Rozdział czwarty

Czarny pierścień — Niezwykły zarost — Na całe życie, ale nie na długo — Jak zacząć — Zabawa z codziennikarstwem — Chodzi o miasto — Mila w jego butach — Zjazd Lavishów

Ten człowiek… robił różne rzeczy. Był twórcą nietypowym, gdyż rzeczy, które wytwarzał, nigdy nie nosiły na sobie jego imienia. Nie; zwykle miały na sobie imiona martwych ludzi — ludzi będących mistrzami swej sztuki. On sam z kolei był mistrzem jednej tylko sztuki — sztuki udawania.

— Przyniosłeś pieniądze?

— Tak. — Młody człowiek w brązowym płaszczu wskazał stojącego obok, nieruchomego trolla.

— Po co to ściągnąłeś? Nie cierpię ich.

— Pięćset dolarów to duży ciężar, panie Morpeth. I dużo pieniędzy za biżuterię, która nie jest nawet srebrna, muszę dodać — rzekł młody człowiek, który nazywał się Dotychczas.

— No tak, na tym właśnie polega sztuczka, prawda? Wiem, że to nie jest całkiem właściwe, co robicie. I uprzedziłem, że stygium jest rzadsze od złota. Tyle że nie błyszczy… no, dopóki odpowiednio się z nim obchodzimy. Uwierz mi, mógłbym cały zapas sprzedać skrytobójcom. Ci eleganccy dżentelmeni lubią czerń, bardzo lubią. Uwielbiają wręcz.

— To nic nielegalnego. Nikt nie ma na własność litery V. Przecież już o tym rozmawialiśmy. Niech mi pan go pokaże.

Morpeth spojrzał na Dotychczasa podejrzliwie, otworzył szufladę i postawił na biurku niewielkie pudełko. Poprawił lustra lamp.

— No dobrze — powiedział. — Otwórz.

Młody człowiek uniósł wieczko. W głębi zobaczył czarne jak noc szeryfowe V — głębszy, mocniejszy cień. Nabrał tchu, sięgnął po pierścień i upuścił go ze zgrozą.

— Jest ciepły!

Rozległo się parsknięcie twórcy rzeczy, które udawały.

— A pewno. To stygium. Pije światło. Gdybyś stał teraz w świetle dnia, tobyś ssał palce i wrzeszczał. Trzymaj go w pudełku, jeśli na zewnątrz jest jasno, rozumiesz? Albo noś na nim rękawiczkę, jeśli lubisz się popisywać.

— Jest doskonały!

— Zgadza się. Doskonały.

Starszy mężczyzna wyrwał mu pierścień z ręki, a Dotychczas zaczął się staczać w głąb swego prywatnego piekła.

— Całkiem jak prawdziwy, nie? — burknął twórca rzeczy udających. — Och, nie dziw się tak. Myślisz, że nie wiem, co zrobiłem? Parę razy widziałem oryginał, a na ten tutaj nabrałby się sam Vetinari. Zapominanie o tym nie jest łatwe.

— Nie wiem, o co panu chodzi!

— Czyli jesteś durniem.

— Mówiłem przecież, nikt nie ma na własność litery V!

— Powiedz to może jego lordowskiej mości, co? Nie, nie powiesz… Ale zapłacisz mi jeszcze pięćset. I tak myślałem, żeby przejść na emeryturę, a niewielka premia zaprowadzi mnie daleko.

— Zawarliśmy umowę!

— A teraz zawieramy inną — stwierdził Morpeth. — Tym razem kupujesz zapomnienie.

Wytwórca rzeczy, które udają, uśmiechnął się promiennie. Młody człowiek wydawał się niepewny i nieszczęśliwy.

— Dla kogoś jest bezcenne, prawda? — rzucił Morpeth.

— No dobrze, pięćset, niech pana demony porwą.

— Tylko że teraz należy się już tysiąc. Rozumiesz? Byłeś za szybki. Nie targowałeś się. Moja zabawka jest komuś naprawdę potrzebna, co? Razem wyjdzie tysiąc pięćset. Nie znajdziesz w mieście nikogo, kto by tak obrabiał stygium jak ja. I jeśli otworzysz usta, żeby powiedzieć cokolwiek oprócz „Zgoda”, będzie dwa tysiące. Rób, jak chcesz.

Tym razem milczenie się przeciągnęło. W końcu jednak Dotychczas ustąpił.

— Zgoda. Ale będę musiał tu wrócić z resztą.

— I tak zrób, przyjacielu. Będę tu czekał. Widzisz? To nie było takie trudne. Nic osobistego, to tylko interesy.

Pierścień wrócił do pudełka, a pudełko do szuflady. Na znak młodego człowieka troll upuścił torbę na podłogę, a wykonawszy zadanie, powędrował w mrok.

Dotychczas odwrócił się nagle, a Morpeth błyskawicznie sięgnął pod biurko. Uspokoił się jednak, kiedy gość zapytał:

— Będzie pan tutaj później, tak?

— Ja? Zawsze tu jestem. Trafisz chyba do wyjścia?

— Będzie pan tu?

— Przecież powiedziałem, że tak, prawda?

W mroku cuchnącego korytarza młody człowiek otworzył drzwi. Serce waliło mu jak młotem. Do środka wsunęła się postać odziana w czerń. Nie widział twarzy pod maską, ale wyszeptał pospiesznie:

— Pudełko jest w lewej górnej szufladzie. Po prawej stronie jakaś broń. Zatrzymaj pieniądze. Tylko… nie krzywdź go, dobrze?

— Krzywdzić? Nie po to tu jestem — syknęła czarna postać.

— Wiem, ale… Załatw to czysto.

Po czym Dotychczas zamknął za sobą drzwi.

Padało. Przeszedł przez ulicę i stanął w bramie naprzeciw. Trudno było cokolwiek usłyszeć w szumie deszczu i plusku przelewających się rynsztoków, ale zdawało mu się, że dobiegło ciche uderzenie… Może zresztą to tylko jego wyobraźnia, gdyż nie usłyszał otwieranych drzwi ani kroków zabójcy. Dlatego niemal połknął język, kiedy ten człowiek wyrósł nagle przed nim, wcisnął mu w dłoń pudełko i zniknął w deszczu.

Zapach mięty rozpłynął się na ulicy — zabójca był dokładny i użył bomby miętowej, by ukryć swój zapach.

Ty głupi, chciwy durniu, myślał Dotychczas wśród chaosu pod czaszką. Dlaczego zwyczajnie nie wziąłeś pieniędzy i nie zamknąłeś się? Nie miałem wyboru! Nie mogłem ryzykować, że komuś powiesz!

Poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Nie tak miało być! Nie chciał, żeby ktokolwiek zginął…

A potem zwymiotował.

To było w zeszłym tygodniu. I nic się nie poprawiło.


* * *

Lord Vetinari miał czarną karetę.

Inni ludzie także miewali czarne karety.

A zatem nie każdy w czarnej karecie musi być lordem Vetinarim.

Był to istotny pogląd filozoficzny, o którym Moist — ku swemu żalowi — pod wpływem chwilowych emocji całkiem zapomniał.

Teraz emocje już opadły. Cosmo Lavish był całkiem rozluźniony, a przynajmniej starał się na takiego wyglądać. Ubierał się na czarno, oczywiście, jak robią ludzie, którzy chcą pokazać, że są bogaci. Ale prawdziwą jego ozdobą była broda.

Technicznie była to kozia bródka, podobna do noszonej przez lorda Vetinariego. Cienka linia czarnych włosów biegła po obu policzkach, skręcała w bok, by równie wąską odnogą sięgnąć pod nos, a potem spotkać się w czarnym trójkącie tuż poniżej wargi, dając w ten sposób coś, co Cosmo musiał uważać za wygląd pełen groźnej elegancji. I rzeczywiście, u Vetinariego dawało. U Cosmo ten przycięty zarost dryfował nieszczęśliwie na obwisłych policzkach, błyszczących drobnymi kropelkami potu, i czynił wąsiki praktycznie niewidocznymi. Jakiś mistrz cyrulik musiał codziennie radzić sobie z tą brodą włos po włosie, a jego praca pewnie nie stawała się łatwiejsza z powodu tego, że Cosmo wydął się nieco od czasu, kiedy zaczął się nosić w tym stylu. W życiu bezmyślnych młodych ludzi nadchodzi czas, kiedy z sześciopaków przerzucają się na kegi, ale Cosmo przerzucił się na balie tłuszczu.

A potem człowiek dostrzegał jego oczy, które wynagradzały wszystko. Miały zadumane spojrzenie kogoś, kto rozmówcę widzi już martwym.

Ale jednak nie były to oczy zabójcy, uznał Moist. Zapewne Cosmo kupował śmierć, gdy jej potrzebował. Owszem, na zbyt chyba pulchnych palcach tkwiły ostentacyjnie duże pierścienie z trucizną, ale przecież ktoś naprawdę działający w tym fachu nie nosiłby tak wielu. Prawda? Prawdziwi zabójcy nie muszą się reklamować. I dlaczego na drugiej dłoni miał elegancką czarną rękawiczkę? To styl Gildii Skrytobójców. Tak… Czyli skończył ich szkołę. Wiele dzieciaków z wyższych sfer chodziło tam z powodu edukacji, ale nie pobierało lekcji z Czarnego Sylabusa. Pewnie miał zaświadczenie od matki, stwierdzające, że jest zwolniony z zajęć sztyletowania.

Pan Maruda aż dygotał ze strachu, czy może z wściekłości. Na rękach Moista warczał jak lampart.

— Och, piesek mojej macochy — rzekł Cosmo, kiedy powóz ruszył. — Jakie to słodkie. Nie chcę marnować czasu, panie Lipwig. Dam panu za niego dziesięć tysięcy dolarów. — W gołej ręce pojawił się kawałek papieru. — Moje ręcznie spisane zlecenie wypłaty. Każdy w tym mieście je przyjmie.

Głos Cosmo brzmiał niby modulowane westchnienie — jakby mówienie sprawiało temu człowiekowi ból. Moist przeczytał:


Sumę Dziesięciu Tysięcy Dolarów proszę wypłacić panu Moistowi von Lipwigowi.


Podpis Cosmo Lavisha znajdował się częściowo na znaczku jednopensowym.

Podpisane przez znaczek… Skąd to się wzięło? Ale tę metodę widywało się coraz częściej w całym mieście. A gdyby kogoś zapytać, odpowiadał: „Bo przez to robi się legalne”. A że było tańsze niż prawnicy, więc się przyjęło.

I oto dziesięć tysięcy dolarów mierzyło prosto w niego.

Jak on śmie próbować mi dać łapówkę! — pomyślał Moist. Właściwie była to jego druga myśl, należąca do przyszłego nosiciela złoconego łańcucha. Pierwsza myśl, którą zawdzięczał dawnemu Moistowi, brzmiała: Jak on śmie próbować mi dać łapówkę tak małą!

— Nie — odparł. — Zresztą więcej dostanę za opiekowanie się nim przez parę miesięcy.

— O tak, ale moja oferta jest mniej… ryzykowna.

— Tak pan sądzi?

— Niech pan nie żartuje, panie Lipwig. — Cosmo się uśmiechnął. — Jesteśmy przecież ludźmi światowymi…

— …pan i ja, tak? — dokończył Moist. — To takie przewidywalne… A poza tym od początku powinien mi pan zaproponować większe pieniądze.

W tym momencie coś się wydarzyło w okolicach czoła Cosmo. Obie brwi zaczęły się wyginać, jak u Pana Marudy, kiedy się czemuś dziwił. Wiły się tam przez moment, po czym Cosmo zauważył minę Moista, wskutek czego klepnął się w czoło, a szybkie, groźne spojrzenie sugerowało, że reakcją na dowolny komentarz będzie nagła śmierć.

Odchrząknął.

— Za coś, co mogę mieć za darmo? — zapytał. — Bez większego trudu wykażemy, że w chwili spisywania testamentu moja macocha była obłąkana.

— Mnie wydawała się ostra jak brzytwa.

— Z dwiema naładowanymi kuszami na biurku?

— Ach, teraz rozumiem, o co panu chodzi. Gdyby jej rozum funkcjonował należycie, wynajęłaby dwa trolle z wielkimi, bardzo wielkimi maczugami.

Cosmo obrzucił Moista długim, badawczym spojrzeniem, ale Moist wiedział, że to tylko zagrywka taktyczna. Miała dać obiektowi do zrozumienia, że rozważana jest opcja solidnego skopania, lecz równie dobrze mogła oznaczać: „Powytrzeszczam na niego oczy, a w tym czasie zastanowię się, co robić”. Cosmo był może bezlitosny, ale przecież nie głupi. Człowiek w złotym ubraniu zwraca uwagę i ktoś na pewno zapamiętał, do czyjego powozu wsiadał.

— Obawiam się, że moja macocha sprowadziła na pana masę kłopotów.

— Bywałem już w kłopotach.

— Och… A kiedyż to? — Pytanie padło ostro i niespodziewanie.

Aha — przeszłość. Niedobre miejsce, by tam wracać. Moist starał się tego unikać.

— Bardzo niewiele o panu wiadomo, panie Lipwig — ciągnął Cosmo. — Urodził się pan w Überwaldzie i został pan naczelnym poczmistrzem. Pomiędzy…

— Udawało mi się przetrwać — stwierdził Moist krótko.

— Osiągnięcie godne pozazdroszczenia. — Cosmo stuknął w burtę powozu, który zaczął zwalniać. — Mam nadzieję, że nadal będzie się panu udawało. A tymczasem może przyjmie pan chociaż to…

Rozdarł zlecenie na części i rzucił Moistowi na kolana połówkę, na której znacząco nie mieściła się pieczęć Cosmo ani jego podpis.

— Po co to? — Moist podniósł papier, jednocześnie drugą ręką powstrzymując rozgorączkowanego Pana Marudę.

— Och, po prostu dowód dobrej woli — odparł Cosmo, gdy powóz się zatrzymał. — Pewnego dnia zechce pan może poprosić mnie o drugą połowę. Ale proszę zrozumieć, panie Lipwig, zwykle nie zadaję sobie trudu załatwiania spraw trudniejszym sposobem.

— Niech pan z mojego powodu nie zmienia przyzwyczajeń… — Moist szarpnął drzwiczki. Na zewnątrz był plac Sator, pełen wozów, ludzi i kłopotliwych potencjalnych świadków.

Przez chwilę czoło Cosmo znowu… robiło to coś z brwiami. Trzepnął je dłonią.

— Nie zrozumiał mnie pan, panie Lipwig. To był właśnie trudniejszy sposób. Do zobaczenia. I proszę przekazać wyrazy uszanowania pańskiej damie.

Moist odwrócił się na bruku, ale kareta już odjeżdżała.

— Czemu nie dodałeś: Wiemy, gdzie twoje dzieci chodzą do szkoły?! — krzyknął za nią.

I co teraz? Niech to demony, wpadł po szyję!

Z niedalekiej ulicy przyzywał go pałac. Vetinari powinien odpowiedzieć na kilka pytań. Jak udało mu się to zorganizować? Straż twierdziła, że Topsy zmarła z przyczyn naturalnych… Ale przecież on się szkolił na skrytobójcę, prawda? Prawdziwego. Może specjalistę od trucizn…

Moist wkroczył przez otwartą bramę, ale gwardziści zatrzymali go przy wejściu do budynku. Znał ich od dawna. Prawdopodobnie musieli zdawać egzamin na to stanowisko. Jeśli na pytanie „Jak się nazywasz?” odpowiadali niepoprawnie, zostawali przyjęci. Zdarzały się sprytniejsze od nich trolle! Ale nie dało się ich oszukać ani zagadać. Mieli listę ludzi, którzy mogą wejść, i drugą — takich, którzy muszą się najpierw umówić. I jeśli kogoś nie było na żadnej z nich, to nie wchodził.

Jednakże ich kapitan — dostatecznie inteligentny, by czytać duże drukowane litery — rozpoznał naczelnego poczmistrza i prezesa Królewskiego Banku, więc posłał jednego z chłopaków z nabazgraną notatką do Drumknotta. Ku zdziwieniu Moista, dziesięć minut później został wprowadzony do Podłużnego Gabinetu.

Wszystkie miejsca wokół stołu konferencyjnego na końcu pokoju były zajęte. Moist rozpoznał kilku przywódców gildii, ale też grupkę przeciętnych z wyglądu obywateli, ludzi pracy, ludzi źle się czujących pod dachem. Na stole rozłożono mapy miasta. Najwyraźniej przerwał coś ważnego. A raczej Vetinari przerwał coś ważnego z jego powodu.

Patrycjusz wstał i gestem wezwał Moista do siebie.

— Proszę o wybaczenie, panie i panowie, ale muszę przez chwilę porozmawiać z naczelnym poczmistrzem. Drumknott, jeszcze raz streść wszystkim wyliczenia, dobrze? Tędy, panie Lipwig, jeśli pan pozwoli…

Moistowi zdawało się, że słyszy za sobą stłumione śmiechy. Został wprowadzony do pomieszczenia, które z początku wziął za wysoko sklepiony korytarz, ale okazało się czymś w rodzaju galerii sztuki. Vetinari zamknął za nimi drzwi. Szczęknięcie zamka głośno zabrzmiało w uszach Moista. Jego gniew odpływał szybko, zastępowany uczuciem chłodu. Vetinari był przecież tyranem. Jeśli naczelnego poczmistrza nikt nigdy już nie zobaczy, reputacja jego lordowskiej mości tylko na tym zyska.

— Niech pan postawi Pana Marudę — rzekł Vetinari. — Maluchowi dobrze zrobi, jeśli trochę pobiega.

Moist wypuścił psa na podłogę. Czuł się, jakby opuszczał tarczę… Dopiero teraz zobaczył, jakie eksponaty mieszczą się w galerii: to, co brał za rzeźbione kamienne popiersia, okazało się woskowymi twarzami. I wiedział, w jaki sposób i kiedy je wykonywano.

To były maski pośmiertne.

— To moi poprzednicy. — Vetinari ruszył spacerkiem wzdłuż szeregu. — Nie jest to pełna kolekcja, naturalnie. W niektórych przypadkach nie udało się znaleźć głowy albo była ona, można powiedzieć, w stanie dość nieporządnym.

Zapadła cisza. Moist nierozsądnie spróbował ją wypełnić.

— To musi być dziwne uczucie, kiedy oni tak patrzą na pana z góry…

— Och, tak pan sądzi? Muszę powiedzieć, że to raczej ja na nich patrzę z góry. Obrzydliwi ludzie, w większości chciwi, sprzedajni i niezręczni. Chytrość może zastąpić myślenie tylko do pewnego momentu, a potem się umiera. Większość z nich odeszła jako ludzie bogaci, tłuści i przerażeni. Miastu szkodzili na urzędzie, ale pomagali, umierając. Ale teraz miasto działa, panie Lipwig. Rozwijamy się. A to by się nam nie udało, gdyby władca był człowiekiem, który morduje starsze panie. Rozumie pan?

— Nie powiedziałem…

— Dobrze wiem, czego pan nie powiedział. Bardzo głośno się pan powstrzymał przed powiedzeniem tego. — Vetinari uniósł brew. — Jestem bardzo zagniewany, panie Lipwig.

— Ale wpadłem w to po szyję!

— Nie przeze mnie. Mogę pana zapewnić, że gdyby przeze mnie, jak pan określił w źle dobranym ulicznym slangu, wpadł pan w to po szyję, w pełni zrozumiałby pan całą gamę znaczeń „wpadnięcia” oraz zyskał nie do pozazdroszczenia głęboką wiedzę o „tym”.

— Wie pan, o co mi chodzi!

— Na bogów, czy to mówi prawdziwy Moist von Lipwig, czy człowiek, który nie może się doczekać swojego prawie złotego łańcucha? Topsy Lavish wiedziała, że odchodzi, i zwyczajnie zmieniła testament. Szanuję ją za to. Personel łatwiej pana zaakceptuje. No i wyświadczyła panu wielką przysługę.

— Przysługę? Strzelano do mnie!

— Gildia Skrytobójców tylko przesłała wiadomość, że pana obserwują.

— Były dwie strzały!

— Może w celu podkreślenia przekazu? — Vetinari usiadł w obitym aksamitem fotelu.

— Ale przecież praca w banku powinna być nudna! Liczby, emerytury, praca na całe życie.

— Na całe życie, to możliwe, ale najwyraźniej nie na długo. — Patrycjusza najwyraźniej bawiła ta sytuacja.

— Może pan coś zrobić?

— Z Cosmo Lavishem? Czemu? Propozycja odkupienia psa nie jest nielegalna.

— Ale cała ich rodzina jest… Skąd pan wie? Nie mówiłem przecież!

Vetinari lekceważąco machnął ręką.

— Kto zna człowieka, ten zna jego metody. Znam Cosmo. Nie sięgnie do przemocy, jeśli wystarczą pieniądze. Potrafi być bardzo miły, jeśli mu na tym zależy.

— Ale słyszałem, jacy są pozostali. Wyglądają na dość toksyczną bandę.

— Trudno mi komentować. Jednakże Topsy bardzo panu pomogła. Gildia Skrytobójców nie przyjmie drugiego kontraktu na pana. Konflikt interesów, rozumie pan. Przypuszczam, że formalnie mogliby przyjąć zlecenie na prezesa, ale wątpię. Zabić pieska pokojowego? Nie wyglądałoby to dobrze w czyimś resume.

— Nie godziłem się na takie historie!

— Nie, panie Lipwig, godził się pan umrzeć! — warknął Vetinari, a jego głos stał się nagle zimny i groźny jak spadający sopel lodu. — Godził się pan, żeby zostać sprawiedliwie powieszony za szyję aż do śmierci za przestępstwa przeciwko miastu, przeciwko dobru publicznemu, przeciwko zaufaniu między ludźmi. Został pan wskrzeszony, ponieważ miasto tego wymagało. Tutaj chodzi o miasto. Zawsze chodzi o miasto. Wie pan, oczywiście, że mam plan?

— Było o tym w „Pulsie”. Przedsięwzięcie. Chce pan zbudować drogi, kanały i ulice pod miastem. Udało nam się zdobyć jakieś urządzenie krasnoludów, zwane Mechanizmem. A krasnoludy potrafią budować wodoszczelne tunele. Gildia Mechaników jest cała podekscytowana.

— Z pańskiego ponurego tonu wnioskuję, że pan nie jest?

Moist wzruszył ramionami. Nigdy nie interesowały go żadne mechanizmy.

— Nie mam opinii w tej kwestii ani w tę, ani w tamtą stronę.

— Szokujące — stwierdził wyraźnie zaskoczony Vetinari. — No cóż, panie Lipwig, ale domyśla się pan przynajmniej, czego będziemy potrzebowali dla realizacji tego projektu, i to w wielkich ilościach?

— Łopat?

— Finansów, panie Lipwig. I miałbym je, gdybyśmy dysponowali systemem bankowym odpowiadającym naszym czasom. Ale głęboko wierzę w pańską umiejętność… potrząśnięcia trochę wszystkim.

Moist spróbował ostatniej obrony.

— Poczta mnie potrzebuje… — zaczął.

— W tej chwili nie, a pan wzdryga się na samą myśl — przerwał mu Patrycjusz. — Nie jest pan człowiekiem, który dobrze przyjmuje monotonię. Niniejszym więc przyznaję panu urlop. Pan Groat był pańskim zastępcą, a choć brakuje mu pańskiego… stylu, tak to nazwijmy, jestem pewien, że utrzyma pocztę w ruchu.

Wstał, dając do zrozumienia, że audiencja dobiegła końca.

— Miasto krwawi, panie Lipwig, a pan jest strupem, którego potrzebuję. Proszę ruszać i robić pieniądze. Proszę uwolnić bogactwo Ankh-Morpork. Pani Lavish powierzyła panu bank. Niech pan nim dobrze kieruje.

— Wie pan przecież, że to pies dostał bank.

— I jaką ma ufną mordkę prawda? — Vetinari poprowadził Moista do drzwi. — Niech pan nie pozwala mi się zatrzymywać, panie Lipwig. I proszę pamiętać: tutaj chodzi o miasto.


* * *

Kiedy Moist szedł do banku, spotkał kolejny marsz protestacyjny. Ostatnio widywało się je coraz częściej. Zabawne, że najwyraźniej wszyscy marzyli o tym, by żyć pod despotyczną władzą tyrańskiego lorda Vetinariego. Wlewali się do miasta, którego ulice były podobno brukowane złotem.

To nie było złoto. Ale ten napływ miał swoje skutki, trudno zaprzeczyć. Na przykład spadały płace.

Demonstranci protestowali przeciwko zatrudnianiu golemów, które bez skarg wykonywały najbrudniejsze prace, nie żądały przerw i były tak uczciwe, że nawet płaciły podatki. Ale nie były ludźmi i jarzyły się im oczy, a to ludzi drażniło.

Pan Bent musiał czekać za kolumną. Moist ledwie zdążył przekroczyć próg banku, z radosnym Panem Marudą pod pachą, gdy główny kasjer stanął u jego boku.

— Personel się niepokoi, sir — oznajmił, prowadząc Moista do schodów. — Pozwoliłem sobie ich poinformować, że przemówi pan do nich później.

Moist wyczuwał ich niespokojne spojrzenia. Dostrzegał też inne rzeczy — teraz, kiedy patrzył na wszystko okiem właściciela. Owszem, bank został zbudowany porządnie i z dobrych materiałów, ale kiedy człowiek już spojrzał poza te fakty, zaczynał widzieć zaniedbania i wpływ czasu. Budynek przypominał teraz niewygodnie wielki dom biednej wdowy, która już nie widzi kurzu. Mosiądz był raczej zmętniały, aksamitne kotary postrzępione i miejscami wytarte, a marmurowa posadzka mocno niejednolicie lśniąca…

— Co? — zapytał. — A tak, dobry pomysł. Mógłby pan dopilnować, żeby tu posprzątano?

— Słucham?

— Dywany są ubrudzone, sznury z pluszu się rozplatają, kotary pamiętają lepsze stulecia, a mosiądz wymaga solidnego polerowania. Bank powinien wyglądać elegancko, panie Bent. Żebrakowi może pan dać jałmużnę, ale nie pożyczy mu pan pieniędzy.

Bent uniósł brwi.

— To jest opinia prezesa, jak rozumiem?

— Prezesa? O tak. Pan Maruda bardzo ceni czystość. Mam rację, Panie Marudo?

Pan Maruda przestał warczeć na Benta i szczeknął kilka razy.

— Widzi pan? — ucieszył się Moist. — Kiedy nie wiadomo, co robić, zawsze warto przyczesać włosy i wyczyścić buty. To mądre powiedzenie, panie Bent. A teraz do roboty.

— Wzniosę się na szczyty swych możliwości, sir — zapewnił Bent. — A tymczasem złożyła nam wizytę pewna młoda dama. Wydawała się niechętna, by zdradzić swoje nazwisko, ale zapewniła, że ucieszy się pan z jej odwiedzin. Wprowadziłem ją do mniejszej sali konferencyjnej.

— Musiał pan otworzyć okno? — zapytał Moist z nadzieją.

— Nie, sir.

To wykluczało Adorę Belle. Ale natychmiast pojawiła się przerażająca myśl.

— Nie jest kimś z rodziny Lavishów, co?

— Nie, sir. Poza tym zbliża się pora na drugie śniadanie Pana Ma… drugie śniadanie prezesa, sir. Je zimnego kurczaka, bez kości. To ze względu na żołądek. Przyślę porcję do mniejszej sali konferencyjnej, dobrze?

— Mógłby pan skręcić coś i dla mnie?

— Skręcić, sir? — Bent zdziwił się wyraźnie. — To znaczy ukraść?

Ach, to taki typ człowieka, pomyślał Moist.

— Chodzi mi o to, żeby znalazł mi pan coś do zjedzenia — przetłumaczył.

— Oczywiście, sir. W apartamencie jest nieduża kuchnia i mamy dyżurującego kuchmistrza. Pani Lavish mieszkała tam od dłuższego czasu. Interesujące będzie znowu mieć zarządcę Królewskiej Mennicy.

— Podoba mi się brzmienie tych słów… Zarządca Królewskiej Mennicy… Co pan na to, Panie Marudo?

Jak na dany znak, prezes znów szczeknął.

— Hmm — mruknął Bent. — Jeszcze jedno, sir. Czy zechciałby pan podpisać te dokumenty?

Wskazał stos papierów.

— Co to takiego? Nie protokoły, mam nadzieję? Nie zajmuję się protokołami.

— Rozmaite formalności, sir. Zasadniczo w sumie oznaczają, że kwituje pan przejęcie banku w imieniu prezesa, ale zostałem poinformowany, że odcisk łapy Pana Marudy powinien się pojawić w zaznaczonych miejscach.

— Czy on musi to wszystko przeczytać? — upewnił się Moist.

— Nie, sir.

— Więc nie będę czytał. To bank. Oprowadził mnie pan. To nie tak, że brakuje mu koła albo czegoś w tym rodzaju. Proszę mi tylko pokazać, gdzie mam podpisać.

— Tutaj, sir. I tutaj. I tutaj. I tutaj. I tutaj. I tutaj. I tutaj…


* * *

Czekająca w sali konferencyjnej osoba była z pewnością atrakcyjną kobietą, ale ponieważ pracowała dla „Pulsu”, Moist nie potrafił jej przyznać statusu pełnoprawnej damy. Damy nie cytują okrutnie i słowo w słowo tego, co człowiek powiedział, ale nie całkiem miał na myśli, ani nie walą w potylicę jakimś nieoczekiwanym i trudnym pytaniem. Chociaż, jeśli się zastanowić, robią to, właściwie nawet często. Ale ona w ten sposób zarabiała na życie.

Musiał jednak przyznać, że rozmowa z Sacharissą Cripslock była całkiem niezłą zabawą…

— Sacharissa! Cóż za łatwo przewidywalna niespodzianka! — zawołał, wchodząc do pokoju.

— Pan Lipwig! Bardzo mi przyjemnie, jak zawsze — odpowiedziała. — Podobno psiakość jest teraz pana dewizą…

…Zabawą tego właśnie rodzaju. Trochę jak żonglowanie mieczami. Człowiek musiał stale być skoncentrowany. Dobre ćwiczenie.

— Już tworzysz nagłówki? — zapytał. — Ja tylko wypełniam warunki testamentu pani Lavish. — Postawił Pana Marudę na wypolerowanym blacie i usiadł.

— Czyli został pan prezesem banku?

— Nie. Prezesem jest ten oto Pan Maruda. Szczeknij uprzejmie do tej miłej pani z rychliwym ołówkiem, Panie Marudo.

— Hauff — powiedział Pan Maruda.

— Pan Maruda jest prezesem… — Sacharissa przewróciła oczami. — Naturalnie. A pan przyjmuje od niego polecenia?

— Tak. Przy okazji, jestem zarządcą Królewskiej Mennicy.

— Pies i jego pan — powiedziała Sacharissa. — Jak miło. I zapewne potrafi pan czytać mu w myślach? Dzięki mistycznym więzom łączącym psa i człowieka?

— Nie potrafiłbym lepiej tego wyrazić, Sacharisso.

Uśmiechnęli się do siebie. To była zaledwie pierwsza runda. Oboje dopiero się rozgrzewali.

— Można więc uznać, że nie zgodzi się pan z tymi, którzy uznają to za ostatni fortel pani Lavish, by utrzymać bank poza zasięgiem krewnych i powinowatych, których uważa się za niezdolnych do pokierowania nim gdziekolwiek indziej niż do ruiny? A może potwierdzi pan opinię wielu osób, że Patrycjusz ma zamiar przywołać do porządku niechętny współpracy świat finansjery naszego miasta i ta sytuacja daje mu doskonałą okazję?

— Ci, którzy uznają, opinia wielu osób… Kim są ci tajemniczy ludzie? — zapytał Moist i spróbował unieść brew tak przekonująco, jak robił to Vetinari. — I jakim cudem znasz ich tak wielu?

Sacharissa westchnęła.

— A czy nie opisałby pan Pana Marudy jako będącego w rzeczywistości zaledwie wygodną marionetką?

— Hau? — zainteresował się pies, słysząc swoje imię.

— Uważam to pytanie za obraźliwe — oświadczył Moist. — I on również.

— Moist, przestał pan być zabawny. — Sacharissa zamknęła notes. — Mówi pan jak… jak bankier.

— Cieszę się, że tak uważasz.

Pamiętaj, fakt, że zamknęła notes, nie znaczy, że możesz się zdekoncentrować.

— Żadnych pościgów na spienionych rumakach? Nic, co wywoła nasz zachwyt? Żadnych szalonych marzeń?

— No cóż, kazałem już odnowić foyer.

Sacharissa zmrużyła oczy.

— Odnowić foyer? Kim jesteś i co zrobiłeś z prawdziwym Moistem von Lipwigiem?

— Nie, mówię poważnie. Musimy sprzątnąć u siebie, zanim weźmiemy się za sprzątanie ekonomii. — Moist poczuł, że jego umysł radośnie przeskakuje na wyższe obroty. — Zamierzam wyrzucić wszystko, co nie jest potrzebne. Na przykład mamy tu w skarbcu pomieszczenie pełne bezużytecznego metalu. Będzie musiał zniknąć.

Sacharissa zmarszczyła czoło.

— Chodzi panu o złoto?

Skąd się to wzięło? W każdym razie teraz nie wolno się cofać, bo dziewczyna rzuci się do gardła. Naprzód, cokolwiek się zdarzy. Poza tym przyjemnie jest widzieć ją w stanie szoku.

— Tak — oświadczył.

— Nie mówi pan poważnie!

Notes otworzył się natychmiast, a Moistowi język ruszył galopem. Nie dawał się zatrzymać. Byłoby miło, gdyby najpierw z nim pogadał. A tak, przejął mózg i powiedział:

— Absolutnie poważnie. Będę rekomendował lordowi Vetinariemu, żeby sprzedał je całe krasnoludom. Nie potrzebujemy go. To zwykły towar, nic więcej.

— Ale co może być warte więcej od złota?

— Praktycznie wszystko. Na przykład ty. Złoto jest ciężkie. Tyle złota, ile ważysz, to wcale nie jest dużo złota. Czy nie jesteś więcej warta?

Sacharissa na moment się spłoszyła, ku radości Moista.

— No, w pewnym sensie…

— Jedynym sensie, jaki warto uwzględniać — odparł stanowczo. — Świat pełen jest rzeczy wartych więcej od złota. Ale wydobywamy z ziemi ten nieszczęsny metal, a potem zagrzebujemy go gdzie indziej. Jaki to ma sens? Czy jesteśmy srokami? Chodzi o to, że błyszczy? Wielkie nieba, ziemniaki są warte więcej od złota!

— Z pewnością nie!

— A gdybyś była rozbitkiem na bezludnej wyspie, co byś wolała: worek ziemniaków czy worek złota?

— Owszem, ale bezludna wyspa nie jest Ankh-Morpork!

— Co tylko dowodzi, że złoto jest cenne, ponieważ tak się umówiliśmy. To tylko senne marzenie. Natomiast ziemniak zawsze jest ziemniakiem. Kawałek masła i szczypta soli, a człowiek ma posiłek. Wszędzie! Jeśli zakopiesz złoto w ziemi, zawsze będziesz się bać złodziei. Zakop ziemniak w ziemi, a w odpowiednim czasie możesz liczyć na dywidendę tysiąca procent!

— Czy mogę przez moment założyć, że chce pan oprzeć nasz system finansowy na ziemniakach? — spytała ostro Sacharissa.

Moist uśmiechnął się lekko.

— Nie. Ale za kilka dni będę rozdawał pieniądze. Wiesz przecież, że one nie lubią siedzieć na miejscu. Lubią wychodzić i poznawać nowych przyjaciół.

Ten fragment mózgu Moista, który usiłował dotrzymać kroku ustom, pomyślał: Szkoda, że tego nie notuję. Nie jestem pewien, czy wszystko zapamiętam.

Ale wczorajsze rozmowy zderzały się ze sobą w jego pamięci i tworzyły rodzaj muzyki. Nie był pewien, czy zna wszystkie nuty, lecz pojawiły się już kawałki, które mógł zanucić. Musi tylko słuchać siebie dostatecznie długo, a zrozumie, o czym właściwie mówi.

— Przez rozdawanie rozumie pan… — wtrąciła Sacharissa.

— Wręczanie ludziom. Dawanie w prezencie. Poważnie.

— Jak? Dlaczego?

— Wszystko w swoim czasie!

— Nabijasz się ze mnie, Moist!

Nie, zablokowałem się tylko, bo usłyszałem, co powiedziały właśnie moje usta, pomyślał. Nie mam pojęcia, o co chodzi, to tylko kilka przypadkowych myśli. To…

— Chodzi o bezludne wyspy — powiedział. — I dlaczego miasto nie jest taką wyspą.

— I to wszystko?

Moist potarł czoło.

— Panno Cripslock, panno Cripslock… Dziś rano wstałem, nie planując nic oprócz istotnych postępów w załatwianiu papierkowej roboty Urzędu Pocztowego. Być może, chciałem też liznąć problem specjalnego kapuścianozielonego znaczka za dwadzieścia pięć pensów. Tego, z którego wyrośnie kapusta, jeśli go zasadzić. Trudno się spodziewać, żebym w porze herbaty miał już gotową nową inicjatywę fiskalną.

— No dobrze, ale…

— Zajmie mi to czas co najmniej do śniadania.

Zobaczył, jak to zapisuje. Potem schowała notes do torebki.

— Będzie naprawdę zabawnie, prawda? — spytała.

A Moist pomyślał: Nie ufaj jej też, kiedy chowa notes. Ma dobrą pamięć.

— Poważnie mówiąc, uważam, że to dla mnie możliwość, by dokonać czegoś wielkiego i ważnego dla mojego przybranego miasta — oświadczył swym szczerym tonem.

— To jest twój szczery ton — zauważyła.

— To dlatego, że jestem szczery — zapewnił.

— Ale skoro już podniosłeś ten temat, Moist, co właściwie robiłeś ze swoim życiem, zanim obywatele Ankh-Morpork powitali cię z otwartymi dłońmi?

— Przeżywałem — odparł. — W Überwaldzie rozpadało się dawne imperium. Nie było niczym niezwykłym, jeśli przed drugim śniadaniem dwa razy zmienił się rząd. Pracowałem, gdzie mogłem, żeby jakoś się utrzymać. A przy okazji, chodziło ci pewnie o ramiona — dodał.

— A kiedy tu trafiłeś, wywarłeś takie wrażenie na bogach, że doprowadzili cię do ukrytego skarbu, abyś miał za co odbudować gmach naszej Poczty Głównej.

— Zachowuję pokorę w tej sprawie — rzekł Moist, starając się odpowiednio wyglądać.

— Ta-ak… A to przez bogów zesłane złoto było w używanych monetach z miast na Równinach…

— A wiesz, często sam po nocach się nad tym zastanawiałem. I doszedłem do wniosku, że bogowie w swej mądrości uznali, że dar powinien być natychmiast wymienialny.

Mogę tak ciągnąć, jak długo zechcesz, myślał; a ty usiłujesz grać w pokera bez kart. Możesz podejrzewać, co tylko chcesz, ale przecież oddałem te pieniądze. Owszem, przedtem sam je ukradłem, lecz zwrot też się liczy, prawda? Mam czyste konto, prawda? No, może akceptowalnie przybrudzone.

Drzwi otworzyły się wolno i do pokoju wsunęła się nerwowa dziewczyna trzymająca talerz z zimnym kurczakiem. Pan Maruda ucieszył się wyraźnie, kiedy postawiła mu go przed nosem.

— Przepraszam, mogę zaproponować pani kawę albo co? — spytał Moist, gdy dziewczyna ruszyła z powrotem do drzwi.

Sacharissa wstała.

— Dziękuję, ale nie. Terminy mnie gonią, panie Lipwig. Jestem pewna, że wkrótce znowu się spotkamy.

— Nie wątpię, panno Cripslock.

Podeszła o krok bliżej i zniżyła głos.

— Wiesz, co to za dziewczyna?

— Nie, nikogo tu jeszcze nie zdążyłem poznać.

— Więc nie wiesz, czy można jej ufać?

— Ufać?

Sacharissa westchnęła.

— To do ciebie niepodobne, Moist. Ona właśnie podała talerz z jedzeniem najcenniejszemu psu na świecie. Psu, którego niektórzy chętnie zobaczyliby martwego.

— Dlaczego miałby… — zaczął Moist.

Odwrócili się oboje. Pan Maruda wylizywał już pusty talerz, popychając go po blacie. Wydawał z siebie przy tym pełne satysfakcji „grunf-grunf”.

— Eee… trafisz do wyjścia? — spytał Moist, biegnąc w stronę sunącego po stole talerza.

— Gdybyś nie był pewien, wsadź mu palce w gardło! — rzuciła od drzwi Sacharissa z nadmiernym, zdaniem Moista, rozbawieniem.

Złapał psa i wybiegł drugimi drzwiami, za dziewczyną. Prowadziły do wąskiego, niezbyt zadbanego korytarza z zielonymi drzwiami na końcu. Dobiegały zza nich jakieś głosy.

Moist wpadł przez nie.

W małej, czyściutkiej kuchni powitała go niepokojąca scena. Dziewczyna stała oparta o stół, a brodaty mężczyzna w białym fartuchu wznosił wielki nóż. Wydawali się zaskoczeni.

— Co się dzieje?! — krzyknął Moist.

— Eee… Właśnie wbiegł pan tu przez te drzwi i krzyknął? — odpowiedziała dziewczyna. — Zdarzyło się coś niedobrego? Zawsze mniej więcej o tej porze podaję Panu Marudzie przystawkę.

— A ja szykuję główne danie — dodał brodacz i opuścił nóż na tacę. — To kurze szyjki nadziewane podrobami i jego specjalny pudding toffi na deser. A kto pyta?

— Jestem jego właścicielem — odparł Moist tak dumnie, jak tylko potrafił.

Kucharz zdjął białą czapkę.

— Przepraszam, sir, oczywiście, że to pan. Złoty strój i w ogóle… To jest Peggy, moja córka. A ja jestem Aimsbury, sir.

Moist zdołał się jakoś uspokoić.

— Przepraszam, ale wystraszyłem się, że ktoś mógłby próbować otruć Pana Marudę.

— Właśnie o tym rozmawialiśmy — zgodził się Aimsbury. — Pomyślałem, że… Ale zaraz, chyba nie chodziło panu o mnie, co?

— Nie, nie, na pewno nie! — zapewnił Moist człowieka z nożem.

— No to dobrze — stwierdził udobruchany Aimsbury. — Jest pan tu nowy, sir, to pan nie wie. Ten Cosmo raz kopnął Pana Marudę!

— On by wszystkich wytruł, jak nic! — dodała Peggy.

— Ale ja sam codziennie chodzę na rynek, sir, i sam wybieram trochę psiej karmy. Trzymam ją na dole w chłodni, a ja mam jedyny klucz.

Moist się uspokoił.

— A moglibyście zrobić szybki omlet dla mnie?

Kucharz się przeraził.

— Omlet to jajka, prawda? — upewnił się nerwowo. — Wolę się nie mieszać do gotowania jajek, sir. On zawsze w piątki dostawał jedno surowe ze stekiem tartarskim, a pani Lavish co rano wypijała dwa na surowo do dżinu z sokiem pomarańczowym. I tyle się dzieje między mną a jajkami. Mam trochę sosu ze świńskiej głowizny, gdyby miał pan ochotę. Mam też ozór, serca, kość, barani łeb, ładny kawałek karczku, płucka, żołądki, wątróbkę, cynaderki, móżdżek…

Za młodych lat Moist zapoznał się z dużą częścią tego menu. Były to właśnie takie dania, jakie powinno się podawać dzieciom, jeśli mają nabrać wprawy w kłamaniu w żywe oczy, w zręczności rąk i w sztuce maskowania. Moist chytrze ukrywał te dziwne, galaretowane kawałki mięsa pod jarzynami, osiągając przy jakiejś okazji ziemniaka wysokiego na dwanaście cali.

Zaświtało mu w głowie.

— Czy często gotowaliście dla pani Lavish? — zapytał.

— Nie, sir. Ona żyła dżinem, zupą jarzynową, porannym tomkiem i…

— Dżinem — dokończyła stanowczo Peggy.

— Czyli jesteście zasadniczo psim kucharzem?

— Dla psów, jeśli wolno, sir. Czytał pan może moją książkę „Gotowanie z głową”? — zapytał Aimsbury bez wielkiej nadziei i słusznie.

— To raczej nietypowa kariera — zauważył Moist.

— No więc, sir, pozwala mi… tak jest bezpieczniej… No więc, prawdę mówiąc sir, mam alergię. — Kucharz westchnął. — Pokaż mu, Peggy.

Dziewczyna kiwnęła głową i wyjęła z kieszeni przybrudzony kartonik.

— Proszę nie wymawiać tego słowa, sir — powiedziała i uniosła go.

Moist spojrzał.

— Zwyczajnie się nie da tego uniknąć przy gotowaniu, sir — stwierdził smętnie Aimsbury.

To nie była pora, naprawdę nie miał teraz czasu. Ale jeśli ktoś nie interesuje się ludźmi, to nie ma duszy prawdziwego kanciarza.

— Jesteście uczuleni na czo… ten produkt? — zapytał, poprawiając się w ostatniej chwili.

— Nie, sir. Na samo słowo, sir. Mogę pracować z główkami, o które chodzi. Mogę nawet to jeść. Ale dźwięk tego słowa, no…

Moist raz jeszcze spojrzał na kartonik i ze smutkiem pokręcił głową.

— Dlatego muszę omijać restauracje, sir.

— To rozumiem. A jakieś zbliżone kombinacje? Coś z snem…

— Tak, sir, rozumiem, co pan sugeruje. Próbowałem. Cios nie, trzos nek… Żadnego skutku.

— Czyli jedynie czosnek… O, przepraszam…

Aimsbury znieruchomiał, wpatrzony w pustkę.

— Bogowie, strasznie mi przykro, naprawdę nie chciałem… — tłumaczył się Moist.

— Wiem — odparła ze znużeniem Peggy. — To słowo jakby wciska się na siłę, prawda? Będzie tak stał przez piętnaście sekund, potem rzuci nożem, potem na cztery sekundy zacznie mówić płynnie po quirmsku i znowu wróci do siebie. Proszę… — Wręczyła Moistowi misę zawierającą dużą brązową grudę. — Niech pan wraca do niego z tym lepkim puddingiem, a ja się schowam w spiżarni. Jestem przyzwyczajona. I mogę usmażyć panu omlet.

Wypchnęła Moista na korytarz i zamknęła za nim drzwi.

Postawił miskę, ściągając nią natychmiastową i całkowitą uwagę Pana Marudy.

Przyglądanie się, jak pies usiłuje przeżuć duży kawał toffi, jest rozrywką godną bogów. Mieszana genealogia Pana Marudy dała mu niewiarygodną elastyczność szczęk. Teraz przewracał się radośnie po podłodze, robiąc miny jak gumowy gargulec w pralce.

Po kilku sekundach Moist wyraźnie usłyszał stuk noża wbijającego się w drewno, a po nim krzyk:

Nom d’une bouilloire! Pourquoi est-ce que je suis hardiment ri sous cape a part les dieux?

Ktoś zapukał do podwójnych drzwi i zaraz potem wkroczył Bent. Niósł duże, okrągłe pudło.

— Apartament jest dla pana przygotowany, panie zarządco — oznajmił. — To znaczy, ściślej mówiąc, dla Pana Marudy.

— Apartament?

— Tak. Prezes ma tu apartament.

— Ach, ten apartament… Musi mieszkać nad sklepem, co?

— W samej rzeczy. Pan Slant był tak uprzejmy, że przekazał mi kopię warunków dziedziczenia. Prezes musi spać w banku każdej nocy…

— Ale mam przecież całkiem wygodne mieszkanie w…

— Ehm… To są warunki, sir. Może pan zająć łóżko, naturalnie — dodał Bent łaskawie. — Pan Maruda będzie spał w swojej tacy na dokumenty. Zresztą w niej się urodził… To taka ciekawostka.

— Mam tkwić tu zamknięty każdej nocy?

W rzeczywistości jednak, kiedy zobaczył apartament, perspektywa nie wydała mu się już taka straszna. Musiał otworzyć czworo drzwi, zanim w ogóle znalazł łóżko. Była tam jadalnia, garderoba, łazienka, osobna spłukiwana wygódka, zapasowa sypialnia, przejście do biura, stanowiącego rodzaj pomieszczenia publicznego, oraz mały prywatny gabinet. W głównej sypialni stało wielkie łoże z baldachimem i adamaszkowymi zasłonami, w którym Moist zakochał się od pierwszego wejrzenia. Natychmiast się do niego przymierzył. Łoże było tak miękkie, że czuł się, jakby leżał w wielkiej i ciepłej kałuży.

Usiadł nagle.

— Czy pani Lavish…?

— Umarła, siedząc przy biurku, zarządco — uspokoił go Bent i rozwiązał sznurek na wielkim okrągłym pudle. — Wymieniliśmy fotel. A przy okazji, jutro odbędzie się pogrzeb. Pomniejsze Bóstwa, w południe, członkowie rodziny tylko po uprzednim uzgodnieniu.

— Pomniejsze Bóstwa? To dość skromnie jak na kogoś z Lavishów.

— O ile mi wiadomo, jest tam pochowana pewna liczba przodków pani Lavish. A powiedziała mi kiedyś, w chwili gdy miała nastrój do zwierzeń, że raczej ją piekło pochłonie, niż zostanie Lavish na całą wieczność. — Zaszeleściła bibułka. — Pański kapelusz, sir.

— Jaki kapelusz?

— Przysługujący zarządcy Królewskiej Mennicy.

Bent podniósł czarny jedwabny cylinder, kiedyś zapewne lśniący, a teraz głównie wytarty. Starzy włóczędzy miewają lepsze kapelusze.

Mógłby być zrobiony tak, żeby przypominał stos dolarów. Mógłby być koroną. Mógłby być zdobiony maleńkimi, błyszczącymi od klejnotów scenkami, przedstawiającymi malwersacje przez wieki albo rozwój waluty umownej, od glutów przez małe białe muszelki i krowy, aż do złota. Mógłby mówić coś na temat magii pieniądza. Mógłby być dobry…

Czarny cylinder. Żadnego stylu. Absolutnie żadnego.

— Panie Bent, znajdzie pan kogoś, kto poszedłby do budynku Urzędu Pocztowego i przeniósł tu moje rzeczy? — zapytał Moist, spoglądając ponuro na ten wrak.

— Oczywiście, zarządco.

— Myślę, że wystarczy „panie Lipwig”, jeśli można prosić.

— Tak, sir. Oczywiście.

Moist usiadł przy ogromnym biurku i pieszczotliwie przesunął dłońmi po wytartej zielonej skórze.

Vetinari, niech go demony porwą, miał rację. Urząd Pocztowy uczynił go człowiekiem ostrożnym i bez inicjatywy. Skończyły mu się wyzwania. Skończyła się zabawa.

Z daleka zadudnił piorun; popołudniowemu słońcu zagrażały ciemne chmury. Z Równin toczyła się jedna z tych ciężkich, całonocnych burz. W deszczowe noce zdarzało się więcej przestępstw — tak twierdził „Puls”. Przypuszczalnie to z powodu wilkołaka w straży — po deszczu trudno było śledzić zapachy.

Po chwili Peggy przyniosła omlet, który nie zawierał żadnego wspomnienia słowa „czosnek”. Wkrótce potem przybyła Gladys z garderobą Moista. Całą, razem z drzwiami, które niosła pod pachą. Zahaczała nimi o ściany i sufit, wlokąc po dywanie, aż wreszcie rzuciła na środku podłogi w sypialni.

Moist ruszył za nią, ale ze zgrozą uniosła wielkie dłonie.

— Nie, Sir! Proszę Najpierw Pozwolić Mi Wyjść! — Przecisnęła się obok niego na korytarz. — Było Już Prawie Bardzo Niedobrze.

Moist zaczekał, by sprawdzić, czy dowie się czegoś jeszcze, a po chwili zapytał:

— A właściwie czemu?

— Mężczyzna I Młoda Kobieta Nie Powinni Przebywać W Tej Samej Sypialni — odparł golem z powagą.

— Ile masz lat, Gladys? — zapytał ostrożnie.

— Tysiąc pięćdziesiąt cztery, panie Lipwig.

— No tak. I jesteś zbudowana z gliny. To znaczy… Wszyscy są z gliny, w pewnym sensie, ale jako golem jesteś… jak by to określić… bardzo z gliny.

— Owszem, Panie Lipwig, Ale Nie Jestem Zamężna.

Moist jęknął.

— Gladys, co dziewczyny z okienek tym razem dały ci do czytania?

— „Roztropne Rady Dla Młodych Dam” lady Deirdre Waggon — odparła Gladys. — Bardzo Interesujące Dzieło. Mówi O Tym, Co Należy Robić.

Wyjęła z wielkiej kieszeni sukienki cienką książeczkę, dość marnie wydaną.

Moist westchnął. Była to jedna z tych staroświeckich broszurek o etykiecie, wymieniających Dziesięć Rzeczy, Które Można Zrobić ze Swoim Parasolem.

— Rozumiem — mruknął.

Nie wiedział, jak jej tłumaczyć. Co gorsza, nie miał pojęcia, co właściwie powinien tłumaczyć. Golemy to przecież… golemy. Wielkie bryły gliny mające w sobie iskierkę życia. Ubrania? Po co? Nawet ci z Urzędu Pocztowego nosili tylko niebieską i złotą farbę, żeby elegancko wyglądać… Zaraz, jemu też zaczęło się udzielać. Przecież nie istnieją męskie golemy! Golemy to golemy, przez tysiące lat były zadowolone z bycia golemami! Ale teraz działały we współczesnym Ankh-Morpork, gdzie wszelkie możliwe rasy, osobniki i idee zostały wymieszane i wstrząśnięte, i aż dziw, co czasem wylewało się z butelki.

Bez dalszych słów Gladys poczłapała przez korytarz, odwróciła się i znieruchomiała. Blask jej oczu przygasł do ciemnej czerwieni — i to było wszystko. Postanowiła zostać.

Pan Maruda zachrapał na swoich papierach.

Moist wyjął połówkę zlecenia wypłaty, którą dał mu Cosmo.

Bezludna wyspa. Bezludna wyspa. Wiem, że najlepiej myślę, kiedy jestem pod presją, ale o co mi właściwie chodziło?

Na bezludnej wyspie złoto jest bezwartościowe. Jedzenie pozwala przetrwać czas bez złota o wiele lepiej niż złoto czas bez jedzenia. Jeśli się zastanowić, to złoto nie ma też wartości w kopalni złota. W kopalni złota środkiem wymiany jest kilof.

Hm… Moist przyglądał się zleceniu. Czego trzeba, żeby kartka papieru była warta dziesięć tysięcy dolarów? Pieczęci i podpisu Cosmo, nic więcej. Wszyscy wiedzą, że Cosmo Lavish do tego się nadaje. Do niczego więcej oprócz pieniędzy, drań…

Banki stale używają takich not. Dowolny bank na Równinach wypłaci mi za to gotówkę, pobierając opłatę manipulacyjną, naturalnie, bo banki golą człowieka przy każdej okazji. Mimo to łatwiej wozić ze sobą coś takiego niż worki monet. Oczywiście ja też musiałbym podpisać, inaczej nota bankowa nie byłaby zabezpieczona.

Ale gdyby po „proszę wypłacić” zostawić puste miejsce, każdy mógłby tego używać…

Bezludna wyspa, bezludna wyspa… Na bezludnej wyspie worek jarzyn wart jest więcej niż złoto, a w mieście worek złota jest wart więcej niż jarzyny.

To rodzaj równania, tak? Gdzie tu jest wartość?

W samym mieście. Miasto mówi: w zamian za to złoto dostaniesz tyle a tyle rzeczy. Miasto jest swego rodzaju magikiem, jakby odwrotnością alchemika. Zamienia bezwartościowe złoto w… we wszystko. Ile jest warte Ankh-Morpork? Gdyby tak wszystko dodać — budynki, ulice, ludzi, umiejętności, sztukę w galeriach, gildie, prawa, biblioteki… Miliardy? Nie. Żadne pieniądze by nie wystarczyły.

Miasto było jedną wielką sztabą złota. Na czym więc można oprzeć walutę? Potrzebne jest miasto. Miasto stwierdza, że dolar jest wart dolara.

To był sen, marzenie, ale Moist całkiem sprawnie handlował snami. A jeśli uda się sprzedać taki sen dostatecznie wielu ludziom, nikt nie ośmieli się zbudzić.

Na małej podstawce na biurku leżała poduszka z tuszem i dwa stemple: jeden przedstawiający godło miasta, drugi — pieczęć banku. Ale w oczach Moista wokół nich wirowała złota mgiełka. Miały wartość.

— Panie Marudo — rzucił.

Pies usiadł i spojrzał wyczekująco.

Moist podciągnął rękawy i rozprostował palce.

— Zrobimy trochę pieniędzy, panie prezesie? — zaproponował.

Krótkim szczeknięciem prezes wyraził swoją bezwarunkową zgodę.

„Wypłacić okazicielowi sumę jednego dolara”, napisał Moist na kawałku sztywnego bankowego papieru. Podstemplował to oboma pieczęciami i przyjrzał się krytycznie.

Potrzebne jest coś więcej. Trzeba ludziom pokazać. Wszystko tkwi w oku.

Potrzebne będzie… muśnięcie powagi, jak przy samym banku. Kto wpłaciłby pieniądze w drewnianej szopie?

Hmm…

A tak. Chodzi przecież tylko o miasto, tak? Dopisał pod spodem ozdobnymi literami:


AD URBEM PERTINET


A niżej, po krótkim namyśle, mniejszymi:


Promitto fore ut possessori postulanti nummum unum solvent, an apte satisfaciam

Podpisano: Moist von Lipwig z up. Prezesa


— Wybaczy pan, panie prezesie — rzekł i podniósł psa. Błyskawicznie przycisnął jego łapę do poduszki i obok podpisu odcisnął równy, mały ślad łapy.

Powtórzył te czynności jeszcze kilkanaście razy, pięć otrzymanych w ten sposób not bankowych wsunął pod bibułę, a resztę nowych pieniędzy — i prezesa — zabrał na spacer.


* * *

Cosmo Lavish patrzył wrogo na swoje odbicie. Często w lustrze udawało mu się trzy albo cztery razy z rzędu, potem — co za wstyd — próbował publicznie, a jeśli ludzie byli tak głupi, żeby o tym wspomnieć, pytali: „Coś panu wpadło do oka?”.

Kazał nawet skonstruować aparat, w którym nakręcany mechanizm raz po raz podciągał mu jedną brew. Otruł człowieka, który go wykonał, od razu, kiedy odbierał towar, i rozmawiał z nim w tym cuchnącym małym warsztacie, czekając, aż środek zadziała. Tamten miał już prawie osiemdziesiąt lat, a Cosmo był ostrożny, więc sprawa nie zwróciła uwagi straży. Zresztą w tym wieku to nie powinno się chyba liczyć jako morderstwo. Raczej przysługa. I przecież nie mógł ryzykować, że stary dureń wszystko radośnie wypapla, kiedy już Cosmo zostanie Patrycjuszem.

Chociaż, kiedy się zastanowić, powinien chyba zaczekać, aż będzie pewien, że maszyna do ćwiczenia brwi działa, jak należy. Podbiła mu oko, nim dokonał kilku ostrożnych poprawek.

Jak to robi Vetinari? Cosmo był pewien, że tylko dzięki temu został Patrycjuszem. Owszem, pomogło mu kilka niewyjaśnionych zabójstw, jasne, ale to, jak potrafił unosić brew, pozwoliło mu utrzymać władzę.

Cosmo od dawna już studiował Vetinariego. Na spotkaniach towarzyskich było to łatwe. Wycinał też każdy jego obrazek, jaki pojawiał się w „Pulsie”. Jaki sekret pozwalał temu człowiekowi pozostawać takim potężnym i nietkniętym? Jak można go zrozumieć?

Aż pewnego dnia przeczytał w tej czy innej książce: „Jeśli chcesz zrozumieć człowieka, musisz przejść milę w jego butach”.

Wpadł na znakomity, genialny pomysł.

Westchnął radośnie i zaczął ściągać czarną rękawiczkę.

Oczywistym biegiem rzeczy wysłano go do szkoły skrytobójców. Była to naturalna droga dla młodych ludzi odpowiedniej klasy i akcentu. Przeżył i studiował trucizny, ponieważ słyszał, że była to specjalność Vetinariego. Ale nudził się tam. Gildia była teraz bardzo wystylizowana. Tak zabrnęli w śmieszne koncepcje honoru i elegancji, że chyba całkiem zapomnieli, co powinien robić skrytobójca.

Rękawiczka zsunęła się i oto był…

O tak…

Dotychczas wykonał swoją robotę wspaniale.

Cosmo wpatrywał się w cudowny przedmiot, przesuwając dłoń, by chwytał światło. Stygium dziwnie reagowało na światło: czasami odbijało je srebrzyście, czasami oleiście żółto, a czasem pozostawało niezmiennie czarne. I było ciepłe, nawet tutaj. W bezpośrednim blasku słońca wybuchnęłoby płomieniem.

Ten metal naprawdę był chyba przeznaczony dla tych, którzy poruszają się w cieniu…

Pierścień Vetinariego. Jego sygnet herbowy. Tak niewielki przedmiot, a jednak tak potężny. Praktycznie bez żadnych ozdób, jeśli nie liczyć wąskiej obwódki wokół kartuszu, na którym widniała ostro wycięta szeryfowana litera:


V


Mógł się tylko domyślać, do czego posunął się jego sekretarz, by zdobyć ten pierścień. Kazał wykonać replikę, „rewersywnie projektowaną” — cokolwiek to znaczyło — z lakowych pieczęci, które pierścień tak imponujący stemplował. Były też łapówki (kosztowne) i sugestie pospiesznych rozmów, ostrożnych wymian i dokonywanych w ostatniej chwili poprawek, by replika była dokładnie taka, jak należy…

I tutaj, na jego palcu, tkwił teraz ten prawdziwy sygnet. Bardzo mocno tkwił, trzeba przyznać. Z punktu widzenia Cosmo, Vetinari miał bardzo szczupłe palce jak na mężczyznę, więc wciśnięcie pierścienia za kostkę wymagało prawdziwego wysiłku. Dotychczas marudził, że trzeba go powiększyć, głupio nie pojmując, że to by go zniszczyło. Magia — a Vetinari z pewnością miał swoją magię — by wyciekła. Pierścień nie byłby już całkowicie prawdziwy.

Owszem, przez pierwsze kilka dni bolało jak demony, ale teraz Cosmo dryfował ponad bólem, po czystym błękitnym niebie.

Był dumny z tego, że nie jest głupcem. Od razu by poznał, gdyby jego sekretarz próbował go oszukać zwykłą kopią. Ale wstrząs, jaki popłynął wzdłuż ramienia, kiedy wsunął… no dobrze, wcisnął… pierścień na palec, wystarczał, by go przekonać, że dostał oryginał. Już teraz czuł, że jego myśli są ostrzejsze, szybsze…

Przesunął palcem przez wyraźnie rzeźbione V i spojrzał na Drumk… na Dotychczasa.

— Wydajesz się zatroskany, Dotychczas — zauważył.

— Palec stał się bardzo biały, sir. Niemal bladoniebieski. Czy na pewno nie boli?

— Ani trochę. Czuję się… całkowicie opanowany. Ostatnio bywasz… zmartwiony, Dotychczasie. Dobrze się czujesz?

— Ehm… Świetnie, sir — zapewnił Dotychczas.

— Musisz rozumieć, że z ważnych powodów posłałem z tobą pana Żurawinę — tłumaczył Cosmo. — Wcześniej czy później Morpeth by komuś powiedział, niezależnie od tego, ile byś mu dał pieniędzy.

— Ale chłopak w tym sklepie…

— Dokładnie taka sama sytuacja. Zresztą to była uczciwa walka. Nieprawda, Żurawino?

Błyszcząca łysina Żurawiny uniosła się nad książką.

— Tak, sir. Był uzbrojony.

— Ale… — zaczął Dotychczas.

— Tak? — spytał chłodno Cosmo.

— Eee… Nic takiego, sir. Ma pan rację, oczywiście.

Ten chłopak miał mały nożyk i był całkiem pijany. Dotychczas zastanawiał się, jak wiele jest to warte przeciwko zawodowemu zabójcy.

— Prawda? — zgodził się uprzejmie Cosmo. — A ty jesteś doskonały w tym, co robisz. Podobnie jak Żurawina. Czuję, że wkrótce będę miał dla ciebie kolejną misję. A teraz idź i zjedz kolację.

Kiedy Dotychczas otworzył drzwi, Żurawina zerknął na Cosmo, który niemal niedostrzegalnie pokręcił głową. Pechowo dla Dotychczasa, dysponował on znakomitym widzeniem peryferyjnym.

On się wszystkiego dowie, on się wszystkiego dowie, on się wszystkiego dooowieeeee! — jęczał do siebie, kiedy biegł przez korytarze.

To ten nieszczęsny sygnet, nic innego. Ale to przecież nie moja wina, że Vetinari ma chude palce. Na pewno by coś wywąchał, gdyby to draństwo pasowało! Dlaczego mi nie pozwolił go powiększyć? Ha… Gdybym to zrobił, wysłałby potem Żurawinę, żeby zabił jubilera! Wiem, że pośle go za mną, po prostu wiem!

Żurawina przerażał Dotychczasa. Mówił cicho i ubierał się skromnie. A kiedy Cosmo nie potrzebował jego usług, cały dzień siedział i czytał książkę. To niepokoiło. Gdyby ten człowiek był niepiśmiennym zbójem, w jakiś dziwny sposób sytuacja wyglądałaby lepiej, byłaby bardziej… zrozumiała. Nie miał wyraźnie żadnego zarostu, a blask jego łysiny w słoneczny dzień mógł oślepić.

Wszystko zresztą zaczęło się od kłamstwa. Dlaczego Cosmo mu uwierzył? Ponieważ był obłąkany, chociaż niestety nie przez cały czas. Był takim hobbystycznym szaleńcem. Miał to… to coś w kwestii lorda Vetinariego.

Na początku Dotychczas tego nie zauważył. Zdziwił się tylko, że na rozmowie kwalifikacyjnej Cosmo tak bardzo się interesuje jego wzrostem. A kiedy powiedział, że pracował w pałacu, został przyjęty natychmiast.

I to było kłamstwo, choć Dotychczas wolał o nim myśleć jak o nieszczęśliwym połączeniu dwóch prawd. Rzeczywiście przez jakiś czas był zatrudniony w pałacu, a Cosmo jak dotąd nie odkrył jeszcze, że na stanowisku ogrodnika. I wcześniej rzeczywiście był młodszym sekretarzem w Gildii Zbrojmistrzów, dzięki czemu mógł spokojnie oświadczyć „Byłem młodszym sekretarzem i pracowałem w pałacu”. Wyczuwał, że lord Vetinari przeanalizowałby tę frazę z większą starannością niż uszczęśliwiony Cosmo. A teraz siedział tu i doradzał bardzo ważnemu i sprytnemu człowiekowi, opierając się na wszystkich plotkach, jakie mógł sobie przypomnieć albo w ostateczności wymyślić. I udawało mu się. W swych codziennych działaniach finansowych Cosmo był chytry, bezlitosny i ostry jak brzytwa, ale kiedy chodziło o cokolwiek związanego z Vetinarim, stawał się naiwny jak dziecko.

Dotychczas zauważył, że szef czasem zwraca się do niego po nazwisku sekretarza Patrycjusza, ale dostawał pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, plus wyżywienie i własne łóżko na dodatek. Za takie pieniądze reagowałby na imię „Daisy”. No, może Daisy nie, ale na Clive’a na pewno.

A potem zaczął się koszmar i jak często w koszmarach, zwykłe codzienne obiekty nabrały złowieszczego charakteru.

Cosmo poprosił o starą parę butów Vetinariego.

To była trudna łamigłówka. Dotychczas nigdy nie był w pałacu, ale tamtej nocy wspiął się na płot obok starej bramy do ogrodu i spotkał jednego z dawnych kumpli, który dyżurował całą noc, by dokładać do kotłów ogrzewających cieplarnie. Pogadali chwilę i następnej nocy wrócił po parę starych, ale jeszcze całych czarnych skórzanych butów, rozmiar ósmy, oraz informację pucybuta, że jego lordowska mość ściera lewy obcas trochę mocniej niż prawy.

Dotychczas nie dostrzegł żadnej różnicy w otrzymanych butach i nikt też nie twierdził, że są to właśnie słynne Buty Vetinariego. Jednak mocno schodzone, ale wciąż użyteczne buty zdryfowały z górnych pięter do kwater służby na fali noblesse oblige, a jeśli nie należały do samego Patrycjusza, to prawie na pewno, w najgorszym wypadku, przebywały niekiedy w tym samym pomieszczeniu co jego stopy.

Dał za nie dziesięć dolarów i przez jeden wieczór ścierał lewy obcas tak, by było to zauważalne. Cosmo bez mrugnięcia zapłacił mu pięćdziesiąt. Skrzywił się za to, kiedy spróbował je włożyć.

— Jeśli chcesz kogoś zrozumieć, powinieneś przejść milę w jego butach — oświadczył, kuśtykając po swoim gabinecie.

Jakie zrozumienie osiągnie, jeśli będą to buty podkamerdynera, tego Dotychczas się nie domyślał. Jednak pół godziny później Cosmo zadzwonił i zażądał miski zimnej wody i gojących ziół, a buty nie pojawiły się więcej.

Potem wystąpiła kwestia czarnej mycki. W całej tej historii jedyny raz sprzyjało mu szczęście. Była nawet autentyczna. Można było spokojnie założyć, że Vetinari kupował je od Boltersa na Pale. Dotychczas zaczął obserwować ten lokal, zjawił się tam, kiedy starsi pracownicy wyszli na przerwę, pogadał z niezamożnym młodzieńcem obsługującym na zapleczu parujące machiny piorące i naciągające — i odkrył, że właśnie przysłano jedną do czyszczenia. Po chwili wyszedł z niewypraną mycką, pozostawiając młodzieńca znacznie zamożniejszego, a także z instrukcją, by nową myckę wyprać, zanim prześle ją do pałacu.

Cosmo nie posiadał się z radości i chciał poznać wszystkie szczegóły.

Następnego wieczoru okazało się, że zamożniejszy młodzieniec spędził wieczór w barze i zginął w pijackiej bójce około północy, bez pieniędzy i w końcu także bez tchu. Dotychczas miał pokój sąsiadujący z sypialnią Żurawiny. Potem przypomniał sobie, że słyszał, jak tamten wychodzi późno w nocy.

Teraz doszedł jeszcze sygnet. Dotychczas zapewnił, że może zamówić replikę i wykorzystać swoje kontakty — bardzo kosztowne kontakty — w pałacu, by wymienić ją na oryginał. Dostał na to pięć tysięcy dolarów.

Pięć tysięcy dolarów!

I szef był zachwycony. Zachwycony i obłąkany. Dostał fałszywy sygnet, ale przysięgał, że przepływa w nim duch Vetinariego. Może i tak, bo przecież Żurawina stał się częścią układu. Kto dał się wciągnąć w zabawne hobby Cosmo — co Dotychczas zbyt późno zrozumiał — ten umierał.

Dotarł do swojego pokoju, wskoczył do środka i zatrzasnął drzwi. Potem oparł się o nie. Powinien uciekać, natychmiast. Oszczędności mogły mu kupić bardzo wielki dystans. Ale kiedy trochę zapanował nad myślami, strach opadł.

Myśli mówiły: Uspokój się. Straż jeszcze nie puka do twoich drzwi, prawda? Żurawina to profesjonalista, a szef jest pełen wdzięczności.

A więc… może jeszcze ostatnia sztuczka? Czemu nie zrobić prawdziwych pieniędzy? Co mógłby „zdobyć”, co byłoby dla szefa warte następne pięć tysięcy?

Coś prostego, ale wywierającego wrażenie, a zanim szef to odkryje — jeśli w ogóle — Dotychczas będzie już na drugim końcu kontynentu, z nowym nazwiskiem i nie do poznania opalony.

Tak… To będzie idealne.


* * *

Słońce grzało, doprowadzając do wrzenia nastroje krasnoludów. Były to górskie krasnoludy i pod otwartym niebem nie czuły się najlepiej.

Zresztą po co miały tu tkwić? Król chciał wiedzieć, czy z tej dziury, którą golemy kopały dla szalonej dymiącej kobiety, nie zostanie wyjęte nic cennego. Ale nie wolno im było tam wchodzić, ponieważ to byłoby wtargnięcie. Dlatego siedziały w cieniu i pociły się, a mniej więcej raz dziennie szalona dymiąca kobieta, która przez cały czas paliła, przychodziła i na prymitywnym blacie z desek kładła przed nimi… różne rzeczy. Te rzeczy miały jedną wspólną cechę: były nudne.

Wszyscy wiedzieli, że nie ma tu czego wydobywać. Grunt to tylko ił i piasek, aż do samego dołu. Nie było świeżej wody. Rośliny, które mogły tu przetrwać, w grubych, pustych korzeniach magazynowały zimowe deszcze albo korzystały z morskiej mgły. W tym miejscu nie było nic ciekawego, a wszystko, co pojawiało się z długiego, nachylonego tunelu, doprowadzało tę cechę poza granice nudy.

Były tu szkielety dawnych statków, a czasem też kości dawnych żeglarzy. Była para monet, srebrna i złota, które okazały się mniej nudne i zostały należycie skonfiskowane. Były skorupy naczyń i kawałki posągu, nad którymi się zastanawiano, fragment żelaznego kociołka i kotwica z kilkoma ogniwami łańcucha.

To oczywiste, uważały siedzące w cieniu krasnoludy, że nic tu nie docierało inaczej niż łodziami. Ale trzeba pamiętać, że w sprawach handlu i złota nie wolno ufać nikomu, kto może patrzeć nad twoim hełmem.

No i były też golemy. Krasnoludy nienawidziły golemów, ponieważ te, mimo swego ciężaru, poruszały się cicho i trochę przypominały trolle. Bez przerwy przybywały i odchodziły, nie wiadomo skąd dostarczały drewno i maszerowały w ciemność…

Aż pewnego dnia tłum golemów wylał się z tunelu, nastąpiła długa dyskusja, a potem dymiąca kobieta podeszła do strażników. Krasnoludy obserwowały ją nerwowo, jak zwykle wojownicy obserwują pewnego siebie cywila, którego nie wolno im zabić.

Łamanym krasnoludzim poinformowała ich, że tunel się zawalił, a ona odchodzi. Wszystkie przedmioty, które wykopali, pozostawia w darze dla króla.

I poszła sobie, zabierając ze sobą te nieszczęsne golemy[3].

To było w zeszłym tygodniu. Od tego czasu tunel całkiem się zapadł, a niesiony wiatrem piasek pokrył wszelkie ślady.


* * *

Pieniądze same o siebie dbały. Żeglowały przez wieki, zakopane w papierach, ukryte za prawnikami, doglądane, inwestowane, przekierowywane, konwertowane, prane, suszone i prasowane, polerowane, chronione przed złym losem i przed opodatkowaniem, a przede wszystkim chronione przed samymi Lavishami. Ci bowiem znali swoich potomków — przecież osobiście ich wychowywali — więc pieniądze zyskiwały ochronę funduszy powierniczych, dyrektorów i rad nadzorczych. Uwalniały dla kolejnego pokolenia tylko tyle, by pozwolić na utrzymanie stylu życia, od którego nazwy w dawnej mowie wzięło się ich nazwisko, oraz pewnej nadwyżki, aby mieli motywację kontynuowania rodzinnej tradycji walki między sobą o… tak jest: o pieniądze.

Teraz przybywali — każda gałąź rodziny, a często każdy osobnik z własnym prawnikiem i ochroną. Bardzo starannie uważali, kogo raczą zauważyć, by przypadkiem nie uśmiechnąć się do kogoś, z kim obecnie toczyli proces. Jako rodzina, mawiano, Lavishowie zachowują się jak stado kotów w worku. Cosmo przyglądał im się na pogrzebie i rzeczywiście, cały czas obserwowali się wzajemnie jak koty — każdy czekał, aż któryś zaatakuje. Ale mimo to byłoby to całkiem poważne zgromadzenie, gdyby nie ten durny siostrzeniec, któremu stara wiedźma pozwalała mieszkać w piwnicy — zjawił się w brudnym białym fartuchu i żółtym kapeluszu sztormowym, a potem mamrotał coś w czasie ceremonii i kompletnie zepsuł wszystkim nastrój.

Pogrzeb dobiegł końca i Lavishowie zajęli się tym, co zawsze robili po pogrzebach, to znaczy rozmową o Pieniądzach.

Nie dało się usadzić Lavishów przy stole. Cosmo rozstawił więc małe stoliki w układzie, wedle jego wiedzy reprezentującym obecny stan aliansów i niewielkich bratobójczych wojen. I tak jednak długo trwało szuranie, zgrzytanie i groźby pozwów sądowych, nim wszyscy wreszcie zajęli miejsca. Za nimi czujne szeregi prawników uważały pilnie, zarabiając kwotę jednego dolara co cztery sekundy.

Podobno jedyną krewną Vetinariego była ciotka. Cosmo westchnął. Ten to ma szczęście… Kiedy już sam zostanie Patrycjuszem, trzeba będzie ich trochę przerzedzić.

— Panie i panowie — zaczął, gdy ucichły obelgi i przezwiska. — Cieszę się, widząc was tu dzisiaj…

— Kłamca!

— Zwłaszcza ciebie, Pucci. — Cosmo uśmiechnął się do siostry.

Vetinari nie miał też takiej siostry jak Pucci. Nikt nie miał, Cosmo mógłby się założyć. Była potworem w mniej więcej ludzkiej postaci.

— Wiesz, nadal chyba coś jest nie tak z twoją brwią — stwierdziła Pucci.

Miała stolik tylko dla siebie i głos jak piła trafiająca na gwóźdź, z niewielkim dodatkiem syreny ostrzegawczej. W towarzystwie zawsze określano ją jako piękność i ozdobę towarzystwa, co tylko dowodziło, jak bogaci są Lavishowie. Przecięta na pół, mogłaby stać się dwiema pięknościami, choć w tym momencie już niezbyt pięknymi. Mówiono też, że odrzuceni przez nią mężczyźni z rozpaczy skakali z mostów, ale jedyną znaną osobą, która to mówi, była sama Pucci.

— Wszyscy wiecie, jak sądzę… — zaczął Cosmo.

— Dzięki totalnej niekompetencji waszej strony rodziny straciliście bank!

Głos dobiegł z kąta sali, ale uruchomił całą lawinę narzekań.

— Wszyscy tu jesteśmy Lavishami, Józefino — odparł Cosmo surowo. — Niektórzy z nas nawet urodzili się Lavishami.

Nie podziałało. A powinno. Na pewno u Vetinariego by podziałało. Nie miał żadnych wątpliwości. Ale on tylko irytował ludzi. Pomruki niechęci jeszcze nabrały mocy.

— Niektórzy z nas potrafią to wykorzystać — burknęła Józefina.

Miała na szyi szmaragdową kolię i kamienie rzucały na jej twarz zielonkawy blask. Cosmo był pod wrażeniem.

Kiedy tylko było to możliwe, Lavishowie zawierali małżeństwa z dalekimi kuzynami, ale na ogół w każdym pokoleniu kilkoro szukało partnerów poza rodziną — by uniknąć kłopotliwej sytuacji „trzech kciuków”. Kobiety znajdowały przystojnych mężów, którzy robili, co się im kazało, a mężczyźni znajdowali żony, które zadziwiająco szybko uczyły się humorów i drażliwości wystrzyżonej małpy, będących cechami prawdziwych Lavishów.

Józefina usiadła z wyrazem jadowitej satysfakcji na twarzy, wśród pomruków aprobaty. Poderwała się jednak na bis.

— I co masz zamiar zrobić w sprawie tej niewybaczalnej sytuacji? Wasza gałąź rodziny postawiła hochsztaplera na czele naszego banku! Znowu!

Pucci odwróciła się na krześle.

— Jak śmiesz mówić takie rzeczy o naszym ojcu?

— I jak śmiesz mówić takie rzeczy o Panu Marudzie? — dodał Cosmo.

Wiedział, że u Vetinariego to by podziałało. Józefina wyszłaby na głupią, a akcje Cosmo w sali z pewnością by wzrosły. Byłoby skuteczne dla Vetinariego, który potrafił unieść brew w takim niby wizualnym werblu.

— Co? Co? O czym ty mówisz? — zirytowała się Józefina. — Nie bądź durniem, dzieciaku! Mówię o tej kreaturze Lipwigu! Jest listonoszem, na wszystkich bogów! Dlaczego nie zaproponowałeś mu pieniędzy?

— Zaproponowałem — odparł Cosmo i dodał, już tylko do swego wewnętrznego ucha: Zapamiętam tego „dzieciaka”, ty wymokły tobole! Kiedy zostanę mistrzem unoszenia brwi, zobaczymy, co wtedy powiesz!

— I co?

— Wydaje się, że pieniądze go nie interesują.

— Bzdura!

— A co z pieskiem? — zapytał starszy głos. — Co by się stało, gdyby odszedł z tego świata, przed czym niech bogowie chronią?

— Wtedy bank wraca do nas, ciociu Staranno — odpowiedział Cosmo, zwracając się do kruchej staruszki w czarnych koronkach, zajętej haftowaniem.

— Niezależnie od tego, jak piesek umrze? — zapytała ciocia Staranna Lavish, całkowicie skoncentrowana na robótce. — Zawsze pozostaje opcja trucizny.

Z wyraźnym „szszszuu!” poderwał się prawnik cioci Staranny.

— Moja klientka chciałaby wyraźnie zaznaczyć, że jej wypowiedź odnosiła się jedynie do powszechnej dostępności szkodliwych substancji w sensie ogólnym, natomiast nie powinna być rozumiana jako wsparcie dla jakichkolwiek bezprawnych działań.

Usiadł zadowolony. Zapracował na swoje honorarium[4].

— Niestety, straż oblezie nas wszystkich jak tania kolczuga — odparł Cosmo.

— Strażnicy w naszym banku? Wyrzuć ich za drzwi!

— Czasy się zmieniają, ciociu. Nie możemy już tego robić.

— Kiedy twój pradziadek zrzucił swojego brata z balkonu, straż wyniosła nawet ciało za pięć szylingów i po kuflu piwa dla każdego.

— Tak, ciociu. Ale teraz patrycjuszem jest lord Vetinari.

— I on by pozwolił strażnikom kręcić się po naszym banku?

— Bez żadnych wątpliwości, ciociu.

— A więc nie jest dżentelmenem — uznała ze smutkiem staruszka.

— Dopuszcza do straży wampiry i wilkołaki — stwierdziła panna Tarantella Lavish. — To obrzydliwe, że tak sobie chodzą po ulicach jak prawdziwi ludzie.

…i coś brzęknęło w pamięci Cosmo. „Jest taki jak prawdziwi ludzie”, zabrzmiał głos jego ojca.

— To twój problem, Cosmo! — zawołała Józefina, by nie dopuścić do zmiany celu. — Ten twój nieudolny ojciec…

— Zamknij się — przerwał jej spokojnie Cosmo. — Zamknij się… A te szmaragdy wcale ci nie pasują.

To było niezwykłe. Lavishowie mogli skarżyć i spiskować, uwłaczać i oczerniać, ale przecież istniało coś takiego jak maniery.

W głowie Cosmo zabrzmiał kolejny „ping!” i głos ojca podjął: „Udało mu się ukryć to, kim jest, ukryć głęboko i wielkim kosztem. Prawdopodobnie nie ma już w nim tego, kim był kiedyś. Ale lepiej żebyś wiedział, na wypadek gdyby zaczął dziwnie się zachowywać”.

— Mój ojciec odbudował interesy banku — oświadczył Cosmo, gdy Józefina przerwała dla nabrania tchu do dalszej tyrady. Głos wciąż dźwięczał mu w głowie. — A wyście mu pozwolili. Tak, pozwolili. Nie obchodziło was, co robi, dopóki bank był dla was dostępny, dostępny dla wszystkich waszych małych intryg, które tak starannie ukrywamy i nie rozmawiamy o nich. Wykupił drobnych akcjonariuszy, a wam to nie przeszkadzało, dopóki były wypłacane wasze dywidendy. Szkoda tylko, że tak wiele można zarzucić jego doborowi znajomych…

— Zwłaszcza tej awanturnicy z music-hallu! — warknęła Józefina.

— …choć wybór ostatniej żony był bez zarzutu — ciągnął Cosmo. — Topsy była sprytna, podstępna, bezwzględna i bezlitosna. Mój problem polega na tym, że była w tym lepsza od was. A teraz muszę poprosić, żebyście mnie zostawili samego. Zamierzam odzyskać nasz bank. Traficie chyba do wyjścia.

Wstał, przeszedł do drzwi, zamknął je za sobą starannie i pędem pognał do swojego gabinetu, gdzie napawał się swoim tryumfem, do czego miał twarz akurat odpowiednią.

Dobry stary tatko! Oczywiście, ta pogawędka miała miejsce, kiedy Cosmo był dziesięciolatkiem i nie miał nawet swojego prawnika; nie opanował także rodzinnej tradycji ostrożnego i powściągliwego zaangażowania. Tato był rozsądny. Nie tylko udzielił Cosmo rady, ale zaopatrzył go w amunicję przeciwko pozostałym. Do tego przecież służą ojcowie.

Pan Bent! Był… nie po prostu panem Bentem. Był kimś z koszmarów. Wtedy ta wiadomość przeraziła młodego Cosmo, który później gotów był już pozwać ojca do sądu o te bezsenne noce — zgodnie z najlepszymi tradycjami Lavishów. Zrezygnował jednak, i bardzo dobrze, gdyż na procesie wszystko wyszłoby na jaw, a on by odrzucił wspaniały dar.

Czyli ten typ, ten Lipwig wierzy, że kieruje bankiem, tak? Ale nie można kierować bankiem bez Mavolio Benta, a jutro o tej porze Mavolio Bent stanie się własnością Cosmo Lavisha. Hmm… Tak… Lepiej poczekać jeszcze trochę. Kolejny dzień tej dziwacznej beztroski Lipwiga skręci biednego pana Benta tak bardzo, że specjalne umiejętności perswazyjne Żurawiny wcale nie będą potrzebne.

O tak…

Pchnął brew w górę. Szło mu coraz lepiej, był pewny. Tam, z nimi, zachowywał się całkiem jak Vetinari, prawda? Tak, prawda. Ależ mieli miny, kiedy kazał Józefinie się zamknąć! Samo wspomnienie budziło rozkoszny dreszcz na karku.

Czy to odpowiednia pora? Tak, może chociaż na minutkę. Zasłużył przecież…

Otworzył szufladę, sięgnął do wnętrza i przycisnął ukrytą dźwignię. Po drugiej stronie biurka otworzył się ukryty schowek, a Cosmo wyjął z niego czarną myckę. Wyglądała jak nowa… Dotychczas to prawdziwy geniusz.

Z wielką powagą Cosmo ułożył myckę na głowie.

Ktoś zapukał do drzwi gabinetu. Całkiem niepotrzebnie, ponieważ natychmiast otworzyły się z trzaskiem.

— Znowu się zamykasz w swoim pokoju, braciszku?! — zawołała tryumfalnie Pucci.

Przynajmniej zdążył powstrzymać odruch, by zerwać myckę z głowy, całkiem jakby siostra przyłapała go na czymś wstydliwym.

— Drzwi nie były przecież zamknięte, jak sama mogłaś się przekonać — powiedział. — I nie wolno ci się do mnie zbliżać bardziej niż na trzydzieści łokci. Mam nakaz.

— A tobie nie wolno przebywać bliżej niż czterdzieści łokci ode mnie, więc ty pierwszy naruszyłeś wyrok — odparta Pucci i przysunęła sobie krzesło. Usiadła na nim okrakiem, kładąc ręce na oparciu. Drewno zatrzeszczało.

— Nie ja tu przyszedłem, mam wrażenie.

— W skali kosmicznej to i tak wszystko jedno. Wiesz, że ta twoja obsesja może być niebezpieczna?

Dopiero teraz Cosmo ściągnął myckę.

— Po prostu staram się wejść w jego wnętrze — wyjaśnił.

— Bardzo niebezpieczna obsesja.

— Wiesz, o co mi chodzi. Chcę wiedzieć, jak działa jego umysł.

— A to? — Pucci wskazała duży obraz na ścianie naprzeciw biurka.

— „Mężczyzna z psem” Williama Poutera. To portret Vetinariego. Zwróć uwagę, jak jego oczy podążają za tobą po pokoju.

— Nos psa podąża za mną po pokoju! Vetinari ma psa?

— Miał. Wuffles zdechł jakiś czas temu. Leży w małym grobie na tyłach pałacu. Patrycjusz chodzi tam raz w tygodniu i kładzie na nim psiego chrupka.

— Vetinari?!

— Tak.

— Vetinari, opanowany, wyrachowany i pozbawiony serca tyran? — zdumiała się Pucci.

— Istotnie.

— Okłamujesz swoją ukochaną słodką siostrzyczkę, tak?

— Możesz w to wierzyć, jeśli masz ochotę. — W głębi serca Cosmo nie posiadał się z radości. Uwielbiał widzieć na jej twarzy tę wściekłą minę rozgniewanego kurczaka.

— Taka informacja warta jest sporo pieniędzy — stwierdziła.

— Oczywiście. Przekazuję ci ją dlatego, że jest bezużyteczna, jeśli nie wiesz, dokąd chodzi, o której i w jaki dzień tygodnia. Może się okazać, ukochana słodka Pucci, że ta moja obsesja ma w rzeczywistości istotne zastosowania praktyczne. Obserwuję, studiuję i się uczę. I wierzę, że Moista von Lipwiga i Vetinariego łączy jakiś niebezpieczny sekret, który może nawet…

— Ale ty się wtrąciłeś i zaproponowałeś Lipwigowi łapówkę!

Trzeba przyznać, że łatwo było zwierzać się Pucci, ponieważ nigdy nie chciało jej się słuchać. Wykorzystywała ten czas, by wymyślać, co powie za chwilę.

— Śmiesznie niską. A także groźbę. On teraz uważa, że wie o mnie wszystko. — Cosmo nie próbował nawet udawać, że nie jest z siebie dumny. — I że ja nic o nim nie wiem, co jest nawet bardziej interesujące. Jakim cudem pojawił się nagle znikąd i od razu uzyskał jedno z najwyższych stanowisk w…

— Co to takiego, do demona? — spytała Pucci, której straszliwą ciekawość ograniczał okres skupienia uwagi małego kotka. Teraz wskazywała niewielką dioramę przed oknem.

— To? Och…

— Wygląda jak taka ozdobna gablota! Zabawkowe miasto? O co tu chodzi? Wytłumacz mi natychmiast!

Cosmo westchnął. To nie tak, że nie lubił swojej siostry — to znaczy bardziej niż wynikało z tej naturalnej niechęci, jaką wszyscy Lavishowie odczuwali wobec siebie nawzajem — ale trudno było polubić ten głośny, nosowy, wiecznie zirytowany głos, który wszystko, czego Pucci nie rozumiała od razu — to znaczy praktycznie wszystko — traktował jak osobistą obrazę.

— To próba uzyskania, poprzez modele redukcyjne, widoku zbliżonego do tego, jaki roztacza się przed oknem Podłużnego Gabinetu lorda Vetinariego — wyjaśnił. — Pomaga mi się skupić.

— Wariactwo! Jakie psie chrupki?

Po ścieżkach zrozumienia Pucci informacje wędrowały z różnymi prędkościami. To pewnie przez te włosy, uznał Cosmo.

— Mniamki Tracklementa — odparł. — Te w kształcie kości, które robią w pięciu różnych kolorach. Ale nigdy nie zostawia żółtego, ponieważ Wuffles ich nie lubił.

— A wiesz? Mówią, że Vetinari jest wampirem. — Pucci jak zwykle przeskakiwała z tematu na temat.

— Wierzysz w to?

— Bo jest wysoki i ubiera się na czarno? Myślę, że trzeba czegoś więcej!

— Jest też tajemniczy i wyrachowany?

— Ty przecież nie wierzysz, prawda?

— Nie, ale nawet gdyby, nie robiłoby to specjalnej różnicy, prawda? Są jednak inni ludzie, mający groźniejsze tajemnice. Dla nich groźniejsze.

— Pan Lipwig?

— Może być jednym z nich, rzeczywiście.

Oczy Pucci błysnęły.

— Wiesz coś, tak?

— Niezupełnie, ale wiem, gdzie może się znajdować coś, co warto wiedzieć.

— Gdzie?

— Naprawdę chcesz się dowiedzieć?

— Oczywiście!

— No cóż, nie mam najmniejszego zamiaru ci mówić — oświadczył Cosmo z uśmiechem. — Nie pozwól mi cię zatrzymywać! — dodał, gdy Pucci wyszła wściekła.

Nie pozwól cię zatrzymywać… Cóż za wspaniałą frazę wymyślił Vetinari. To brzmienie podwójnego znaczenia wzbudzało drgnienia niepokoju nawet w najbardziej niewinnych umysłach. Ten człowiek odkrywał metody bezkrwawej tyranii, które salę tortur czyniły śmieszną.

Co za geniusz! I tą drogą, gdyby nie uniesienie brwi, już by szedł Cosmo Lavish.

Będzie musiał jakoś nadrobić ograniczenia okrutnej natury. Tajemniczy pan Lipwig jest kluczem do Vetinariego, a kluczem do Lipwiga…

Czas już na rozmowę z panem Bentem.

Загрузка...