownie uruchomić. Ale w każdej chwili może nas pani odwiedzić i sprawdzić, czy traktujemy tę stopę odpowiednio.

Moist położył Adorze dłoń na ramieniu, by zapobiec Incydentowi.

— W kwestii golemów jest bardzo zapalczywa — uprzedził. — Powiernictwo cały czas je wykopuje…

— To godne pochwały — zapewnił Myślak. — Porozmawiam z doktorem Hicksem. Jest szefem zakładu komunikacji post mortem.

— Komunikacja post mortem? — zdziwił się Moist. — Czy to nie to samo, co nekroman…

— Powiedziałem: zakład komunikacji post mortem! — przerwał mu bardzo stanowczo Myślak. — Proponuję, żeby wrócili państwo o trzeciej.


* * *

— Czy cokolwiek w tej rozmowie wydało ci się normalne? — zapytał Moist, kiedy wyszli znowu na światło słońca.

— Prawdę mówiąc, uważam, że poszło nam bardzo dobrze — odparła Adora Belle.

— Nie tak sobie wyobrażałem twój powrót — przyznał Moist. — Skąd ten pośpiech? Czy wystąpiły jakieś kłopoty?

— W szybie znaleźliśmy cztery golemy.

— To… to dobrze, prawda?

— Tak. A wiesz, na jakiej głębokości?

— Nawet się nie domyślam.

— Spróbuj zgadnąć!

— Nie wiem! — Moist był zaskoczony, że nagle zmusza go do gry w zgadywanki. — Dwieście stóp pod powierzchnią? To więcej niż…

— Pół mili pod ziemią!

— Niemożliwe! To głębiej niż węgiel!

— Nie krzycz tak, co? Możemy gdzieś usiąść i spokojnie porozmawiać?

— A co powiesz na… Królewski Bank Ankh-Morpork? Jest tam prywatna jadalnia.

— I pozwolą nam z niej skorzystać?

— Pewnie. Prezes jest moim dobrym znajomym.

— Dobrym znajomym?

— Oczywiście — zapewnił ją Moist. — Ledwie dziś rano polizał mnie po twarzy.

Adora Belle zatrzymała się i odwróciła, by mu się przyjrzeć.

— Naprawdę? — spytała. — W takim razie dobrze, że już wróciłam.

Загрузка...