Rozdział dziesiąty

Odejść z klasą — Prezes robi „hau” — Harry Król coś dokłada — Rozlegają się krzyki — Jeden całus, bez języczka — Rada wojenna — Moist przejmuje dowodzenie — Niewielkie czary ze znaczkami — Zaciekawianie profesora — Wizja raju

Improwizować! To jedyne wyjście. Pamiętasz złocony łańcuch? A to jest drugi koniec tej tęczy. Wyłgaj się z sytuacji, z której nie można się wyłgać. Sam się postaraj o szczęście. Daj przedstawienie. Jeśli spadniesz, niech pamiętają, jak wspaniale pikowałeś. Czasami najpiękniejszą godziną jest ta ostatnia.

Podszedł do garderoby i wyjął swój najlepszy złoty kostium, który wkładał tylko na wyjątkowe okazje. Potem odszukał Gladys stojącą przy oknie. Kilka razy musiał głośno wymówić jej imię, nim odwróciła się do niego bardzo powoli.

— Nadchodzą — powiedziała.

— Zgadza się — przyznał Moist. — Więc lepiej, żebym dobrze wyglądał. Możesz mi wyprasować te spodnie, proszę?

Gladys bez słowa wyjęła mu spodnie z ręki, przyłożyła do ściany i przeciągnęła po nich wielką dłonią, po czym oddała. Kantem można się było ogolić.

A potem wróciła do okna.

Moist stanął obok. Przed bankiem zbierał się tłum, a powozy zajeżdżały jeden po drugim. Wokół kręciło się też sporo strażników. Krótki błysk dowodził, że Otto Chriek z „Pulsu” robi już obrazki. A tak, formowała się też delegacja. Ludzie chcieli być przy katastrofie. Wcześniej czy później ktoś zacznie się dobijać do drzwi.

O nie. Nie mógł do tego dopuścić.

Umyć się, ogolić, wyciąć zapomniane włoski z nosa, wyczyścić zęby. Uczesać włosy, wypolerować buty. Włożyć kapelusz, zejść po schodach, otworzyć zamek bardzo powoli, żeby na zewnątrz nikt nie usłyszał szczęknięcia, zaczekać, aż kroki zabrzmią głośniej…

Gwałtownie otworzył drzwi.

— Słucham, panowie?

Cosmo Lavish zachwiał się, kiedy stuknięcie nie dotarło do celu. Ale odzyskał równowagę i podsunął mu pod nos kartkę.

— Audyt nadzwyczajny — oświadczył. — Ci dżentelmeni… — gestem wskazał stojących za nim kilku godnie wyglądających mężczyzn — …są przedstawicielami głównych gildii i kilku banków. To standardowa procedura i nie może pan im utrudniać pracy. Zauważył pan pewnie, że przyprowadziłem również komendanta Vimesa ze Straży Miejskiej. Kiedy już potwierdzimy, że w skarbcu rzeczywiście nie ma złota, polecę mu, by pana aresztował jako podejrzanego o kradzież.

Moist spojrzał na komendanta. Niespecjalnie go lubił i podejrzewał, że Vimes nie lubi go wcale. Natomiast był pewien, że Vimes bardzo niechętnie słucha poleceń takich osobników jak Cosmo Lavish.

— Jestem przekonany, że komendant zrobi to, co uzna za stosowne — odparł spokojnie. — Zna pan drogę do skarbca. Przykro mi, ale jest tam trochę bałaganu.

Cosmo odwrócił się trochę, by mieć pewność, że tłum usłyszy każde jego słowo.

— Jest pan złodziejem, panie Lipwig, oszustem, kłamcą i defraudantem. I nie potrafi się pan dobrze ubrać.

— To trochę zbyt surowa ocena — odparł Moist, kiedy delegacja przeszła obok. — Uważam, że ubieram się całkiem szykownie!

Został sam na schodach, twarzą w twarz z tłumem. Nie zmienili się jeszcze w tłuszczę, ale to mogła być tylko kwestia czasu.

— Czy mogę pomóc jeszcze komuś? — zapytał.

— Co z naszymi pieniędzmi?! — zawołał ktoś.

— A co z nimi? — zdziwił się Moist.

— Piszą w azecie, że nie masz pan złota! — oświadczył pytający.

Podsunął mu pod nos wilgotny jeszcze egzemplarz „Pulsu”. Codziennik okazał się dość powściągliwy. Moist spodziewał się oskarżycielskich nagłówków, lecz artykuł zajmował tylko jedną kolumnę na pierwszej stronie. Pełen był też „jak rozumiemy”, „wydaje się”, „»Puls« uzyskał informację” i wszystkich tych fraz, jakich codziennikarze używają, kiedy piszą o faktach dotyczących dużych sum pieniędzy — faktach, których naprawdę nie rozumieją, i nie są całkiem pewni, czy to, co usłyszeli, jest prawdą.

Spojrzał prosto w twarz Sacharissy Cripslock.

— Przepraszam — powiedziała. — Ale w nocy wszędzie tu stali strażnicy i ochrona, a nie mieliśmy czasu. No i szczerze mówiąc, ten… atak pana Benta to temat sam w sobie. Wszyscy wiedzą, że to on kieruje bankiem.

— Prezes kieruje bankiem — odparł sztywno Moist.

— Nie, Moist. Prezes mówi tylko „hau”. Słuchaj, nie podpisywałeś czegoś, kiedy obejmowałeś to stanowisko? Pokwitowania albo co?

— Może i tak. Była cała masa papierów. Podpisałem tam, gdzie mi kazali. Pan Maruda też.

— Na bogów, prawnicy będą z tym mieli zabawę. — W dłoni Sacharissy magicznie pojawił się notes. — I to wcale nie żart[8]. Może wylądować w więzieniu za długi.

— W budzie — poprawił ją Moist. — Robi „hau”, zapomniałaś? Zresztą nie dojdzie do tego.

Sacharissa schyliła się, by pogłaskać Pana Marudę po małym łebku, i zamarła zgięta wpół.

— Co on trzyma w…?

— Sacharisso, czy możemy wrócić do tego później? W tej chwili naprawdę nie mam czasu. Przysięgam na dowolnych trzech bogów, w których wierzysz, chociaż jesteś codziennikarką, że kiedy to się skończy, dam ci taką rozmowę, która wystawi na próbę nawet umiejętność „Pulsu” unikania tematów nieeleganckich i sugestywnych. Możesz mi wierzyć.

— No tak, ale to wygląda na…

— Aha, czyli wiesz, co to takiego, więc nie muszę tłumaczyć — rzekł Moist energicznie.

Oddal azetę jej niespokojnemu właścicielowi.

— Pan jest Cusper, prawda? — zapytał. — Ma pan u nas konto w kwocie 7 dolarów, o ile pamiętam. — Zrobił na tym człowieku wrażenie. Naprawdę miał dobrą pamięć do twarzy. — Mówiłem przecież, że nie dbamy tutaj o złoto — dokończył.

— No tak, ale… — zaczął pan Cusper. — Co to za bank, jeśli ludzie mogą tak sobie wynieść z niego złoto?

— Przecież to żadna różnica. Mówiłem to wam wszystkim.

Mieli raczej niepewne miny. W teorii powinni pędzić teraz po schodach, ale Moist wiedział, co ich powstrzymuje — nadzieja. Ten cichy wewnętrzny głos, mówiący: „To się naprawdę nie dzieje”. Ten głos skłania ludzi, żeby w poszukiwaniu zgubionych kluczy trzeci raz wywracali na lewą stronę tę samą kieszeń. To obłąkana wiara, że świat musi znowu zacząć działać poprawnie.

Jeśli naprawdę uwierzę, będą tam klucze…

To był głos, który mówił: „To się naprawdę nie dzieje” bardzo głośno, żeby zagłuszyć pełznący strach, którym był.

Moist miał około trzydziestu sekund, póki trwała nadzieja.

I nagle tłum się rozstąpił. Pucci Lavish nie potrafiła wejść efektownie, ale Harry Król potrafił. Kłębiąca się i niepewna ciżba otworzyła się niczym morze przed hydrofobicznym prorokiem, pozostawiając kanał, który nagle po obu stronach obstawili potężni, ogorzali mężczyźni ze złamanymi nosami i znaczącymi siatkami blizn. Wzdłuż tej nowo utworzonej alei przeszedł Harry Król, ciągnąc za sobą smugę dymu cygara. Moist zdołał się nie cofnąć, dopóki pan Król nie znalazł się o stopę od niego. I starał się patrzeć mu prosto w oczy.

— Ile pieniędzy wpłaciłem do pańskiego banku, panie Lipwig? — spytał Harry.

— Ehm… O ile pamiętam, pięćdziesiąt tysięcy dolarów, panie Król.

— Tak, rzeczywiście coś koło tego. A odgadnie pan, co mam zamiar zrobić teraz?

Moist nie zgadywał. Splot wciąż krążył mu w żyłach i odpowiedź zabrzmiała w mózgu niczym dzwon pogrzebowy.

— Chce pan wpłacić jeszcze więcej, prawda, panie Król?

Harry Król się rozpromienił, jakby Moist był psem, który właśnie pokazał nową sztuczkę.

— Zgadza się, panie Lipwig. Pomyślałem sobie: Harry, tak pomyślałem, te pięćdziesiąt tysięcy czuje się trochę samotnie, więc przyszedłem, żeby zaokrąglić je do sześćdziesięciu tysięcy.

Na to hasło za Harrym stanęło jeszcze kilku ludzi dźwigających ciężkie skrzynie.

— Większość to srebro i złoto, panie Lipwig — wyjaśnił Harry. — Ale wiem, że ma pan wielu sprytnych młodych ludzi, którzy je dla pana policzą.

— Bardzo pan łaskaw, panie Król — przyznał Moist. — Lecz lada chwila wrócą tu audytorzy i bank znajdzie się w bardzo poważnych kłopotach. Nie mogę przyjąć pańskich pieniędzy.

Harry pochylił się do Moista, otaczając go chmurą dymu z nutą gnijącej kapusty.

— Wiem, że coś pan kombinuje — szepnął, stukając się w bok nosa. — Ci dranie chcą pana dorwać, to oczywiste! Ale umiem poznać zwycięzcę, kiedy go widzę. I wiem, że chowa pan coś w rękawach.

— Tylko swoje ręce, panie Król. Tylko ręce.

— I obyś pan długo je tam trzymał. — Harry klepnął go po ramieniu.

Jego ludzie wyminęli Moista i ustawili skrzynki na podłodze.

— Nie potrzeba mi pokwitowania — zapewnił Harry. — Zna mnie pan, panie Lipwig. Wie pan, że można mi ufać. Tak jak i ja wiem, że mogę ufać panu.

Moist zamknął oczy — jedynie na chwilę. Pomyśleć tylko, martwił się, że pod koniec dnia będzie wisiał…

— Pańskie pieniądze są u mnie bezpieczne, panie Król.

— Wiem — mruknął Harry Król. — A kiedy już pan wygra, przyślę młodego Wallace’a, żeby sobie pogawędził z pańską małpką o tym, jaki procent dostanę od tej sumki. Zgoda? Uczciwa propozycja?

— Z całą pewnością, panie Król.

— Tak jest. A teraz idę kupić trochę ziemi.

Kiedy się oddalił, w tłumie rozległy się niepewne pomruki. Nowy depozyt trochę nimi wstrząsnął. Wstrząsnął też Moistem. Ludzie się zastanawiali, co takiego wie Harry Król. Moist również. To straszne, kiedy w człowieka wierzy ktoś taki jak Harry.

Tłum wyewoluował rzecznika, który zapytał:

— Co się właściwie dzieje? Czy złoto zniknęło, czy nie?

— Nie wiem — odparł Moist. — Nie sprawdzałem dzisiaj.

— Mówisz tak, jakby to nie miało znaczenia — zdziwiła się Sacharissa.

— Przecież tłumaczyłem. Miasto nadal tu jest. Bank nadal stoi. Ja tu jestem… — Spojrzał na szerokie, oddalające się plecy Harry’ego Króla. — Chwilowo. Więc chyba nie potrzebujemy jeszcze złota, żeby nam zajmowało miejsce.

W drzwiach za plecami Moista stanął Cosmo Lavish.

— A więc, panie Lipwig, okazuje się, że jednak jest pan oszustem.

— Słucham? — zdziwił się Moist.

Pozostali członkowie doraźnej komisji kontrolnej przeciskali się na zewnątrz, wyraźnie zadowoleni z siebie. W końcu zbudzono ich wczesnym rankiem, a ci, których budzą bardzo wcześnie, spodziewają się, że przed śniadaniem dopadną zdobycz.

— Już panowie skończyli? — spytał Moist.

— Z pewnością wie pan, po co nas tu sprowadzono — odparł jeden z bankierów. — Zdaje pan sobie sprawę, że zeszłej nocy Straż Miejska nie znalazła złota w pańskim skarbcu. Możemy potwierdzić ten tragiczny stan rzeczy.

— Och, wiecie, jak to jest z pieniędzmi — rzekł Moist. — Człowiek myśli już, że jest przegrany, a tu się okazuje, że przez cały czas miał je w drugich spodniach.

— Dość żartów, panie Lipwig. To z pana będziemy sobie żartować — stwierdził Cosmo. — Ten bank to fikcja. — Podniósł głos. — Radziłbym wszystkim inwestorom, których wprowadził pan w błąd, żeby wycofali pieniądze, póki jeszcze mogą!

— Nie! Oddział do mnie!

Komendant Vimes przecisnął się między zaskoczonymi bankierami. Równocześnie sześciu funkcjonariuszy trolli, tupiąc, wbiegło po schodach i ustawiło się ramię w ramię przed podwójnymi drzwiami.

— Czy jest pan przeklętym durniem, sir? — zapytał Vimes, nos w nos z Cosmo. — Bo to brzmiało jak podżeganie do rozruchów! Bank zostaje zamknięty do odwołania.

— Jestem dyrektorem tego banku, komendancie — oświadczył Cosmo. — Nie może mnie pan nie wpuszczać.

— No to niech mnie pan sprawdzi… I sugeruję, żeby swoje skargi kierował pan bezpośrednio do jego lordowskiej mości. Sierżant Detrytus!

— Tajest, sir!

— Nikomu nie wolno wchodzić bez przepustki podpisanej przeze mnie. A pan, panie Lipwig, ma nie opuszczać miasta. Zrozumiano?

— Tak, komendancie. — Moist zwrócił się do Cosmo. — A pan nie wygląda dobrze — zauważył. — To nie jest zdrowa cera, o nie…

— Dość już słów, Lipwig. — Cosmo się pochylił. Z bliska jego twarz wyglądała jeszcze gorzej: jak oblicze woskowej figury, gdyby woskowe figury mogły się pocić. — Spotkamy się w sądzie. To już koniec drogi, panie Lipwig. Czy może powinienem się do pana zwracać… panie Spangler?

O bogowie… Powinienem coś zrobić w sprawie Cribbinsa, pomyślał Moist. Ale za bardzo byłem zajęty, próbując robić pieniądze…

Zjawiła się Adora Belle, prowadzona przez dwóch strażników, którzy służyli jej też za kule. Vimes zbiegł po schodach, jakby jej oczekiwał.

Moist zdał sobie sprawę, że dźwiękowe tło miasta staje się coraz głośniejsze. Tłum także to zauważył. Gdzieś działo się coś niezwykłego, a ta drobna konfrontacja była jedynie pobocznym widowiskiem.

— Myśli pan, że jest pan sprytny, panie Lipwig? — zapytał Cosmo.

— Nie. Ja wiem, że jestem sprytny. Myślę, że miałem pecha — odparował Moist.

A pomyślał: Przecież nie miałem aż tylu klientów. Słyszę krzyki!

Cosmo wołał coś tryumfalnie, ale Moist przecisnął się na dół, do Adory Belle i grupki strażników.

— Twoje golemy, tak? — zapytał.

— Wszystkie golemy w mieście przestały się poruszać — odpowiedziała.

Spojrzeli sobie w oczy.

— Nadchodzą — stwierdził Moist.

— Tak, chyba tak.

— Kto taki? — spytał podejrzliwie Vimes.

— Ehm… Oni? — Moist wyciągnął rękę.

Kilka osób wypadło zza rogu Pały i przebiegło obok grupy przed bankiem. Byli jednak tylko strzępkami piany, pędzonymi przed wielką falą ludzi uciekających z rejonu rzeki — a ta fala załamała się na banku, jakby był skałą stojącą na drodze przypływu.

Lecz na morzu głów, jeśli tak można je określić, unosiło się okrągłe płótno średnicy jakichś dziesięciu stóp — takie, jakich się używa, by łapać ludzi rozsądnie wyskakujących z płonących budynków. Pięciu mężczyzn, którzy nieśli płótno, okazało się doktorem Hicksem i czterema innymi magami; a kiedy człowiek ich już rozpoznał, zauważał też wyrysowane kredą koło i magiczne symbole. Pośrodku tego przenośnego magicznego kręgu siedział profesor Flead i bezskutecznie popędzał magów swoją eteryczną laską. Zatrzymali się przy schodach, a reszta tłumu pognała dalej.

— Przepraszam za to — wysapał Hicks — ale tylko tak mogliśmy go tu dostarczyć, a upierał się, och, jak się upierał…

— Gdzie ta młoda dama?! — krzyknął Flead. Jego głos był ledwie słyszalny w jasnym świetle dnia.

Adora Belle przecisnęła się między policjantami.

— Tak, profesorze Flead?

— Znalazłem dla ciebie odpowiedź! Rozmawiałem z kilkoma Umnianami!

— Myślałam, że wszyscy umarli przed tysiącami lat!

— No ale to przecież katedra nekromancji — odparł Flead. — Choć muszę przyznać, że byli odrobinę niewyraźni, nawet jak dla mnie. Mogę dostać całusa? Jeden całus, jedna odpowiedź.

Adora Belle zerknęła na Moista, który wzruszył ramionami. Wydarzenia całkiem mu się wymykały. Nie frunął już, ale dawał się nieść wichurze.

— No dobrze — zgodziła się Adora Belle. — Ale bez języczka.

— Języczek? — westchnął smutnie Flead. — Chciałbym.

Nastąpiło najkrótsze cmoknięcie, lecz widmowy nekromanta się rozpromienił.

— Cudowne — stwierdził. — Czuję się co najmniej o sto lat młodszy.

— Zakończył pan tłumaczenie? — spytała Adora Belle.

I w tym momencie Moist poczuł wibracje gruntu…

— Co? Ach, to… — rzucił Flead. — To te złote golemy, o których mówiłaś…

…a potem kolejne drżenie, dostatecznie mocne, by wywołać uczucie niepokoju w trzewiach…

— …chociaż okazuje się, że to słowo w tym kontekście wcale nie oznacza złotego. Istnieje ponad sto dwadzieścia pojęć, jakie można mu przypisać, ale w tym przypadku, w koniunkcji z pozostałą częścią akapitu, oznacza tysiąc.

Ulica znowu zadrżała.

— Cztery tysiące golemów, jak pewnie wkrótce się przekonasz — stwierdził radośnie Flead. — O, już tutaj są.


* * *

Szły ulicą po sześć w rzędzie, od ściany do ściany, wysokie na dziesięć stóp. Spływała z nich woda i błoto. Miasto dygotało echem ich kroków.

Nie deptały ludzi, ale zwykłe stragany czy powozy rozpadały się w drzazgi pod ich masywnymi stopami. Rozstępowały się, idąc, rozchodziły po mieście, głośno maszerowały bocznymi uliczkami w stronę bram, które w Ankh-Morpork zawsze były otwarte, gdyż nie warto zniechęcać klientów.

Były też konie, może nie więcej niż dwadzieścia w całej kroczącej masie, z siodłami wbudowanymi w glinę grzbietów. Wyprzedzały dwunogie golemy, a każdy mężczyzna, który je zobaczył, musiał pomyśleć: Gdzie mogę takiego zdobyć?

Jeden człekokształtny golem stanął samotny na środku placu Sator, wzniósł pięść jakby w salucie, opadł na kolano i znieruchomiał. Konie czekały przy nim, jakby czekały na jeźdźców.

Pozostałe golemy maszerowały z gromowym łoskotem poza miasto. A kiedy Ankh-Morpork o wielu murach zyskało dodatkowy, poza bramami, zatrzymały się. Jak jeden uniosły zaciśnięte prawe pięści. Ramię przy ramieniu, otaczając miasto, golemy… strzegły. Zapadła cisza.

Na placu Sator komendant Vimes spojrzał na wzniesioną pięść, a potem na Moista.

— Czy jestem aresztowany? — zapytał Moist.

Vimes westchnął.

— Panie Lipwig, nie ma takiego słowa, które by opisywało, kim pan jest.


* * *

Wielka sala narad na parterze pałacu była pełna. Większość obecnych musiała stać. Każda gildia, każda grupa interesów i wszyscy, którzy po prostu chcieli potem mówić, że tam byli, tam byli. Tłum wylewał się na pałacowy dziedziniec i na ulice. Dzieci wspinały się na golema na placu, mimo wysiłków pilnujących go strażników[9].

W blacie stołu tkwił wbity wielki topór. Moist zauważył, że siła uderzenia rozszczepiła drewno. Było jasne, że topór tkwi tutaj od dłuższego czasu, może jako rodzaj ostrzeżenia, może jako symbol. To przecież była narada wojenna, chociaż bez wojny.

— Jednakże otrzymujemy już niezwykle groźne noty od innych miast — poinformował lord Vetinari. — Więc jest to tylko kwestia czasu.

— Dlaczego? — zdziwił się nadrektor Ridcully z Niewidocznego Uniwersytetu, który zdobył miejsce siedzące, zwyczajnie unosząc z niego protestującego użytkownika. — Przecież nic nie robią, tylko stoją dookoła poza murami, tak?

— Rzeczywiście — przyznał Vetinari. — Jest to nazywane agresywną obroną. A ta stanowi praktycznie wypowiedzenie wojny. — Westchnął smutnie: oznaka mózgu redukującego bieg. — Może przypomnę państwu słynną dewizę generała Tacticusa: „Ci, którzy pragną wojny, szykują się do wojny”. Nasze miasto otoczone jest murem stworzeń, z których każde, jak rozumiem, może zostać powstrzymane jedynie machiną oblężniczą. Panna Dearheart… — przerwał, by rzucić Adorze Belle surowy uśmieszek — …była uprzejma sprowadzić do Ankh-Morpork armię zdolną podbić świat, choć z przyjemnością akceptuję jej zapewnienie, że nie miała takiego zamiaru.

— Więc czemu tego nie zrobimy? — odezwał się lord Downey, przewodniczący Gildii Skrytobójców.

— Ach, lord Downey… Tak właśnie myślałem, że ktoś to powie — rzekł Vetinari. — Panno Dearheart? Pani badała te golemy.

— Miałam pół godziny! — zaprotestowała Adora Belle. — I skakałam na jednej nodze, muszę dodać.

— Mimo to jest pani naszym ekspertem. I miała pani pomoc sławnego zmarłego profesora Fleada.

— Cały czas próbował zajrzeć mi pod sukienkę.

— Bardzo proszę…

— Nie mają chemu, do którego mogłabym się dostać — oświadczyła Adora Belle. — Nie ma sposobu, by otworzyć im głowy. O ile potrafimy to określić, wprowadzono im tylko jeden nadrzędny imperatyw, którym jest strzeżenie miasta. I to wszystko. To jest wręcz wyryte w ich glinie.

— Istnieje coś takiego jak obrona uprzedzająca. Można ją uznać za rodzaj „strzeżenia”. Czy w pani opinii, zaatakowałyby inne miasto?

— Nie sądzę. A na jakim mieście chciałby je pan wypróbować, wasza lordowska mość?

Moist zadrżał. Czasami Adora Belle zwyczajnie niczym się nie przejmowała.

— Na żadnym — zapewnił Vetinari. — Dopóki jestem Patrycjuszem, nie będziemy tu mieli żadnego nowego imperium. Dopiero niedawno udało nam się usunąć pozostałości poprzedniego. Profesorze Flead, czy był pan w stanie przekazać im jakiekolwiek instrukcje?

Wszyscy zwrócili głowy ku Fleadowi i jego przenośnemu magicznemu kręgowi, który leżał przy drzwiach — z powodu absolutnej niemożności wciśnięcia go głębiej do sali.

— Co? Nie. Jestem pewien, że rozumiem główne formy umniańskiego, lecz tego na placu nie mogę zmusić, żeby przesunął się choćby o krok. Wypróbowałem wszystkie sensowne rozkazy, ale bez skutku! To wybitnie irytujące. — Machnął laską na doktora Hicksa. — No dalej, przydajcie się na coś! Spróbujemy jeszcze raz!

— Myślę, że potrafiłbym się z nimi porozumieć — rzekł Moist, wpatrując się w topór. Ale jego głos zatonął w ogólnym gwarze i protestach, kiedy niechętni studenci usiłowali wynieść przenośny krąg magiczny na zewnątrz.

Niech tylko się zastanowię dlaczego. Tak… tak. To właściwie… proste. O wiele za proste dla komitetu.

— Jako przewodniczący, Gildii Kupców’ panowie, chciałbym zauważyć że, te stworzenia reprezentują cenną, dla miasta’ siłę roboczą… — oznajmił pan Robert Parker[10].

— Nie ma niewolników w Ankh-Morpork! — zawołała Adora Belle i wskazała Vetinariego palcem. — Zawsze pan to mówił!

Vetinari uniósł na nią brew. Potem przytrzymał tę brew i uniósł drugą. Lecz Adora Belle była nieugięta.

— Panno Dearheart, sama pani tłumaczyła, że nie mają chemu. Nie może ich pani wyzwolić… Postanawiam zatem, że są narzędziami, a że uważają się za sługi miasta, za takich będę ich uznawał. — Uniósł obie dłonie, by uciszyć hałas, po czym kontynuował: — Nie będą sprzedawane i będziemy je dobrze traktować, jak powinno się traktować narzędzia. Będą pracować dla dobra miasta i…

— Nie, to fatalnie zły pomysł!

Biały fartuch przeciskał się przed tłum. Był zwieńczony żółtym sztormowym kapeluszem.

— A pan jest…? — spytał Vetinari.

Osobnik zdjął kapelusz, rozejrzał się i zesztywniał. Jęk wydobył się z jego ust.

— Czy nie jest pan Hubertem Turvy? — spytał Vetinari. Twarz Huberta pozostała maską przerażenia, więc Patrycjusz dodał łagodniejszym tonem: — Czy potrzebuje pan czasu, żeby się zastanowić nad ostatnim pytaniem?

— Ja… dopiero co… usłyszałem… o… — zaczął Hubert. Przebiegł wzrokiem po setkach twarzy wokół siebie i zamrugał.

— Pan Turvy, alchemik finansów? — podpowiedział Vetinari. — Może jest to gdzieś wypisane na pańskim ubraniu?

— Chyba mogę pomóc — oświadczył Moist i używając łokci, przecisnął się do onieśmielonego ekonomisty. — Hubercie — rzekł, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Ci ludzie są tutaj, ponieważ chcą wysłuchać twojej zadziwiającej teorii, która wykazuje niecelowość wykorzystywania siły roboczej nowych golemów. Nie chcesz ich chyba zawieść? Wiem, że rzadko spotykasz się z ludźmi, ale wszyscy tu słyszeli o twoich znakomitych osiągnięciach. Czy pomożesz im zrozumieć to, co przed chwilą wykrzyczałeś?

W umyśle Huberta narastający strach przed tłumem został pokonany pragnieniem, by głosić wiedzę nieświadomym, która to grupa obejmowała wszystkich oprócz niego. Złapał się za klapy surduta i odchrząknął.

— No cóż, problem polega na tym, że w kategorii siły roboczej golemy są w stanie wykonać dziennie pracę stu dwudziestu tysięcy ludzi.

— Pomyślcie, ile mogą zrobić dla miasta! — wykrzyknął pan Cowslick z Gildii Mechaników.

— No tak. Przede wszystkim pozbawią pracy sto dwadzieścia tysięcy ludzi — odparł Hubert. — Ale to dopiero początek. Nie potrzebują jedzenia, ubrania ani mieszkań. Większość ludzi wydaje swoje pieniądze na żywność, schronienie, odzież, rozrywki oraz, nie najmniejszą część, na podatki. Na co wydałyby je golemy? Popyt na wiele produktów by spadł, co skutkowałoby wzrostem bezrobocia. Albowiem kluczowa jest cyrkulacja. Pieniądze krążą, po drodze generując bogactwo.

— Twierdzi pan, mam wrażenie, że te stwory zmienią nas w żebraków — zdziwił się Vetinari.

— Nastąpią… trudne czasy — przyznał Hubert.

— A więc jaki kierunek działań pan proponuje, panie Turvy?

Hubert był wyraźnie zaskoczony.

— Nie wiem, sir. Nie wiedziałem, że mam także znaleźć rozwiązanie.

— Dowolne inne miasto napadłoby na nas, gdyby zdobyło te golemy — oświadczył lord Downey. — A przecież o ich miejsca pracy nie musimy się martwić, prawda? Może więc warto przedsięwziąć jakieś niewielkie podboje?

— Może stworzyć niewielką imperietkę? — mruknął kwaśno Vetinari. — Wykorzystamy naszych niewolników, by kreować następnych niewolników? Ale czy chcemy zbrojnie zmierzyć się z całym światem? Najlepsze, na co można wtedy liczyć, to że niektórzy z nas przeżyją. Najgorsze, to że zwyciężymy. Zwyciężymy i zgnijemy. Taką lekcję daje nam historia, lordzie Downey. Czy nie jesteśmy dostatecznie bogaci?

To wzbudziło nową erupcję zgiełku.

Moist wymknął się niezauważony, przecisnął się przez zwarty tłum i dogonił doktora Hicksa z zespołem. Nadal przebijali się z powrotem do golema.

— Mogę iść z wami? — poprosił. — Chcę coś wypróbować.

Hicks skinął głową. Ale kiedy przenośny krąg został wywleczony na ulicę, uprzedził:

— Wydaje mi się, że panna Dearheart próbowała już wszystkiego.

Profesor był zachwycony.

— Jest coś, czego nie próbowała. Może mi pan wierzyć. A skoro już o tym mowa, kim są ci chłopcy, którzy trzymają płachtę?

— Moi studenci — odparł Hicks, starając się ustabilizować krąg.

— I chcą studiować nekro… znaczy, komunikację post mortem? Czemu?

— Najwyraźniej pomaga w kontaktach z dziewczętami. — Hicks westchnął.

Dały się słyszeć ciche parsknięcia.

— W katedrze nekromancji? Jakie dziewczęta mogą tam poznać?

— Nie, to dlatego, że po dyplomie mogą nosić czarną szatę z kapturem i pierścień z czaszką. O ile pamiętam, któryś z nich użył określenia „magnes na laski”.

— Ale przecież magom nie wolno się żenić!

— Małżeństwo? — zdziwił się Hicks. — Nie sądzę, żeby myśleli o małżeństwie.

— Za moich czasów nigdy nie myśleliśmy! — zawołał Flead, potrząsany intensywnie na przeciąganym przez ciżbę kręgu. — Hicks, mógłbyś porazić niektórych tutaj Czarnym Płomieniem? Przecież jesteś nekromantą, na siedem piekieł! Nie powinieneś być uprzejmy! Teraz, kiedy zobaczyłem, co się dzieje, będę chyba musiał spędzać w katedrze o wiele więcej czasu!

— Mogę prosić pana na słówko, doktorze? — szepnął Moist do Hicksa. — Chłopcy przecież sami sobie poradzą. Niech pan im powie, żeby nas dogonili przy wielkim golemie.

Ruszył naprzód szybkim krokiem i nie zdziwił się, widząc, że Hicks podbiega, by go dogonić. Wciągnął właściwie-nie-nekromantę pod osłonę bramy.

— Ufa pan swoim studentom? — zapytał.

— Oszalał pan…?

— Chodzi o to, że mam plan, jak rozwiązać ten problem. Jednak jego wadą jest to, że profesor Flead nie będzie już dostępny w katedrze.

— Niedostępny to znaczy…?

— Niestety, nie zobaczy pan go już nigdy — wyjaśnił Moist. — A wiem, że będzie to ciężki cios.

Hicks zakaszlał.

— Ojej… W ogóle nie będzie w stanie wrócić?

— Myślę, że nie.

— Jest pan pewien? — upewnił się Hicks z wielką ostrożnością. — Żadnej możliwości?

— Praktycznie żadnej.

— Hm… Cóż, rzeczywiście będzie to prawdziwy cios…

— Ciężki cios. Bardzo ciężki — zgodził się Moist.

— Nie chciałbym, oczywiście, żeby… coś mu się stało.

— Absolutnie. Absolutnie. — Moist usiłował się nie roześmiać.

Nam, ludziom, naprawdę świetnie wychodzi takie pokrętne myślenie, uznał.

— No i przecież miał swoje dobre okresy, trudno ukryć.

— Dwa, jeśli się chwilę zastanowić.

— Ale czego pan od nas oczekuje? — zapytał Hicks, słysząc już dalekie wrzaski profesora strofującego studentów.

— O ile mi wiadomo, istnieje coś takiego jak… insorcyzm?

— Nie wolno nam tego wykonywać! To całkowicie sprzeczne z regułami uniwersytetu!

— Wie pan, noszenie czarnej szaty i pierścienia z czaszką do czegoś zobowiązuje, prawda? Pańscy poprzednicy przewróciliby się w swoich ciemnych trumnach, gdyby wiedzieli, że nie chce się pan zgodzić na tę drobną niegrzeczność, którą mam na myśli…

I Moist w jednym zdaniu wytłumaczył, o co mu chodzi. Głośniejsze krzyki i przekleństwa wskazywały, że przenośny krąg jest już niemal przy nich.

— A więc, doktorze? — spytał Moist.

Po twarzy doktora Hicksa przemknęło złożone spektrum min.

— No, przypuszczam…

— Tak, doktorze?

— No, to jakby wysłać go do raju, prawda?

— Otóż to! Sam bym tego lepiej nie ujął!

— Każdy mógłby to ująć lepiej od tego pozera! — zawołał Flead tuż za nim. — Katedra mocno się stoczyła od moich czasów, a on do tego dopuścił! No ale zobaczymy, co da się z tym zrobić.

— Ale zanim pan zobaczy, profesorze, muszę porozmawiać z golemem — powiedział Moist. — Czy może pan dla mnie tłumaczyć?

— Mogę, ale nie chcę — burknął Flead.

— Ale wcześniej starał się pan pomóc pannie Dearheart!

— Ona jest atrakcyjna. Dlaczego miałbym dzielić się wiedzą, której zdobycie zajęło mi setkę lat?

— Bo w pałacu są durnie, którzy chcą wykorzystać te golemy i rozpocząć wojnę.

— W ten sposób zmniejszy się liczba durniów!

Przed nimi tkwił teraz samotny golem. Nawet kiedy klęczał, jego twarz znajdowała się na poziomie oczu Moista. Głowa odwróciła się i spojrzała na niego bez wyrazu. Za to strażnicy wokół patrzyli z głęboką podejrzliwością.

— Chcemy tu przeprowadzić niewielkie działania magiczne, panowie — poinformował Moist.

Dowodzący strażnikami kapral wyglądał, jakby ten plan nie zyskał jego aprobaty.

— Mamy go pilnować — odparł, spoglądając na czarne szaty i migoczącego profesora Fleada.

— Nie szkodzi, możemy działać zza kordonu. Zostańcie, oczywiście, jestem pewien, że nie ma wielkiego ryzyka.

— Ryzyka? — zaniepokoił się kapral.

— Choć może lepiej by było, gdybyście się rozstawili i nie dopuszczali tu gapiów — ciągnął Moist. — Nie chcielibyśmy przecież, żeby coś się przytrafiło przypadkowym osobom. Gdybyście może odsunęli tłum na jakieś pięćdziesiąt sążni…

— Kazali nam stać tutaj — odparł kapral. Zmierzył Moista badawczym wzrokiem i zniżył głos. — Pan chyba jest naczelnym poczmistrzem?

Moist rozpoznał to spojrzenie i ten ton. No to dalej…

— Rzeczywiście — przyznał.

Strażnik ściszył głos jeszcze bardziej.

— No więc, tego… Nie ma pan przypadkiem jakiegoś niebieskiego…

— W tym nie mogę pomóc — przerwał mu szybko Moist, sięgając do kieszeni. — Ale całkowitym przypadkiem mam tutaj bardzo rzadki dwudziestopensowy kapuścianozielony z bardzo zabawnym „błędem”, który w zeszłym roku wywołał sporo zamieszania, o ile pan pamięta. To jedyny, jaki jeszcze pozostał. Cenny egzemplarz.

W jego dłoni pojawiła się mała koperta. I błyskawicznie zniknęła w kieszeni kaprala.

— Nie możemy pozwolić, żeby coś się przytrafiło przypadkowym osobom. Lepiej odsuńmy ich na jakieś pięćdziesiąt sążni do tyłu!

— Bardzo rozsądnie — pochwalił Moist.

Po kilku minutach miał już cały plac dla siebie — strażnicy szybko zrozumieli, że im dalej odepchną gapiów od zagrożenia, tym dalej od rzeczonego zagrożenia znajdą się sami.

A teraz, pomyślał Moist, Chwila Prawdy. Chociaż w miarę możliwości lepsza byłaby Chwila Wiarygodnych Kłamstw, jako że ludziom one bardziej odpowiadają.

Umniańskie golemy były większe i cięższe od tych, które spotykało się w mieście, ale były piękne. Oczywiście, że tak — prawdopodobnie zbudowały je golemy. Twórcy dali im pozór mięśni oraz spokojne, smutne oblicza. Jednak w ciągu ostatniej mniej więcej godziny, mimo obecności straży, kochane dzieciaczki z miasta zdołały temu golemowi domalować czarny wąs.

No… dobra. Teraz profesor…

— Niech pan powie, profesorze, podoba się panu bycie martwym? — zapytał Moist.

— Podoba się? A co tu jest do podobania, głupku jeden? — warknął Flead.

— Nie ma pan wiele rozrywek, co?

— Młody człowieku, słowo „rozrywka” w ogóle nie ma zastosowania do egzystencji pozagrobowej.

— I dlatego kręci się pan w pobliżu katedry?

— Oczywiście! Pewnie, dzisiaj kierują nią amatorzy, ale jednak stale coś się odbywa.

— Pewnie, pewnie. Tylko zastanawiam się, czy ktoś o pańskich… zainteresowaniach nie czułby się lepiej w miejscu, gdzie stale czegoś ubywa.

— Nie rozumiem, co pan ma na myśli.

— Niech pan powie, profesorze, czy słyszał pan o klubie Różowego Kociaka?

— Nie, nie słyszałem. Ale koty w obecnych czasach nie są zwykle różowe, prawda?

— Rzeczywiście? Może jednak opowiem panu o klubie Różowego Kociaka — zaproponował Moist. — Proszę nam wybaczyć, doktorze Hicks…

Gestem odesłał Hicksa, który mrugnął porozumiewawczo i poprowadził swoich studentów w tłum gapiów. Moist objął Fleada za widmowe ramiona. Trochę niewygodnie było trzymać tam rękę bez żadnych materialnych ramion, które podtrzymywałyby ciężar, ale w takich sytuacjach styl jest najważniejszy.

Popłynęły gorączkowe szepty. Po chwili Flead zapytał:

— To znaczy, że jest… sprośny?

Sprośny, powtórzył w myślach Moist. On naprawdę jest stary.

— O tak. Powiedziałbym nawet, że prowokujący.

— A one pokazują swoje… kostki? — Fleadowi błysnęły oczy.

— Kostki… — powtórzył Moist. — Tak, tak. Rzeczywiście, jestem pewien, że pokazują. — Na bogów, jęknął w duchu, ale aż tak stary?!

— Cały czas?

— Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nigdy ich nie zakrywają. A czasami kręcą się na drągu głową w dół. Może mi pan wierzyć, profesorze, dla pana nawet wieczność może nie wystarczyć.

— A pan chce tylko, żebym przetłumaczył kilka słów?

— Niewielki zestaw instrukcji.

— Potem będę mógł iść?

— Tak!

— Daje pan słowo?

— Może mi pan wierzyć. Wytłumaczę to tylko doktorowi Hicksowi. Chyba trzeba go będzie przekonać.

Moist przeszedł do grupki ludzi, którzy wcale nie byli nekromantami. Reakcja postmortemalnego komunikatora okazała się inna, niż się spodziewał. Pojawiło się wahanie.

— Nie jestem pewien, czy słusznie postępujemy, wypuszczając go w klubie tańca na drągu — oświadczył z powątpiewaniem Hicks.

— Nikt go nie zobaczy. A dotykać nie może. Oni tam bardzo pilnują niedotykania, jak słyszałem.

— No tak. Przypuszczam, że będzie mógł tylko wlepiać wzrok w młode kobiety.

Studenci chichotali.

— Co z tego? Płacą im za to, żeby wlepiać w nie wzrok — odparł Moist. — To zawodowe wlepki. We wlepiającym lokalu. Dla wlepiaczy. A sam pan słyszał, co się dzieje w pałacu. Nim minie dzień, możemy się znaleźć w stanie wojny! Czy pan im wierzy? A mnie może pan wierzyć.

— Często używa pan tej frazy, panie Lipwig — zauważył Hicks.

— Co z tego? Jestem bardzo wiarygodny. Gotowi? Trzymajcie się z tyłu, dopóki was nie zawołam, a potem możecie go zabrać na miejsce ostatniego spoczynku.


* * *

W tłumie byli ludzie z ciężkimi młotami. Niełatwo rozbić golema, jeśli on sam tego nie chce, ale lepiej wyprowadzić je stąd możliwie szybko.

Prawdopodobnie się nie uda. To zbyt proste. Lecz Adora Belle to przeoczyła, a profesor Flead także. Kapral, tak mężnie powstrzymujący teraz gapiów, pewnie by nie przeoczył, bo przecież chodziło o rozkazy, ale nikt go nie pytał. A wystarczyło się chwilę zastanowić.

— No chodź tu, młodzieńcze! — zawołał Flead, wciąż w miejscu, gdzie zostawili go nosiciele. — Bierzmy się do rzeczy, co?

Moist nabrał tchu.

— Niech mi pan powie, jak będzie po umniańsku „Słuchaj mnie i tylko mnie. Sformujcie szeregi po cztery i odmaszerujcie dziesięć mil od miasta w kierunku osiowym. Idźcie powoli”.

— Hi, hi… Chytrus z pana, panie Lipstick! — zawołał Flead z głową wypełnioną kostkami. — Ale to się nie uda, wie pan. Już tego próbowaliśmy.

— Potrafię być przekonujący.

— Nic z tego nie będzie, mówię. Nie znalazłem ani jednego słowa, na które by reagowały.

— No cóż, profesorze, tu nie chodzi o to, co się mówi, ale jak się mówi. Prawda? Wcześniej czy później to zawsze kwestia stylu.

— Ha! Dureń z ciebie, młody człowieku!

— Myślałem, że zawarliśmy umowę, profesorze. Będę też potrzebował kilku innych wyrażeń. — Spojrzał na konie-golemy, nieruchome jak posągi. — Jedna z fraz, jaka bardzo mi się przyda, to odpowiednik „Szybciej”, a skoro już przy tym jesteśmy, to także „Wio”. A może woli pan wrócić do miejsca, gdzie nigdy nie słyszeli o tańcu na drągu?

Загрузка...