OSTATNIA POSŁUGA

Jedynym uczuciem, jakie Semen Korczaszko żywił dla lekarzy, była totalna pogarda. Był to i tak pewien postęp, bo gdy był młodszy czuł do nich nienawiść. Ale potem na skutek pewnego drobnego wypadku nienawiść zamieniła się w niechęć. Korzenie nienawiści były głębokie i sięgały pierwszej wojny światowej, kiedy to Semen ranny podczas bitwy na Białej Górze trafił do niemieckiego szpitala polowego. Wyszedł z niego żywy, co przypisać należy nie tyle zasługom konowałów, ile wrodzonej odporności organizmu, który przetrwał zarówno odniesione obrażenia, jak i późniejsze zakażenie ran gronkowcami i dodatkową epidemię tyfusu, która wycięła ponad połową personelu, o pacjentach nie wspominając. Opuszczając szpital, Semen poprzysiągł nigdy więcej nie zadawać się z tymi rzeźnikami i zapewne dotrzymałby słowa, gdyby nie przykry fakt kolejnej wojny światowej. Gdy podniesiono go z pola koło Wojsławic, na którym padł trafiony w głowę odłamkiem uprzednio przez siebie zestrzelonego niemieckiego samolotu, był nieprzytomny i tylko dlatego nie protestował. Gdy doszedł do siebie w radzieckim szpitalu polowym, brakowało mu obrączki, papierośnicy, trzech złotych zębów z kieszeni (zęby były zdobyczne, z dentystami bowiem także się nie zadawał), oraz innych wartościowych drobiazgów. Ponadto ktoś, a on oczywiście podejrzewał personel, ukradł mu spodnie, buty i skórzany pas, w którym miał zaszyte trochę dolarów. Nawiasem mówiąc, towarzysze felczerzy po pijanemu zrobili mu trepanację czaszki dla sprawdzenia, czy uderzenie nie uszkodziło mu rozumu, a odłamka, który utkwił pod skórą, nie usunęli. W każdym razie i tym razem zdołał przeżyć, co osobiście uznał za życiowy sukces. Opuściwszy szpital, zaopatrzył się w ampułkę cyjanku i nosił ją pod kołnierzem ze szlachetnym zamiarem rozgryzienia jej natychmiast po kolejnym wypadku kwalifikującym go do przyjmowania pomocy lekarskiej. Powiedziawszy o nienawiści przejdę teraz do wypadków, które sprawiły, że zamieniła się ona w niechęć. Pewnego dnia jakieś trzydzieści lat po ostatnim kontakcie ze służbą zdrowia Semen wraz w wnukiem ładowali siano na wyżki w stodole. Stodoła – jak to często praktykowano w tamtych stronach zbudowana była z materiału dość wybrakowanego. Deska, o którą opierał się koniec drabiny pękła i Semen zwalił się na ziemię. Tym razem pomny na poprzednie doświadczenia ocknął się sam, i to niemal natychmiast. Stał nad nim jego wnuk Mychajło. Kiepska sprawa powiedział. Otwarte złamanie. Leż dziadku, zaraz wracam. Semen popatrzył na swoją nogę, a potem wyjął z kieszeni rewolwer. – Nigdzie nie pójdziesz! – wrzasnął. – A ja do chałupy po opatrunki.

– Kłamiesz. Chcesz tu sprowadzić lekarza. Ale po moim trupie. A właściwie po twoim. Tylko się spróbujesz ruszyć… W tym momencie nagły przypływ bólu odebrał mu przytomność. Gdy otworzył oczy, wnuka już nie było. Razem z wnukiem zniknął rewolwer, kosa i widły. Nikt nie mógł powiedzieć, żeby Mychajło nie był przewidującym człowiekiem. Semen zawył z wściekłości wobec takiego braku posłuszeństwa wobec starszych, a potem zaczął myśleć. Nawyk myślenia miał zakorzeniony od czasów, gdy jakieś osiemdziesiąt lat, wcześniej studiował w Sankt Petersburgu biologię. Rozwiązanie problemu zaświtało mu po pięciu minutach intensywnej pracy umysłowej. W jakim celu wnuk pojechał po lekarza? Oczywiście po to, aby ten ostatni nastawił mu złamaną nogę, a potem ją zagipsował. Staruszek uśmiechnął się lekko. Gdyby tak udało mu się nastawić ją sobie samodzielnie, to miał przecież cały worek cementu, który powinien być równie dobry jak gips. To było tak proste, aż się zawstydził, że tak długo nad tym myślał. Trzeba było działać. Niestety, jak się już na wstępie przekonał, naciągnięcie złamanej nogi było trudniejsze, niż myślał. Ciągnięcie ręką wobec dość ograniczonego pola działania nic nie dawało. Poskrobał się z frasunkiem po głowie, a potem wpadł na kolejny ambitny pomysł. Ze ściany ściągnął zwój liny, po drugiej drabinie wdrapał się z powrotem tam, skąd dziesięć minut wcześniej spadł. Usiadł na belce i obwiązawszy sobie nogę w kostce liną, przymotał drugi jej koniec do belki, na której siedział. Teraz pozostawało już tylko jedno. Przeżegnał się zamaszyście, po czym rzucił z belki w dół. Ciężar ciała powinien naciągnąć złamanie. Ponownie stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, wisiał głową w dół, do ziemi miał jakieś dwa metry, do belki tam na górze kolejne dwa, noga bolała go tak, że niemal wył z bólu, a w dodatku wcale nie wyglądało na to, żeby się specjalnie poprawiła. Tylko kość wyszła trochę przez skórę, co widział, bo objechały mu nogawki. Z tamtego miejsca ściekał cieniutki strumyczek krwi. – Oj, nie dobrze – powiedział sam do siebie. Znowu ocknął się w szpitalu. Pierwszą rzeczą jaką zrobił, gdy zorientował się, gdzie się znajduje, było wydobycie ampułki cyjanku spod kołnierzyka koszuli, która dziwnym trafem wisiała na krześle obok łóżka. Ampułka też tam była. Ułamał jej szyjkę i wytrząsnął zawartość na dłoń. Cyjanek miał biały kolor i nieprzyjemny zapach. Staruszek zlizał starannie proszek, po czym przybrał pozę godną nieboszczyka, to znaczy położył się na wznak i skrzyżował ręce na piersi. Upływały minuty, ale nic się nie działo. W ustach miał paskudny smak, nadal jednak był żywy. Cholera zdenerwował się To chyba nie był cyjanek. A potem przyszedł całkiem sympatyczny lekarz. Semen został wypisany do domu trzy dni później. Noga zrosła się w ciągu pięciu miesięcy wprost znakomicie. Od tamtej pory Semen kłaniał się miejscowym lekarzom.gdy ich spotkał na ulicy, zamiast spluwać na ich widok, jak miał to dotychczas w zwyczaju. A gdy pewnego lata pojawiły się silne bóle w okolicach wątroby, rad nie rad udał się na czwarte spotkanie z tą białą mafią. Gabinet był biały. Wszystko w szpitalu w Chełmie było białe. Semen siedział na wygodnym metalowym krześle i wpatrywał się mętnym wzrokiem w zdjęcie rentgenowskie. Patrząc pod światło, widział szereg różnych plam. Przeniósł wzrok na lekarza. – Znaczit nie da się tego w diabły wyciachać? – Niestety. Cud prawdziwy, że pan jeszcze żyje. Zostało panu nie więcej niż dwa trzy miesiące życia. I to cały czas na środkach przeciwbólowych. Semen wściekł się. Wściekłość jego była całkowicie zimna i patrząc na Semena ciężko byłoby się jej się domyślić. – Znaczit, że ja przeżyłem sto sześć lat, w tym trzy wojny, żeby teraz zabiło mnie jakieś takie niewielkie gówno w moim środku? Lekarz bezradnie rozłożył ręce. – Nic się już nie da zrobić. Nikt nic już nie może zrobić. Semen spokojnie pokazał mu figę. – Nie takie choroby się leczyło – powiedział spokojnie. – Mam jeszcze ochotę zobaczyć dwudziesty pierwszy wiek. Rzucił z pogardą zdjęcie na stół i wyszedł z gabinetu. Dwie godziny później był już w domu w Wojsławicach. Skoro oficjalna medycyna nie mogła mu pomóc, pozostawały jeszcze ludowe metody. Osiodłał swoją klacz Karolinę. Wybił się lekko ze strzemiona i delikatnie ściągnął cugle. – Przejedziemy się do Dubienki – powiedział. Klacz popatrzyła na niego zaskoczona. Jej spojrzenie mówiło wyraźnie: – To ponad dwadzieścia kilometrów. Czy jesteś pewien, że pekaesem nie byłoby szybciej? – No szkapko – powiedział. – Nie zastanawiaj się, tylko w drogę. No i pojechali. Na miejsce dotarli gdzieś około ósmej wieczorem. Na widok wsi Semenowi włosy stanęły dęba. Fakt, że jakoś nie bywał w tych stronach przez ostatnie sześćdziesiąt lat, ale zmiany i tak były uderzające. – Cholera, co się z tą wiochą porobiło – mruknął sam do siebie. Wyjechali na łąki nad Bugiem i pojechali w stronę Uhańki. Po drodze powinien być las, ale zdaje się, że go w międzyczasie wycięto. Góry za lasem też nie było widać. W każdym razie chałupa Waciuka, zbudowana kiedyś na polanie, stała obecnie w szczerym polu. Podjechał spokojnie do furtki i zeskoczywszy na ziemie, zapukał do drzwi. Z wnętrza wylazł jakiś facet około trzydziestki z zaczerwienionymi oczyma i splątanymi włosami. – Nu, o co chodzi? – zapytał. – Franko doma?

– Już ze dwadzieścia lat jak dziadek pochowany.

– Nie żyje? Przecież był młodszy ode mnie.

– Nu nie żyje. Ale może ja pomogę. Coś dolega jak mniemam. Jestem Omelajn. – Aha. Semen Korczaszko. – Proszę do środka.

Wnętrze jednoizbowej chałupy umeblowane było w sposób typowy dla domostw znachorów. Pod sufitem wisiały pęczki ziół, na kuchni kipiało kilka kotłów. Na półkach stały słoje z zakiszonymi żabami, końskimi pączkami i innymi takimi. Na ścianie niczym listy uwierzytelniające wisiały oprawione w ramki wyroki sądowe dla czterech czy pięciu kolejnych pokoleń za prowadzenie pokątnej praktyki lekarskiej. – Proszę się położyć. – Znachor gestem wskazał kozetkę. Semen położył się. Omelajn zaczął wykonywać nad jego ciałem osobliwe gesty. – U, ni dobrze – powiedział. – Wyleczysz? Zapłacę złotem. Lekarze postawili już na mnie krzyżyk. – Znaczy nowotwór. Ciężka sprawa. Nie da się zoperować? – Niestety. Myślałem, że znachorzy z Dubienki leczą wszystkie choroby. – Może tak było kiedyś. Dzisiejsze choroby są trudniejsze do wyleczenia. Zresztą jacy znachorzy. Ja jestem ostatni, a poza tym, i tak robię kurs dla bioenergoterapeutów. Bardziej modne a i nie idzie się siedzieć. Semen wstał. Czul pogardę dla medycyny. Zarówno tej oficjalnej, jak i dla tej, której przedstawiciel zdiagnozował go bez użycia rentgena. – To co mogę zrobić? – zapytał. – Podobno pomaga picie nafty.

– A to się dobrze składa, bo mam w chałupie całą butelkę. Rzucił na stół srebrnego rubla w charakterze honorarium i wsiadł na konia. W domu był dopiero po północy. Następne dni były podobne do siebie. Semen pił bimber na przemian z naftą do prymusa. Oczywiście efekty, które w ten sposób osiągnął, nie przyniosły niczego dobrego. Nafta zgodnie ze swoją natura działała przeczyszczające i to do tego stopnia, że mało mu bebechów nie wyrwało, a bóle się nasiliły. Ósmego dnia przyjechał Omelajn. – O? – Semen wyraził zdziwienie na jego widok. – Wpadłem, bo coś mi się przypomniało.

Znachor był najwyraźniej na najlepszej drodze do zostania bioenergoterapeutą, był gładko przyczesany, miał na sobie garnitur, a pod pachą trzymał nowiutką skórzaną aktówkę. Semen zaprosił go do środka. – Jak samopoczucie? – zapytał gość, biorąc ze stołu flaszkę z naftą. Popatrzył na etykietkę i skrzywił się. – Ta nafta jest do dupy. Wypiłem sobie dwie szklaneczki i mało ducha nie wyzionąłem. – Pije się nie taką. Trzeba kupić w aptece specjalnie oczyszczoną. Ale może będę miał coś lepszego. Zza pazuchy wydobył litrową butlę pełną jakiejś mętnej cieczy. – Zostało po dziadku – wyjaśnił. – Wprawdzie ma już ponad trzydzieści lat, ale było w szczelnie zakręconym słoiku, więc może się nada. – Nu mogę spróbować. A co to? – Balsam galicyjski. Lek na wszystkie choroby. Tylko po tym się traci przytomność na parę godzin. I głowa od niego boli. Znachor nie zasiady wał się. Poszedł sobie. Na stole została butelka. Semen odkręcił korek i powąchał. To, co było wewnątrz, było gęste jak śmietana i miało zapach ciepłego poranka na bagnach. Na etykietce nabazgrolono: Eliksir Bagienny pól szklanki na raz. – Miał być balsam galicyjski – powiedział sam do siebie. Ano dobra. Zobaczymy. Zaszkodzić to już mi nic nie może. Semen poskrobał się po głowie, a potem przyszło mu do głowy jeszcze coś. Koty. Jeśli do chorego człowieka przyłoży się kota, to człowiek wyzdrowieje, za to kot… Semen poweselał. Pogwizdując sobie walca "Na sopkach Mandżurii" poszedł do apteki. W aptece kupił dziesięć butelek waleriany. Następnie polał tym swoje łóżko i otworzył szeroko okno. Przeżegnał się i wypiwszy pół szklanki preparatu, ułożył się wygodnie na wierzchu. Preparat ciął go z nóg momentalnie. Odpływając w ciemność, poczuł, jak pierwsze koty zwabione zapachem układają się wokół. Ocknął się po dwu dniach. Był głodny, a stada kiciorków nadal pokrywały jego łóżko warstwą. W powietrzu unosił się intensywny koci zapach. Tarzały się po nim i po pościeli. Czuł się już zdecydowanie lepiej. Tylko jego skóra była dziwnie sina i pokryła się jakąś lepką warstwą. Przejadł co nieco i powtórzył kurację. Minęły jeszcze dwa dni. Był dziwnie osłabiony, ale pozatym czuł się świetnie. Włosy, których miał na głowie dość niewiele, wyrosły gęściej. Były też mniej siwe. Za to wyleciały mu dwa zęby. Specjalnie się tym nie zmartwił, bo w ich miejsce rosły mu nowe. Podreptał do stajni. Karolina przez te cztery dni zjadła półtorej beli siana i wyczyściła całe wiadro owsa. Ile wypiła, nie był wstanie powiedzieć, bo miała automatyczne poidło. Uśmiechnął się do niej. W tym momencie złapał go gwałtowny paroksyzm bólu. Zwinął się w pół i upadł na ziemię. Ocknął się, gdy klacz polizała go po twarzy. Wstał. Zamyślił się na chwilę. Sto sześć lat. Prawie nikt nie dożywa tak sędziwego wieku. Popatrzył na swoją szkapę. A potem podjął decyzję. – Tu się nie ma co bawić – powiedział cicho do siebie. Nasypał świeżego owsa. Dorzucił jeszcze dwie bele siana. Następnie wrócił do domu. Napisał kartkę, uwalił się na łóżku pomiędzy kotami i pewnymi przejawami ich czynności życiowych po czym zdecydowanym ruchem przytknął do ust butlę i wy trąbił blisko litr za jednym zamachem. Umysł eksplodował mu pod czaszką z oślepiającą jasnością. Następnego dnia zaszedł do niego Jakub Wędrowycz miejscowy egzorcysta amator. Ponieważ nikt nie odpowiadał na pukanie, wszedł do chałupy. Zobaczył pagórek miauczących kotów na łóżku kumpla i zdecydowanymi ruchami wyekspediował większość z nich przez okno. Pochylił się. Leżący był martwy. Wyglądał dość dziwnie. Skóra napięła mu się na twarzy, zniknęła część zmarszczek, nabrała lekko różowego odcienia jak u nałogowego alkoholika. Rysy zmiękły i starzec wyglądał o dobre czterdzieści lat młodziej. Tyle tylko że nie oddychał, a i nie można było wyczuć jego pulsu. Ciało wystygło zupełnie. Ze stolika przy łóżku wziął kartkę. Drogi Jakubie.

Wóz albo przewóz. Zażyłem końską dawkę pewnego świństwa. Jeśli umrę, cala moja forsa, zakopana wiesz gdzie, jest twoja, pod warunkiem ze pochowasz moją klacz Karolinę w jednym grobie ze mną. Niech Bóg cię prowadzi. Semen PS Twój bimber to straszne świństwo.

Egzorcysta poskrobał się po głowie, a potem poszedł po gliniarzy i doktora. Kartkę schował. Po co postronni mają wiedzieć, że należy mu się jakieś złoto. I że nadal pędzi bimber. Milicja starannie wszystko obejrzała i spisała jego zeznania. Lekarz potwierdził zgon. W tej właśnie chwili Jakubowi coś zaświtało. – Nie ma stężeń pośmiertnych – zauważył. – To normalne – uspokoił go lekarz. – Zgon musiał nastąpić niedawno. Jeszcze się nie pojawiły. Egzorcysta poskrobał się po głowie, ale nic nie powiedział. Jego wzrok przykuła butelka z resztką cieczy. – A to co? – zaciekawił się. Lekarz podążył za jego spojrzeniem. – A, to, Semen miał raka. Miał bóle, zostało mu parę tygodni życia. Chyba próbował się leczyć jakimś świństwem. Brwi Jakuba uniosły się do góry. Korzystając z chwili nieuwagi, ukradł butelkę z resztą zawartości.


* * *

Zmarły leżał w trumnie. Przyjechała cała jego rodzina. Sześciu synów, osiemnastu wnuków, ponad dwudziestu prawnuków. Było też kilku praprawnuków. Stali milcząc ponuro. Jakub przykląkł i modlił się. Kościelny szykował wszystko do mszy. Niespodziewanie do uszu egzorcysty doleciał cichy dźwięk, jak gdyby ciało w trumnie poruszyło się. – Jestem przewrażliwiony – powiedział sam do siebie. Wieko nie było jeszcze przykręcone. Przyszedł lekarz. Nie wiedzieć dlaczego od trzech dni pił na umór. Teraz nadszedł lekko się zataczając. Synowie Semena na jego widok jak na komendę skrzywili się. – Dziadek nie chciałby, żeby jakiś lekarz przyszedł na jego pogrzeb – powiedział jeden z wnuków. Lekarz czknął potężnie. – Pomylili zdjęcia – powiedział. – On miał odłamek, a nie raka. On był zdrów. – Co? – zawył Jakub. – Ty gnido! – Ja bym go zaraz… – rzucił któryś z prawnuków z nienawiścią. – Spokój – wrzasnął kościelny. – To dom Pański, a nie knajpa. Ale egzorcysta już go nie słuchał. Kruszył właśnie krzesło na maczugę. Lekarz szarpnął się w ucisku kilku silnych rąk. Niepokojący zgrzyt z tyłu utonął w ogólnym hałasie. Nawet upadek wieka trumny na podłogę przeszedł niezauważony. Dopiero gdy nieboszczyk wmieszał się do bijatyki, awantura niespodziewanie ucichła. Już tylko Semen darł się na cały regulator. – Uh ty! Zaraz ci gębę skuję felczerze od siedmiu boleści! – Semen, tak nie wypada, ty przecież nie żyjesz – zauważył jeden z jego prawnuków. Były nieboszczyk zasunął go pięścią w twarz. – Co ty też zaczynasz? Ja ci dam, że nie żyje.

Wrodzona delikatność nakazała Jakubowi oddalić się z miejsca zajścia. Koło kościoła wśród drzew spotkał księdza, który biegł w stronę kościoła. – Co tam się dzieje? – zapytał zaniepokojony. – Semen był w letargu. Właśnie się ocknął i bije lekarza. Może lepiej tam nie wchodzić. Ksiądz popatrzył na Jakuba z niechęcią. – To niedobrze – powiedział. – Będę musiał mazać w księgach. Jakub wzruszył ramionami. Los nikomu nie szczędzi rozczarowań. Z wnętrza świątyni dobiegały właśnie odgłosy waśni rodzinnej. – Zobaczyli dziadka w trumnie i co? Ostani raz pytam łachmyty, który z was rąbnął mi mój srebrny zegarek?

Загрузка...