CZTERY

Karuzela Nowa Brazylia, Yellowstone, Epsilon Eridani, 2546

Volyova wysiadła z promu światłowca i za Triumwirem Hegazim poszła tunelem wyjściowym. Przez skręcone uszczelki tunel zaprowadził ich do sferycznej sali tranzytowej położonej w rdzeniu, w centrum karuzeli. Panowała w niej nieważkość.

Były tu wszelkie odłamy rozszczepionej rasy ludzkiej. Oszałamiające, swobodne, wielobarwne, niczym rybki tropikalne podczas szaleńczego żerowania. Ultrasi, Porywacze, Hybrydowcy, Demarchiści, lokalni kupcy, pasażerowie wewnątrzukładowi, pieczeniarze, mechanicy, wszyscy poruszali się po trajektoriach absolutnie przypadkowych, ale nigdy się nie zderzali, choć podchodzili niebezpiecznie blisko. Ci, którym pozwalała na to budowa ciała, mieli przezroczyste skrzydła, przyszyte pod rękawami lub przyczepione bezpośrednio do skóry. Mniej skłonnym do przygód wystarczyły smukłe pakiety napędowe, a niektórych ciągnęły wypożyczone maleńkie holowniki. Prywatne serwitory latały w tłumie z bagażami i zwiniętymi skafandrami kosmicznymi, a skrzydlate kapucynki w liberiach zbierały śmieci i wkładały je do swych kangurzych toreb na brzuchu. Dzyndoliła chińska muzyka, która dla niewprawngo ucha Volyovej brzmiała jak odgłosy kurantów wietrznych, poruszanych bryzą, o szczególnym upodobaniu do dysonansów. Tysiące kilometrów poniżej leżało Yellowstone jak żółtobrązowa kurtyna, na tle której odbywała się ta cała działalność.

Sylveste i Hegazi dotarli do drugiego końca sfery tranzytowej i przez przepuszczalną dla materii membranę przeszli do obszaru celnego. Była to inna sfera bezgrawitacyjna o ścianach obwieszonych bronią automatyczną, śledząca każdego przybyłego. Przezroczyste bańki zajmowały centralną przestrzeń, każda z nich o średnicy trzech metrów, rozcięta na równiku. Wyczuwszy nowo przybyłych, dwie bańki poddryfowały i zakleszczyły się wokół każdego z nich.

Wewnątrz bańki Volyovej wisiał mały serwitor o kształcie japońskiego hełmu Kabuto, z rozmaitymi czujnikami i urządzeniami pomiarowymi, wystającymi spod brzegu. Poczuła neurałne mrowienie, gdy serwitor ją trałował — wrażenie jakby ktoś misternie układał kwiaty w jej głowie.

— Wykrywam rezydualne struktury lingwistyczne języka rosyjskiego, ale stwierdzam, że współczesny norte jest twoim językiem standardowym. Czy to wystarczy dla formalnej procedury?

— Wystarczy — odparła Volyova, zirytowana, że maszyna odkryła zaśniedziałość jej ojczystego języka.

— Zatem dalej będę porozumiewał się w norte. Poza systemami pośredniczącymi do zimnego snu nie odkryłem żadnych mózgowych implantów ani egzosomatycznych urządzeń perceptualnej modyfikacji. Czy prosisz o wypożyczenie implantu przed kontynuacją tej rozmowy?

— Po prostu daj mi tylko ekran i twarz.

— Dobrze.

Poniżej brzegu pojawiła się twarz. Kobieca, biała, o lekkich cechach mongoloidalnych, okolona krótkimi włosami. Volyova domyśliła się, że inspektor Hegaziego ma postać wąsatego mężczyzny o ciemnej skórze, bardzo chimerycznego, jak sam Hegazi.

— Podaj swą tożsamość.

Volyova się przedstawiła.

— Ostatni raz odwiedziłaś układ w… zaraz sprawdzę. — Twarz przez chwilę patrzyła w dół. — Osiemdziesiąt pięć lat temu. W 2461 roku. Zgadza się?

Wbrew swemu instynktowi Volyova pochyliła się bliżej ekranu.

— Oczywiście, że się zgadza. Jesteś symulacją poziomu gamma. Daruj sobie ten teatr i przejdźmy do rzeczy. Mamy towary na handel. Ty mnie tu przetrzymujesz, a my płacimy za każdą sekundę postoju statku przy tej waszej planetce z psiego gówna.

— Nieprzyjazna postawa zauważona — stwierdziła kobieta i coś chyba zapisała w niewidocznym na ekranie notesie. — Do twojej informacji: zapisy Yellowstone są pod wieloma względami niekompletne z powodu infekcji danych spowodowanej przez zarazę. Zadałam ci pytanie, bo chciałam uzyskać potwierdzenie niezweryfikowanych danych. — Umilkła na chwilę. — Nawiasem mówiąc, nazywam się Wawiłow. Siedzę w przeciągu, nad cuchnącą kawą, z ostatnim papierosem i jest to moja ósma godzina dziesięciogodzinnej zmiany. Mój szef uzna, że drzemałam, jeśli nie zawrócę dzisiaj przynajmniej dziesięciu osób, a do tej pory zaliczyłam ich pięć. Zostały mi tylko dwie godziny i zastanawiam się, jak wypełnić swój limit, więc proszę zastanów się, nim wybuchniesz po raz drugi. — Kobieta zaciągnęła się papierosem i wypuściła dym w stronę Volyovej. — Możemy kontynuować?

— Przepraszam, myślałam… — Volyova przerwała. — Nie używacie do takich prac symulacji?

— Kiedyś to robiliśmy — odparła Wawiłow i ciężko westchnęła. — Ale kłopot z symulacjami polega na tym, że godzą się na zbyt wiele gówna.

Z rdzenia karuzeli Volyova i Hegazi pojechali windą wielkości domu w jednej z czterech szprych koła. Ich ciężar cały czas wzrastał, aż dotarli do obwodu. Tu grawitacja była taka jak na Yellowstone i niewiele się różniła od standardowej ziemskiej stosowanej przez Ultrasów.

Karuzela Nowa Brazylia obiegała Yellowstone w cyklu czterogodzinnym po orbicie meandrującej, by uniknąć Pasa Złomu — pierścienia odpadów, który utworzył się po zarazie. Karuzela miała kształt obręczy — najpowszechniejszej konstrukcji karuzel — o średnicy dziesięciu kilometrów i szerokości tysiąca stu metrów. Cała działalność ludzi rozwijała się w trzydziestokilometrowyrn pasie wokół koła. Miejsca było dosyć do rozmieszczenia miasteczek, przysiółków i bonsaiowych krajobrazów, nawet na parę starannie hodowanych lasów z błękitnymi górami o szczytach pokrytych śniegiem, tak wymodelowanych nad dolinami pasa, by dać złudzenie przestrzeni. Zakrzywiony dach wokół wklęsłej części obręczy był przezroczysty i wznosił się pól kilometra nad pasem. Na jego powierzchni we wszystkich kierunkach biegły metalowe poręcze, z powierzchni zwisały kłębiące się sztuczne chmury skomponowane przez komputer. Miały symulować planetarną pogodę, ale też zasłaniać niepokojące widoki na zakrzywiony świat. Volyova przypuszczała, że obłoki są realistyczne, jednak, jako że nigdy na własne oczy nie widziała rzeczywistych chmur, przynajmniej z dołu, nie miała co do tego całkowitej pewności.

Wynurzyli się z windy na taras ponad głównym osiedlem karuzeli, budynkami piętrzącymi się między schodkowatymi bokami doliny. Nazywało się Obręczewo. Kompozycja architektoniczna przyprawiała o ból zębów, style odzwierciedlały upodobania kolejnych mieszkańców, którzy zasiedlali karuzelę na przestrzeni dziejów. Na poziomie gruntu czekał rząd riksz; kierowca w najbliższej z nich gasił pragnienie sokiem bananowym z puszki osadzonej w trzymaku na drążkach rikszy. Hegazi pokazał kierowcy karteczkę z zaznaczonym celem jazdy. Mężczyzna przytknął ją do czarnych, wąsko osadzonych oczu, po czym chrząknął ze zrozumieniem. Po chwili przepychali się w rikszy w potoku ruchu, pojazdy elektryczne i pedałowe obijały się bezceremonialnie o siebie, piesi dzielnie między nimi nurkowali. Volyova zauważyła, że przynajmniej połowa ludzi to Ultranauci — bladzi, wysocy, smukłej budowy, lubiący demonstrować urządzenia wspomagające ciało, płachty czarnej skóry i akry błyszczącej biżuterii, tatuaże i trofea handlowe. Żaden z Ultrasów nie był jednak ekstremalnym chimerykiem, być może z wyjątkiem Hegaziego, który należał do kilkorga najbardziej zmodyfikowanych ludzi na karuzeli. Przeważnie jednak noszono włosy na tradycyjny ultraski sposób, splecione w grube warkoczyki, wskazujące na liczbę przeżytych rund chłodniczego snu, a rozcięte ubrania eksponowały części protetyczne. Patrząc na tych osobników, Volyova musiała sobie przypominać, że sama należy do tej kultury.

Oczywiście Ultrasi nie byli jedyną grupą ludzkości, która ruszyła w kosmos. Porywacze — przynajmniej tutaj — stanowili znaczną grupę. Z pewnością byli mieszkańcami kosmosu, ale nie obsługiwali statków międzygwiezdnych, więc ich wygląd zewnętrzny różnił się od widmowych Ultrasów z dredami i archaicznymi językami. Byli też inni. Szukacze Lodu stanowili odłam Porywaczy — psychomodyfikowani do ekstremalnej samotności, ponieważ pracowali w rejonach pąsu Kuipera i trzymali się z dzikim poświęceniem swego towarzystwa. Skrzelowcy — ludzie modyfikowani do życia podwodnego — oddychali ciekłym powietrzem. Mogli pracować na statkach krótkiego zasięgu przy dużych przeciążeniach i stanowili znaczną część policji układu. Niektórzy Skrzelowcy do tego stopnia nie potrafili normalnie oddychać i się poruszać, że poza służbą żyli w olbrzymich robotycznych akwariach.

No i Hybrydowcy. Potomkowie eksperymentalnej grupki z Marsa, którzy stale aktualizowali swe umysły, wymieniając komórki na maszyny, aż doszło do czegoś nieoczekiwanego i okropnego. W pewnej chwili przeszli na nowy tryb świadomości — nazwali to transoświeceniem — i w czasie tego procesu wywołali krótką, lecz straszną wojnę. Hybrydowców łatwo było dostrzec w tłumie — ostatnio bio-skonstruowali sobie duże i piękne zwieńczenia czaszek, z żyłami, które rozpraszały nadmiar ciepła produkowanego przez wściekłe maszyny w ich głowach. Obecnie byli mniej liczni, więc lubili przyciągać uwagę. Inne odłamy ludzkości — jak Demarchiści, od dawna w sojuszu z Hybrydowcami — zdawali sobie jasno sprawę, że tylko Hybrydowcy wiedzą, jak budować silniki napędzające światłowce.

— Zatrzymaj się tu — powiedział Hegazi. Rikasza śmignęła na chodnik, gdzie wysuszeni starcy siedzieli przy składanych stolikach i grali w karty i mah-jonga. Hegazi, płacąc, klepnął w pulchną dłoń kierowcy i ruszył za Volyovą na chodnik. Dotarli do baru.

— „Żongler i Całunnik”. — Volyova przeczytała holograficzny napis nad drzwiami. Reklama baru ukazywała nagiego, wyłaniającego się z morza mężczyznę na tle dziwnych fantasmagorycznych postaci wśród fal przyboju. Powyżej na niebie wisiała czarna kula. — Nie wygląda mi to na odpowiednie miejsce.

— Tu sterczą wszyscy Ultrasi. Musisz się do tego przyzwyczaić.

— Dobrze, zrozumiałam. Jak się na tym zastanowić, to chyba w żadnym ultrasowskim barze nie czułabym się swojsko.

— Ilio, ty nie czułabyś się swojsko w żadnym miejscu, gdzie nie ma systemu nawigacyjnego i mnóstwa nieprzyjemnej siły ogniowej.

— Dla mnie brzmi to jak sensowna definicja zdrowego rozsądku.

Na ulicę wylali się młodzi oblepieni potem i jakąś cieczą — Volyova miała nadzieję, że to piwo. Przedtem siłowali się na ręce: jeden z nich majstrował przy swej protezie, oderwanej od ramienia, a drugi przerzucał wachlarzyk banknotów — najprawdopodobniej wygrał je w barze. Mieli przepisowe loki rund chłodniczego snu i standardowe tatuaże gwiezdnych efektów.

Widząc ich, Volyova miała wrażenie, że jest stara, a równocześnie czuła zazdrość. Podejrzewała, że troski tych ludzi dotyczą tylko tego, gdzie by się tu napić i przespać.

Hegazi spojrzał na nich — musiał ich onieśmielać, nawet zakładając, że mieli chimeryczne aspiracje, ponieważ trudno było określić, które części Hegaziego nie są mechaniczne.

— No, uśmiech na twarz i zbierz się do kupy — powiedział, przepychając się przez grupkę.

Wnętrze baru było ciemne i zadymione. Do tego dochodził synergiczny efekt wzmocnienia hałasu muzyki — pulsujących rytmów Burundi i ludzkiego śpiewu — oraz łagodny zapach halucynogenów w dymie. Volyova potrzebowała kilku chwil, by zorientować się w otoczeniu. Hegazi wskazał na stolik w kącie, jakimś cudem wolny; poszła za nim z minimalnym entuzjazmem.

— Usiądziesz?

— A mam inny wybór? Trzeba sprawiać wrażenie, że przynajmniej się tolerujemy, bo inaczej ludzie nabiorą podejrzeń.

Hegazi pokręcił głową i uśmiechnął się.

— Coś mi się w tobie musi podobać, Ilia, bo inaczej zabiłbym cię wieki temu.

Usiadła.

— Oby tylko Sajaki nie usłyszał, jak mówisz podobne rzeczy. Traktuje ostro wszelkie groźby pod adresem członków Triumwiratu.

— Przypominam ci, że to nie ja mam problemy z Sajakim. Czego się napijesz?

— Czegoś, z czym poradzi sobie mój układ trawienny.

Hegazi zamówił drinki — fizjologia pozwalała mu pić — i czekał, aż podsufitowy system dostawczy je przyniesie.

— Nadal jesteś rozdrażniona po zatargu z Sudjic?

— Nie przejmuj się tym. — Volyova skrzyżowała ramiona. — Sudjic to dla mnie nie problem. Poza tym musiałabym mieć szczęście, jeślibym zdołała tknąć ją palcem, zanim rozwali ją Sajaki.

— Sajaki mógłby pozwolić ci na dokończenie roboty. — Drinki zostały dostarczone w małej perspeksowej chmurze z ruchomą pokrywką, a sama chmura była zawieszona na wózku, biegnącym po szynie pod sufitem. — Sądzisz, że naprawdę by ją zabił?

Volyova rzuciła się na drinka, zadowolona, że spłucze pył w gardle po jeździe rikszą.

— Jeśli mam wyrazić swój sąd… Sajaki nie powstrzymałby się przed zabiciem kogokolwiek z nas.

— Kiedyś mu ufałaś. Dlaczego zmieniłaś zdanie?

— Od kiedy kapitan znowu zachorował, Sajaki jest inny. — Rozejrzała się nerwowo, świadoma, że Sajaki może być w zasięgu słuchu. — Wiedziałeś, że przedtem odwiedzili Żonglerów?

— Sądzisz, że Żonglerzy w jakiś sposób zmienili umysł Sajakiego?

Wspomniała nagiego mężczyznę, wychodzącego z oceanu Żonglerów.

— Na ogół to właśnie robią.

— Tak, ale z jego przyzwoleniem. Twierdzisz, że Sajaki dobrowolnie stał się okrutniejszy?

— Nie po prostu: okrutniejszy. Ogarnięty obsesją. Ta sprawa z kapitanem… — Pokręciła głową. — To symboliczne.

— Rozmawiałaś z nim ostatnio?

Zrozumiała, o co mu chodzi.

— Nie, nie sądzę, by znalazł tego, kogo szuka, ale bez wątpienia wkrótce dowiem się tego dokładnie.

— A jak twoje poszukiwania?

— Nie szukam kogoś konkretnego. Stawiam jeden warunek: ta osoba musi być zdrowsza psychicznie od Borysa Nagornego. Co nie powinno być zbyt trudne. — Leniwie przesunęła wzrokiem po klientach pijących w barze. Żaden z nich nie sprawiał wrażenia zdeklarowanego wariata, ale równocześnie żaden nie wyglądał na osobę bardzo stabilną psychicznie i świetnie dostosowaną do swej społeczności. — Przynajmniej mam taką nadzieję.

Hegazi zapalił papierosa, poczęstował również Volyovą. Przyjęła papierosa z wdzięcznością, zaciągała się przez pięć minut, aż zaczął przypominać żarzący się okruch materiału rozszczepialnego, osadzony w rozżarzonych węglach. Zanotowała w pamięci, żeby podczas tego postoju uzupełnić swój zapas papierosów.

— Ale moje poszukiwania dopiero się zaczęły — stwierdziła. — I muszę je prowadzić delikatnie.

— Czyli nie zamierzasz wcześniej informować kandydatów, na czym ma właściwie polegać ich praca — zauważył Hegazi z przebiegłym uśmiechem.

Volyova uśmiechnęła się teatralnie.

— Oczywiście, że nie.

Leciał promem kosmicznym o szafirowym kadłubie, ale nie ujechał daleko — wykonał zaledwie krótki międzyorbitalny skok z rodzinnego habitatu Sylveste’ów. Trudno to było zorganizować. Calvin ostro się sprzeciwiał wszelkim kontaktom syna z obiektem, który obecnie rezydował w Instytucie, jakby stan umysłu tego obiektu mógł go zainfekować za pośrednictwem jakiegoś tajemniczego procesu emocjonalnego rezonansu. A przecież Sylveste miał dwadzieścia jeden lat i teraz sam wybierał sobie znajomych. Calvin mógł się powiesić lub spalić neurony na popiół w tym swoim szaleństwie, które właśnie zamierzał nasłać na siebie i na swych siedemdziesięciu dziewięciu uczniów… ale będzie dyktować Sylveste’owi, z kim ma się spotykać, a z kim nie.

Zobaczył przed sobą zarys ISBC i pomyślał, że nic z tego nie jest rzeczywiste, że to po prostu jeden z wątków jego biografii. Pascale dała mu jej ogólny szkic i poprosiła o komentarz. Teraz go doświadczał, ciągle zamknięty w celi więzienia w Cuvier, ale jak duch sunął przez swą przeszłość. Nawiedzał swe młodsze ja. Wspomnienia, od dawna ukryte, napływały nieproszone. Do biografii, jeszcze mocno niekompletnej, można było się włączyć na wiele sposobów, z rozmaitych punktów widzenia, wykorzystując różne poziomy interaktywności. Powstanie rzecz skomplikowana, wielopłaszczyznowa, z mnóstwem szczegółów i na przejrzenie choćby jednego fragmentu przeszłości Sylveste’a można było poświęcić całe życie.

ISBC wyglądał tak realnie, jak go Dan zapamiętał. Instytut Sylveste’a Badań nad Całunnikami miał swoje centrum organizacyjne w kołowej konstrukcji pochodzącej z czasów Amerikano, choć każdy jego nanometr sześcienny został w ciągu minionych stuleci wielokrotnie przerobiony. Z osi koła jak grzyby wyrastały dwie szare półkule z interfejsami dokującymi i skromnym systemem obronnym, na jaki pozwalała etyka Demarchistów. Na brzegach koła znajdowało się bezładne nagromadzenie modułów mieszkalnych, laboratoriów i biur, wbudowanych w matrycę wypukłego chitynowego polimeru, połączonych plątaniną tuneli i rur zaopatrzeniowych, obudowanych rekinim kolagenem.

— Jest niezła.

— Tak sądzisz? — Głos Pascale dobiegał z daleka.

— Tak to wyglądało — powiedział Sylveste. — Tak to widziałem, gdy go odwiedziłem.

— Dzięki, ja… a, nic ważnego… to łatwe. W pełni udokumentowane. Mamy odbitki dotyczące ISBC, a w Cuvier są nawet ludzie, którzy pamiętają twojego ojca, na przykład Janeąuin. Najtrudniej odtworzyć to, co stało się potem — mamy tak mało materiałów, z wyjątkiem tego, co powiedziałeś im po powrocie.

— Jestem pewien, że wspaniale się spisałaś.

— Wkrótce się przekonasz.

Prom przycumował do interfejsu dokującego. Instytutowe serwitory czekające za śluzą sprawdziły jego tożsamość. — Calvin nie będzie zachwycony — powiedział Gregori, reepcjonista Instytutu. — Ale chyba za późno, by odesłać pana ^az do domu. W ciągu kilku ostatnich miesięcy odprawiali ten rytuał paj razy i Gregori zawsze umywał ręce. Nie było potrzeby, by toś eskortował Sylveste’a przez rekinokolagenowe tunele do riejsca, gdzie trzymano ten obiekt — tę osobę. — Gregori, nie musisz się niczym martwić. Gdyby ojciec prawiał ci jakieś kłopoty, po prostu mu powiedz, że wydałam i polecenie, byś mnie oprowadził. Gregori wygiął brwi, dostrojone emocjonalnie entoptyki ‘okół niego wskazywały rozbawienie. — Chyba to właśnie robisz, Dan? — Chciałem nadać temu formę przyjaznej perswazji. — W najwyższym stopniu daremnie, drogi chłopcze. Wszyty bylibyśmy znacznie bardziej zadowoleni, gdybyś stosował ię do ojcowskich wskazówek. W dobrym reżimie totalitarym wiadomo, czego się trzymać. Przejście szprychowymi tunelami do brzegu koła trwało wadzieścia minut. Droga prowadziła przez sekcje naukowe, dzie zespoły myślicieli — ludzi i maszyn — bez końca zmagai się z zagadką Całunu. Choć ISBC ustanowił stacje monitoijące wokół wszystkich dotychczas odkrytych Całunów, prade cała obróbka i systematyzowanie informacji odbywało się ‘ pobliżu Yellowstone. Tutaj zbierano dopracowane teorie konfrontowano je z nielicznymi, choć nie dającymi się pomiąć faktami. Żadna z teorii nie przetrwała więcej niż parę lat. Obiekt, który przyszedł zobaczyć Sylveste, trzymano w strzeanym aneksie na obrzeżu. Przydzielono mu bardzo obszerne omieszczenie, zważywszy na brak dowodów, że obiekt był ‘ stanie ocenić tę hojność. Nazwa obiektu — jego nazwisko — rzmiała: Philip Lascaille. Odwiedzało go obecnie niewielu gości. Początkowo, tuż po:go powrocie, było ich sporo. Zainteresowanie jednak spadło, dy się okazało, że Lascaille zupełnie nic nie może powiezieć pytającym. Sylveste szybko się zorientował, że ten brak ainteresowania Lascaillem jest dla niego korzystny. Nawet dość rzadkie odwiedziny — raz czy dwa razy w miesiącu — pozwoliły na ustanowienie niejakiej więzi między nimi dwoma… między Sylvestem a rzeczą, którą stał się Lascaille.

W aneksie Lascaille’a znajdował się ogród pod sztucznym niebem powleczonym głębokim kobaltowym błękitem. Stworzono również wietrzyk, który poruszał wietrznymi kurantami na zwisających gałęziach na skraju ogrodu.

Zaprojektowano tu ścieżki, ogródki skalne, pagórki, altanki i stawki ze złotymi rybkami. Powstał rustykalny labirynt i zwykle Sylveste dopiero po jakiejś minucie docierał do Lascaille’a. Znajdował mężczyznę na ogół zawsze w takim samym stanie: nagiego lub półnagiego, ubrudzonego, z palcami pomazanymi kolorowymi kredkami i kredą. Syh/este za każdym razem wie — dział, że jest już blisko, gdy na kamiennej ścieżce dostrzegał jakiś rysunek — skomplikowany symetryczny wzór, wyglądający jak efekt próby naśladowania chińskich hieroglifów albo napisów w devanagari bez faktycznej znajomości liter. Niekiedy jednak Lascaille kreślił na ścieżce ni to formuły algebry boolowskiej, ni to piktogramy.

Potem — zawsze była to kwestia tylko kilku chwil — skręcał za róg i widział już Lascaille’a przy pracy, kreślącego coś starannie lub wycierającego poprzednie znaki. Jego twarz zawsze wydawała się zastygła w grymasie całkowitego skupienia, a wszystkie mięśnie ciała sztywne. Tworzenie przebiegało niezmiennie w zupełnej ciszy, słychać było tylko dzwonienie wietrznych kurantów, szept wody, szuranie ołówka lub kredy po kamieniu.

Często Sylveste musiał czekać kilka godzim, nim Lascaille zauważył jego obecność, co objawiało się tylko tym, że mężczyzna na chwilę odwracał ku niemu twarz, po czym podejmował przerwane zajęcie. Grymas twarzy nieco ustępował i w jego miejsce pojawiał się przelotny uśmiech, oznaka dumy lub rozbawienia, lub jakiegoś uczucia całkowicie dla Sylveste’a niezgłębionego.

Potem Lascaille wracał do swych kredowych rysunków. Zupełnie nic nie wskazywało na to, że ten mężczyzna był jedynym człowiekiem, jedyną istotą ludzką, która kiedykolwiek dotknęła powierzchni Całunu i wróciła stamtąd żywa.

— Cóż, nie oczekuję, że to będzie łatwe. — Volyova ostatnili łykami gasiła pragnienie. — Ale nie wątpię, że wcześniej zy później znajdę rekruta. Umieściłam ogłoszenia, podając asz planowany cel podróży. Jeśli chodzi o samą pracę, powiadomiłam tylko, że potrzebuję kogoś z implantami.

— Chyba nie przyjmiesz pierwszego, który się nawinie? — pytał Hegazi.

— Oczywiście, że nie. Nie będą jednak wiedzieli, że sprawIzam, czy nie służyli kiedyś w wojsku. Nie potrzebuję niko;o, kto się załamie przy pierwszych trudnościach albo nie zehce się poddać dyscyplinie. — Zaczynała się odprężać po i/szystkich przejściach z Nagornym. Na scenie grała dziewzyna, na złotym teeconaksie sunęła przez ragi, rozwijające ię nieskończoną spiralą. Volyova niespecjalnie lubiła muzyę, nigdy na niczym nie grała, jednak w tej muzyce coś ją twodziło swym matematycznym porządkiem, coś co na chwili pozwoliło zapomnieć o jej niechęci. — Wierzę w swój sukes. Musimy się tylko zająć Sajakim.

W tym momencie Hegazi skinął głową w stronę drzwi. /olyova musiała zmrużyć oczy: w drzwiach stała majestatyczia postać na tle oślepiającego światła. Mężczyzna był ubrany v czarną pelerynę do kostek i mgliście zarysowany kask. Pałające z tyłu światło tworzyło aureolę wokół głowy. Sylwetkę irzecinała skosem długa gładka pałka, którą mężczyzna trzynał oburącz.

Komuso wkroczył w ciemność. To, co przypominało kij:endo, było shakuhachi — tradycyjnym bambusowym instrunentem muzycznym. Z wprawą, zwinnie wsunął instrument lo futerału ukrytego w fałdach peleryny. Potem z królewską)owolnością zdjął wiklinowy kask. Trudno było rozpoznać ysy twarzy Komuso. Włosy, pokryte brylantyną, miał gładco zebrane z tyłu w koński ogon. Oczy skrywały się za gładdmi goglami zabójcy, czułe na podczerwień fasetki matowo)dbijały przyćmione światło z sali.

Muzyka nagle ustała, dziewczyna z teeconaksem zniknęła x sceny jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

— Sądzą, że to nalot policji. — Hegazi westchnął. Gwar na sali ucichł tak, że teraz nie musiał podnosić głosu. — Tutejsi gliniarze posyłają świrów, gdy nie chcą sobie zakrwawić rąk.

Komuso omiótł wzrokiem salę, musze oczy wycelował w stół, przy którym siedzieli Hegazi i Volyova. Jego głowa zdawała się poruszać niezależnie od reszty ciała, jak u niektórych gatunków sów. Ruszył w ich stronę; dzięki zamaszystym ruchom peleryny sprawiał wrażenie, że raczej szybuje, niż porusza się o własnych siłach. Hegazi nonszalancko wysunął kopnięciem puste krzesło spod stołu, równocześnie obojętnie zaciągając się papierosem.

— Miło cię widzieć, Sajaki.

Przybysz zrzucił wiklinowy kask na stół obok ich drinków, równocześnie ściągając gogle z oczu. Siadł na krześle i swobodnie rozejrzał się po barze. Zrobił gest naśladujący picie, zachęcając ludzi, by powrócili do własnych spraw. Stopniowo rozmowy się ożywiły, choć wszyscy jednym okiem zerkali w stronę ich stolika.

— Żałuję, że okoliczności nie zasługują na toast — powiedział Sajaki.

— Nie zasługują? — spytał Hegazi. Zrobił najbardziej przygnębioną minę, na jaką pozwalała mu mocno zmodyfikowana twarz.

— Z pewnością nie. — Sajaki przyjrzał się prawie pustym kieliszkom na stole i podniósł kieliszek Volyovej, wysączając kilka pozostałych w nim kropel. — Trochę sobie poszpiegowałem, jak się zapewne domyślacie na podstawie mojego przebrania. Sylveste’a tu nie ma. Nie ma go już w układzie. Co więcej, nie było go nigdzie w okolicy od pięćdziesięciu lat.

— Pięćdziesięciu lat? — Hegazi gwizdnął.

— A więc ślad ostygł — stwierdziła Volyova. Starała się, by w jej głosie nie było słychać triumfalizmu. Ale przecież zawsze podejrzewała, że istnieje spore ryzyko błędu. Gdy Sajaki kazał skierować światłowca do układu Yellowstone, podjął tę decyzję na podstawie najlepszych informacji dostępnych w tamtym momencie, czyli kilkadziesiąt lat temu, i już wówczas informacja była przestarzała o dziesięciolecia.

— Owszem, ale nie aż tak, jak się mogło wydawać — odparł Sajaki. — Wiem dokładnie, dokąd się udał, i nie ma powodów przypuszczać, że kiedykolwiek tamto miejsce opuścił.

— A gdzie to jest? — spytała Volyova. Coś ją ścisnęło w żoiku.

— Planeta Resurgam. — Sajaki postawił kieliszek Volyovej na stole. — To kawałek drogi stąd, ale obawiam się, drodzy kodzy, że to musi być nasz następny port przeznaczenia.

Znów zapadł w swą przeszłość.

Tym razem głębiej, do okresu, gdy miał dwanaście lat. Miiwki z przeszłości, wstawione przez Pascale, nie były ułożoi po kolei; biografia nie przestrzegała subtelności czasu liiowego. Początkowo był zdezorientowany, choć przecież właśnie on jedyny na świecie nie powinien być zagubiony

‘ swej własnej historii. Powoli jednak zamęt ustępował i Syleste dochodził do wniosku, że Pascale zrobiła słusznie i że należy traktować jego przeszłość jako rozbitą mozaikę wyliennych wydarzeń, jak akrostych z wstawkami jednakowo prawomocnionych interpretacji.

Był rok 2373, zaledwie parę dziesięcioleci temu Bernsdottir odkrył pierwszy Całun. Wiele nowych dziedzin nauki wyosło wokół centralnej zagadki, powstały również liczne rząlowe i prywatne agencje badawcze. Instytut Sylveste’a Badań md Całunnikami był jednym z dziesiątków takich organizacji, ak się jednak złożyło, że popierały go najbogatsze i najbarIziej wpływowe rodziny w całej ludzkiej bańce. Lecz kiedy n końcu nadszedł przełom, nie dokonał się on dzięki drobiazgowo zaplanowanym posunięciom wielkich organizacji. Przełom nastąpił dzięki przypadkowemu i ukierunkowanemu szaleństwu jednego człowieka.

On nazywał się Philip Lascaille.

Pracował jako naukowiec w ISBC w stałej stacji w pobliżu miejsca zwanego teraz Całun Lascaille’a w sektorze Tau Ceti. Lascaille należał również do zespołu, który był stale w pogotowiu na wypadek, gdyby potrzebowano wysłać delegatów do Całunu, choć nikt nie uważał takiej sytuacji za bardzo prawdopodobną. Ale gdyby jednak zaproszenie nadeszło, statek był przygotowany, by przewieźć delegatów pozostałe pięćset milionów kilometrów do granicy.

Lascaille postanowił nie czekać.

Samotny, wsiadł na pokład statku kontaktowego Instytutu i nim zorientowno się w sytuacji, było za późno, by go powstrzymać. Istniały zdalne destruktory, ale ich użycie mogło być poczytane przez Całunników za akt agresji, a nikt nie chciał tego ryzykować. Postanowiono zdać się na los. Nie spodziewano się, że uciekinier powróci żywy. I choć tak się stało, sceptycy w jakimś sensie mieli rację, ponieważ powrócił bez znacznej części swego zdrowia psychicznego.

Lascaille podszedł bardzo blisko do Całunu, nim jakieś moce skierowały go z powrotem. Miało to miejsce kilkadziesiąt tysięcy kilometrów od powierzchni, choć z tej odległości nie można było dokładnie określić, gdzie kończył się kosmos, a zaczyna! Całun. Nikt nie wątpił, że Lascaille podszedł tam najbliżej ze wszystkich ludzi, a nawet ze wszystkich istot żywych.

Zapłacił za to jednak przerażającą cenę.

Nie cała część Philipa Lascaille’a wróciła, nawet nie większa jego część. Ciała innych, którzy wcześniej próbowali dokonać tego samego, zostały zmiażdżone i rozdarte przez nieznane siły w pobliżu granicy. Ciało Lascaille’a wróciło nietknięte, ale coś nieodwracalnego stało się z jego umysłem. Z osobowości nic nie zostało, zaledwie kilka szczątkowych cech, które tylko uwydatniały niemal całkowite zniszczenie wszystkiego innego. Nadal istniały pewne funkcje mózgu, które pozwalały na utrzymanie Lascaille’a przy życiu bez pomocy maszyn, a sterowanie motoryczne wydawało się nienaruszone. Nie pozostała jednak ani odrobina inteligencji: wydawało się, że Lascaille nie odbiera wrażeń z otoczenia, z wyjątkiem tych najprymitywniejszych; nic nie wskazywało na to, że rozumie, co się z nim stało, nie potrafił zapamiętać nowych zdarzeń ani wspomnieć tych, które mu się przytrafiły przed wyprawą do Całunu. Zachował zdolność wydawania dźwięków i choć czasami wyraźnie wymawiał oderwane słowa, a nawet fragmenty zdań, nic z tego nie miało najmniejszego sensu.

Lascaille’a — a raczej to, co z niego zostało — przeniesiono do układu Yellowstone i do habitatu ISBC. Tu eksperci medyczni rozpaczliwie próbowali stworzyć teoretyczny model tego, co mu się przydarzyło. W końcu stwierdzili — a była to raczej desperacka próba niż logiczna diagnoza — że fraktalna, restrukturowana czasoprzestrzeń wokół Całunu nie była w stanie utrzymać gęstości informacji zapisanych w mózgu Lascaille’a. Przechodząc przez nią, jego mózg został zrandomizowany na poziomie kwantowym, choć przy tym cząsteczkowe procesy ciała nie doznały większego uszczerbku. Lascaille był teraz jak niedokładnie przepisany tekst — przy czym większość znaczeń została utracona — a potem ponownie poddany transkrypcji.

Lascaille jednak nie był ostatnią osobą, która podjęła taką samobójczą misję. Wokół niego zaczął się tworzyć kult. Wieść niosła, że choć obecnie Lascaille przejawia zewnętrzne oznaki demencji, to podczas przejścia w pobliżu Całunu doznał czegoś w rodzaju nirwany. Raz lub dwa razy na dziesięciolecie wokół któregoś ze znanych Całunów ktoś próbował pójść w ślady Lascaille’a aż do granicy, a wyniki takich prób okazywały się żałośnie podobne i w niczym nie lepsze od rezultatu osiągniętego przez Latr;aille’a. Najwięksi szczęściarze powrócili z połową umysłu, a pechowcy albo w ogóle nigdy z powrotem nie dotarli na miejsce, albo powrócili w statku tak zmacerowani, że ich ludzkie szczątki przypominały pastę z łososia.

Kult Lascaille’a kwitł, ale sam człowiek został zapomniany. Zaśliniony i bełkoczący, był zbyt niewygodny dla wizjonerów.

Jednak Sylveste o nim nie zapomniał. Co więcej, obsesyjnie usiłował wycisnąć z niego ostatnią, najważniejszą prawdę. Dzięki powiązaniom rodzinnym Sylveste miał dostęp do Lascaille’a, kiedy tylko chciał, o ile oczywiście nie zwracał uwagi na złowróżbne przeczucia Calvina. Odwiedzał więc Lascaille^ i gdy ten oddawał się rysunkom na chodniku, cierpliwie czekał na jedną ulotną wskazówkę. Wiedział, że ją w końcu uzyska.

I w końcu dostał coś znacznie więcej niż wskazówkę.

Nie pamiętał, jak długo czekał tego dnia, gdy wreszcie jego cierpliwość została nagrodzona. Coraz trudniej było mu skupić się na tym, co robił Lascaille. Tak jakby patrzył na serię abstrakcyjnych obrazów i choćby się starał zachować świeżość umysłu, i tak po pewnym czasie uwaga musiała osłabnąć. Tego dnia Lascaille tworzył kredą szóstą czy siódmą mandalę, jak zwykle kreśląc każdy znak z tym samym gorączkowym oddaniem.

Nagle bez uprzedzenia Lascaille odwrócił się do Sylveste’a i nadzwyczaj wyraźnie powiedział:

— Doktorze, Żonglerzy dostarczają klucza.

Sylveste był zbyt zszokowany, żeby coś teraz wtrącić.

— Wyjaśniono mi to — ciągnął Lascaille pogodnie — gdy byłem w Przestrzeni Objawienia.

Sylveste zmusił się do skinięcia głową tak naturalnie, jak tylko potrafił. Spokojną częścią umysłu rozpoznał zdanie, które wypowiedział Lascaille. To, o czym teraz mówił, nazywano granicą Całunu — „przestrzenią”, w której przekazano mu „objawianie” zbyt zawiłe, by dało się je przekazać.

A jednak teraz język chyba mu się rozwiązał.

— Kiedyś Całunnicy podróżowali w kosmosie — mówił Lascaille. — Podobnie jak my obecnie, choć oni są starym gatunkiem i wiele milionów lat systematycznie podróżowali między gwiazdami. To są obcy, rozumiesz? — Zamilkł. Odłożył niebieską kredę, wziął czerwoną i umieścił ją między palcami stopy. Nogą nadal rysował mandalę, a swobodną teraz ręką zaczął szkicować coś obok na ziemi. Rysował stworzenie o wielu kończynach, z mackami, okryte pancerzem, kolczaste, prawie pozbawione symetrii. Nie kojarzyło się z członkiem podbijającej kosmos kultury, ale z istotą, która z mozołem pełznie po dnie prekambryjskiego oceanu. Monstrum.

— Czy to Całunnik? — spytał Sylveste z dreszczykiem emocji. — Zetknąłeś się z kimś takim?

— Nie — odparł Lascaille — w zasadzie nigdy nie wszedłem w przestrzeń Całunu, ale oni komunikowali się ze mną. Pojawili się w moim umyśle, przekazali informacje na temat swej historii i natury.

Sylveste odwrócił wzrok od koszmarnego stwora.

— A jaka jest tutaj rola Żonglerów?

— Żonglerzy Wzorców są tu od dłuższego czasu i można ich maleźć na wielu światach. Wszystkie kultury podróżujące m kosmosie w tej części galaktyki spotykają ich wcześniej czy DÓźniej. — Lascaille poklepał rysunek. — Tak jak spotkaliśmy ich my, jak spotkali ich Całunnicy, tylko oni znacznie wcześliej. Doktorze, rozumiesz, co mówię?

— Tak… — Przynajmniej wydawało mu się, że rozumie. — Ale nie łapię sensu tego wszystkiego.

Lascaille uśmiechnął się.

— Gdy ktoś, albo coś, odwiedza Żonglerów, oni to zapamiętują. Zapamiętują totalnie, aż do najmniejszej komórki, do ostatniego połączenia synaptycznego. Tym właśnie są Żonglerzy — olbrzymim systemem archiwizacji biologicznej.

Syh/este wiedział, że to prawda. Ludzkość nie zebrała zbyt wielu istotnych informacji o Żonglerach, o ich sposobie funkcjonowania i pochodzeniu. Ale od zarania było jasne, że Żonglerzy potrafili składować ludzkie osobowości w swej oceanicznej matrycy, więc każdy, kto pływał w morzu Żonglerów — i podczas tego procesu był rozpuszczony i zrekonstruowany — uzyskiwał coś w rodzaju nieśmiertelności. Później te wzorce mogły być znowu zrealizowane, czasowo wpisane w umysł innego człowieka. Proces, niejasny i biologiczny, powodował, że magazynowane wzorce były skażone milionami innych wrażeń, które w subtelny sposób wpływały na siebie nawzajem. Nawet na wczesnym etapie badań nad Żonglerami zrozumiano, że ocean przechowuje wzorce obcych myśli. Sugestie obcości przesiąkały do myśli pływaków, ale te wrażenia zawsze pozostawały niejasne.

— Tak więc Żonglerzy zapamiętali Całunników — rzekł Sylveste. — Ale w jaki sposób pomaga to rozwiązać nasz problem?

— Nie zdajemy sobie nawet sprawy, jak bardzo. Całunnicy może wyglądają na obcych, ale zasadnicza budowa ich mózgu ma wiele wspólnego z budową naszego. Nie zajmujmy się kształtem ciała, zwróćmy uwagę na to, że są istotami społecznymi, z wykształconą mową i takim samym środowiskiem perceptualnym. W pewnym stopniu człowieka można skłonić, by myślał jak Całunnik i podczas tego procesu nie stał się całkowicie nieczłowieczy. — Znów spojrzał na Sylveste’a. — Żonglerzy potrafiliby wsączyć całunniczą strukturę neuralną w korę nową człowieka.

Mrożąca krew w żyłach możliwość: kontaktujemy się z obcymi, nie spotykając ich, ale stając się nimi. Jeśli Lascaille to miał na myśli.

— Jak to może nam pomóc?

— Powstrzymałoby Całun przed zabiciem ciebie.

— Nie rozumiem.

— Zrozum, że Całun to struktura ochronna. To, co jest w środku, to nie tylko Całunnicy, lecz technologie, które są tak potężne, że nie mogą wpaść w niepowołane ręce. Przez miliony lat Całunnicy przeczesywali galaktykę, szukając niebezpiecznych rzeczy pozostałych po wymarłych cywilizacjach — rzeczy, których nawet nie próbuję ci opisać. Kiedyś być może służyły dobru, ale obecnie mogą zostać wykorzystane jako niewyobrażalnie straszna broń. Technologie i techniki, które tylko rozwinięte gatunki mogły rozlokować. Na przykład sposoby manipulowania czasoprzestrzenią czy poruszania się szybciej niż światło… i inne rzeczy, których twój umysł nie potrafi objąć.

Sylveste zastanawiał się, czy rzeczywiście tak jest.

— Zatem Całun to… co? Skarbiec, do którego tylko zaawansowane rasy dostają klucz?

— Więcej. Oni bronią się przed intruzami. Granica Całunu to niemal żywa istota. Reaguje na wzorce myślowe tych, którzy do niej wchodzą. Jeśli te wzorce nie przypominają całunniczych, zwalcza ich. Zmienia lokalnie czasoprzestrzeń, tworząc złośliwe zaburzenia krzywizny. Krzywizna równa się napięciom grawitacyjnym, doktorze. Rozrywa cię na strzępy. Ale odpowiedni rodzaj umysłu Całunnicy dopuszczają, podprowadzają bliżej, dają schronienie w bąblu spokojnej przestrzeni.

Sylveste dostrzegł porażające wnioski. Myśl jak Całunnik, a wkradniesz się poza ich system obronny… do iskrzącego się wnętrza skarbca. A jeśli ludzkość nie jest dość zaawansowana, by Całunnicy uznali, że warto jej pokazać skarb? Jeśli ludzie okażą się dość sprytni, by włamać się do skarbca, czy mogą wziąć to, co tam znajdą? Według Lascaille’a Całunnicy przyjęli rolę galaktycznej gospodyni, gdy posiedli sekret śmiercionośnych technologii… ale czy ktoś ich o to prosił? W głowie Sylveste’a pojawiło się następne pytanie.

— Dlaczego cię o tym wszystkim poinformowali, skoro to, co jest w środku, ma być chronione za wszelką cenę?

— Nie wiem, czy to było celowe. Chyba przez chwilę bariera wokół Całunu, która nosi moje imię, nie rozpoznała mnie jako obcego. Może była uszkodzona albo może… zdezorientował ją mój stan umysłu. Gdy zacząłem penetrować Całun, informacja zaczęła przepływać między nami. W taki sposób dowiedziałem się o tym wszystkim. Co zawiera Całun i jak obejść ich obronę. Rozumiesz, tego nie nauczą się maszyny. — Ostatnia uwaga pochodziła jakby znikąd. Przez moment zawisła między nimi. — Ale Całun zaczął na pewno podejrzewać, że jestem obcy. Odtrącił mnie i odrzucił z powrotem w kosmos.

— Ale dlaczego cię nie zabił?

— Jak sądzę, nie całkowicie ufał swojej ocenie. — Lascaille zamilkł na chwilę. — W Przestrzeni Objawienia wyczułem wątpliwości. Szybciej niż myśl przetaczały się szerokie dyskusje na mój temat. W końcu ostrożna postawa przeważyła.

Sylveste zadał wreszcie pytanie, które dręczyło go od chwili, gdy Lascaille zaczął mówić:

— Dlaczego tak długo nam tego nie wyjawiałeś?

— Przepraszam za wcześniejszą powściągliwość. Najpierw musiałem przetrawić wiedzę, którą Całunnicy umieścili w moim umyśle. Widzisz, sformułowano ją w ich terminach… nie w naszych. — Zawahał się. Jego uwagę przykuły kredowe maźnięcia, zakłócające matematyczną czystość mandali. Poślinił palec i wytarł je. — To jeszcze było łatwe. Potem musiałem sobie przypomnieć, jak porozumiewają się ludzie. — Spojrzał na Sylveste’a oczami przesłoniętymi neandertalską grzywą nieczesanych włosów. — Byłeś dla mnie miły, nie tak jak inni. Okazałeś cierpliwość. Pomyślałem sobie, że te informacje mogą ci się przydać. 114

Sylveste wyczuł, że to okno jasności wkrótce może się zamknąć.

— Jak dokładnie przekonać Żonglerów, by wbudowali całunniczy wzorzec świadomości?

— To łatwe. — Wskazał na rysunek. — Zapamiętaj tę figurę i miej ją w umyśle podczas pływania.

— To wszystko?

— Wystarczy. Wewnętrzna reprezentacja tej figury w twoim umyśle poinstruuje Żonglerów co do twoich potrzeb. Oczywiście lepiej wziąć dla nich jakiś podarunek. Nie zrobią za darmo tak wielkiej rzeczy.

— Podarunek?

Sylveste zastanawiał się, jakiego rodzaju dar można oferować jednostce przypominającej pływającą wyspę wodorostów i glonów.

— Coś wymyślisz. Ale zadbaj, by to było nasycone informacjami, bo inaczej ich znudzisz. A lepiej ich nie znudzić.

Sylveste chciał zadawać dalsze pytania, ale Lascaille zajął się znowu rysunkiem.

— To wszystko, co mam do powiedzenia — rzekł.

Okazało się to prawdą.

Lascaille nigdy więcej nie odezwał się ani do Sylveste’a, ani do nikogo innego. Miesiąc później znaleziono go martwego: utopił się w sadzawce z rybami.

— Hej, jest tu kto? — spytała Khouri.

Wiedziała tyle, że się zbudziła. Nie z drzemki, ale ze snu głębszego, dłuższego i zimniejszego. Prawie na pewno z amnezji chłodniczego snu — takiej się nie zapomina, a Khouri już raz budziła się z czegoś podobnego przy Yellowstone. Oznaki fizjologiczne i neuronowe wskazywały dokładnie na to. Ani śladu kasety chłodniczej — Khouri leżała całkowicie ubrana na kanapie, ale przecież ktoś mógł ją tu przenieść, nim odzyskała całkowitą świadomość. Ale kto taki? I gdzie jestem? Czuła się tak, jakby w jej pamięć rzucono granat, rostrzaskując ją na fragmenty. Miejsce, gdzie się teraz znajdowała, było irytująco znajome, ale nieznane.

Czyjś korytarz? Widziała tylko, że pomieszczenie wypełniają brzydkie rzeźby. Albo przechodziła obok nich kilka godzin temu, albo były one upiorami z głębokiego dzieciństwa. Strachami z dziecinnego pokoju. Zakrzywione, postrzępione, przypalone kształty wysuwały się nad nią, rzucając diabelskie cienie. Mętnie przeczuwała, że te rzeczy pasują jakoś do siebie, albo kiedyś pasowały, ale teraz były zbyt zniekształcone i porozrywane.

Usłyszała niepewne kroki w korytarzu.

Odwróciła głowę, by zobaczyć, kto nadszedł. Kark miała sztywniejszy niż impregnowane drewno. Lata doświadczeń mówiły jej, że po okresie snu również reszta ciała jest drętwa.

Mężczyzna zatrzymał się kilka kroków od jej łóżka. W księżycowej poświacie sali trudno było rozpoznać jego twarz, ale w zacienionej szczęce dostrzegła coś znajomego. Ktoś, kogo znała wiele lat temu.

— To ja — powiedział flegmatycznie. — Manoukhian. Mademoiselle uważała, że tuż po przebudzeniu docenisz widok znajomej twarzy.

Te imiona coś dla niej znaczyły. Ale trudno było stwierdzić, co dokładnie.

— Co się stało?

— To proste. Dała ci propozycję nie do odrzucenia.

— Jak długo spałam?

— Dwadzieścia dwa lata — odparł Manoukhian, podając jej rękę. — Pójdziemy zobaczyć się z Mademoiselle?

Obudziwszy się, Sylveste miał przed sobą czarną ścianę, zasłaniającą pół nieba, tak całkowicie czarną, że wydawała się unicestwieniem samej egzystencji. Nigdy przedtem tego nie zauważył, ale teraz dostrzegł — albo wyobrażał sobie, że dostrzegł — że zwykła ciemność międzygwiazdowa w istocie żarzyła się własną mleczną światłością. Ale w kolistym stawku pustki — zwanym Całunem Lascaille’a — nie było gwiazd. Nie było żadnego źródła światła, nie docierały tu fotony z żadnego wykrywalnego spektrum elektromagnetycznego ani neutrina o żadnej barwie, ani żadne cząsteczki egzotyczne czy nieegzotyczne. Żadne fale grawitacyjne, pola elektrostatyczne czy magnetyczne. Nie było nawet śladów promieniowania Hawkinga, które — zgodnie z istniejącymi teoriami mechanki Całunu — powinny sączyć się z granicy, świadcząc o entropijnej temperaturze powierzchni.

Nic z tego. Jedyną rzeczą, jaką robił Całun — tak przynajmniej dotychczas stwierdzano — było całkowite blokowanie przejścia wszelkim formom promieniowania. A ponadto, oczywiście, rozrywanie wszelkich obiektów, które ośmieliły się przelatywać zbyt blisko granicy.

Obudzili go z zimnego snu i teraz był w stanie mdlącej dezorientacji, która towarzyszyła gwałtownemu ożywianiu. Był jednak dość młody, żeby znieść skutki — jego wiek fizjologiczny wynosił zaledwie trzydzieści trzy lata, choć od jego narodzin minęło ponad sześćdziesiąt lat.

— Czy wszystko ze mną… w porządku? — spytał z wysiłkiem pielęgniarzy. Cały czas koncentrował się na nicości za oknem stacji, wpatrzony w czarny analog śnieżnej zawiei.

— Jesteś niemal czysty. — Lekarz stojący obok niego obserwował na przeziernym zwoju odczyty parametrów układu nerwowego. Próbując je zrozumieć, uderzał lekko pisakiem o dolną wargę. — Ale Valdez zamilkła. To oznacza, że Carine Lefevre odbiła się do centralnego słońca. Sądzisz, że będziesz mógł pracować razem z nią?

— Chyba trochę za późno na wątpliwości?

— To żart, Dan. Teraz powiedz mi, ile pamiętasz. Jeszcze nie spojrzałem na pamięć poożywieniową.

Pytanie wydawało się głupie, ale gdy Sylveste odwołał sie do swej pamięci, odpowiedziała mu ospale, jakby pobierał dokumenty z niewydajnego urzędu.

— Pamiętasz Rozbryzg? — spytał z lekkim niepokojem pielęgniarz. — Ważne, byś pamiętał Rozbryzg…

Owszem, pamiętał, ale przez chwilę nie potrafił tego połączyć z żadnymi innymi wspomnieniami. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był Yellowstone. Opuścili go dwanaście lat po Osiemdziesięciu, dwanaście lat po cielesnej śmierci Calvina, dwanaście lat po tym, jak Philip Lascaille przemówił do Sylveste’a, dwanaście lat po tym, jak Lascaille się utopii, wypełniwszy widocznie swą misję.

Ekspedycja była mała, ale dobrze wyposażona — załoga światłowca, złożona częściowo z chimeryków, Ultranautów, którzy rzadko mieszali się z innymi ludźmi; dwudziestu naukowców, wybranych przeważnie z ISBC, i czterach potencjalnych delegatów kontaktowych. Tylko dwóch z nich miało w końcu odbyć podróż na powierzchnię Całunu.

Cel wyprawy stanowił Całun Lascaille’a, ale nie był to ich pierwszy odwiedzony port. Sylveste kierował się tym, co powiedział mu Lascaille: Żonglerzy Wzorców byli kluczowi dla powodzenia misji. Najpierw należało odwiedzić ich w ich własnym świecie, dziesiątki lat świetlnych od Całunu. Nawet wtedy Sylveste niezbyt wiedział, czego oczekiwać. Ale ufał tej — skrótowej wprawdzie — radzie Lascaille’a, który nie przerwałby milczenia bez powodu.

Od ponad wieku Żonglerzy stanowili interesującą osobliwość. Istnieli na wielu światach, wszystkie z nich były pokryte wielkim oceanem. Żonglerzy byli biochemiczną świadomością rozmieszczoną w każdym z oceanów, złożoną z trylionów współdziałających mikroorganizmów, zgromadzeni w bryłki wielkości wysp. Wszystkie światy Żonglerów charakteryzowała aktywność tektoniczna i powstały teorie, że Żonglerzy czerpali energię z hydrotermalnych ujść na dnie morza, ciepło zmieniali w energię biochemiczną i przekazywali je na powierzchnię za pomocą macek organicznego nadprzewodnika, ciągnących się w dół przez kilometry czarnego zimna. Cel aktywności Żonglerów — o ile w ogóle mieli jakiś cel — pozostawał zupełnie nieznany. Mieli zdolność kształtowania biosfer planet, na których byli rozsiani, działając jak pojedyncza, inteligentnie współpracująca masa fitoplanktonu, nikt jednak nie wiedział, czy nie jest to funkcja wtórna w stosunku do innej, wyższej funkcji. Wiedziano również — ale tego zbyt dobrze nie rozumiano — że Żonglerzy potrafili przechowywać i pobierać informacje i działali jak pojedyncza, rozciągnięta na całą planetę sieć neuronowa. Informacje gromadzono na wielu poziomach — w wielkich wzorcach połączeniowych unoszących się 118 na powierzchni macek, jak również w swobodnie pływających pasmach RNA. Nie można było określić, gdzie zaczynały się oceany, a kończyli Żonglerzy, tak jak nie dało się stwierdzić, czy każdy ze światów zawierał wielu Żonglerów, czy jedną rozciągniętą jednostkę, gdyż wyspy były połączone mostami organicznymi. Stanowili magazyny informacji wielkie jak świat — olbrzymie informacyjne gąbki. Niemal wszystko, co dostało się do oceanu Żonglerów, było penetrowane mikroskopijnymi mackami, częściowo rozpuszczone, aż zostały wykryte strukturalne i chemiczne własności, po czym informacja ta przechodziła do biochemicznego magazynu samego oceanu. Jak zasugerował Lascaille, Żonglerzy potrafili wmontować te wzory lub je zakodować. Przypuszczalnie zakodowane wzorce mogły zawierać umysłowości innych gatunków, które kiedyś weszły w kontakt z Żonglerami — na przykład wzorce Całunników.

Od wielu dziesiątków lat zespoły ludzi badały Żonglerów Wzorów. Ludzie pływający w morzu Żonglerów byli w stanie nawiązać stosunki z tym organizmem, gdy mikromacki Żonglerów przenikały czasowo do ludzkiej kory nowej, ustanawiając ąuasisynaptyczne połączenia między umysłem pływaka a resztą oceanu. Jak twierdzili, przypominało to obcowanie z rozumnymi glonami. Wyszkoleni pływacy donosili, że czuli się tak, jakby ich świadomość rozszerzała się i wchłaniała cały ocean, a pamięć stawała się obszerna, nieuporządkowana i starożytna. Granice percepcji stawały się płynne, choć nigdy nie mieli wrażenia, że sam ocean jest prawdziwie samoświadomy, raczej był zwierciadłem, odbijającym ludzką świadomość: ostateczną machiną solipsystyczną. Pływacy dokonywali zadziwiających przełomów w matematyce, jakby ocean wzmacniał ich zdolności twórcze. Niektórzy twierdzili, że te wzmocnione zdolności utrzymywały się jakiś czas po tym, jak opuścili matrycę oceanu i wrócili na suchy ląd albo na orbitę. Czy to możliwe, że w ich umysłach zaszła fizyczna zmiana?

Powstała więc koncepcja Żonglerskiej transformaty. Podczas dodatkowych ćwiczeń pływacy nauczyli się, jak wybierać formy transformaty. Neurolodzy, stacjonujący na planecie Żonglerów, usiłowali zmapować zmiany mózgu dokonane przez obcych, ale udało im się to tylko częściowo. Transformacje były nadzwyczaj subtelne, bardziej przypominały strojenie skrzypiec niż rozebranie ich na części i budowanie od początku. Rzadko były stale; po dniach, tygodniach, a niekiedy latach wprowadzone zmiany zanikały.

Taki był stan wiedzy, gdy ekspedycja Sylveste’a dotarła na Rozbryzg — świat Żonglerów. Teraz pamiętał ten świat: oceany, przypływy, łańcuchy wulkanów i stały, wszechogarniający wodorostowy fetor samego organizmu. Zapach odblokował resztę wspomnień. Wszyscy czterej potencjalni wysłannicy do Całunników nauczyli się kredowego diagramu w głębokim poziomie pamięci. Po miesiącach treningu ze specjalistami od pływania czterej weszli do oceanu i napełnili umysły formą, którą dał im Lascaille.

Żongler sięgnął do nich, częściowo rozpuścił ich umysły, a potem przeformował je zgodnie ze swym wbudowanym wzorcem.

Gdy czwórka wynurzyła się, początkowo wszystko wskazywało na to, że Lascaille mimo wszystko był wariatem.

Nie zachowywali się dziwacznie ani też nie uzyskali nagle odpowiedzi na zasadnicze kosmiczne zagadki. Żaden z nich nie mówił, że czuje się osobliwie; nie byli również mądrzejsi jeśli chodzi o naturę Całunników. Ale czułe testy neurologiczne sięgały głębiej niż ludzka intuicja. Umiejętności przestrzenne i poznawcze całej czwórki zmieniły się, choć trudno było zmierzyć skalę tych zmian. Mijały dni i czterej pływacy doświadczali stanów umysłu zarówno znanych sobie, jak i — paradoksalnie — całkowicie obcych. Wyraźnie coś się zmieniło, choć nikt nie miał pewności, że te stany umysłu miały jakiś związek z Całunnikami.

Niemniej jednak musieli szybko ruszać dalej.

Zakończono wstępne testy i czwórka delegatów weszła w stan zimnego snu. W zimnie transformaty Żonglerów nie ulegały zniszczeniu, choć z pewnością po obudzeniu mogłyby się psuć, mimo skomplikowanego reżimu eksperymentalnych 120 środków neurostabilizujących. Pozostawali w uśpieniu przez całą drogę do Całunu Lascaille’a, potem przez kilka tygodni w pobliżu samego obiektu, gdy stacja badawcza manewrowała bliżej, na odległość nominalnych 3 j.a. bezpiecznego dystansu, który utrzymywała aż do tego momentu. Delegatów obudzono dopiero w przeddzień ich wyprawy na powierzchnię.

— Pamiętam… pamiętam Rozbryzg — powiedział Sylveste. Pielęgniarz uderzał pisakiem w wargę, wchłaniając ryzy informacji wylewającej się z systemów analizy medycznej, wreszcie skinął głową i stwierdził, że Sylveste jest zdolny do misji.

— Stare miejsce nieco się zmieniło — rzekł Manoukhian.

Miał rację, pomyślała Khouri. Patrzyła na coś, co ledwo rozpoznawała jako Chasm City. Moskitiera zniknęła. Teraz miasto było znowu otwarte na żywioły, nagie budynki wznosiły się w atmosferę Yellowstone, gdzie kiedyś chowały się pod połączoną draperią kopuł. Czarny zamek Mademoiselle już nie należał do najwyższych budowli. Tarasowate, opływowe monstra wrzynały się w kłębiące się brązowe niebo, jak płetwy rekina lub klingi ostrej trawy; ich powierzchnię pstrzyły niezliczone zastępy maleńkich okienek, układające się w olbrzymie symbole algebry Boole’a — loga Hybrydowców. Z pozostałości Mierzwy wyrastały budynki — żagle na smukłych masztach, wcinające się w wiatr. Ze starej poskręcanej architektury zostały tylko rozproszone okazy i szczątkowe strzępki Baldachimu. Błyszczące podobne do ostrzy wieżowce ścięły do historii stary miejski las.

— Wyhodowali coś w otchłani — poinformował Manoukhian. — Tam, w głębi. Nazywają to Lillia. — W jego głosie było słychać wstręt zabarwiony fascynacją. — Ludzie, którzy to widzieli, mówią, że to jest jak wielkie oddychające trzewia, jak kawał brzucha Boga. Jest przymocowane do stoków otchłani. To, co otchłań wybekuje z głębi, jest trujące, ale gdy przejdzie przez Lillię, niemal nadaje się do oddychania.

— Tego wszystkiego dokonano w dwadzieścia dwa lata?

— Tak — usłyszał czyjś głos. Ruch zaigrał na błyszczącej czarnej zbroi żaluzji. Khouri odwróciła się i dostrzegła cicho spoczywający palankin. Widząc go, wspomniała Mademoiselle i nie tylko. Miała wrażenie, że od ich ostatniego spotkania upłynęła najwyżej minuta.

— Carlos, dziękuje, że ją tu przyprowadziłeś.

— To wszystko?

— Chyba tak — odparła. Jej głos odbił się lekkim echem. — Czas ma istotne znaczenie. Nawet po tych wszystkich latach. Namierzyłam załogę, która potrzebuje kogoś takiego jak Khouri. Jednak przed opuszczeniem układu zabawią tu najwyżej parę dni. Khouri trzeba wykształcić, przygotować do roli i przedstawić im, póki jest okazja.

— A jeśli się nie zgodzę? — spytała Khouri.

— Ale ty się zgodzisz, prawda? Wszak teraz wiesz, co mogę dla ciebie zrobić. Pamiętasz, prawda?

— Takich rzeczy łatwo się nie zapomnia. — Wyraźnie sobie przypomniała, co Mademoiselle jej zademonstrowała: że w drugiej kasecie chłodniczej ktoś był. Fazil, jej mąż. Wbrew temu, co jej powiedziano, nigdy nie byli rozłączeni. Oboje przylecieli tu ze Skraju Nieba, a urzędniczy błąd miał łagodniejsze skutki, niż sobie wyobrażała. A jednak została oszukana. Od samego początku Mademoiselle maczała w tym palce. Khouri trochę zbyt łatwo zatrudniła się jako zabójczyni Shadowplay i z perspektywy było widać, że służyła tylko temu, by Khouri mogła udowodnić, że nadaje się do zadania, które wyznaczono jej w przyszłości. A już najprostsze na świecie było uzyskanie jej zgody: Mademoiselle miała Fazila i gdyby Khouri odmówiła, nigdy by już nie zobaczyła swego męża.

— Wiedziałam, że będziesz rozsądna — oznajmiła Mademoiselle. — Khouri, to, o co cię proszę, nie jest aż tak trudne.

— A ta załoga, którą znalazłaś?

— To handlowcy — uspokoił ją Manoukhian. — Sam kiedyś byłem handlowcem. Wtedy to uratowałem…

— Carlos, dość.

— Przepraszam. — Spojrzał na palankin. — Chciałem tylko powiedzieć… a co w nich złego? 122

Nigdy nie było całkowiecie jasne, czy to kwestia przypadku, czy podświadomości projektanta, ale statek kontaktowy ISBC przypominał symbol nieskończoności — dwa płatowate moduły załadowane urządzeniami podtrzymania życia, sensorami i sprzętem komunikacyjnym, przedzielone kołnierzem, na brzegu którego znajdowały się silniki rakietowe i dodatkowe układy sensorów. W każdym płacie mogło się zmieścić dwoje ludzi, a gdyby podczas misji nastąpił zanik neuralny, jeden lub oba płaty mogły być odstrzelone.

Podwyższając ciąg, statek kontaktowy spadał na Całun, a stacja wycofała się poza bezpieczny zasięg, do czekającego światłowca. W opowieści Pascale było ukazane, jak statek maleje, pozostały tylko niebieskawa smuga jego silników i pulsujące czerwono-zielone światła pozycyjne, a potem i to zanikło. Kosmiczna ciemność zdawała się go przesłaniać jak rozlewająca się plama atramentu.

Nikt nie był pewien, co stało się później, gdyż zniknęła większość informacji zebranych przez Sylveste’a i Lefevre podczas ich zbliżania, w tym dane przesyłane do stacji i do światłowca. Nie istniała pewność co do skali czasowej oraz dokładnej kolejności wydarzeń. Wszystko, co wiedziano, pochodziło z pamięci Sylveste’a, on zaś twierdził, że w pobliżu Całunu doświadczał stanu zmniejszonej świadomości, więc jego wspomnień nie można było traktować jako źródła dosłownej prawdy.

A co wiedziano?

Sylveste i Lefevre podlecieli do Całunu tak blisko, jak jeszcze żadna istota ludzka. Bliżej nawet niż Lascaille. Jeśli Lascaille mówił prawdę, to ich transformaty powinny oszukać systemy obronne Całunu, który miał owinąć ich w bańkę spłaszczonej czasoprzestrzeni, przy czym otaczająca” ich granica kipiałaby wściekłymi grawitacyjnymi pływami. Nawet teraz nikt nie udawał, że rozumie, jak to działa, w jaki sposób utajone mechanizmy Całunu mogły zakrzywić czasoprzestrzeń przez tak wariacko ostrą geometrię, gdy zawinięcie miliard razy łagodniejsze wymagałoby więcej energii, niż zawierała cała masa spoczynkowa galaktyki. Nikt też nie rozumiał, jak świadomość mogła przesączać się do czasoprzestrzeni wokół Całunu, tak że sam Całun rozpoznawał rodzaj umysłów, które usiłowały przedostać się do jego wnętrza, i równocześnie przekształcał myśli i wspomnienia tychże umysłów. Widocznie istniał jakiś ukryty związek między myślami a podstawowymi pocesami czasoprzestrzeni. Nawzajem na siebie wpływały. Sylveste odgrzebał stare, zapomniane teorie sprzed wieków, które postulowały istnienie związku między procesami kwantowymi świadomości a kwantowo-grawitacyjnymi mechanizmami rządzącymi czasoprzestrzenią, przez unifikację tak zwanego tensora krzywizny Weyla… ale w rozumieniu świadomości niewiele się posunięto naprzód i teoria ta była równie spekulatywna jak niegdyś. Może jednak w pobliżu Całunu wszelkie słabe powiązania świadomości z czasoprzestrzenią ulegały znacznemu wzmocnieniu. Sylveste i Carine Lefevre myślą utorowali sobie drogę przez burzę, a ich zmodyfikowane umysły uspokoiły siły grawitacyjne, kipiące wokół zaledwie metr od kadłuba statku. Byli jak idący przez studnię pełną okularników poskramiacze węży, którzy swoją muzyką wycinają maleńki obszar bezpieczeństwa. Bezpieczny, dopóki grała muzyka, dopóki nie wpadła w kakofonię i póki węże nie obudziły się z hipnotycznego spoczynku. Nigdy nie byłoby całkowicie jasne, jak blisko oboje dotarli do Całunu, nim muzyka się zepsuła i zaczęły się roić kobry grawitacji.

Sylveste twierdził, że nigdy nie byli w granicach samego Całunu, zgodnie z jego wizualnym świadectwem ponad polowa nieba była wypełniona gwiazdami. Jednak dane uratowane ze statku sugerowały, że moduł kontaktowy dotarł prawie do wnętrza fraktalowej piany otaczającej Całun, do wnętrza nieskończenie rozmazującej się granicy tego obiektu, do wnętrza tego, co Lascaiłle nazwał Przestrzenią Objawienia.

Lefevre wiedziała, kiedy to się zaczęło. Przerażona, ale lodowato spokojna, przekazała Sylveste’owi informacje: jej transformata Całunowa rozpadała się, a otoczka obcej percepcji robiła się coraz cieńsza, pozostawiając tylko ludzkie myśli. Tego się zawsze obawiali, ale modlili się, by to nie nastąpiło.

Szybko poinformowali stację badawczą i uruchomili testy psychiczne, by sprawdzić, co Carine mówi. Prawda była 124 przerażająco jasna: transformata Carine rozpadała się. Za kilka minut jej umysł, pozbawiony komponenty całunowej, nie będzie w stanie uspokoić węży, wśród których sunęli. Carine zapominała melodii.

Przedsięwzięli jednak środki ostrożności. Lefevre wycofała się do drugiej połowy modułu i odpaliła ładunki separujące, odłączając swoją część statku od statku Sylveste’a. Wtedy już jej transformata prawie całkowicie zniknęła. Za pośrednictwem połączenia audiowizualnego między dwiema oddzielnymi częściami statku Carine poinformowała Sylveste’a, że czuje, jak siły grawitacyjne narastają, skręcają i rozciągają jej ciało, narowiście, nieprzewidywalnie.

Silniki usiłowały odsunąć jej moduł od grudkowatej przestrzeni wokół Całunu, ale obiekt był zbyt duży, a Carine zbyt mała. W ciągu kilku minut siły napięcia rozerwały cienką powłokę statku, choć Lefevre uszła z tego żywa, zwinięta w pozycji embrionalnej w ostatniej zanikającej kieszeni spokojnej przestrzeni skupionej na umyśle Carine. Sylveste stracił z nią kontakt w chwili, gdy statek rozpadł się na kawałki. Powietrze szybko zostało wyssane, ale dekompresja nie przebiegła na tyle błyskawicznie, by całkowicie zagłuszyć jej krzyk.

Lefevre nie żyła. Sylveste to wiedział. Ale jego transformata nadal nie dopuszczała węży. Sylveste — teraz najbardziej samotny człowiek w historii ludzkości — dzielnie zanurzał się w granicę Całunu.

Po pewnym czasie zbudził się w ciszy swego statku. Zdezorientowany, usiłował skontaktować się ze stacją badawczą, która — jak przypuszczał — powinna czekać na jego powrót. Nie otrzymał jednak odpowiedzi. Stacja badawcza i światłowiec były bez życia, niemal zupełnie zniszczone. Grawitacyjny spazm jego ominął, ale rozdarł stację, wypatroszył tak dokładnie jak statek Lefevre. Załoga i zespół wspierający zostali w jednej chwili zabici, razem z Ultrasami. On jeden przeżył.

Ale po co? Po to, by umrzeć, tylko znacznie wolniej?

Sylveste pokierował moduł do szczątków stacji i światłowca. Przez chwilę w głowie nie miał Całunników, myślał tylko o tym, by przeżyć.

W ciasnej gondoli spędził samotnie kilka tygodni, usiłując uruchomić uszkodzone systemy naprawcze światłowca. Spazmy Całunu spowodowały wyparowanie Jub porwały tysiące ton masy światłowca, ale teraz statek musiał tylko zawieźć do domu jednego człowieka. Gdy proces naprawy się rozkręcił, Sylveste mógł wreszcie zasnąć; nie dowierzał, że mu się udało. We śnie stopniowo stał się świadom ważnej, paraliżującej prawdy: po śmierci Carine Lefevre i przed jego powrotem do świadomości coś się wydarzyło. Coś sięgnęło mu do umysłu i przemówiło do niego. Ale przekaz był tak brutalnie obcy, że Sylveste nie mógł go sformułować w terminach ludzkich.

Przebywał przez pewien czas w Przestrzeni Objawienia.

Загрузка...