OSIEM

W drodze do Delty Pawia, 2546

— Chyba słyszałaś wiadomości na temat kapitana — powiedziała Khouri, gdy Mademoiselle zakasłała dyskretnie za jej plecami. Jeśli nie liczyć iluzorycznej obecności Mademoiselle, Khouri była sama w swej kwaterze i trawiła to, co Volyova i Sajaki powiedzieli jej na temat misji.

Mademoiselle uśmiechnęła się.

— To komplikuje sprawy. Brałam pod uwagę możliwość, że załoga ma z Sylveste’em jakiś związek. To logiczne, zważywszy, że lecą na Resurgam. Nigdy jednak nie ekstrapolowałam niczego tak zawiłego.

— To chyba właściwe określenie.

— Ich związek jest… — duch dobierał słowa, choć Khouri wiedziała, że to tylko irytujący teatr — interesujący. Może ograniczyć nasze opcje w przyszłości.

— Nadal jesteś pewna, że chcesz go uśmiercić?

— Całkowicie. Te wiadomości tylko podkreślają, że to pilna sprawa. Istnieje niebezpieczeństwo, że Sajaki zechce wziąć Sylveste’a na pokład.

— Czy nie byłoby łatwiej dla mnie, gdybym go wtedy zabiła?

— Owszem, ale w takim wypadku samo zabicie nie wystarczy. Musiałabyś znaleźć sposób na zniszczenie statku. A jak zachować własne życie… to już twój problem.

Khouri nachmurzyła się. Może to jej problem, ale niewiele z tego wszystkiego rozumiała.

— Jeśli jednak uzyskam pewność, że Sylveste nie żyje…

— To nie wystarczy — odparła Mademoiselle z niespotykaną u niej dotąd szczerością. — Musisz go zabić, ale to tylko część zadania. Musisz tego dokonać w szczególny sposób.

Khouri czekała na dalsze warunki.

— Masz to zrobić bez uprzedzenia. Ani sekundy. Ponadto musisz go zabić na osobności.

— To zawsze było częścią planu.

— Dobrze… ale chodzi mi dokładnie o to. Jeśli nie zdołasz zapewnić całkowitego odosobnienia, musisz to przełożyć. Żadnych kompromisów, Khouri.

Po raz pierwszy tak szczegółowo omawiały okoliczności zabójstwa. Najwyraźniej Mademoiselle doszła do wniosku, że Khouri dojrzała do tego, by uzyskać więcej informacji, a może nawet zobaczyć cały obraz.

— A broń?

— Wybierz, jaką chcesz. Ale nie może ona zawierać żadnych elementów cybernetycznych powyżej pewnego poziomu złożoności, który określę później. — Nim Khouri zdążyła zaprotestować, Mademoiselle dodała: — Broń promieniowa jest dopuszczalna, zakładając, że w żadnym momencie nie znajdzie się w pobliżu naszego obiektu. Urządzenia na pociski czy materiały wybuchowe też się nadają.

Na pokładzie Światłowca powinna znaleźć się odpowiednia broń, pomyślała Khouri. Miała nadzieję, że we właściwym momencie uda jej się zdobyć stosowny sprzęt i zdąży się nauczyć nim posługiwać.

— Coś chyba znajdę.

— Jeszcze nie skończyłam. Nie możesz się do niego zbliżyć, nie możesz również zabić go w chwili, gdy znajdzie się w pobliżu jakiegoś systemu cybernetycznego. W tej kwestii później przekażę ci swoje wymagania. Im bardziej będzie odizolowany, tym lepiej. Jeśli uda ci się dokonać tego, gdy Sylveste będzie sam, z dala od wszelkiej pomocy, na powierzchni Resurgamu, to zadanie zostanie wykonane ku mojej całkowitej satysfakcji. — Zamilkła. Przedstawione warunki musiały być dla niej niezwykle istotne i Khouri starała się wszystko dokładnie zapamiętać, ale na razie brzmiało to równie logicznie jak intonowanie Ciemnego Wieku jako środka na febrę. — Pod żadnym warunkiem nie może opuścić Resurgamu. Musisz to zrozumieć, bo gdy jakiś Światłowiec przybędzie w pobliże planety — nawet ten Światłowiec — Sylveste będzie usiłował dostać się na pokład. W żadnym wypadku nie może do tego dojść.

— Rozumiem polecenie: zabić go na planecie — rzekła Khouri. — Czy to wszystko?

— Niezupełnie. — Duch uśmiechnął się. Upiornie. Khouri nigdy wcześniej nie widziała u niego takiego uśmiechu. Może Mademoiselle nie wyczerpała jeszcze zapasu wszystkich swoich min, zachowując kilka nowych na okazje takie jak ta. — Oczywiście chce mieć dowód śmierci. Ten implant zarejestruje samo wydarzenie, ale po twoim powrocie na Yellowstone chcę otrzymać fizyczny dowód potwierdzający zapis implantu. Chcę resztek, nie tylko prochów. Co się da, zachowaj w próżni. Przechowaj szczątki hermetycznie zamknięte, izolowane od statku. Jeśli chcesz, zakop je w skale, ale przywieź mi. Muszę mieć dowód.

— A potem?

— Potem, Ano Khouri, dam ci twojego męża.

Sylveste i Pascale dotarli do czarnej skorupy obejmującej miasto Amarantinów, pobiegli kilkaset metrów w zawiłym labiryncie, wydrążonym w skorupie. Drogę wybierali w sposób tak losowy, na jaki stać istotę ludzką; nie kierowali się pozostawionymi przez archeologów znakami i starali się biec po nieprzewidywalnych ścieżkach. Dopiero po pewnym czasie przystanęli dla złapania oddechu.

— Nie tak szybko — powiedziała Pascale. — Boję się, że zgubimy drogę.

Sylveste położył jej dłoń na ustach, choć wiedział, że po szoku związanym ze śmiercią ojca Pascale odczuwa potrzebę mówienia.

— Musimy być cicho. Oddziały Słusznej Drogi są na pewno w skorupie i czekają tylko, by dopaść uciekinierów. Lepiej nie przyciągać ich uwagi.

— Dan, zgubiliśmy się w labiryncie — powiedziała szeptem. — Wielu ludzi umarło w tym miejscu, bo nie odnaleźli wyjścia i zginęli z głodu.

Sylveste pchnął Pascale w zwężającą się przecinkę wentylacyjną, w gęstniejącą ciemność. Ściany były tu śliskie, bez wykładziny antypoślizgowej.

— Wykluczone, żebyśmy się zgubili — powiedział z wymuszonym spokojem. — Pokazał palcem oczy, choć było zbyt ciemno, by Pascale zauważyła ten gest. Niczym widzący między ślepcami zapominał zwykle, że z jego komunikacji niewerbalnej wiele umyka niezauważone. — Potrafię odtworzyć każdy nasz krok. A ściany dość dobrze odbijają podczerwień z naszych ciał. Tu jesteśmy bezpieczniejsi niż w mieście.

Dyszała, próbując złapać oddech, i przez długi czas milczała.

— Mam nadzieję, że to nie jest jedna z tych rzadkich sytuacji, gdy się mylisz — wymamrotała wreszcie. — To byłby szczególnie niepomyślny początek naszego małżeństwa, nie sądzisz?

Nie było mu do śmiechu. Świeżo w głowie miał wielobarwną masakrę w sali. Mimo to zaśmiał się i nagle wszystko stało się mniej realne. No i dobrze, bo jeśli pomyśleć racjonalnie, wątpliwości Pascale były absolutnie uzasadnione. Nawet gdyby dokładnie znał drogę do wyjścia z labiryntu, nie na wiele by mu się to zdało, jeśli tunele biegnące w górę okazałyby się zbyt śliskie albo jeśli — jak mówiły pogłoski — labirynt zmieniłby konfigurację. Nawet magiczne oczy by nie pomogły. Oboje by tu zginęli z głodu, jak inni głupcy, którzy zboczyli z oznakowanych ścieżek.

Weszli głębiej w budowlę Amarantinów, wyczuwając łagodną krzywiznę tunelu, zakręcającego kapryśnie w wewnętrznej powłoce. Oczywiście panika była takim samym ich wrogiem jak dezorientacja, niełatwo jednak było zachować spokój.

— Według ciebie, jak długo powinniśmy tu zostać?

— Jeden dzień — odparł Sylveste. — Potem wyjdziemy za nimi. Do tego czasu z Cuvier powinno dotrzeć wsparcie.

— Dla kogo?

Sylveste przepychał się przez zwężenie w tunelu, który w tym miejscu miał potrójne rozgałęzienie. Sylveste wykonał w myślach rzut monetą i ruszył w lewą odnogę.

— Właśnie, to jest pytanie — powiedział, ale za cicho, by żona go usłyszała.

A jeśli ten zamach to element przewrotu obejmującego całą kolonię, a nie pojedynczy akt terroryzmu? A jeśli Cuvier wymknął się spod kontroli rządu Girardieau i przeszedł w ręce Słusznej Drogi?

Girardieau zostawił po sobie niezdarną machinę partyjną, ale wiele jej trybów wrogowie usunęli podczas uroczystości ślubnej. Wykorzystując chwilę słabości systemu, ten rewolucyjny Blitzkrieg mógł wiele zmienić. Może wszystko się już skończyło, poprzedni wrogowie Sylveste’a zostali zdetronizowani, a władzę przejęły obce, nowe osoby. W takim wypadku czekanie w labiryncie byłoby daremne. Czy Słuszna Droga uzna go za swego wroga, czy za kogoś znacznie bardziej dwuznacznego: za wroga wroga?

Ale przecież pod koniec on i Girardieau nie byli nawet wrogami.

Wreszcie Sylveste i Pascale doszli do szerokiej płaskodennej gardzieli, gdzie zbiegało się kilka tuneli i gdzie można było usiąść. Poczuli też orzeźwiający powiew. Pompowane powietrze docierało aż tutaj. Sylveste obserwował w podczerwieni, jak Pascale, opuszczając się ostrożnie na dół, przesuwa rękami po pozbawionej tarcia podłodze, sprawdza, czy nie ma na niej szczurów, ostrych kamieni lub czaszek o wyszczerzonych zębach.

— W porządku, jesteśmy tu bezpieczni — powiedział, jakby te słowa miały uprawdopodobnić bezpieczeństwo. — Gdyby ktoś tu przyszedł, możemy się wycofać. Siedzieć cicho i czekać na wydarzenia.

Wiedział, że teraz, gdy bezpośrednia ucieczka się skończyła, Pascale zacznie rozmyślać o ojcu. Nie chciał do tego dopuścić.

— Głupi, tępy Janeąuin — powiedział, mając nadzieję, że oderwie jej myśli od tego, co się stało. — Musieli go szantażować. Czy to się zawsze tak kończy?

— Co? — spytała z wysiłkiem.

— Że uczciwi dają się skorumpować — wyjaśnił słabym głosem, niemal przechodzącym w szept. Gaz użyty podczas ataku nie dotarł mu głęboko do płuc, ale Sylveste ciągle czuł jego działanie w gardle. — Janeąuin od lat zajmował się tymi ptakami, przez cały czas, gdy znałem go w Mantell. Zaczęły jako niewinne żyjące rzeźby. Mówił, że każda kolonia orbitująca wokół gwiazdy zwanej Pawiem powinna mieć u siebie kilka pawi. Potem ktoś wpadł na pomysł lepszego ich wykorzystania.

— Może wszystkie były toksyczne — powiedziała Pascale, a ostatnie słowo zabrzmiało jak wąż syczących esów. — Uzbrojone jak małe bomby skaczące.

— Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby wszystko to była jego robota.

Sylveste nagle poczuł zmęczenie i senność, może z powodu powietrza. Wiedział, że na razie są bezpieczni. Jeśli zamachowcy ich śledzili — a mogli w ogóle nie zdawać sobie sprawy z tego, że Sylveste i Pascale przeżyli — powinni już dotrzeć do tej części skorupy.

— Nigdy nie wierzyłam w to, że miał prawdziwych wrogów — rzekła Pascale. Zdanie to zawisło w zamkniętej przestrzeni. Sylveste wyobraził sobie, jak Pascale jest przerażona: nic nie widzi, zdana tylko na jego zapewnienia w tym ciemnym, wyjątkowo strasznym miejscu. — Nie przypuszczałam, że mogliby go zabić za to, czego się domagali. Nie sądziłam, że istnieje coś, co jest tego warte.

Razem z pozostałymi załogantami Khouri miała pod koniec podróży na Resurgam przebywać w stanie uśpienia w chłodni. Na razie jednak okresy czuwania spędzała przeważnie w centrali, poddawana niezliczonym symulacjom.

Po pewnym czasie zaczęły nawiedzać jej sny i określenie „nuda” nie oddawało monotonii ćwiczeń, które Volyova jej narzuciła. A jednak wtopienie się w środowisko centrali uzbrojenia przynosiło Khouri chwilowe zapomnienie o troskach. W centrali cały problem z Sylveste’em zmieniał się jedynie w drobne, dokuczliwe swędzenie. Miała świadomość, że znajduje się w sytuacji bez wyjścia, ale to przestawało być najważniejsze. Centrala była wszystkim i dlatego Khouri już się jej nie obawiała. Po seansach nadal pozostawała sobą i doszła do wniosku, że centrala w zasadzie jest bez znaczenia i w ogóle nie wpłynie na wynik misji.

Wszystko się zmieniło, gdy dotarły psy.

Ogary Mademoiselle, cybernetyczne agenty, które Mademoiselle wpuściła do centrali podczas jednej z sesji Khouri. Psy przez neuralny interfejs wdarły się do systemu, wykorzystując jedną z jego wybaczalnych słabości, Volyova uszczelniła system przed atakami software’owymi, ale widocznie nigdy nie wyobrażała sobie, że atak może nastąpić z mózgu osoby podłączonej do centrali. Psy szczeknęły, zapewniając, że weszły do jądra centrali uzbrojenia. Nie powróciły do Khouri w czasie sesji, podczas której zostały spuszczone ze smyczy, ponieważ parę godzin miało im zająć obwąchanie wszystkich zakątków i kryjówek w bizantyjskiej architekturze centrali. Zostały więc w systemie do następnego dnia, gdy Volyova ponownie podłączyła Khouri. Wtedy psy wróciły do Mademoiselle, a ona odszyfrowała je i z pysków wyjęła im zdobycz, którą zlokalizowały.

— Ma pasażera na gapę — powiedziała Mademoiselle do Khouri, gdy zostały same po sesji. — Coś się ukryło w systemie centrali i mogę się założyć, że Volyova nic o tym nie wie.

Od tego momentu Khouri przestała traktować komorę centrali z dotychczasową obojętnością.

— I co dalej? — spytała, czując, że temperatura jej ciała gwałtownie się obniża.

— Jednostka danych, tak bym to określiła.

— Psy się na to natknęły?

— Tak, ale… — Mademoiselle znowu nie mogła znaleźć odpowiednich słów. Niekiedy Khouri podejrzewała, że to autentyczne wahanie; przecież implant musiał analizować sytuację oddaloną wiele lat świetlnych od tego, czego spodziewała się rzeczywista Mademoiselle. — Nie można powiedzieć, że psy to zobaczyły, choćby częściowo. To coś jest zbyt subtelne, bo w przeciwnym wypadku wychwyciłyby to zabezpieczające systemy Volyovej. Psy raczej wyczuły nieobecność w miejscach, gdzie to przed chwilą było. Wyczuły powiew, gdy to się ruszało.

— Mam do ciebie prośbę: nie strasz mnie, dobrze? — powiedziała Khouri.

— Przepraszam. Ale przyznaję, że obecność tych rzeczy jest niepokojąca.

— Dla ciebie? A wyobrażasz sobie, jak ja się czuję? — Khouri pokręciła głową, zaskoczona tym, jak nieobliczalnie wredna może być rzeczywistość. — Co to według ciebie jest? Wirus podobny do tych, które toczą statek?

— Ta rzecz sprawia wrażenie znacznie bardziej wyrafinowanej. Dzięki zabezpieczeniom Volyovej statek zachowuje sprawność, mimo innych obiektów wirusowych, i nawet Parchowa Zaraza się go nie ima. Ale to… — Mademoiselle spojrzała na Khouri z przekonującą kopią wyrazu strachu na twarzy. — Psy były tym przerażone. W pewnym sensie to coś im umknęło, okazało się znacznie bardziej przebiegłe. Nigdy się z czymś tak sprytnym nie zetknęłam. Ale nie zostały zaatakowane i to mnie jeszcze bardziej niepokoi.

— Dlaczego?

— Bo podejrzewam, że to coś cierpliwie czeka na właściwy moment.

Sylveste nigdy się nie dowiedział, jak długo spali. Może kilka minut, napakowanych gorączkowymi, naładowanymi adrenaliną snami o chaosie i ucieczce, albo parę godzin, a może prawie cały dzień. W każdym razie to nie zmęczenie ich powaliło. Wyrwany ze snu, zaskoczony uświadomił sobie, że oddychali gazem usypiającym, który pompowano do tuneli. Nic dziwnego, że w powietrzu wyczuwał jego zapach i lekki przeciąg.

Pod sklepieniem usłyszał hałas, jakby skrobanie szczurów.

Trącił Pascale nogą. Budziła się z płaczliwym jękiem i przez kilka sekund zaprzeczania rzeczywistości przypominała sobie, gdzie i w jakiej sytuacji się znajduje. Badał charakterystykę cieplną jej twarzy, obserwując woskową neutralność zagłębień ekspresywnego melanżu wyrzutów sumienia i strachu.

— Musimy ruszać — powiedział. — Gonią nas. Zagazowali tunele.

Skrobanie nieco się przybliżyło. Pascale wahała się między jawą a snem, zdołała jednak otworzyć usta.

— Którędy? — Pytanie dobiegło jak przez warstwę waty.

— Tędy. — Sylveste chwycił ją za ramiona i pchnął naprzód do najbliższego, zwężającego się otworu. Potknęła się na śliskim gruncie. Pomógł jej wstać, przecisnął się obok i ujął jej dłoń. Przed nimi w tunelu panowała ciemność. Sylveste sięgał wzrokiem zaledwie na odległość paru metrów. Uzmysłowił sobie, że jest tylko trochę mniej ślepy od żony. To lepsze niż nic.

— Dan, zaczekaj — powiedziała Pascale. — Za nami jest światło.

I głosy. Teraz słyszał pośpieszną, bezsłowną gadaninę. Grzechot sterylnego metalu. Układy anten chemosensorycznych już ich prawdopodobnie tropiły. Wąchacze feromonów odczytywały z powietrza wyziewy przestraszonych ludzi i przekazywały zwizualizowane dane bezpośrednio do sensoriów tych, którzy brali udział w pościgu.

— Szybciej — powiedziała Pascale. Sylveste spojrzał do tyłu i jego oczy zostały natychmiast przeładowane dawką nowego światła. Niebieskawe promieniowanie, obejmujące ramą daleki kraniec szybu, drżało, jakby ktoś trzymał tam pochodnię. Usiłował iść szybciej, ale tunel biegł teraz coraz bardziej stromo. Tracili przyczepność na szklistej gładkiej powierzchni. Gramolili się jak w lodowym kominie.

Słyszeli dyszenie, skrobanie metalu o ściany, wyszczekiwane rozkazy.

Teraz zrobiło się już zbyt stromo. Oboje rozpaczliwie próbowali zachować równowagę, by się nie zsunąć.

— Skryj się za mną — rzekł Sylveste i odwrócił się ku niebieskiemu światłu.

Pascale pośpieszyła za nim.

— Co teraz?

Światło zamigotało, stawało się coraz intensywniejsze.

— Nie mamy wyboru — powiedział Sylveste. — Nie uciekniemy im. Musimy ruszyć w ich stronę.

— To samobójstwo.

— Może nas nie zabiją, jeśli zobaczą nasze twarze.

Cztery tysiące lat cywilizacji ludzkiej dowodzi, że to płonna nadzieja, ale tylko ona nam teraz została, pomyślał. Żona otoczyła go ramionami, położyła mu głowę na piersi. Wyglądała żałośnie. Oddychała nierówno, z przerażeniem. Sylveste nie miał wątpliwości, że jego oddech brzmi tak samo.

Wróg prawdopodobnie czuł — dosłownie — ich strach.

— Pascale, muszę ci coś wyznać.

— Teraz?

— Tak, teraz. — Nie potrafiłby powiedzieć, który oddech należy do niego, a który do żony. Wydechy odczuwał jak twarde uderzenia o skórę. — W razie gdybym nie miał okazji tego powiedzieć. Zbyt długo trzymałem to w tajemnicy.

— Masz na myśli: w razie gdybyśmy zginęli.

Uniknął bezpośredniej odpowiedzi. Częścią umysłu oceniał, ile sekund im pozostało. Może nie zdąży powiedzieć tego, co chciał.

— Kłamałem w sprawie tego, co wydarzyło się wokół Całunu Lascaille’a.

Zaczynała coś mówić. Powstrzymał ją.

— Zaczekaj, posłuchaj mnie. Muszę to powiedzieć. Wyrzucić z siebie.

— Mów — rzekła ledwo słyszalnie.

— Wszystko, co powiedziałem na temat tamtych wydarzeń, jest prawdą. — Oczy Pascale rozszerzyły się, na mapie cieplnej twarzy były owalnymi pustkami. — Tylko że odwróconą. Gdy byliśmy blisko Całunu, to nie transformata Carine Lefevre zaczynała się psuć…

— Co takiego?

— …tylko moja. To ja omal nas dwojga nie zabiłem. — Zamilkł. Czekał, aż Pascale coś powie albo aż ich prześladowcy wynurzą się z niebieskiego światła, które podpełzało coraz bliżej. Nic z tego nie nastąpiło, więc z rozpędu ciągnął swe wyzwanie: — Moja żonglerska transformata zaczynała się degenerować. Smagnęły nas pola grawitacyjne wokół Całunu. Carine miała umrzeć, jeśli nie odłączyłbym swojej połowy modułu kontaktowego od jej połówki.

Wyobraził sobie, jak Pascale usiłuje to dopasować do istniejącego schematu, który znała od dziecka i który stanowił część ustalonej historii. To, co teraz mówił, nie było, nie mogło być i nie powinno być prawdą. A wszystko było proste. Transformata Lefevre zaczynała się degenerować. Carine dokonała najwyższego poświęcenia, odrzucając swoją połówkę modułu kontaktowego, by Sylveste miał szansę wyjść żywy z tego brutalnego kontaktu z istotą całkowicie obcą. Jedynie tak mogło to przebiegać. I taką wersję znała Pascale.

Ale nie była to wersja prawdziwa.

— To właśnie powinienem zrobić. Teraz, po fakcie, łatwo powiedzieć. Ale wtedy nie mogłem. — Pascale nie widziała wyrazu jego twarzy. Nie był pewien, czy to dobrze. — Nie mogłem odpalić ładunków separujących.

— Dlaczego?

Pomyślał: oczekuje, że teraz powiem, że to było niemożliwe fizycznie; że spokojna przestrzeń stała się zbyt ograniczona na ruch fizyczny; że wiry grawitacyjne unieruchomiły go, choć usiłowały rozerwać na strzępki. Ale to by było kłamstwo, a Sylveste przekroczył linię kłamstwa.

— Bałem się — rzekł. — Jak nigdy w życiu. Bałem się umierania w obcej przestrzeni. Bałem się tego, co stanie się z moją duszą w tamtym miejscu, które Lascaille nazwał Przestrzenią Objawienia. — Zakasłał. Wiedział, że zostało niewiele czasu. — To irracjonalne, ale tak wtedy czułem. Symulacje nie przygotowały nas na coś tak strasznego.

— A jednak ci się udało.

— Skręcenia grawitacyjne rozerwały statek. Dokonały tego, co miały zrobić ładunki wubuchowe. Nie umarłem… i nie rozumiem tego, ponieważ powinienem.

— A Carine?

Nim odpowiedział — jakby w ogóle znał odpowiedź — zaatakował ich mdlący słodki zapach. Znów gaz usypiający, tym razem jednak w znacznie bardziej stężonej dawce. Wypełnił mu płuca. Miał ochotę kichnąć. Zapomniał o Całunie Lascaille^, zapomniał o Carine, zapomniał, jaką rolę odegrał w jej losie. Kichać — to stało się najważniejszą rzeczą na świecie.

Kichać i zdzierać sobie pazurami skórę.

Na tle błękitu stał mężczyzna. W masce. Nie dało się odczytać wyrazu jego twarzy, ale poza, jaką przyjął, świadczyła jedynie o znudzonej obojętności. Ociężale uniósł lewe ramię. Początkowo wydawało się, że trzyma egafon, ale nie — ujął to urządzenie ze znacznie bardziej określonym zamiarem. Cicho westchnął, po czym wycelował migoczącą broń prosto w oczy Sylveste’a.

W zupełnej ciszy wykonał ruch… i w mózg Sylveste’a wlał się przeszywający ból.

Загрузка...