ROZDZIAŁ VII

Heike wstał przed Peterem.

Ubrał się po cichu, tak by nie zbudzić towarzysza, i chwilę później znalazł się w drzwiach prowadzących na rynek. Pobielona wapnem gospoda skąpana była w porannym słońcu. Na opustoszałym rynku wokół studni fruwało kilka pożółkłych liści, a ostatnie kwiaty lata barwną plamą rozświetlały balkon domu naprzeciwko karczmy. Ten bardziej elegancki budynek miał także niewielkie wybrukowane podwórko, na którym drobne kamyki układały się w delikatny mozaikowy wzór. Heikemu przyszło do głowy, że może właśnie tutaj mieszkają dostojne damy. Ale nie, przecież przyjechały powozem.

Śliczne miasteczko, ale stare, jakież stare…

Szedł dalej przez rynek, aż dotarł do miejsca, gdzie między dwoma domami było nieco wolnej przestrzeni. Łączyła je tylko balustrada, za którą roztaczał się widok na łąki ciągnące się nad rzeką.

Pasły się na nich dwa konie.

Heike patrzył na rozpościerającą się dalej dolinę. Poranek niósł już wieść o kolejnym ciepłym dniu i opary unoszące się między chłodną od nocy ziemią a nagrzanym powietrzem skrywały krajobraz w coraz bledszej, łagodniejszej im dalej, szarozielonej mgle.

Dzień miał być wilgotny, ciepły niemal nieznośnym upałem. Jakby lato brało ostatni oddech pełną piersią, zanim umrze, zginie, podcięte skradającym się chłodem jesieni.

Nad najdalszą częścią doliny dominowało ogromne urwisko. Heike zastanawiał się, co też może kryć się za nim. Prawdopodobnie nic, pomyślał. Nad urwiskiem zataczały kręgi dwa czarne ptaszyska, głodne kruki, wypatrujące zdobyczy w dolinie.

Niepostrzeżenie zjawił się Zeno, karczmarz. Stanął obok Heikego.

– Piękne zwierzęta – rzekł chłopak, wskazując na konie. – Niepodobne do tutejszych.

– To prawda. Należały do dwóch francuskich szlachciców. Powinniście zabrać je ze sobą, jeśli opuścicie Stregesti. Nie mamy dla nich miejsca w stajni ani też paszy. Nie przeżyją surowej zimy.

Heike zwrócił uwagę, że Zeno powiedział: jeśli opuszczą miasteczko, nie chciał jednak czepiać się akurat tego słowa. Zeno wyraźnie pragnął nawiązać z nim kontakt, ale musiał uważać na to, co mówi, i Heike miał tego świadomość.

Wobec tego zapytał, może zbyt bezpośrednio, ale na to nie było już rady:

– Dlaczego Francuzi nie zabrali ze sobą koni?

Zeno zawahał się odrobinę, zanim odparł dwuznacznie:

– Zniknięcie.

Heike pojął, że karczmarz ma na myśli Francuzów, ale celowo udał, że źle zrozumiał.

– Czy… wiele koni już zniknęło?

– Tak – krótko odparł Zeno, także świadom faktu, iż obaj porozumiewają się właściwie poza słowami.

– W lesie?

– Prawdopodobnie.

Wahanie Zeno wskazywało na co innego. Heike rzekł bardziej otwarcie:

– Moi towarzysze jeszcze śpią. Mam ochotę przejść się trochę po miasteczku przed śniadaniem. Czy jest tu coś szczególnego, co powinienem zobaczyć?

Zeno odruchowo przeniósł wzrok na urwisko, ale spłoszony zaraz znowu spojrzał na Heikego.

– Może kościół? – rzekł powoli, jakby niechętnie.

Co takiego ten człowiek starał się przekazać Heikemu? Chłopak nie mógł tego uchwycić.

– Masz czas, by pójść tam ze mną? – zapytał.

Zeno odwrócił się ku gospodzie.

– Jeszcze nie teraz. Ale później przyjdę.

– Dobrze.

Rozstali się. Heike powędrował dalej w prześwietlonej promieniami słońca delikatnej mgle. Miasteczko nie było duże. Dwa czy trzy przyzwoite domy stały wokół rynku; na resztę zabudowy składały się nędzne gliniane chałupy, ciągnące się po obu stronach nieopisanie brudnych, cuchnących zaułków. Kobiety we wdowich welonach, wynoszące pościel do wietrzenia, szybko znikały w głębi domostw, przerażone niezwykłym wyglądem Heikego. Stały potem schowane, przyglądając mu się ukradkiem.

Jedynymi mężczyznami, których widział od czasu, gdy przybył do miasteczka, był Zeno i owi czterej spotkani w karczmie poprzedniego wieczoru. Wszyscy oni osiągnęli już podeszły wiek i byli bardzo mało pociągający, no, może z wyjątkiem Zeno.

W tym miasteczku musi być wiele wdów, pomyślał Heike.

Zrobił zaledwie kilka kroków i już znalazł się przy kościele. Był to malutki, prawosławny, jak przypuszczał, kościółek.

Heike dokładnie oglądał go z zewnątrz, gdyż jako jednemu z dotkniętych z Ludzi Lodu z trudem przychodziło mu przestępowanie progu świątyni. Ta niechęć doprowadzała do wielu konfliktów w domu, w Planinie, ale w końcu Elena i Milan musieli przystać na kompromis.

Heike pokazywał się w kościele dwa razy w roku. Na tym koniec. Jeśli chciał, mógł oczywiście wejść do środka, ale zawsze było to dla niego ogromnie trudne.

Przez chwilę przyglądał się budynkowi z zewnątrz, ale nie znalazł w nim nic szczególnie interesującego. Następnie wszedł na cmentarz, nieduży, ogrodzony żelazną kratą.

Cmentarz był bardzo stary, najwidoczniej nowy musiał mieścić się zupełnie gdzie indziej. Grube korzenie i rozłożyste pnącza dzikiego wina otulały płyty nagrobne, skrywając je pod misterną plecionką brązu i zieleni. Wystawało spod niej kilka kamieni nagrobnych, ale ku zdumieniu Heikego napisy – czy też raczej to, co zdołał dostrzec – wyryte były nieznanym mu alfabetem, nie umiał powiedzieć jakim.

Cmentarz więc niewiele mu pomógł w rozwikłaniu tajemnicy miasteczka.

Nagle u jego boku pojawił się Zeno. Nadszedł bezszelestnie przez miękkie listowie, zalegające cmentarz. Sprawiał wrażenie zdenerwowanego.

– Czy możemy wejść do kościoła?

Krew Ludzi Lodu, płynąca w żyłach Heikego, gwałtownie protestowała. Wydawało się jednak, że dla Zeno ma to ogromne znaczenie, kiwnął więc głową i wszedł za nim do wnętrza małej świątyni.

Zeno odmówił szeptem modlitwę pod starym wizerunkiem ukrzyżowanego Chrystusa. Prawdę powiedziawszy, Heike nigdy jeszcze nie widział tak zniszczonego krucyfiksu. Niemal cała farba gdzieś zniknęła, a drewno zdawało się wytarte, wprost wypolerowane do połysku tysiącami dłoni.

A kiedy ujrzał, jak Zeno z całych sił uchwycił się ręką figury na krzyżu, zrozumiał, że tak właśnie musiało się dziać przez dziesiątki czy może nawet setki lat. Czy kościół był jedynym miejscem, w którym nieszczęśliwi ludzie z miasteczka mogli odnaleźć spokój?

Nieszczęśliwi, pomyślał Heike. A przecież nie widział jeszcze nic z tego, co ujrzał Yves.

– Tutaj jesteśmy bezpieczni – wyszeptał Zeno z przerażeniem w oczach. – Czy chciałeś się czegoś dowiedzieć?

– Bardzo wiele! Przede wszystkim o tych zaginionych mężczyznach. Co się z nimi stało?

– Skąd możemy wiedzieć, gdzie znajdują się ludzie, którzy zniknęli?

– Nigdy żadnego nie odnaleźliście?

– Owszem, jednego. Żył jeszcze, ale tylko przez moment. Wiele już lat upłynęło od tamtej pory.

Żył? Czy miało to oznaczać, że inni umarli? Czy Zeno wiedział więcej, niż chciał wyjawić?

– Ten, który żył…? – zapytał Heike. – Czy udało się wam coś z niego wyciągnąć?

– Tylko dwa słowa, to wszystko.

– Jakie dwa słowa?

Zeno ogromnie pobladł. Wyrzucał z siebie wyrazy, jąkając się, jakby nie był w stanie uporać się z przywołanym w myślach obrazem.

– Wyglądał strasznie. Przerażająco. Znaleźliśmy go… całkiem nagiego. Całe ciało pokryte miał dziwnymi znakami, pręgami. A najdziwniejsze ze wszystkiego było, że jego… męskość… była całkiem…

Dalsze słowa najwyraźniej nie mogły przejść mu przez gardło, mocno zawstydzony, a zarazem wstrząśnięty,

Wyprostował tylko palec wskazujący.

Heike zarumienił się.

– Mów dalej! Jak brzmiały te dwa słowa?

– No tak. On przecież umierał. Był niezwykle wysokim, silnym, przystojnym mężczyzną. To, co mu się przydarzyło, przeżył z pewnością tylko dzięki sile swej woli. Ale wpatrywał się w nas z nieopisanym wprost przerażeniem wyrytym na twarzy, a następnie wydusił z siebie słowa: „Skrzydła kruka!” Patrzył na nas z rozpaczą, jak gdyby chciał przed czymś przestrzec, a potem zgasło w nim życie.

Heike miał na końcu języka pytanie, gdzie go znaleziono, gdy otworzyły się drzwi kościoła i do środka weszła żona Zeno.

– A więc tutaj jesteś – szepnęła do męża, zdjęta panicznym lękiem. – Chodź, zanim sprowadzisz nieszczęście na nas wszystkich!

– Ale ja bardzo chciałbym się dowiedzieć… – zaczął Heike.

– Ani słowa więcej – ucięła ostrym tonem, spoglądając nań surowo.

Na nic zdały się prośby! Zeno, jak skarcony dzieciak, w poczuciu winy poczłapał za żoną. Normalnie wrzasnąłby pewnie: „Nie wtrącaj się, babo!”, ale tym razem sprawa była najwyraźniej zbyt poważna. Takich tajemnic nie wolno zdradzać!

Zanim jednak mężczyźni wyszli z kościoła, Heikemu udało się szepnąć do karczmarza:

– Te dwie kobiety…?

– Ciii! – syknął śmiertelnie przerażony Zeno i Heike wiedział, że to wcale nie obawa przed żoną powodowała nim w tej chwili.

Heike postanowił być nieugięty

– Muszę to wiedzieć!

Zeno uczepił się rzeźbionej kolumny, podtrzymującej galerię niedaleko od drzwi, jak gdyby musiał mieć łączność z jakimkolwiek świętym elementem, by o tym mówić. Podczas gdy jego żona już znikała w przedsionku, szepnął do Heikego:

– Księżniczka… śmiertelnie niebezpieczna! Gwałtem trzyma tę drugą biedaczkę.

– Dlaczego księżniczka jest niebezpieczna?

Zeno, w największej tajemnicy, z oczami okrągłymi z przerażenia i podniecenia, odparł szeptem:

– Oszalała na punkcie mężczyzn.

– Zeno? – Z zalanego słońcem dziedzińca dobiegł gniewny głos żony karczmarza. – Gdzie ty się podziewasz?

Wyszli z kościoła. Heike podążał za parą, starając się zapanować nad wzburzonymi myślami.

Heike był młodym chłopcem o czystym sercu. W domu Eleny nie rozmawiano z dziećmi o stosunkach pomiędzy mężczyzną a kobietą. To było tabu, mówienie na ten temat równało się grzechowi. Dlatego Heike wiedział tak mało. Nie był wprawdzie całkiem nieświadom, lecz to, co wiązało się z erotyką, pozostawało dla niego mroczne, niejasne i zakazane. Informacje przekazane mu przez Zeno wstrząsnęły więc nim do głębi. Znaczenia słów „oszalała na punkcie mężczyzn” z pewnością nie zrozumiał do końca.

Dogonił małżonków nieco poirytowany.

– Po śniadaniu opuszczamy miasteczko – rzekł krótko.

– Doskonale – odparła karczmarzowa, ale Zeno jęknął z rozpaczą.

– Ale dlaczego? Sądziłem… – zaczął.

Heike był zdecydowany.

– Jestem odpowiedzialny za tamtych dwoje. A skoro nie mogę się od was niczego dowiedzieć, nie mogę też wam pomóc.

– Sama słyszysz – ze złością zwrócił się karczmarz do żony.

– Nie przypuszczasz chyba, że ten gołowąs jest w stanie coś dla nas zrobić? – odparowała.

Znaleźli się już przy karczmie; w miasteczku wszędzie było blisko.

Mira przywitała ich w drzwiach, w blasku słońca widać było, że jest wyspana i świeża. W swej młodzieńczej żywiołowości doprawdy wyglądała ślicznie.

– Nareszcie jesteś – nieśmiało uśmiechnęła się do Heikego. – Pukałam do waszych drzwi, ale nikt nie odpowiadał.

Heike uśmiechnął się.

– Peter najwyraźniej mocno śpi. Zaraz go obudzę.

Kilkoma susami pokonał schody i zapukawszy, otworzył drzwi.

Izba była pusta.

Zaskoczony wrócił na dół. Mira przestraszyła się nie na żarty, widząc jego wyraz twarzy.

– Nie ma go tam – oznajmił Heike zdumiony. – Zaraz się rozpytam.

Zeno naturalnie nic nie wiedział, wszak nie było go w karczmie, jego żony także. Ale jedna z podkuchennych wyraźnie zareagowała wzburzeniem na pytanie Heikego. Zaczerwieniła się i głęboko pochyliła nad jarzynami, których krojeniem właśnie była zajęta.

– Mów, co wiesz – nakazał Zeno.

– On… pytał o…

– Peter nie mógł o nic pytać, nie zna przecież tutejszego języka – wtrącił się Heike.

– On zapytał tylko… Wypowiedział jedno jedyne słowo. Imię.

Heike wiedział już wszystko, zanim jeszcze dziewczyna zdążyła skończyć.

– Nicola?

Ze łzami w oczach pokiwała głową. Była to ta sama dziewczyna, która kiedyś tak długo, z żalem, spoglądała za Yvesem.

– Pan Peter był takim ślicznym chłopcem – szepnęła. – Oni wszyscy tacy byli.

Był? Heike poczuł, jak strach pazurami chwyta go za serce.

– I potem poszedł? Pokazałaś mu drogę?

Odpowiedzią było kolejne mokre od łez skinięcie głową.

– Dokąd?

Zeno odparł za dziewczynę:

– Młoda Nicola zawsze błaga o pomoc. Zawsze. I to z rozpaczą, która rozdziera wprost serce. I za każdym razem to się źle kończy. Księżniczka…

– Milcz? – zawołała jego żona głosem nabrzmiałym histerią. – Chcesz sprowadzić zagładę na nas wszystkich? My nic nie wiemy? Nic! Dotarło to do was, panie Heike?

Heike pozostał niewzruszony.

– Dokąd on poszedł?

– Musisz wyjść z Targul Stregesti – odparł Zeno wyczerpany. – Potem trzeba iść dalej wzdłuż doliny, a dotrzesz na miejsce. Ale czy naprawdę masz zamiar…?

– Niech idzie! – wrzasnęła karczmarzowa. – On tylko napyta nam wszystkim biedy, sprowadzi na nas nieszczęście!

Heike natychmiast ruszył z miejsca, ale zaraz podbiegła do niego Mira.

– Będziesz szukał Petera? Idę z tobą.

– Nie, ty…

Przyjrzał się dziewczynie uważniej, dostrzegł wyraźny strach bijący z jej oczu.

– Czy w nocy coś się wydarzyło? – zapytał cicho po niemiecku.

Z powagą skinęła głową.

– Okno… Oczywiście tylko śniłam, ale…

– A więc chodź ze mną – postanowił Heike.

Gospodarz uznał, że najpierw powinni zjeść śniadanie. Zgodzili się w końcu wypić kilka łyków mleka i wzięli też w rękę po kawałku chleba na drogę.

Zeno spoglądał za nimi z troską. Snuł swoje marzenia o tym, jak Heike zdoła ocalić Petera i Targul Stregesti.

Jego żona natomiast nie miała żadnych złudzeń.

Kiedy wyszli z karczmy, Heike poprosił Mirę:

– Opowiedz mi o tym, co ci się śniło!

– Ale to był tylko koszmarny sen!

– Pozwól mnie o tym zdecydować. Mów!

Heikego zdumiała stanowczość, która tak nagle się w nim ujawniła. W nim, dobrodusznym Heikem, któremu wszyscy rodzice w Planinie powierzali opiekę nad dziećmi! Teraz stanął wobec nowego wyzwania i uświadomił sobie, że tkwi w nim nieznana siła.

Nigdy nie zastanawiał się, jakie właściwie moce nosi w sobie, ale też nigdy dotąd nie było takiej potrzeby.

Co innego teraz…

Boże, dopomóż nam, myślał. To miasteczko, ta dolina przeraża mnie ponad wszelkie granice!

Mira opowiedziała mu o zmarłych i owym niewyraźnym, strasznym, co we śnie usiłowało wedrzeć się przez jej okno. Ku jej zdumieniu Heike odniósł się do jej słów z powagą.

– Że też Peter wyszedł akurat teraz – rzekł głęboko wstrząśnięty. – Musimy stąd odejść! Jak najprędzej! Przeceniałem swoje możliwości, sądząc, że wybawię mieszkańców miasteczka z kłopotów. Teraz czuję, że żadną miarą sobie z tym nie poradzę.

– Ale przecież Peter? Czy nie…?

– Tak, tak, oczywiście! Musimy go przyprowadzić i wtedy wyruszymy jak najprędzej w dalszą drogę! Widzisz te konie? Są bezpańskie i właściwie już nam je podarowano – dokończył Heike, kiedy wyszli na łąki.

– Naprawdę? Dostaliśmy je?

– Tak. Oni nie mogą się nimi zająć.

– Ach, to wspaniale! Wszyscy troje będziemy więc mogli jechać konno! Nigdy nie miałam własnego konia, choć oczywiście także i teraz nie będzie on mój…

– Naturalnie, że będzie! Zasłużyłaś na to, przez tyle lat zajmując się ojcem.

– Och – westchnęła. – A1e czy one nie są bardzo drogie?

– Tak, to rasowe wierzchowce. Myślisz, że będą miały ochotę na chleb?

Zawołał je. Konie zastrzygły uszami i odbiegły dalej.

Kiedy Heike usiłował się zbliżyć, uciekały.

– Ależ, na litość boską, one niemal całkiem zdziczały – powiedział zdumiony. – Czyżby nikt się nimi nie zajmował?

Zostawił konie w spokoju i rozejrzał się po dolinie.

– No tak… Którędy teraz pójdziemy?

– Dalej drogą – powiedziała Mira, jakby to było oczywiste.

Spojrzał za jej oczyma.

– Ach, tak, drogą, naturalnie!

Mira popatrzyła na niego badawczo.

– Chyba nie za dobrze widzisz?

– Tak – odparł Heike zatopiony w myślach. – Chyba nie najlepiej.

Śledził wzrokiem dwa kruki, które zerwały się z porośniętego lasem urwiska i krążyły nad ich głowami.

Ciekawe, czy to one zaatakowały Mirę wczoraj wieczorem, zadawał sobie pytanie. Wtedy, na drodze do miasteczka. Są dość duże.

„Skrzydła kruka”?

Mira nie przestawała mówić. Jej niepokój o Petera był rozczulający, wprost wzruszający.

A Peter powiedział o niej: „ta krowa”…

Jakie to niesprawiedliwe! Choć Heike nie zdążył poprzedniego wieczoru przyjrzeć się Nicoli, rozumiał, że Peterowi z pewnością żal dziewczyny, która nie może wyrwać się ze szponów księżniczki, ale jeśli nie dostrzegł zalet Miry, to chyba jest po prostu ślepy i głupi.

Odjechali skalne urwisko. Wzgórza zamykające dolinę ginęły w błękitnej mgle.

– Spójrz! Ach, zobacz! – zawołała Mira.

Heike patrzył.

– Och, mój Boże – szepnął. – Och, mój Boże!

Poczuł, że nogi miękną mu w kolanach, musiał wesprzeć się na ramieniu Miry.

– Ach, Boże! – powtórzył drżącym głosem.

– Tak, czyż to nie wspaniałe? – szepnęła w uniesieniu. – Popatrz tylko!

– Ja… ja nie widzę tak wyraźnie – skłamał Heike.

– Naprawdę nie widzisz? Prawdziwy zamek, a raczej twierdza! Z murami obronnymi, zwieńczonymi blankami, i olbrzymią bramą! Droga, która do niej prowadzi obsadzona jest drzewami. To prawdziwa aleja! Z pewnością tu właśnie musiał przyjść Peter!

Heike spojrzał na nią z ukosa. Oddychał z trudem. Dopiero teraz musiał przyznać, że on widzi co innego niż Mira i Peter. Jego oczy umiały patrzeć przez zasłony zawieszone przed wzrokiem innych.

Wielokrotnie przełykał ślinę, by powstrzymać mdłości. Peter, ach, kochający życie, miły Peter, jego ulubiony towarzysz podróży! Co się z nim stanie?

Heike jak zaczarowany wpatrywał się w straszliwy, budzący grozę obraz, roztaczający się przed jego oczami. Nie był w stanie oderwać od niego wzroku, choć najbardziej tego właśnie pragnął.

Ale to wcale nie on został zaczarowany, lecz Mira, Peter, Francuzi i wszyscy inni, po których wszelki ślad zaginął z chwilą, gdy przeszli przez bramę.

Peter? Ach, mój Boże!

Mira dostrzegła, jak bardzo zafascynował, wręcz oszołomił Heikego ten widok i oczywiście źle go zrozumiała.

– Prawda, że to fantastyczne? Chodźmy, szybko, idziemy na górę!

– O, nie – jęknął zduszonym głosem. Strach chwytał go za gardło. – Nie, nie, zawracamy!

Chwycił ją za ramię i z całej siły pociągnął za sobą z powrotem ku miasteczku, aż minęli urwisko.

– Ale Peter…?

– Spróbuję go uratować, ale muszę to zrobić sam.

– Uratować?

– Tak. Nie pytaj więcej.

Mira widziała jego wzburzenie i nie śmiała się mu sprzeciwiać. Jakby chodziło o życie, biegł ku Targul Stregesti, ciągnąc ją za sobą, i wcale nie dostrzegał, że dziewczyna z trudem wytrzymuje przekraczające jej możliwości tempo.

Gdy dotarli do łąki, na której pasły się konie, Heike nareszcie się zatrzymał.

Mira nie była w stanie zrozumieć, czemu wcześniej lękała się jego osobliwego wyglądu. Teraz już popatrzyła w jego oczy i poznała go…

– Weź, Miro, pożyczę ci…

Przyglądała się zaskoczona, jak zdejmował z szyi rzemień, na którym zawieszona była mandragora.

– Ach – szepnęła, szeroko otwierając oczy. – Cóż to takiego?

– To najcenniejsze, co posiadam – odparł. – Miro, to miejsce jest zauroczone, przeklęte, śmiertelnie niebezpieczne! Zawieś ją na szyi tak, by nikt jej nie widział. Dopóki ją nosisz, jesteś bezpieczna. Ona będzie cię chronić, by nie dosięgło cię to, co chciało dostać się do ciebie dziś w nocy.

Mira tym razem z powagą potraktowała słowa Heikego.

– Czy wiesz, co to było?

– Nie mam pojęcia. Ale dowiem się. Weź teraz ten amulet, to korzeń mandragory, alrauna. To ona sprawiła, że księżniczka Feodora zawróciła w drzwiach wczoraj wieczorem. Nie mogę jej teraz nosić, bo z nią nigdy nie dostanę się do twierdzy, jestem o tym przekonany.

O ile rzeczywiście przyczyną tego była mandragora, pomyślał z powątpiewaniem. A może to on sam? Krew Ludzi Lodu płynąca w jego żyłach?

Nie, to mandragora! Teraz, gdy się odwrócił, tam gdzie wcześniej widział jedynie zarośnięte trawą ślady kół, ujrzał szeroką dobrze utrzymaną drogę prowadzącą w stronę urwiska.

Głośno powiedział:

– Czy wiesz, jaką ona ma moc?

Mira skinęła głową. Mandragora łaskotała jej skórę, ale była ciepła!

– Zdołasz uratować Petera? – zapytała z błyszczącymi oczami.

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, obiecuję.

– I tę biedną, nieszczęśliwą dziewczynę? Tę o pięknych, smutnych oczach?

– Nicolę? To będzie znacznie trudniejsze, bo ona jest jak w niewoli u tej księżniczki. Ale oczywiście, będę się starał. Tylko nie oczekuj ode mnie zbyt wiele! Nie mam pojęcia, jak powinienem postępować. Wiem jedynie, że muszę uwolnić Petera.

Mira zerknęła na niego ukradkiem.

– Czy ty się… boisz?

– Tak. Bardzo się boję.

– Ale twierdza wyglądała tak pięknie.

Heike nie odpowiedział. Mira zauważyła tylko oznaczające napięcie drganie w kąciku ust.

Kiedy Heike wraz z nią skierował się ku karczmie, szybko zaprotestowała.

– Nie, nie trać czasu na mnie, sama sobie poradzę!

– I tak muszę pomówić z Zeno.

– Ale Peter…

Zmarszczył czoło.

– Może to niemądre z mojej strony, ale sądzę, że prawdziwe niebezpieczeństwo budzi się dopiero po zapadnięciu ciemności. Takie mam przeczucie.

Szybko przeszli przez rynek.

– Niech cię nie zwiedzie jasny blask słońca – powiedziała Mira.

– jesteś mądrą dziewczynką – uśmiechnął się Heike, ale przez cały czas widać było, że jest bardzo spięty.

– Postaram się nie ulegać omamom. No, jesteśmy na miejscu.

Szybko rozmówił się z Zeno i jego żoną.

– Zostawiam dziewczynę pod waszą opieką. Nie pozwólcie jej wychodzić samej! I przestrzegajcie tych reguł bezpieczeństwa, co wczoraj wieczorem. Teraz sam pójdę do twierdzy. Gdybym nie wrócił, wsadźcie ją na konia i wyprowadźcie z lasu.

– Jak długo mamy czekać?

– O ile dobrze rozumiem, mam tylko tę jedną noc. Gdybyście tylko chcieli powiedzieć mi coś więcej!

Twarze ich zastygły w kamiennym wyrazie.

– Nie możemy – cicho powiedział Zeno.

Dali mu jedzenie i napitek na drogę, i poszedł.

Ale tym razem wszyscy mieszkańcy miasteczka stali w drzwiach lub oknach, odprowadzając go wzrokiem. W oczach mieli coś, czego nie można było nazwać nadzieją, ale nie było też całkowitym zwątpieniem.

Już raczej i jednym, i drugim.

Przypuszczali, że jeśli ktokolwiek może ocalić ich przeklęte miasteczko, uczyni to tylko ten za młody na to chłopak o diabelsko dzikim wyglądzie i łagodnym spojrzeniu.

Heike szedł przez łąki, skąpane teraz w gorącym, prażącym słońcu. Rozgrzane powietrze drgało, wibrowało, aż wzgórza w oddali wydawały się bladą, błękitnozieloną żywą masą, spowitą w chmury. Zaczarowaną. Jasny przejrzysty dzień powinien sprzyjać opanowaniu i trzeźwości, ale na Heikego sprowadzał jedynie poczucie coraz większego zagubienia.

Bez mandragory był jak nagi, miał uczucie, że ją zdradził. Ale mając amulet przy sobie nigdy nie zdołałby dostać się do twierdzy, nie mógłby wczuć się w iluzoryczny świat Petera, nie odnalazłby go na czas.

Kruki krążyły wysoko, wysoko nad jego głową. Nie przejmował się nimi, nie na kruki powinien zwracać uwagę. Tak przynajmniej sądził.

Ale jeśli w tym momencie popełnia fatalny w skutkach błąd?

Nie, odrzucił tę myśl od siebie. Z pewnością chodzi tu o księżniczkę. La strega. Czarownica…

Dotarł do wznoszącego się w górę urwiska, minął zakręt. Z ogromną niechęcią podniósł wzrok.

Wówczas ujrzał twierdzę – taką, jaką widzieli ją inni? Majestatyczną, dostojną powagą lat, prastarą. Patrzył na nią oczyma Miry, Petera, Francuzów i wszystkich pozostałych, teraz bowiem nie miał mandragory, która ujawniłaby prawdę.

Twierdza była naprawdę piękna. Grube mury zbudowano z białego i szarego kamienia. I ten imponujący portal…

A jeżeli to właśnie jest prawdą? Jeśli twierdza rzeczywiście wygląda tak, jak ją teraz ujrzał? Byłoby to przecież logiczniejsze. Siedziba naprawdę godna księżniczki.

Cóż więc takiego oglądał wcześniej? Alegorię, porównanie, które pokazać mu chciała mandragora jako ostrzeżenie, by postępował rozważnie? Był ostrożny? To najbardziej prawdopodobne. To mandragora odmieniła jego wzrok, a nie czarownica omamiła oczy wszystkich innych.

Tak, tak właśnie musiało być, myślał. Twierdza bowiem sprawiała wrażenie rzeczywistej, solidnej. I jakże by inaczej Peter mógł wejść do środka?

Aleja prowadząca do masywnej, dostojnej bramy…

Tam w środku był Peter. Heike musi go odnaleźć. Jeśli księżniczka Feodora pozwoli mu na to…

Poczuł, jak ciarki przebiegają mu po krzyżu, i westchnął. Odruchowo sięgnął do piersi, ale dłoń szukająca niosącej otuchę mandragory natrafiła na pustkę.

Загрузка...