Znalezisko

Jakub Wędrowycz ocknął się niespodziewanie. Spojrzał na swoje przedramię. W szarym blasku świtu widział wyraźnie, że czarna szczecina porastająca jego łapy nastroszyła się jak u dzikiego zwierza. Jasna cholera – mruknął – znowu się zaczyna… Pociągnął łyk karbidówki. Przeciągnął się, ale jeszcze nie wstawał. Żal mu było opuszczać ciepły dołek wygnieciony w sienniku. Nad głową brzęczały mu sennie muchy. Wyciągnął rękę spod kożucha, którym był nakryty i w zadumie poskrobał się w ciemię. – Cholera – powtórzył. – Przecież przez ostatnie 50 lat był spokój… Powoli zmęczenie wzięło górę i egzorcysta zasnął.


Cadyk Mojsze Apfelbaum stał na lotnisku im. Kennedy'ego w Nowym Jorku. Przymknął oczy. Szukał informacji. Mrowienie skóry było tak silne, że ledwo mógł wytrzymać. Wreszcie otworzył oczy. – Dokąd teraz – rzucił pytanie w przestrzeń. Jak do tej pory znaki doprowadziły go na lotnisko. Nie wątpił, że wskażą mu dalszą drogę… Koło niego zatrzymała się kobieta z walizką na wózku. Do rączki bagażu przyczepiony miała kwit. Kilka cyfr, dla laika jedynie numer lotu, dla znawcy matematyki sefiriotycznej bezcenna wskazówka. Wytrenowany w tajnikach kabały umysł natychmiast podstawił pod cyfry odpowiednie litery alfabetu.Polska – odczytał półgłosem. Zsumował wszystkie cyfry i gwizdnął cicho przez zęby. Dwójka. Niebezpieczeństwo. Podszedł do kontuaru. – Chciałbym się dostać do Polski – powiedział, kładąc na ladzie platynową kartę kredytową. – Jest lot do Warszawy, ale za dwadzieścia minut. wyjaśniła dziewczyna. – Nie zdąży pan przejść odprawy bagażowej. – Nie mam bagażu.


Punkt ósma rano otworzyłem furtkę w płocie zabezpieczającym teren wykopalisk. Przed sobą miałem ulicę Lwowską. Ruscy, Ukraińcy i Białorusini przewalali się popękanymi chodnikami na trasie dworzec PKS – centrum miasta. Ciągnęli za sobą torby wypełnione wszelakim przeszmuglowanym dobrem – papierosami i spirytusem. Snuła się za nimi woń jaśminowej wody kolońskiej, tandetnych perfum, dziegciu i juchtowej skóry. Kolejny piękny, lipcowy dzień. Studenci pojawili się po chwili, wchodzili na teren, niepewnie popatrując w moją stronę. Część usiadła na stosikach cegieł. Liczyłem ich wzrokiem. Wreszcie przybyła cała dwunastka. – W szeregu zbiórka – huknąłem nieoczekiwanie. Przestraszyli się i zdezorientowani usiłowali wykonać polecenie. Wreszcie jakoś się ustawili. Popatrzyłem na nich ciężko, z wystudiowaną nienawiścią.Nazywam się magister Tomasz Olszakowski – powiedziałem – i przez najbliższy miesiąc będę waszym kierownikiem. Oznacza to, że macie wykonywać moje polecenia. Wszelkie polecenia i to natychmiast. Za uchybienia będę bez litości wlepiał punkty karne. Kto zbierze 15, wylatuje z praktyk. Czy to jasne? Mruknęli coś ni to potakująco, ni to zaczepnie.Jest godzina ósma siedemnaście. Mieliście się tu stawić na ósmą. Zostaniecie dziś za karę pół godziny dłużej.Od jutra za każdą minutę spóźnienia będzie jeden punktkarny. Wpatrywali się w ziemię. A więc udało mi się ich skutecznie przestraszyć. Cóż, ze studentami archeologii, zwłaszcza tymi przybyłymi z Warszawy, tak trzeba. Jeśli się na początku nie huknie, później nie chcą pracować…Spocznij – mruknąłem nieco już łagodniej. – Czy ktoś z was był już wcześniej na wykopaliskach? Pokręcili przecząco głowami.To dobrze, jest szansa, że nie staliście się jeszcze alkoholikami – mruknąłem bardziej do siebie niż do nich. A zatem parę słów na początek o miejscu, w którym sięznajdujemy. To parcela miejska przy ulicy Lwowskiej.Gdyby ktoś nie pamiętał, jesteśmy w Chełmie – dodałem złośliwie. – A więc ulica Lwowska została wytyczona jako podmiejska prawdopodobnie w XVII wieku. Sprawdzenie tej informacji będzie między innymi naszym zadaniem.Od strony ulicy – wskazałem, resztki cegieł pozostawione przez ekipę rozbiórkową – stała niewysoka, dwu lub trzypiętrowa kamieniczka. Zbudowano ją w XVIII lub XIXwieku. Domy przy ulicy były podpiwniczone, z piwnic mogły być przebite przejścia do słynnych, chełmskich podziemi kredowych. W ciągu najbliższego miesiąca wykonać musimy odgruzowanie tych piwnic, następnie przekopiemy cały ten kawałek aż do płotu – wskazałem im glinę, na której staliśmy – to około 400 metrów kwadratowych… To po czterdzieści na każdego – zauważył student z żółtymi włosami. Wyglądały na farbowane. Paskudna gęba, trzeba będzie zwrócić na niego uwagę. – Jak sądzę archeologiczny calec – czyli warstwa nietknięta przez człowieka znajduje się około półtora metra pod nami – powiedziałem ze sztucznym spokojem – co oznacza, że przekopać będziecie musieli po około 60 metrów sześciennych na osobę. Mam nadzieję, że poważnie podejdziecie do tego zadania, bo w razie niewypełnienia planu, nikt z was nie dostanie zaliczenia praktyk… – To chyba niemożliwe – zauważył ten w kowbojskimkapeluszu. Przez ramię miał przerzuconą skórzaną torbę.Ależ możliwe panie Indiana Jones – powiedziałem i wy to wykonacie… Albo zdechniecie. Tu macie identyfikatory – rzuciłem im tekturowe pudełko – przypinać nawidocznym miejscu, najlepiej po lewej stronie piersi. Byli na tyle przestraszeni, że żaden się nie roześmiał. Bardzo dobrze. – Narzędzia są w szopie – wskazałem małą, drewnianą komórkę. – Obok macie kibel, drzwi zaopatrzone sąw zatrzask. Jeśli któryś będzie siedział w środku dłużej niż dwie minuty, zostanie zablokowany. Oczywiście go wypuszczę, ale zainkasuję trzy punkty karne. – Dobra – odezwał się Indiana, wyjmując z torby ładny pędzelek do odkurzania znalezisk – to od czego mamy zacząć? – Łopaty w dłoń, zjechać mi cały teren plantem, dziesięć centymetrów – poleciłem. – Potem doczyścicie to grackami i narysujemy. Ziemię na taczki i wsypywać tam – wskazałem kąt podwórza – potem koparka zabierze. No, na co czekacie? – rzuciłem spojrzeniem jak cegłą. Pobiegli po łopaty. Wziąłem w dłoń listę uczestników i za pamięci przy każdym nazwisku wpisałem punkty karne. Pięć minut później przeszedłem się pomiędzy nimi. Skrobali ziemię z zapałem, tyle że zupełnie nieprawidłowo… Wyjąłem łopatę z ręki Jonesa.Popatrzcie na mnie i postarajcie się zapamiętać, bo niebędę powtarzał – huknąłem. – Prowadzimy płasko, podcinając warstwę ziemi i lekkim ruchem odrzucamy ją do przodu. Potem przesuwamy się krok i znowu… Rozumiecie? Pokiwali głowami. Podszedłem do jednego. Miał mocno zarysowane wały nadoczodołowe i lekko się garbił. – Ty, neandertalczyk, punkt karny.

– Za co? – tak się przestraszył, że nawet nie obraził się za tego neandertalczyka. – Brak znajomości podstawowego sprzętu archeologicznego! – zawyłem. – To co trzymasz w ręce, to szpadel, a nie łopata…

– O, a czym to się różni?Faktycznie neandertalczyk.

– Porównaj z narzędziami kolegów i sam zgadnij!Wycofałem się w cień szopki i usiadłem na krzesełku. Z zadowoleniem patrzyłem, jak skrobią ziemię. Minęła godzinka, gdy ten z żółtymi włosami wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i wsadziwszy jednego do ust, zajarał. Ty blondas! – huknąłem na niego. – Pięć punktów karnych! Za co?jęknął.

– Sabotaż! wrzasnąłem ochoczo.

– Jak to sabotaż? – przeraził się. Popiół z papierosa może zakłócić wyniki analizy radiowęglowej – wyjaśniłem z sadystycznym uśmieszkiem. Znalezisko Skrajny idiotyzm, ani kawałek drewna stąd nie trafi na badania radioizotopu C14, ale skąd mieliby o tym wiedzieć studenci pierwszego roku? Nienawidziłem palenia papierosów… O jedenastej zarządziłem czterominutową przerwę śniadaniową.


Jakub siedział na ławie, przed domem. Dziwne mrowienie ustąpiło, ale on wiedział, że to tylko na jakiś czas… Przymknął oczy. 1942 rok, Chełm ulica Lwowska. Dom cadyka Aarona Goldberga. Młody Jakub stoi po drugiej stronie ulicy. Esesmani wyłamują drzwi. Przyszły egzorcysta wie, co stanie się za chwilę. Trzask pękającego drewna. Sześciu wpada do środka. Tupot podkutych buciorów na kafelkach podłogi. Trzask drzwi prowadzących na wewnętrzne podwórko. Dziki skowyt hitlerowców pozbawianych kończyn potężnymi szarpnięciami rąk… Ich kumple czekający na ulicy wpadają do środka. Wybucha dziki tumult. Przez okno, wybijając szybę, wylatuje oderwana głowa w hełmie. – Rozwalcie to – krzyczy po niemiecku dowódca. Długie serie z broni maszynowej, eksplodują granaty, jeden, drugi, piąty… Rozpryskują się szyby. Pękają mury… I nagle zapada cisza. Słychać tylko tupot patrolu nadbiegającego z góry, ulicą. W wyłamanych drzwiach pojawia się jeden jedyny esesman. Lewą ręką podtrzymuje kikut prawej. Stracił dłoń… Brakuje mu połowy szczęki. Mózg z cichym plaśnięciem wysuwa się z pękniętej głowy i upada pod jego nogi. Niedoszły zdobywca świata przewraca się na chodnik. Nowo przybyli zaglądają ostrożnie do środka, a potem wrzucają granaty przez okna. Podłogi z łoskotem zapadają się do piwnic. Pękają ściany, sufit osuwa się na gruzowisko… Jeszcze przez chwilę, w powietrzu, unosi się biały, kredowy pył… A potem zapada świdrująca w uszach cisza. Jakub cofa się głębiej w bramę, w zbawczy cień. Niemcy rozglądają się po ulicy, szukając świadków masakry. Na szczęście nie widzą go… Ocknął się jakby z głębokiego snu. Wtedy na Lwowskiej czuł to nieznośne mrowienie, czuł włoski prostujące się na przedramionach. Czuł ten ohydny lęk podchodzący do gardła. Zanim nadbiegli ci z góry, widział przez chwilę sylwetkę sunącą przez zasnute dymem wnętrze domu. I wie, że do końca życia nie zapomni tego widoku. Mrowienie nasila się. Pora jechać. Zostawić nastawiony w piwnicy zacier, zostawić suszący się na strychu kukurydziany słód. Jakub pociągnął jeszcze jeden maleńki łyczek bimbru. Tylko tyle, by odpędzić od siebie dominujące przeczucie zagłady.


Po przerwie zebrałem całą grupę w północnej części podwórza, przy płocie oddzielającym nas od ulicy. – Skupcie się – powiedziałem. – Jak widzicie, mamy tu zarys ścian budynku… – To fundament? – zapytał neandertalczyk.

– Nie, to ściany zachowane na poziomie około 20 centymetrów nad ziemią – wyjaśniłem. – Fundament jest niżej. Jak widzicie, po tej stronie poniewiera się cała masa odłamków gruzu i kredowych bloków, z których wzniesiono ściany – wskazałem podwórko nieistniejącego domu. – To kawałki, które poupadały tam, gdy budynek się walił – zauważył Jones – a tu w środku jest jednolite zasypisko… – Właśnie – potwierdziłem. – Tu w środku nie będzie żadnych warstw kulturowych. To po prostu piwnica zawalona resztkami domu, który na nią runął. Zaczniemy od wybrania całego tego rumowiska. Odsłonimy aż do podłogi. Może nawet coś uda się tam znaleźć… Jakieś graty, które zostały zasypane. Może nawet rytualne judaica… Ale specjalnie na to bym nie liczył. Nie wiem, jak to się stało, że ten dom uległ zniszczeniu, ale przypuszczam, że po prostu w czasie wojny trafiła tu bomba… Tak czy inaczej, zdejmiemy niwelacje na tym poziomie, a następnie te dwa, czy trzy metry niżej… Wspomnienie o skarbach było bardzo sprytnym posunięciem. Gwarantowało, że ze zdwojoną uwagą będą patrzyć na wybierany gruz, dzięki czemu rosła szansa, że nie przeoczą niczego ciekawego… Zabraliśmy się do roboty. Połowa wyciągała kamienie rękami, reszta wywoziła taczkami na hałdy. Zarządziłem zmiany co pół godziny. Słońce stało wysoko i przygrzewało coraz ostrzej, więc wysłałem dwie dziewczyny po wodę mineralną. Kreda była lekko wilgotna, brudziła dłonie na biało. Zapewne, pierwotnie mury budynku wzniesiono z kamiennych bloczków spajanych gliną, zamiast wapnem. Gdzieniegdzie w gruzie leżały kawałki desek.Dziwne to jakieś – mruknął blondas, podnosząc jedną niech pan zwróci uwagę, szefie… – podał mi. Na desce widać było ślad osmalenia układający się wyraźnie we wzór liścia paproci.To ślad jaki zostawia trotyl – wyjaśniłem. – Ktoś to wysadzał w powietrze albo wybuchła tu bomba. Ewentualnie granat – wygrzebałem z gruzu zardzewiały kawałek metalu. – Proszę o uwagę. Znieruchomieli natychmiast. Dobrze ich wytresowałem.Czy ktoś z was domyśla się, co to jest?Pokazałem znalezisko. Milcząc, pokręcili głowami.

– To łyżka od granatu – powiedziałem. – Fakt, że tu leży, zmusza nas do zwiększenia ostrożności. Patrzcie uważnie na to, co wygrzebujecie, mogą tu być niewypały. Pokiwali głowami i ostrożnie znowu wgryźli się w głąb. Bryły kredy były coraz większe. Można się w nich było domyślać kawałków ścian zwalonych eksplozją.


Cadyk Mojsze wysiadł z pekaesu, na dworcu autobusowym, w Chełmie. Mrowienie znikło. A to znaczyło, że znalazł się na miejscu. Rozejrzał się bezradnie. Miasto przypominało jeden, wielki plac targowy. Ulicą Lwowską ciągle przetaczały się tabuny ludzi. Szukał znaków. Patrzył na tablice rejestracyjne jadących ulicą samochodów. Jesteś. Miejsce. Tutaj – informowały go obojętnie.

– Czy jestem za wcześnie? – zapytał. Przeskakujące na świetlnym zegarze cyfry. Za wcześnie…

– Kuźwa nie lubię takich, oj nie lubię – mruczał do siebie Jakub. Autobusem trzęsło, podskakiwał na wybojach.Jechał powoli, a przecież miasto zbliżało się w przerażającym tempie. – A może sobie odpuścić? – zamyślił się. Nie, nie wolno. Obiecał przecież kiedyś, że będzie sprawy pilnował.


Koło południa oczyściliśmy z grubsza zarys ruin. Od strony ulicy znajdowały się dwa, spore pomieszczenia, być może pełniące pierwotnie funkcję sklepu. Rozdzielał je korytarz. Z niego wchodziło się do dwu kolejnych pomieszczeń i na podwórze. Wszystkie cztery pokoje zapadły się wraz z podłogami do piwnic, ale posadzka korytarza wyłożona niebieskimi płytkami z kamionki, wytrzymała. Odsłonili ją na prawie całej długości, tylko gdzieniegdzie pozostały kupki kredowego gruzu. Jedna z nich zwróciła moją uwagę.Indiana Jones doczyść tu swoim pędzelkiem – wskazałem dziwną, nieregularną plamę. W pokojach studenci zagłębili się, mniej więcej, na metr poniżej poziomu gruntu. Stanąłem na resztce ściany i zrobiłem z góry zdjęcie. W sumie nie było tu absolutnie nic ciekawego, ale dokumentacja musi być… Nieoczekiwanie dobiegł mnie dziwny odgłos. Odwróciłem się gwałtownie i omal nie spadłem z muru. Jones odskoczył kilka kroków i rzygał prosto do jednej z piwnic. Był zupełnie zielony na twarzy. – Co się stało? – podszedłem i delikatnie położyłem mu dłoń na ramieniu. – Trup – wyjęczał i znowu zwymiotował.

– Jeden punkt karny za zanieczyszczanie stanowiska archeologicznego – powiedziałem ciepło. Podszedłem do kupki ziemi i podniosłem porzucony przez niego pędzel. Ostrożnie omiotłem pył. Faktycznie pod warstwą gruzu leżała zgnieciona, ludzka czaszka. Wyjąłem z kieszeni szpachelkę i zacząłem odsłaniać resztę szkieletu. Studenci porzucili pracę i obstąpili mnie kołem. Koło czaszki znalazłem kawałek sparciałej skóry i fragmenty materiału. Resztki wojskowej czapki?Ktoś widocznie stał w tym miejscu i przygniótł go walący się sufit – wyjaśniłem. – No cóż, nieprzyjemne znalezisko, ale takie rzeczy się znajduje. Ochotnik do pomocy… Blondas przykucnął koło mnie.Odsłaniaj tam – wskazałem mu dłonią.Kości ramion i reszki butówSufit złamał mu kręgosłup i podwinął nogi równolegle do pleców – powiedziałem – mówiąc obrazowo, gośćzłożył się jak scyzoryk, tylko w drugą stronę. – Zginął namiejscu, więc przynajmniej nie cierpiał… Urwałem. Wprawne oko spostrzegło w rumowisku kawałek zaśniedziałego metalu.Zresztą, należało się sukinsynowi – podniosłem i pokazałem im małą, srebrną, trupią czaszkę. – To jakiś esesman – wyjaśniłem.Mamy problem – powiedział blondas.Spojrzałem.

– Wszyscy w tył – wrzasnąłem. Hitlerowiec przygnieciony sufitem trzymał w zaciśniętej dłoni granat. Łyżka nadal opleciona kośćmi palców niebezpiecznie odskoczyła od korpusu. Na palcu drugiej ręki, jak pierścionek, rdzawą barwą odznaczała się wyrwana zawleczka.W tył – poleciłem raz jeszcze. Cofnęli się znowu kilka kroków. Wyjąłem z kieszeni komórkę i zadzwoniłem do jednostki saperów. Godzina przerwy – zakomenderowałem. – Możecie połazić sobie po mieście – a za to zostaniecie godzinę dłużej po robocie… – obdarzyłem ich promiennym uśmiechem. Rozeszli się, został tylko Indiana.

– Dlaczego nie wybuchło wtedy? – zapytał.

– Wyrwał zawleczkę i chciał cisnąć granatem. W tym momencie solidny kawał muru przydzwonił mu w czachę, rozbijając ją i uszkodził mózg. Najwidoczniej palce w śmiertelnym skurczu zacisnęły się wokół… Strop przygniótł go, a przy okazji ręka została przywalona tak, żełyżka nie mogła wystarczająco odskoczyć. Nawet po kilku dniach, gdy ustąpiło stężenie pośmiertne – dodałem.

– Często znajduje się takie rzeczy"? – zapytał.

– Nie, nie tak często – powiedziałem – ale tu mogą się trafić. To były budynki żydowskie, a w wojnę jak wiesz… Kiwnął głowa.

– Nie przejmuj się, przywykniesz… A co od rzygania,każdemu może się zdarzyć za pierwszym razem… – Ciekawe, po co chciał rzucać granatem wewnątrz budynku – zauważył student. – Może planował wrzucić go do piwnicy, aby pozabijać tych którzy się w niej ukryli – zasugerowałem. – A może chciał zburzyć szopki, gdzieś w ogrodzie – wskazałem pustą część parceli. – Trudno powiedzieć. Faktycznie dziwne znalezisko. Saperzy przyjechali i zabrali granat. Studenci wrócili pięć minut przed czasem.Kopiemy dalej – poleciłem. Odsłoniłem z Jonesem i blondasem cały szkielet. Założyliśmy siatkę sznurków ciągniętych co 50 centymetrów. Narysowaliśmy na papierze milimetrowym dokładny rysunek dokumentacyjny. Wreszcie zebraliśmy do pudła kości, guziki od munduru, klamrę od pasa i pozostałe drobiazgi. Na lekko zaśniedziałej blaszce identyfikacyjnej dało się jeszcze odczytać nazwisko esesmana.

– I co z tym dalej będzie? – zapytał blondas, gdy schowałem pudełko do komórki. – Skontaktuję się z Czerwonym Krzyżem – wyjaśniłem – podam jego nazwisko. Jeśli żyje jeszcze jakaś jego rodzina, to może zechcą zabrać sobie zwłoki. Jeśli nie, to trafi do instytutu osteologii i będziecie się na tym uczyli części szkieletu podczas zajęć z antropologii. Swoją drogą,to ja swój grób odpowiednio zaminuję – mruknąłem – żeby jacyś zakichani archeolodzy za 200 lat się nie dobrali… – Kolejny – zawołał neandertalczyk ze swojego wykopu. Faktycznie, spod gruzu wystawała ręka szkieletu. Odsłoniłem ją z grubsza. Nie była do niczego przyczepiona.Hmmm – mruknąłem – widocznie wybuch oderwał ją od korpusu… Zwróćcie uwagę na to – pokazałem pękniętą kość – to tak zwane złamanie zastawne. Powstaje w przypadku, gdy ktoś zasłania się ręką przed ciosem. Wyciągnąłem z tłumu jednego studenta i zademonstrowałem na nim, oczywiście na tyle delikatnie, żeby był w stanie dalej pracować… – Czyli jak dobrze rozumiem, najpierw ktoś mu złamał rękę w walce, a potem wybuchło i oderwało ją na aut? zapytał ktoś ponuro. – Właśnie – potwierdziłem. Do wieczora znaleźliśmy jeszcze dwie kości piszczelowe, obie były złamane oraz połówkę szczęki. Nie podoba mi się to – mruknąłem, pakując fragmenty szkieletu do plastikowych torebek. – Dlaczego? – zaciekawił się neandertalczyk.

– Jeśli ci ludzie zginęli na skutek wybuchu granatu albo podczas bombardowania, to rodzaj złamań powinienbyć inny – wyjaśniłem. – Pęknięcia rozszczepiające kości, szarpane przebicia od odłamków, zmiażdżenia od uderzeń w ściany… Tu tymczasem wygląda, jakby psychopata, uzbrojony w kij do bejsbola, łamał im kości, a potem rozrzucał kawałki ciał na wszystkie strony… Fajrant. Jutro na ósmą – przypomniałem. Radośnie ruszyli w stronę furtkiGdzie!? – huknąłem za nimi – Narzędzia pozbierać!I do komórki! Pozbierali i poukładali. A potem zniknęli…


Jakub wysiadł z ostatniego pekaesu do Chełma. Rozejrzał się ponuro, a potem ruszył Lwowską pod górę. W miejscu domu cadyka spostrzegł płot.Kurde – mruknął – musi co roboty budowlane…Pomajstrował przy kłódce i po chwili wślizgnął się do środka.Wot te na – warknął, spoglądając na odkopaną tegodnia część domu. – No i wszystko się zgadza. Ruszył po błękitnych płytkach. Zamknął oczy. Esesmani wbiegają do budynku. Kilku wpada do pomieszczeń na prawo i lewo korytarza. Jacyś biegną na piętro? Tak, chyba było piętro. A może dwa?… Gdzie go spotkali? W ogrodzie? Dotarł na obszar, który rano został splantowany. Warstewka węgli drzewnych układała się w prostokąt. W tym miejscu, w czasie wojny stała nieduża szopa. W niej… Któryś esesman otworzył kopnięciem drzwi. Skoczyło na nich… Dwieście, może dwieście pięćdziesiąt kilogramów masy. Siła byka, przy nieprawdopodobnej szybkości poruszania się. Palce twarde jak stal, bez trudu przebijające ludzką tkankę… Egzorcysta rozglądnął się wokoło i wypatrzył komórkę na narzędzia. Zawrócił i zajrzał do częściowo odgruzowanych piwnic.Jeszcze głęboko – mruknął – może się zniechęcą?Zresztą nawet jeśli, nic z tego chyba nie może być… Włoski na ręku podniosły mu się.To tylko bezrozumna siła – mruknął – ale jeśli poskładają to do kupy, może być niebezpieczne… Ale pewnie nie będzie im się chciało. Budowlańcy to leniwa, zapijaczona banda – pociągnął bimbru z bidonka. – Tylko dlaczego mnie to niepokoi? Wyszedł na ulicę. Nieoczekiwanie poczuł na sobie świdrujące spojrzenie. Złożył palce w znak Naąet. Mojsze stał w bramie. Spostrzegł palce Jakuba składające się charakterystycznie i zacisnął z całej siły powieki. Mimo to, rozbłysk prawie go oślepił. Zatoczył się i oparł o ścianę. Jakub podszedł do niego.Czego tu szukasz? – zapytał spokojnie.

– To moja ziemia. Obaj mieli włączoną telepatię, więc rozumieli, choć mówili różnymi językami.Tu jest coś ukryte – mruknął Mojsze, trąc oczy. – Jesteś wiedzącym… Obdarzonym? – Tak. Nazywam się Wędrowycz. Mierzyli się wzrokiem. Chasyd w długim, czarnym płaszczu, szerokim kapeluszu i drucianych okularkach oraz troi w spodniach od ortalionowego dresu, czarnej esesmańskiej kurtce, zszarganej do nieprzyzwoitości i gumofilcach na nogach. Twarz ozdobiona czarną, długą brodą i przepisowymi pejsami, i zakazana morda porośnięta pięciodniową szczeciną. Czarne świetliste oczy płonące wewnętrznym blaskiem i głęboko osadzone błękitne jak porcelanowe kulki, zaropiałe, kaprawe ślepia. A mimo to, obaj natychmiast zorientowali się, że należą do tego samego gatunku ludzi wędrujących po ziemi, obdarzonych darem… – Wiesz, co tu jest – zauważył Mojsze.

– Widziałem w działaniu… – pochwalił się egzorcysta. Co robimy? Bo pewnie masz ten sam cel. Nie dopuścić,by znowu wyrwało się na wolność… – Wolę o tym mówić w rodzaju męskim… Sądzę, że trzeba czekać. Głęboko leży? Niemcy rzucili granaty. Zerwało podłogi, zawaliło ściany. Dwa metry, może głębiej… – Granaty… Więc rozleciał się na pył…

– Też tak mi się wydawało, ale dlaczego w takim razie czujemy odbicia mocy?

– Może to, co się zachowało, wystarczy…

– Może – westchnął Jakub. – Budowlańcy wywiozą to na hałdę albo gruz pójdzie na budowę dróg… Nie zaszkodzi nam. – To nie budowlańcy tu kopią – Mojsze wskazał tabliczkę. – To archeolodzy. – Aha. Tacy, co grzebią w ziemi i garnki stare znajdują… Bo od dinozaurów to są ci, palantolodzy? – Jakub popisał się fachowym słownictwem. – Właśnie. Jeśli znajdą kawałki, to może zechcą poskładać go do kupy? Musimy być czujni… – Żyd skłonił poważnie głowę. Ulicą przejechała spóźniona ciężarówka. Niebawem – powiedziały numery na ukraińskiej tablicy rejestracyjnej.Myślę, że możemy pracować razem – na twarzy Wędrowycza wykwitł szeroki, szczery, słowiański uśmiech. Przybysz poważnie skinął głową.


Ten kawałek muru był naprawdę spory. Musieliśmy podważyć go drągami, aby można go było złapać, oplatać pasami i wyciągnąć z eksplorowanej piwnicy. Jak się okazało, po stronie przylegającej do ziemi, zachowały się resztki tynku pokrytego błękitną farbą. Od góry zdobił go złoty szlaczek odbijany wałkiem. Poniżej namalowano tuszem kilka znaków. Sfotografowałem je. Niezły zestaw kolorków – blondas trzymał w ręce inny kawałek, dla odmiany intensywnie czerwony. – Żydzi lubili mocne zestawienia barw – wyjaśniłem.

– Na hałdę – zakomenderowałem.

– To przecież cenny zabytek – zaprotestował ktoś.

– To nie są freski Brunona Schulza, on mieszkał w Drohobyczu – zażartowałem. – A co? – zaciekawił się ktoś.Dwudziestowieczny tynk z resztką napisu – odpowiedziałem. – To zbyt świeże, by było dla nas cenne. Ale jeśli ktoś z was chce to przechować dalsze 500 lat, to? niewidzę przeszkód, można sobie zabrać. Wywlekli bryłę muru i wywieźli taczkami. Ogłosiłem przerwę śniadaniową. Studenci rozsiedli się na murach i powyciągali kanapki, a niektórzy puszki z ukraińską chałwą. Uśmiechnąłem się lekko. Biedacy nie wiedzieli jeszcze, że jest to podróba zrobiona z nasion słonecznika… Indiana stanął koło leżącego na hałdzie kawałka ściany i kontemplował znaki. – To mi nie wygląda na hebrajski – powiedział, wyjmując z torby książkę. – Daniken… – Dwa punkty karne za wymówienie na wykopaliskach nazwiska największego wroga archeologii. I jeszcze trzy zaprzemycenie na teren bazy naukowej dzieł tego popaprańca. Student zrobił się blady jak ściana.Dobra, tym razem ci daruję – mruknąłem. – To alfabet samarytański. Używa go ciągle kilka tysięcy mieszkańców Izraela…

– I co tu jest napisane? Przyjrzałem się literom. "I będziesz się strzegł istoty bez duszy" – odczytałem.


Jakub i Mojsze siedzieli na strychu budynku położonego opodal terenu wykopalisk. Jakub trzymał przy oczach solidną lornetkę, którą w czasie wojny zabrał hitlerowskiemu zwiadowcy. Zwiadowca nie zaprotestował, widły wbite w wątrobę utrudniały mu mówienie…

– Znaleźli? – zapytał cadyk.Egzorcysta pokręcił głową.

– Jak do tej pory nic – powiedział.

– Może ktoś to wykopał? – zastanawiał się jego towarzysz. To skąd by się brały te fluktuacje mocy? – parsknął egzorcysta. – Nawet jeśli ktoś zabrał część, to i tak zostało wystarczająco dużo. Milczeli przez chwilę. Wreszcie egzorcysta sięgnął do torby i wydobył wałówkę.Na, żryj i niech ci dupą wylizie – podsunął schabowego towarzyszowi.Nie mogę. To wieprzowina… Religia mi zabrania.Egzorcysta spojrzał mu prosto w oczy. Jednak próba hipnozy nie powiodła się.Zabrania to zabrania – mruknął zniechęcony. – Toty z głodu nogi wyciągniesz… Może łyczek śliwowicy?wyciągnął flaszkę mętnego bimbru.Nie koszerne – skrzywił się przybysz. – Ale spróbuj mojej – podał mu piersiówkę. Pejsachówka, 60% mocy, spłynęła w głąb gardła egzorcysty i przyjemnie rozgrzała jego stare kości. – A koszerne jak się robi? – Jakub z miejsca nabrał ogromnego uznania dla żydowskich wyrobów spirytusowych. – Trzeba naczynia i produkty umyć siedem razy, niewolno przygotowywać zacieru ani pędzić podczas szabasu, przy produkcji nie mogą brać udziału kobiety. Wreszcie proces technologiczny musi nadzorować przeszkolony odpowiednio rabin – wyjaśnił cadyk. – Sporo roboty – mruknął Jakub. – Ale chyba wartopociągnął jeszcze jeden łyk i uniósł lornetkę do oczu.

– Coś dziwnego szefie – blondas położył na stoliku bryłkę błękitnego koloru. Ująłem ją w dłoń.Faktycznie – mruknąłem. – To chyba glinka kimberlitowa, wypalona na cegłę… Z jednej strony kawałek był zagładzony.

– Nie mam pojęcia, co to jest, poza jednym, to glina zawierająca naturalną domieszkę kobaltu… Tylko mamy problem, bo takie gliny występują może w dwu miejscachw Polsce… A i na świecie jest ich niewiele… Glinki kimberlitowe to pozostałości starych, zerodowanych stożków wulkanicznych – wyjaśniłem. – W takich glinach w Kimberley w RPA szuka się diamentów… – dodał Indiana, pojawiając się obok. – Mam jeszcze kawałek… Trzymał na dłoni palec utoczony z tego samego surowca i starannie wypalony. Palec był naturalnej wielkości…Jakaś rzeźba – zawyrokowałem – ciekawe. Zwróćcie na to uwagę przy odgruzowywaniu, może znajdzie się więcej fragmentów. Jak ktoś znajdzie ponad dziesięć, anuluję mu jeden punkt karny. Za szybko zaproponowałem. Do wieczora wszyscy mieli czyste konta. Odłamki błękitnej gliny wypełniły całe pudło po telewizorze. W warstwie, nieco ponad poziomem piwnicy, znaleźliśmy jeszcze trzy szkielety. Resztki pasów, skórzane buty, pistolety w zaciśniętych dłoniach, blaszane pudełko po papierosach, wszystko to zdradzało ich narodowość. – Dziwne – mruknąłem, odmiatając je starannie miotełką.

– Znowu ktoś im połamał kości? – zainteresował się blondas. – Gorzej – wycedziłem, patrząc na żebra rozszczepione na długie ostre drzazgi – ci goście zostali jak gdyby wgnieceni w ziemię…

– Sufit spadający z góry? – zaciekawił się blondas.

– Trudno powiedzieć, sądząc po złamaniach kości obręczy barkowej raczej coś ich gwałtownie ścisnęło, a potem uderzyło w ziemię z taką siłą, że popękały kości udowe, a warto wam wiedzieć, że każda z nich wytrzymuje nacisk pół tony. – Może jakiś wyjątkowo krzepiasty Żyd rozprawiał się z tymi esesmanami po kolei – mruknął Indiana.Musiałby mieć siłę kilku chłopa – mruknąłem.Zrobiłem fotografie szkieletów in situ.Najdziwniejsze jest co innego – powiedziałem – dlaczego ich kamraci nie wydobyli zwłok. Ich odkopanie niepowinno być problemem… Tymczasem zostawili ich tu pod gruzami, jak gdyby czegoś się bali… Opodal szkieletów znaleźliśmy jeszcze stopę z niebieskiej gliny.


– Sądzisz, że znaleźli wszystkie detale? – zaciekawił się cadyk. Jakub opuścił lornetkę.Nie, raczej za wcześnie, ale chyba połowę już mają…Na dziś skończyli. Pora wkraczać – podniósł się z desek poddasza. Skrzypnęła furtka. Obaj wiedzący weszli na teren wykopalisk. Kierownik siedział na składanym krzesełku koło szopy. Na sporym, roboczym stole porozkładane miał kawałki dokładnie wypalonej, błękitnej gliny.Teren wykopalisk, nieupoważnionym wstęp wzbroniony – warknął, nie podnosząc wzroku. Jakub spojrzał na niego ponuro. Archeolog nie spodobał mu się.Ja tam jestem upoważniony – mruknął.

– Niech pan przestanie – odezwał się Mojsze po angielsku. – Pan nie wie, co pan robi. Olszakowski podniósł głowę.

– A tak właściwie, to coście za jedni? – zainteresował się. – Mojsze Apfelbaum, cadyk, bełszentow, cudotwórca przedstawił się przybysz z Ameryki.Jakub Wędrowycz egzorcysta – warknął drugi z intruzów. – Miło mi, a teraz won – kierownik wpasował kolejny brakujący element. – Pan nie wie, co to jest – zauważył łagodnie Mojsze.

– Jak to nie wiem? – obraził się Olszakowski. – To golem.Ktoś z tutejszych rabinów próbował go zbudować. I właśnie dlatego, to cholernie ciekawe znalezisko. Żadne muzeum żydowskie na świecie nie ma czegoś podobnego w swoich zbiorach. Nawet jeśli, to tylko XIX wieczna kopia. Choć sądzę,że jest starszy…

– Wypalono go w Lublinie w XVI wieku – powiedział cicho Jakub. – Wówczas ożywiony, został następnie unieruchomiony. Mój przyjaciel cadyk Goldberg odszukał go tuż przed wojną i przywiózł tu. A potem ożywił. Usiądźcie – archeolog zaciekawiony wskazał im krzesła. – A więc ta figura ma swoją historię…Ma – mruknął Wędrowycz – i najwyższy czas ją zakończyć. Znalazłeś trupy?Jakie trupy? – zdziwił się Olszakowski.Niemieckie trupy. Ciała esesmanów, którzy wdarli się do tego domu i zostali rozerwani na strzępy przez golema… – wyjaśnił Mojsze.Ja się nie zajmuję bajkami – mruknął archeolog. – Jasię zajmuję historią… A jakże – Wędrowycz otarł usta wierzchem dłoni. A poodrywane ręki i nogi w gruzie leżą… Magister spojrzał na niego spod oka.

– A czego wy chcecie?

– Oczywiście zniszczyć to, zanim dojdzie do nieszczęścia – wyjaśnił przybysz z Ameryki. – Golem nie czuje bólu, nie ma rozumu, dysponuje potworną siłą, jest odporny na zranienia… Dziś jest piątek. Jeśli ożyje, będzie się próbował wedrzeć do najbliższej synagogi. – A to się zdziwi, bo w tej, która ocalała, urządzili bibliotekę – zażartował Olszakowski. Obaj intruzi milczeli poważnie.

– Niemiaszkom udało się tylko dlatego, że użyli granatów – wyjaśnił Jakub. – Rozprysł się na kawałki, ale niestarto z niego napisów dających mu życie… Jeśli złożysz to do kupy, znowu powstanie… A nad nim nie można zapanować. A przynajmniej nikomu się nie udało. – Zniszczyć bezcenny zabytek – prychnął kierowniki to w imię starych, żydowskich bajek… Jesteście naiwni albo szaleni… Mojsze wyjął z kieszeni pistolet gazowy i spokojnie wystrzelił jeden ładunek.No to przeciwnik zneutralizowany – mruknął Jakub.Jak to kasujemy?Tradycyjnie – Żyd wyjął zza paska sztylet z brązuścieramy formułę i po problemie – a resztę niech sobie nawet skleja do kupy… – Gówno – mruknął Jakub – mój kumpel, cadyk Goldberg mówił, że formułę można zetrzeć tylko wtedy, gdy jest żywy. Inaczej nie zadziała. – Pierdoły. Jeśli usuniemy formułę teraz, to w ogóle nie ożyje… Archeolog doszedł do siebie, ale związany i zakneblowany, mógł tylko rzucać im spojrzenia pełne nienawiści…Wystarczy napis – powiedział stanowczo cadyk Mojsze i zeskrobał ciąg błękitnych znaków.

– Zasrani niszczyciele zabytków – warknął Olszakowski, któremu udało się wreszcie wypluć knebel. – Czekajcie ja was urządzę – powiedział – tylko się stąd wydostanę, a dostaniecie takiego kopa… – Pora na nas – Żyd podniósł się z krzesła. – Miło było poznać – uśmiechnął się do leżącego na ziemi magistra. Skierował się do furtki. Jakub wyjął z kieszeni zaiwaniony w supermarkecie nożyk introligatorski i rzucił na ziemię koło rąk związanego.Może to i fachowiec – gestem wskazał oddalającego się wspólnika – ale ja, na twoim miejscu, nie ruszałbym tego… Obaj wyszli na ulicę. Nadal sądzę, że się mylisz – powiedział poważnie Wędrowycz. – Jestem cadykiem – zaprotestował Mojsze. – Studiowałem kabałę, matematykę sefiriotyczną, talmud, zohar, księgę sefer jcirach… I wiem, jak obchodzić się z goleniami. – Ta – egzorcysta otarł usta dłonią i dużo ich załatwiłeś? – Kilka – skłamał przybysz.


– Zasrane świry – powiedział Olszakowski pod adresem nieobecnych już intruzów. – Na szczęście uszkodzenia tylko powierzchniowe… Nakapał w szczelinę kleju i wpasował ostatni brakujący element. Siódma wieczorem.Pora wracać na kwaterę. Z walizki wyjął pudełko z tuszem i pędzelkami. Na dłoni posągu widać było jeszcze ślady niedokładnie zdrapanych liter.Poprawimy – mruknął – i nikt się nie zorientuje…Zanurzył pędzelek w kałamarzu. Z zadowoleniem stwierdził, że pamięta jeszcze zajęcia z hebrajskiego i sztukę kaligrafowania żydowskich liter. Po chwili było po wszystkim. Podmuchał na napis, aby tusz dobrze wysechł. Wstał i zaczął składać narzędzia. Odniósł krzesło do składziku.Nieoczekiwanie usłyszał jęk. Odwrócił się na pięcie. Stół byłpusty. Golem stał obok. – Młody mężczyzna, o lekko semickich rysach, wyglądał jak ulepiony z pyłu. Uniósł nogę i postąpił krok. Jego ciało stało się mokrą gliną. Potem przybrało cielistą barwę. Mięśnie zagrały pod opaloną, śniadą skórą. Olszakowski patrzył, nie wierząc własnym oczom. Stwór mrugnął glinianymi powiekami. Gdy je otworzył, jego oczy były już żywe. Wyglądały jak u normalnego człowieka. Golem był nagi. Podszedł do magazynu i wyciągnąwszy ze środka drelichowy sort odzieżowy, ubrał się spokojnymi, miarowymi ruchami. Po chwili wyglądał jak zwyczajny robociarz, tylko lekka sztywność ruchów sprawiała, że wyglądał obco, niepokojąco. Zbliżył się do skamieniałego magistra.Dziękuję za odkopanie – powiedział spokojnie popolsku. Cholerni partacze – mruknął pod adresem nieobecnych egzorcystów. – Nieuki… Spojrzał na niebo. Słońce powoli zapadało w stronę horyzontu. Zbliżał się czas szabasu. Odwrócił się na pięcie.Ty, zaczekaj! – huknął Olszakowski, łapiąc oddalającego się za ramię. Miał wrażenie, jakby gołą ręką usiłował zatrzymać odjeżdżający pociąg. Golem łagodnie, ale z nieprawdopodobną siłą oderwał jego palce.Pora na mnie – powiedział pogodnie.

– I nie wchodźmi w drogę – gestem wskazał cztery kartonowe pudełka z połamanymi kośćmi esesmanów. A potem wyszedł przez skrzypiącą furtkę. Archeolog przez chwilę patrzył za nim.Kurde, jak ja to odnotuję w protokole wykopalisk?jęknął.


Stara, zrujnowana synagoga drzemała w ciepłym, letnim półmroku. Bibliotekarze skończyli pracę i poszli do domów. Jakub i Mojsze wyleźli z kibla.

– I po jaką cholerę mnie tu przywlokłeś? – warknął Żyd.

– Żebyś kurde zobaczył, do czego prowadzi nieuctwo parsknął egzorcysta. – Powinienem o tej porze być w synagodze – wyjaśnił cadyk – zaczął się już szabas… – Jesteś w synagodze – Jakub zażartował ponuro.

– Fakt – mruknął. Stanął pomiędzy regałami i kołysząc się na piętach, pogrążył w modlitwie. Jakub zdjął pokrywkę z wiaderka. W powietrze buchnął zapach kwasu fluorokrzemowego. Ustawił go w kącie. Na wszelki wypadek. Drzwi uderzone pięścią golema popękały na szczapy. Stwór stanął u wejścia do głównej sali. Wyglądał jak człowiek i tylko jego skóra połyskiwała dziwnie. Jednak gdy ruszył do przodu, podłoga zatrzęsła się pod jego stopami. Ćwierć tony, niesamowita szybkość, gibkość tygrysa, siła słonia. Cadyk przerwał modlitwę i odrzucił tałes. W jego dłoni błysnęła lufa rewolweru magnum. Egzorcysta z uznaniem spostrzegł, że w oczach jego przyjaciela nie widać lęku. Bez wahania zastąpił drogę żywemu posągowi i wystrzelił pięć razy w glinianą pierś. Kule przeszyły tkankę i wyszły z tyłu, wyrywając wielkie kawały miecha. Ołowiane czubki bez stalowego płaszcza – skonstatował Wędrowycz. Ochłapy padły na podłogę, rozsypując się w gliniany pył. Golem nawet tego nie poczuł. Rany zabliźniły się momentalnie. Cadyk wystrzelił ostatni nabój w głowę monstrum. Kula oderwała kawałek policzka, lecz znowu ubytek natychmiast zarósł. Stwór odrzucił zagradzającego mu drogę człowieka i ruszył naprzód. Kopniakiem wyrzucił w powietrze regał. Książki poleciały na wszystkie strony. Jakub ominął go bokiem i dopadł do przyjaciela. – Żyjesz? – pochylił się nad Żydem.

– Połamał mi żebra – wyjaśnił Mojsze. – Walnął, jakbymiał łapę z kamienia… Egzorcysta podał mu rękę i pomógł wstać. Monstrum z gracją poruszało się pomiędzy regałami, niszcząc te, które zagradzały mu drogę. – Czego on u licha szuka? – zapytał Wędrowycz.

– Nie mam pojęcia. Nasze legendy mówią tylko, że będzie próbował wedrzeć się do środka… Ale dotąd nie odnotowano… – To może warto poobserwować? – zamyślił się Jakub.

– Nie. Musimy go zniszczyć, zanim dojdzie do jakiegoś nieszczęścia… Tylko jak?Zniszczyć to zniszczyć – westchnął egzorcysta.Pobiegł na koniec biblioteki i uniósł z ziemi wiaderko z kwasem. Ruszył pomiędzy regałami na spotkanie przeznaczenia. Golem nadciągał. Wyglądał na mocno wkurzonego.Stój! – krzyknął do niego Jakub. – Ustąp i giń!Nawet nie zwolnił kroku. Egzorcysta chlusnął z wiadra i natychmiast odskoczył. Kolejny regał wyleciał w powietrze. Obaj wspólnicy starali się schodzić z drogi glinianej istocie. Było to trudne. Golem poruszał się bardzo szybko, a liczba wywróconych regałów rosła. Nie zadziałało – powiedział cadyk. – Może gdyby walnąć go od tyłu czymś ciężkim… Cholera, gdybyśmy mieli granat… – Mam – mruknął Jakub, ale nie rozwijał tematu. Nieoczekiwanie potwór zwolnił. Powoli odwrócił się w ich stronę. Z wysiłkiem uniósł kolano. Skóra pękała mu, odsłaniając głębsze warstwy ciała. Kolano złamało się z trzaskiem i po chwili runął jak długi. Na jego twarzy odmalował się ból, a z gardła wydarł krótki, ochrypły krzyk. Jedno ramię ciągle miał sprawne. Walił nim z wysiłkiem w podłogę. Kawałki ceramicznych płytek bryzgały naokoło. Cementowa posadzka popękała promieniście. Na drugiej ręce, niczym siny tatuaż, odznaczały się cztery, hebrajskie litery. Cadyk, ryzykując życie, dopadł jej i jednym pociągnięciem brązowego nożyka usunął pierwszą. Na podłodze leżał gliniany posąg w podartym drelichu. Martwy. – Jak tyś to zrobił? – Mojsze wbił świdrujące spojrzenie czarnych oczu w Jakuba. – Kwas fluorokrzemowy, nie? To się używa w budownictwie do osuszania ścian. Wiąże wilgoć w murze i robiz niej krzemionkę. Skoro było żywe, to miało w sobie wodę. Jak polałem, przepaliło mu skórę i zaczęło ścinać nakamień, dlatego przestał się ruszać… – Sprytne…


Praktykanci przyszli piętnaście minut przed czasem. O, a gdzie posąg? – zdziwił się blondas.Uch, jak ja nie lubiłem wścibskich studentów.To tak cenne znalezisko, że zdecydowałem się je natychmiast zabezpieczyć – wyjaśniłem – jeszcze wieczorem przyjechali od generalnego konserwatora zabytków i zabrali go do Warszawy – zełgałem. Chyba uwierzyli. Zresztą, jak mogliby nie uwierzyć swojemu kierownikowi?Piwnica odgruzowana? No to zabierajcie się za następną – huknąłem – szkoda czasu. Pobiegli po łopaty. Minęło może pół godzinki. Telefon milczał. Zaczynałem się już denerwować.

– Szefie, są żydowskie skarby – Indiana wyskoczył z wykopu z siedmioramiennym świecznikiem w ręcedrewniana beczka zgnieciona cegłami… Pełno w niejróżności pozawijanych w gazety.Blondas, neandertalczyk, pędzle w garść, odczyścić warstwę – poleciłem – a wy dziewczyny nie obijajcie się.Ty ruda po aparat, a ty cielątko polecisz do redakcji Tygodnika Chełmskiego, niech dadzą natychmiast jednego dziennikarza… Zadzwonił telefon komórkowy. Paweł. Nareszcie.

– Słuchaj Tomasz, ugadałem już tego artystę. Rzeźba będzie gotowa na poniedziałek. Kimberlitu nie zdobyliśmy, ale mamy białą glinę, zabarwimy kobaltem. – Kurde, dzięki stary, ratujesz mi życie…

– Od tego ma się kumpli. Aha jeszcze jedno. Przyślij meilem znaczki, co ma mieć wypisane na ręce… Zamyśliłem się na chwilę.Wiesz co, zróbcie bez znaczków. Jak będzie potrzeba, później sam je sobie domaluję… Wyłączyłem telefon i schowałem do kieszeni.


Jakub i Mojsze stanęli nad gardzielą potężnej kruszarki mielącej margiel w Cementowni Chełm. – Hy, rozetrze na proszek – ucieszył się Wędrowycz. Po kolei rzucali na walce maszyny błękitne bryły. Starzy, chełmscy budowlańcy wspominają, że nigdy w życiu nie trafili na tak dobry materiał, jak ten lekko niebieskawy, portlandzki cement z partii W/821c.

Загрузка...