TRZYDZIEŚCI DZIEWIĘĆ

Wnętrze Cerbera, komora ostatnia, 2567

Klejnot świecił teraz wyraźnie niebieskawo, jakby bliskość Sylveste’a uspokoiła jego spektralne transformacje, spowodowała ich czasową bierność. Sylveste ciągle miał wrażenie, że nie należy się tam zbliżać, ale obecnie jego własna ciekawość i poczucie predestynacji pchały go naprzód. Może coś pochodziło z podstawowych części jego mózgu: potrzeba konfrontacji z niebezpieczeństwem i ujarzmienia go. Był to instynkt, który kazał dotknąć płomienia, skulić się od bólu i od mądrości, która z bólem przychodziła.

Klejnot rozwinął się przed nim, przechodząc geometryczne transformacje; Sylveste nie poświęcił im zbyt wiele uwagi, obawiając się, że gdyby je zrozumiał, jego umysł rozwarłby się wzdłuż podobnych linii uskoku.

— Jesteś pewien, że to rozsądne? — spytał Calvin. Jego wypowiedź stanowiła naturalną część wewnętrznego dialogu Sylveste’a.

— Teraz za późno na powrót — odparł głos.

Głos nie należał ani do Sylveste’a, ani do Calvina. Sylveste miał jednak wrażenie, że go zna, że głos od dawna w nim rezydował, był tylko niemy.

— Czy to Złodziej Słońca?

— Cały czas z nami był — powiedział Calvin. — Byłeś, prawda?

— Dłużej niż sądzisz, Dan. Od twojego powrotu z Całunu Lascaille’a.

— A więc Khouri mówiła całkowitą prawdę — rzekł, wiedząc, że tak faktycznie jest. Nawet jeśli pusty skafander Sajakiego go nie przekonał, to oświecenie, jakiego doznał w białym świetle, ucięło wszystkie wątpliwości.

— Czego ode mnie chcesz?

— Żebyś wszedł do klejnotu — jak go nazywasz. — Głos istoty, jedyny, jaki słyszał, seplenił, budził nawet strach. — Nie masz się czego obawiać. Nie doznasz krzywdy, nic ci nie przeszkodzi w opuszczeniu tego obiektu.

— 1 ty to mówisz?

— Ale to prawda.

— A przyczółek?

— Nadal działa i będzie działał, dopóki nie opuścisz Cerbera.

— Skąd można wiedzieć — odezwał się Calvin — czy to, co on… to… mówi, jest prawdą? Oszukiwał nas na każdym kroku i stosował podstępy, aby tylko sprowadzić cię w to miejsce. Dlaczego nagle miałby mówić prawdę?

— Pbnieważ to nie ma znaczenia — odparł Złodziej Słońca. — Teraz, kiedy dotarłeś tak daleko, twoje własne pragnienia nie grają już żadnej roli.

Syłveste poczuł, jak skafander ruszył naprzód prosto w otwarty klejnot, w migoczący korytarz o rżniętych jak brylant ściankach, biegnący w głąb konstrukcji.

— Co… — zaczął Calvin.

— Nic nie robię — rzekł Sylveste. — Ten drań musiał przejąć sterowanie moim skafandrem.

— Brzmi rozsądnie. Przecież sterował Sajakim. Wolał sobie posiedzieć z tyłu i całą pracę zwalić na ciebie. Leniwy drań.

— Nie sądzę, żeby akurat w tej chwili nasze obelgi wiele go obchodziły — stwierdził Sylveste.

— Masz lepszy pomysł?

— W zasadzie…

Całkowicie otaczał go teraz korytarz — świecący tchawiczy tunel, który skręcał i obracał się, aż Sylveste’owi wydało się, że nie mogą już w dalszym ciągu przebywać wewnątrz klejnotu. Ale przecież, mówił sobie, nigdy nie oszacowałem jego prawdziwych wymiarów: klejnot mógł mieć równie dobrze kilkaset metrów, jak i kilkadziesiąt kilometrów; jego zmienny kształt nie pozwalał na dokładną ocenę i może nawet nie istniała konkretna odpowiedź, tak jak niemożliwe jest podanie objętości trzywymiarowego fraktala.

— Mówiłeś coś?

— Mówiłem… — Sylveste zamilkł na chwilę. — Złodzieju Słońca, słuchasz mnie?

— Jak zawsze.

— Nie rozumiem, po co tu przybyłem. Jeśli potrafiłeś ożywić skafander Sajakiego i cały czas miałeś kontrolę nad moim skafandrem, dlaczego w ogóle musiałem tu przylecieć osobiście? Jeśli wewnątrz jest coś, na czym ci zależy, coś, co chciałbyś wydostać, mogłeś to zrobić, nie sprowadzając mnie tutaj.

— Urządzenie reaguje tylko na życie organiczne. Pusty skafander zostałby uznany za istotę maszynową.

— Ten… obiekt… jest urządzeniem?

— To urządzenie Inhibitorów.

Przez chwilę — ale tylko przez chwilę — te słowa nic dla Sylveste’a nie znaczyły. Potem niejasno powiązał je z tym, co zapamiętał, gdy był pod wpływem białego światła, przy wejściu do matrycy Hadesa. Z kolei te wspomnienia połączyły się z innymi, a te z następnymi w niekończący się warkocz skojarzeń.

I Sylveste coś zrozumiał.

Wiedział, że nie powinien iść dalej, że gdy dotrze do wewnętrznego obszaru klejnotu — do urządzenia Inhibitorów, jak go poinformowano — sytuacja stanie się bardzo, bardzo zła. Choć trudno było sobie wyobrazić gorszą sytuację od obecnej.

— Nie możemy kontynuować wyprawy — stwierdził Calvin. — Teraz zrozumiałem, co to jest.

— Ja też. Nieco za późno.

Urządzenie pozostawili tu Inhibitorzy. Umieścili je na orbicie wokół Hadesa, przy połyskującym białym portalu, starszym nawet od Inhibitorów. Nie przejmowali się tym, że niezbyt dokładnie rozumieli jego działanie, ani nie mieli żadnych wskazówek, kto go tu wcześniej umieścił, w pobliżu gwiazdy neutronowej, która zgodnie z zagadkowymi oznakami, których nie zbadali, nie była taka, jak powinna. Ale jeśli pominąć zagadkowe pochodzenie tego obiektu, doskonale odpowiadał on ich planom. Ich własne urządzenia miały na celu wabienie istot rozumnych, a umieszczenie ich w pobliżu obiektu tak tajemniczego gwarantowało napływ gości. Strategia sprawdzona w całej galaktyce: umieszczanie urządzeń Inhibitorów w pobliżu interesujących obiektów astrofizycznych lub przy ruinach wymarłych kultur. Chodziło tylko o przyciągnięcie uwagi.

I Amarantinowie przybyli, i zaczęli tu majstrować, i ujawnili się urządzeniu. Zbadało ich dokładniej i poznało ich słabości.

I starło ich ze świata, wszystkich z wyjątkiem garstki potomków Wygnańców, którzy znaleźli dwa sposoby na uniknięcie bezwzględnych drapieżczych Inhibitorów. Niektórzy wykorzystali sam portal, odwzorowali się w układ skorupy, gdzie żyli jako symulacje, zachowane w nieprzenikalnym bursztynie materii nuklearnej zaprzęgniętej do obliczeń.

Nie można tego nazwać życiem, pomyślał Sylveste, ale przynajmniej coś się z nich zachowało.

Druga grupa znalazła inną drogę ucieczki przed Inhibitorami. Ich sposób był równie drastyczny, równie nieodwracalny…

— Stali się Całunnikami, prawda? — To powiedział Calvin… a może sam Sylveste wypowiedział swe myśli tak, jak czasami to robił w chwilach wielkiej koncentracji? Nie potrafił tego odróżnić i niezbyt go to obchodziło. — Zdarzyło się to w ostatnich dniach, gdy Resurgam już przestał istnieć i większość Amarantinów w kosmosie została wytropiona i zniszczona. Jeden odłam wszedł do macierzy Hadesa, drugi poznał techniki manipulacji czasoprzestrzenią, prawdopodobnie studiując transformacje w pobliżu portalu. Znaleźli wyjście z sytuacji, sposób na osłonę przed broniami Inhibitorów. Potrafili owinąć się czasoprzestrzenią, skoagulować ją i zestalić, aż utworzyła nieprzenikalną skorupę. A oni wycofali się do wnętrza tych skorup i szczelnie zamknęli się na wieczność.

— To przynajmniej lepsze niż śmierć.

Przez chwilę wszystko wyklarowało się Sylveste’owi w głowie. Ci za Całunami czekali i czekali, prawie nic nie wiedząc o świecie zewnętrznym, prawie nie mogąc się z nim kmunikować, tak bezpieczne były mury, którymi się otoczyli.

I czekali.

Nawet zamknięci, wiedzieli, że rozlokowane przez Inhibitorów systemy powoli się rozpadają, tracą zdolność duszenia społeczności inteligentnych. Uwięzieni w bańce czasoprzestrzeni czekali długo, ale po milionie lat zaczęli się zastanawiać, czy niebezpieczeństwo się zmniejszyło…

Nie mogli tak po prostu rozmontować Całunu i rozejrzeć się; byłoby to zbyt ryzykowne, zwłaszcza że maszyny Inhibitorów były uosobieniem cierpliwości. Ich pozorna bierność mogła oznaczać podstęp, przynętę, by ze skorup wywabić Amarantinów — którzy teraz stali się Całunnikami — w otwartą przestrzeń, gdzie z łatwością można by ich zniszczyć, kończąc milionletnie usuwanie ich gatunku.

Jednak z czasem przybyli inni.

Może ta część kosmosu miała jakąś cechę faworyzującą ewolucję kręgowców, a może to tylko przypadek, ale u nowych zdobywców kosmosu — ludzi — Całunnicy dostrzegli cień istot, jakimi sami kiedyś byli. Podobną psychozę: dążenie do samotności i towarzystwa innych jednocześnie; potrzebę kojącego życia w społeczeństwie i otwartych połaci przestrzeni międzygwiezdnej; sprzeczność, która pchała ich naprzód, w kosmos.

Najpierw natknął się na nich Philip Lascaille, przy Całunie, który teraz nosi jego imię.

Umęczona czasoprzestrzeń wokół Całunu rozdarła jego umysł, skręciła go i przeorganizowała w niedołężną karykaturę tego, czym był poprzednio, ale karykaturę wyposażoną w ładunek błyskotliwości, w wiedzę potrzebną innemu człowiekowi, by dostać się do nich znacznie bliżej… i w kłamstwo, które miało tę osobę skłonić do wyruszenia na wyprawę.

Tuż przed śmiercią Lascaille przekazał to wszystko Danowi Sylveste’owi.

Idź do Żonglerów, powiedział.

Ponieważ Amarantinowie kiedyś ich odwiedzili, wbudowali swe wzorce neuronowe w ocean Żonglerów. Te wzorce ustabilizowały czasoprzestrzeń, umożliwiając głębszą penetrację coraz grubszych fałd, bez obawy, że przez naprężenia zostanie się rozerwanym na strzępy. W ten właśnie sposób Sylveste, przyjąwszy transformaty Żonglerów, mógł pomknąć w głębiny samego Całunu.

Wrócił żywy.

Lecz zmieniony.

Coś wróciło razem z nim, coś, co samo siebie nazwało Złodziejem Słońca, choć Sylveste wiedział, że to tylko nazwa mityczna, że o istocie, która w nim żyła od dawna, lepiej jest myśleć jako o zagregowanej sztucznej osobowości wplecionej w skorupę Całunu, umieszczonej tam przez tych, którzy znajdowali się wewnątrz i chcieli, by Sylveste działał jako ich emisariusz, chcieli rozciągnąć swe wpływy poza zasłonę nieprzekraczalnej czasoprzestrzeni.

Jeśli spojrzeć na to z perspektywy, chcieli od niego rzeczy bardzo prostej.

Udaj się na Resurgam, gdzie spoczywają kości ich cielesnych przodków.

Znajdź urządzenie Inhibitorów.

Doprowadź do takiej sytuacji, by — jeśli urządzenie nadal będzie działać — zostało ono zaktywizowane i by rozpoznało Sylveste’a jako przedstawiciela nowo powstałej inteligentnej kultury.

Jeśli Inhibitorzy nadal gdzieś istnieją, ludzkość zostanie wyznaczona na następną ofiarę rzezi.

Jeśli nie, Całunnicy bezpiecznie wyłonią się na zewnątrz.

Teraz otaczające go niebieskawe światło wydało się niewypowiedzianie złe. Sylveste wiedział, że wchodząc tu, zrobił za wiele — wykazał dość inteligencji, by przekonać urządzenie Inhibitorów, że należy on do rasy zasługującej na wytępienie.

Nie znosił Amarantinów za to, czym się stali. Nie znosił siebie za to, że tak dużą część życia poświęcił studiom nad nimi. Ale cóż mógł teraz na to poradzić? Za późno, by się rozmyślić.

Tunel stał się szerszy i teraz Sylveste znalazł się — wcale nie sterując świadomie skafandrem — w fasetkowatej komorze skąpanej w tym samym trupim, niebieskim blasku. W komorze pełno było dziwnych wiszących kształtów, przypominających Sylveste’owi modele wnętrza ludzkiej komórki. Wszystkie kształty — prostoliniowe — w złożony sposób połączone prostokąty, kwadraty i romboidy, tworzyły wiszące rzeźby, których nie dało się zaliczyć do żadnego rozpoznawalnego kierunku sztuki.

— Co to jest? — Sylveste westchnął.

— Uznaj to za układankę — odparł Złodziej Słońca. — Pomysł polega na tym, że jako inteligetny badacz czujesz dziwną konieczność, by przesunąć te kształty i stworzyć geometryczne konfiguracje, implikowane przez te formy.

Zrozumiał, co Złodziej Słońca miał na myśli. Na przykład najbliższy mu zestaw. Było dla niego jasne, że kilkoma ruchami mógłby ustawić te kształty w mozaikę… takie to kuszące.

— Nie zrobię tego — odparł.

— Nie musisz. — I żeby tego dowieść, Złodziej Słońca pokierował rękami skafandra w stronę zestawu kształtów, który znajdował się znacznie bliżej, niż się Sylveste’owi przedtem wydawało. Palce skafandra chwyciły pierwszy kawałek i bez wysiłku przesunęły go. — W innych pomieszczeniach spotkasz inne testy — stwierdził obcy. Twoje procesy myślowe zostaną poddane starannemu badaniu, później również twoja biologia. Sądzę, że ta druga procedura nie będzie specjalnie przyjemna, ale też nie zakończy się dla ciebie tragicznie. To zapobiegnie dalszym procedurom, na podstawie których można zestawić szerszy obraz wroga. — W głosie obcego pobrzmiewały niemal żartobliwe tony, jakby na tyle długo przebywał w towarzystwie człowieka, by przejąć niektóre elementy jego sposobu bycia. — Niestety, będziesz jedynym przedstawicielem rasy ludzkiej, który wejdzie do tego urządzenia. Ale okażesz się doskonałym egzemplarzem.

— W tym akurat się mylisz — oznajmił Sylveste.

— Wyjaśnij to, proszę. — W nieustępliwym, bezgłośnym stwierdzeniu Sylveste dostrzegł pierwsze ślady niepokoju.

Przez chwilę milczał.

— Calvinie, coś muszę powiedzieć — rzekł wreszcie. Nie miał pewności, dlaczego to robi ani do kogo w istocie się zwraca. — Gdy byliśmy w białym świetle, gdy wszystko nam przekazano w macierzy Hadesu, coś odkryłem, coś, o czym powinienem był wiedzieć wiele lat temu.

— O tobie?

— Tak, o mnie. — Sylveste miał ochotę zapłakać, wiedząc, że to jego ostatnia okazja, ale oczy mu na to nie pozwalały. Nigdy nie miały takiej funkcji. — Dlaczego nie mogę cię nienawidzić, chyba że zwrócę tę nienawiść przeciw sobie. O ile w ogóle kiedykolwiek cię nienawidziłem.

— To się nie udało, prawda? To, co z ciebie zrobiłem. Nie taki był plan. Ale nie mogę powiedzieć, że jestem rozczarowany osobą, którą się stałeś. — Całvin poprawił się: — Ja się stałem.

— Cieszę się, że się dowiedziałem, choćby teraz.

— Co zamierzasz zrobić?

— Już wiesz. Wszystko mamy wspólne, no nie? — Sylveste zaśmiał się. — Teraz ty również znasz moje tajemnice.

— Ach, mówisz o tej małej tajemnicy?

— Jakiej? — syknął Złodziej Słońca głosem przypominającym radiowe trzaski odległych kwazarów.

— Przypuszczam, że miałeś dostęp do moich rozmów na statku — powiedział, znowu zwracając się do obcego. — Gdy robiłem wszystko, by uważali, że blefuję.

— Blefujesz? — spytał obcy. — O jaką sprawę chodzi?

— O gorący pył w ni jich oczach — powiedział Sylveste.

Zaśmiał się, tym razem głośniej. Po czym uruchomił serię dawno odesłanych do pamięci impulsów neuronowych, które zainicjowały ciąg zdarzeń w układach jego oczu i — w końcu — w maleńkich guzkach antymaterii wbudowanych w oczy.

Rozbłysło światło bardziej czyste od wszelkiego znanego mu światła, nawet od tego, które widział w portalu prowadzącym do Hadesa.

A potem nie było już nic.

Volyova dostrzegła to pierwsza.

Czekała, aż „Nieskończoność” ją wykończy. Obserwowała wielki stożek statku, ciemny jak noc, widoczny tylko dlatego, że przesłaniał światło gwiazd. Zbliżał się do niej z ostrożnością rekina. Niewątpliwie układy zastanawiały się, jak zorganizować jej śmierć w najbardziej interesujący sposób. Tylko tak można wyjaśnić, dlaczego statek jeszcze jej nie zabił. Znajdowała się przecież w zasięgu każdej z broni. Może obecność Złodzieja Słońca na pokładzie dała statkowi nieco strasznego poczucia humoru. Statek pragnął zadać jej śmierć z sadystyczną powolnością, a ten proces zaczął się wraz z koszmarnym oczekiwaniem na to, co ma nastąpić. Wyobraźnia była teraz jej największym wrogiem, skutecznie przypominała o wszystkich statkowych urządzeniach, które mogą służyć celom Złodzieja Słońca. Systemy mogące ją godzinami gotować albo inne, które potrafią pozbawić ją członków, nie zabijając natychmiast (na przykład lasery kauteryzujące ciało) albo zmiażdżyć ją (na przykład wykorzystując oddział zewnętrznych serwitorów). Och, wspaniałe procesy umysłu. A przecież to w zasadzie ta sama płodna wyobraźnia pomogła stworzyć tyle możliwych sposobów egzekucji.

I wtedy to zobaczyła.

Błysk wydobywający się z Cerbera, szybko zaznaczający miejsce, gdzie tkwił przyczółek. Było tak, jakby przez ułamek sekundy wielkie światło zapaliło się wewnątrz planety i natychmiast zostało przyćmione.

Albo jakby nastąpiła potężna eksplozja.

Volyova obserwowała, jak wnętrzności skał i spalonej maszynerii wylatują w przestrzeń.

Khouri dopiero po chwili uznała fakt, że nie jest martwa, choć miała pewność, że umrze. Spodziewała się, że jeśli się już obudzi, to w bólu, na ostatnie w swym życiu chwile świadomości, po czym Hades rozerwie ją na strzępy, ciało i duszę obedrą monstrualne szpony pola grawitacyjnego gwiazdy neutronowej. Spodziewała się również, że się obudzi z najstraszniejszym bólem głowy od czasu, gdy Mademoiselle wywołała u niej wspomnienia Wojny Świtu. Ale tym razem byłby to ból mający źródło czysto chemiczne.

Znalazły barek w komorze pajęczej.

I do końca go opróżniły.

Jednak głowę miała boleśnie wolną od intoksykacji, czysta jak świeżo umyta szyba. Świadomość powróciła jej szybko, bez pijanego przejścia, jakby przedtem, zanim otworzyła oczy, nie było żadnego istnienia. Ale Khouri nie znajdowała się w komorze pajęczej. Gdy się teraz nad tym zastanowiła, pamiętała chwilę przebudzenia, pamiętała przerażający początek tych przypływów, wspomniała, jak z Pascale pełzły do centrum komory, by zmniejszyć napięcia różnicowe. Ale to się z pewnością nie udało. Wiedziały, że w tym momencie nie ma sposobu, żeby przeżyć, i że mogą jedynie zmniejszyć ból…

Gdzie ja jestem, do diabła?

Obudziła się z głową na twardej powierzchni, sztywnej jak beton. Gwiazdy wirowały po niebie z szaleńczą prędkością i w ich ruchu było coś dziwnego, jakby oglądało się je przez grubą soczewkę umieszczoną od horyzontu do horyzontu. Khouri stwierdziła, że może się poruszać, i z trudem wstała, omal nie przewracając się do tyłu.

Miała na sobie skafander.

A przecież nie nosiła go w komorze pajęczej. Skafandra podobnego typu używała podczas działań na powierzchni Resurgamu, taki sam Sylveste zabrał ze sobą na Cerbera. Jak to możliwe? Jeśli to sen, to jest to sen zupełnie nieznanego Khouri rodzaju, ponieważ mogła świadomie kwestionować jego sprzeczności, a jednak cała konstrukcja wokół trwała nadal.

Khouri znajdowała się na równinie o barwie stygnącego metalu, bardzo jasnej, jednak nie rażącej w oczy. Równina była płaska jak plaża po przypływie. Khouri dokładniej przyjrzała się powierzchni — zauważyła wzór, ale nie przypadkowe plamy, tylko skomplikowany regularny deseń perskiego dywanu. Między kolejnymi poziomami rysunku istniał inny, a potem jeszcze dalszy, wreszcie wzór stawał się drobniutki i prawdopodobnie nurkował w mikroskopijne domeny subatomowe i dalej w kwantowe. Wzór się przemieszczał, rozmywał w polu widzenia, zmieniał z każdą chwilą, aż Khouri poczuła dziwną słabość, więc przerzuciła uwagę na horyzont.

Wydawało się, że jest naprawdę blisko.

Zaczęła iść ku niemu. Nogi z chrzęstem zanurzyły się w niepewny grunt. Wzory się przekształcały — tam, gdzie stawiała stopy, powstawały gładkie, wygodne kamienie.

Coś się przed nią rysowało ponad bliską krzywizną horyzontu: niewysokie wyniesienie ciemniejące na tle spadającego gwiazdoskłonu. Khouri podeszła bliżej. Zauważyła jakiś ruch. Wyniesiona część obiektu przypominała wejście do metra, trzy niskie ściany otaczały schody zagłębiające się w planetę.

Ten ruch… to wynurzająca się postać. Kobieta. Wchodziła po stopniach z siłą i cierpliwością, jakby po raz pierwszy napełniała płuca porannym powietrzem. W odróżnieniu od Khouri, nie miała na sobie skafandra. Była ubrana tak jak w chwili, gdy widziały się po raz ostatni.

Pascale Sylveste.

— Długo na ciebie czekałam — powiedziała. Głos niósł się w pozbawionej powietrza przestrzeni.

— To ty, Pascale?

— Tak — odparła, ale zaraz sprecyzowała: — W pewnym sensie. Och, to niełatwo wyjaśnić… tak długo to powtarzałam…

— Co się stało, Pascale? — Bezczelne byłoby pytanie, dlaczego Pascale nie ma na sobie skafandra, dlaczego nie jest martwa. — Co to za miejsce?

— Jeszcze się nie domyśliłaś?

— Przykro mi, że cię rozczarowuję.

Pascale uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

— Jesteś na Hadesie. Pamiętasz, ta gwiazda neutronowa, która nas wciągała. Otóż nie. To znaczy to nie jest gwiazda neutronowa.

— Jestem na niej?

— Owszem. Przypuszczam, że się tego nie spodziewałaś.

— Wierz mi, że nie.

— Jestem tu tak długo jak ty — oznajmiła Pascale. — Czyli zaledwie parę godzin. Ale ja spędziłam czas pod skorupą, gdzie wszystko biegnie szybciej, więc dla mnie upłynęło znacznie więcej niż parę godzin.

— O ile więcej?

— Powiedzmy kilka dziesięcioleci… choć pod pewnymi względami czas tu w zasadzie w ogóle nie mija.

Khouri skinęła głową, jakby to wszystko doskonale do siebie pasowało.

— Pascale, chyba musisz wyjaśnić…

— Świetnie. Zrobię to podczas drogi w dół.

— W dół… dokąd?

Skinęła na Khouri, by poszła ku schodom prowadzącym na wiśniową równię, jakby zapraszała gościa do domu na drinka.

— Do środka — oznajmiła Pascale. — Do matrycy.

Śmierć nie nadchodziła.

Przez następną godzinę Volyova za pomocą nakładki powiększającej skafandra obserwowała, jak przyczółek traci kształt, niczym niefachowo formowane gliniane naczynie. Stopniowo rozpuszczał się w skorupie — pożerała go, gdy w końcu przegrał bitwę z Cerberem.

Za szybko, za szybko.

To niesprawiedliwe; Volyovej bardzo to doskwierało. Może za chwilę umrze, ale nie chciała oglądać porażki swego dzieła, i to, do diabła, porażki przedwczesnej.

W końcu, nie mogąc więcej tego znieść, zawróciła w stronę statku, skierowanego na nią jak sztylet. Rozłożyła ramiona. Nie wiedziała, czy statek potrafi zrozumieć jej przekaz głosowy.

— Chodź tu, svinoi. Wykończ mnie. Mam tego dość. Nie chcę tego oglądać. Niech już będzie po wszystkim.

W stożkowatej bocznej części kadłuba otworzyła się śluza, na krótko rozjarzona pomarańczowym światłem z wnętrza. Volyova była prawie pewna, że wyleci stamtąd jakaś okrutna broń, może coś, co pośpiesznie skonstruowała w pijanym widzie.

Zamiast tego wyłonił się prom i powoli ruszył ku niej.

Tak jak to Pascale przedstawiła, gwiazda neutronowa nie była wcale gwiazdą neutronową. Może była nią kiedyś, albo byłaby, gdyby nie wtrącił się ktoś trzeci, o kim Pascale nie chciała mówić szczegółowo. Zasadniczy sens wywodu był prosty. Ta trzecia siła zmieniła gwiazdę w olbrzymi, oszałamiająco szybki komputer, który w jakiś dziwny sposób potrafił komunikować się ze sobą samym w przyszłości i przeszłości.

— Co ja tu robię? — spytała Khouri, gdy schodziły na dół. — Lepiej spytajmy: co my tu robimy? I jakim cudem wiesz znacznie więcej ode mnie?

— Powiedziałam ci: długo przebywałam w strukturze. — Pascale przystanęła na stopniu schodów. — Posłuchaj, Khouri, nie spodoba ci się to, co ci teraz powiem. Jesteś martwa… przynajmniej na razie.

Mniej to Khouri zdziwiło, niż się spodziewała. Wiadomość była niemal do przewidzenia.

— Umarłyśmy w pływach grawitacyjnych — oznajmiła Pascale rzeczowo. — Znalazłyśmy się zbyt blisko Hadesa i pływy nas rozerwały. Nie, nie było to przyjemne, ale większość twoich wspomnień z tego wydarzenia nie została zarejestrowana, więc teraz tego nie pamiętasz.

— Zarejestrowana?

— Zgodnie ze zwykłymi prawami powinnyśmy rozlecieć się na atomy. I w pewnym sensie tak się stało. Ale informacja, która nas określała, została zachowana w przepływie grawitonów między tym, co z nas zostało, a Hadesem. Siła, która nas zabiła, również nas zarejestrowała, przesłała informację do skorupy…

— Jasne — odparła Khouri powoli, gotowa na razie przyjąć takie wyjaśnienie. — A gdy już zostałyśmy przetransmitowane do skorupy?

— Zasymulowano nas z powrotem do życia. Oczywiście obliczenia w skorupie odbywają się znacznie szybciej, niż biegnie czas rzeczywisty. Dlatego spędziłam tam kilka dekad czasu subiektywnego.

Powiedziała to tonem niemal przepraszającym.

— Nie przypominam sobie, żebym spędziła dziesięciolecia w jakimkolwiek miejscu.

— Ponieważ nie spędziłaś. Zostałaś przywrócona do życia, ale nie chciałaś w nim pozostać. Nic z tego nie pamiętasz, ponieważ tak właśnie postanowiłaś. Nic cię tu nie trzymało.

— Ciebie natomiast coś tu trzymało?

— O, tak — odparła Pascale z zachwytem w głosie. — O, tak. Dojdziemy do tego.

Schody się skończyły w korytarzu o przezroczystym suficie, rozjaśnionym losowo umieszczonymi bajkowymi światłami. Khouri spojrzała na ściany mieniące się podobnymi obliczeniowymi rozbłyskami, jakie widziała na powierzchni. Miało się wrażenie, że to przejaw bardzo intensywnej pracy niewyobrażalnie skomplikowanego systemu procesorów.

— Czym jestem? — spytała Khouri. — Czym ty jesteś? Powiedziałaś, że nie żyję. Nie mam takiego wrażenia. I nie mam wrażenia, że jestem symulowana przez układ procesorów. Byłam na powierzchni, prawda?

— Jesteś z krwi i kości — odparła Pascale. — Umarłaś i zostałaś powtórnie stworzona. Twoje ciało zrekonstruowano z elementów chemicznych istniejących już w zewnętrznej skorupie struktury. Potem zostałaś ożywiona i przywrócono ci świadomość. Skafander, który masz na sobie, też pochodzi ze struktury.

— Czyli ktoś w skafandrze zbliżył się tak, że został zabity przez pływy?

— Nie… — powiedziała Pascale ostrożnie. — Jest inny dostęp do struktury. Znacznie prostszy… przynajmniej kiedyś był.

— Jednak powinnam być martwa. Żadna żywa istota nie przeżyje na gwieździe neutronowej. Albo w niej.

— Mówiłam ci, że to nie jest gwiazda neutronowa — rzekła Pascale. Potem wyjaśniła, jak to wszystko jest możliwe; jak struktura potrafi wytworzyć kieszeń grawitacyjną, w której można przeżyć; jak jest to realizowane przez cyrkulację, głębiej w skorupie, niesamowitych ilości zdegenerowanej materii, być może jako ubocznego produktu obliczeń, a może nie. Ale niczym soczewka rozpraszająca, przepływ kieruje grawitację daleko od Khouri, gdy tymczasem równie wściekłe siły powstrzymują ściany przed runięciem z prędkością tylko odrobinę mniejszą od prędkości światła.

— A ty?

— Ja nie jestem podobna do ciebie — odparła Pascale. — Ciało, które noszę, to tylko lalka. W tej postaci się z tobą spotkam. Zbudowane jest z tej samej materii nuklearnej co skorupa. Neutrony powiązane są dziwnymi kwarkami, więc nie rozpadam się pod działaniem swojego własnego ciśnienia kwantowego. — Dotknęła czoła. — Ale nie prowadzę żadnego myślenia. To odbywa się wokół ciebie, w samej strukturze. Wybacz, zabrzmi to strasznie obraźliwie, ale według mnie to byłaby okropna nuda, gdybym musiała jedynie rozmawiać z tobą i nie mogła robić niczego więcej. Jak wspomniałam, nasza sprawność obliczeniowa znacznie się różni. Nie obrazisz się, mam nadzieję? To nie jest jakiś osobisty przytyk, rozumiesz?

— Nie przejmuj się — odparła Khouri. — Jestem pewna, że ja też czułabym to samo.

Korytarz rozszerzył się w dobrze wyposażony gabinet naukowy z jakiegoś okresu z ostatnich pięciu czy sześciu wieków. Dominującym kolorem był tu brąz, wiekowy brąz. Drewniane półki pod ścianami, zbrązowiałe grzbiety ustawionych rzędem starych papierowych książek, wspaniały brąz mahoniowego biurka i złocistobrązowy metal antycznych przyrządów naukowych, dla efektu umieszczonych w pobliżu biurka. Drewniane szafy podpierały ściany nie obłożone książkami. W szafach wisiały pożółkłe kości — kości obcych, które na pierwszy rzut oka można było pomylić z kośćmi dinozaurów lub wielkich, wymarłych ptaków bezlotów, o ile ktoś nie zwrócił nadmiernie uwagi na pojemność czaszki, objętość mózgu, który kiedyś w niej spoczywał.

Znajdowały się tu również egzemplarze nowocześniejszego sprzętu: urządzenia skanujące, zaawansowane technicznie przyrządy tnące, stelaże z układami do przechowywania zapisów ejdetycznych i holograficznych. W rogu biernie czekał serwitor najnowszej generacji, z głową lekko pochyloną, jak zaufany służący, który ucina sobie zasłużoną drzemkę, choć cały czas stoi.

Przez listewkowate okna na jednej ze ścian widać było jałowy zwietrzały krajobraz, płaskowyże i nietrwałe formacje skalne skąpane w czerwonawym świetle zachodzącego słońca, znikającego już za poszarpanym horyzontem.

A przy biurku — Sylveste; jakby wyrwany z pracy, wstawał, gdy weszły do pokoju.

Spojrzała mu w oczy po raz pierwszy — ludzkie oczy, osadzone w materii, która mogła wydawać się ciałem.

Przez chwilę miał taką minę, jakby był rozdrażniony tym najściem, ale zaraz rysy mu zmiękły i na twarzy pojawił się słaby uśmiech.

— Cieszę się, że znalazłaś czas, by tu wpaść — powiedział. — Mam nadzieję, że Pascale odpowiedziała ci na pytania.

— Na większość. — Khouri weszła do gabinetu, podziwiając pieczołowitość, z jaką go odtworzono. Tak dobrej symulacji Khouri nigdy nie widziała. A przecież — fakt ten robił niezwykłe wrażenie, ale i przerażał — każdy przedmiot w pokoju był wymodelowany z materii nuklearnej tak gęstej, że zwykły, najmniejszy przycisk do papieru wywierałby siłę grawitacyjną zabójczą nawet z odległości połowy pokoju. — Ale nie wszystko — dodała. — Jak się tu dostałeś?

— Pascale wspomniała zapewne, że istnieje inna droga do tej matrycy. — Podał jej dłoń. — Znalazłem ją, to wszystko. I przeszedłem.

— A co się stało z twoją…

— Moją rzeczywistą osobą? — Teraz jego uśmiech wyrażał rozbawienie, jakby Sylveste delektował się sekretnym dowcipem, zbyt subtelnym, by przekazać go innym. — Raczej nie przeżyła. Szczerze mówiąc, w zasadzie mnie to nie obchodzi. Teraz jestem rzeczywistym sobą. Wszystkim, czym byłem zawsze.

— Co się stało z Cerberem?

— To długa historia, Khouri.

Jednak ją opowiedział. Jak podróżował do wnętrza planety; jak skafander Sajakiego okazał się pusty; jak odkrycie tego faktu tylko wzmocniło postanowienie, by iść naprzód; i co w końcu znalazł w ostatniej komnacie. Jak przeniknął do struktury i jak wtedy jego wspomnienia odbiegły od tamtej jego tożsamości. Gdy mówił Khouri, że z pewnością tamta jego tożsamość nie żyje, robił to z takim przekonaniem, że Khouri zastanawiała się, czy nie istnieje inny sposób, by się o tym przekonać. Czy nie łączyło ich aż do końca inne, mniej uchwytne powiązanie.

Khouri czuła, że istnieją sprawy, których nawet Sylveste w pełni nie rozumiał. Nie osiągnął boskości… może najwyżej przez moment, gdy kąpał się w portalu. Czy to z wyboru? Jeśli struktura go symulowała i jeśli ta struktura miała w zasadzie nieskończone możliwości obliczeniowe… jakie nałożono na niego ograniczenia, poza tymi, które sam świadomie wybrał?

Khouri dowiedziała się, że część Całunu przetrzymywała żywą Carine Lefevre, ale to nie przypadek.

— Tak jakby istniały tam dwa stronnictwa — powiedział Sylveste, bawiąc się mosiężnym mikroskopem, stojącym na biurku, przekrzywiając zwierciadło na boki, jakby chciał złapać ostatnie promienie zachodzącego słońca. — Jeden chciał mnie wykorzystać, bym zbadał, czy Inhibitorzy nadal działają i potrafią zagrozić Cahmnikom. A drugi odłam, który równie mało przejmował się ludzkością co pierwszy, był bardziej ostrożny. Ci sądzili, że istnieje lepszy sposób niż drażnienie urządzenia Inhibitorów, jeśli chce się sprawdzić, czy ono ciągle działa.

— Ale co teraz z nami? Kto w zasadzie zwyciężył? Złodziej Słońca czy Mademoiselle?

— Żadne z nich — odparł Sylveste. Odstawił mikroskop, którego aksamitny spód stuknął głucho o blat biurka. — Taka jest przynajmniej moja intuicja. Sądzę, że byliśmy — ja byłem — o krok od uruchomienia urządzenia, omal nie dostarczyłem mu bodźca, który wystarczył do zaalarmowania pozostałych urządzeń i do wszczęcia wojny przeciw ludzkości. — Zaśmiał się. — Określenie „wojna” oznacza, że działałyby tu jakieś dwie walczące strony. Przypuszczam jednak, że wyglądałoby to zupełnie inaczej.

— Ale raczej tak daleko to nie zaszło?

— Mam nadzieję i modlę się, to wszystko. — Wzruszył ramionami. — Oczywiście mogę się mylić. Kiedyś twierdziłem, że nigdy się nie mylę, ale dostałem nauczkę.

— A Amarantinowie? A Całunnicy?

— Czas pokaże.

— 1 tylko tyle?

— Nie znam wszystkich odpowiedzi, Khouri. — Rozejrzał się po pokoju, jakby się upewniał, czy księgi są na miejscu. — Nawet tutaj.

— Trzeba iść — powiedziała nagle Pascale. Pojawiła się u boku męża ze szklanką przejrzystego płynu, chyba białej wódki. Postawiła naczynie na biurku obok wypolerowanej czaszki barwy pergaminu.

— Dokąd?

— Znów w przestrzeń, Khouri. Tego chyba chcesz. Na pewno nie chiałabyś spędzić tu reszty wieczności.

— Nie ma dokąd iść — odparła Khouri. — Powinnaś o tym wiedzieć, Pascale. Statek jest naszym wrogiem, komora pajęcza zniszczona, Ilia martwa…

— Udało jej się. Nie została zabita podczas katastrofy promu.

A więc zdołała włożyć skafander, ale co jej z tego przyszło? Khouri już miała wypytywać Pascale, gdy uświadomiła sobie, że wszystko, co od niej usłyszy, będzie prawdą, choćby brzmiało to nieprawdopodobnie, choćby ta prawda była zupełnie bezużyteczna, bez żadnego znaczenia.

— Co wy dwoje zamierzacie robić?

Sylveste sięgnął po szklankę i upił nieco wódki.

— Jeszcze się nie domyśliłaś? Tego pokoju nie stworzono dla ciebie. My go zajmujemy, z tym, że my zajmujemy jego symulowaną wersję w strukturze. I nie tylko ten pokój, ale również pozostałą część bazy. Jak zawsze, ale teraz mamy ją całą dla siebie.

— 1 to wszystko?

— Niezupełnie…

Pascale podeszła blisko do Dana, który otoczył ją ramieniem. Odwrócili się ku przesłoniętemu szczebelkami oknu, ku czerwonemu zachodowi obcego słońca, jałowemu krajobrazowi, martwej ziemi Resurgamu.

Wtem nastąpiła zmiana.

Zaczęła się na horyzoncie — ogarniająca wszystko fala przemian, sunąca ku nim z prędkością nadchodzącego dnia. Na niebie nagle pojawiły się chmury wielkie jak imperia. Teraz niebo nabrało niebieskiej barwy, choć słońce nadal opadało w zmierzch. I krajobraz przestał być jałowy, zarósł bujną, soczystą zielenią. Khouri zobaczyła jeziora, drzewa — obce drzewa — drogi wijące się między jajowatymi domami, skupionymi w wioski, a na horyzoncie większą miejscowość wznoszącą się ku pojedynczej smukłej wieży. Patrzyła w dal oniemiała z wrażenia: cała planeta wracała do życia. Może było to złudzenie optyczne? — nigdy się tego nie dowie, ale wydawało jej się, że widzi, jak Amarantinowie suną między domami z ptasią prędkością, choć nigdy nie opuszczają podłoża, nigdy nie wzbijają się w powietrze.

— To, czym byli, przynajmniej większość z tego, zachowane jest w strukturze — powiedziała Pascale. — To nie jest rekonstrukcja archeologiczna, Khouri. To prawdziwy Resurgam i oni go teraz zamieszkują. Powołany do życia czystą siłą woli przez tych, którzy przetrwali. To cała planeta, w najdrobniejszym szczególe.

Khouri rozejrzała się po pokoju. Teraz zrozumiała.

— A wy zamierzacie ją badać?

— Nie tylko badać — odparł Sylveste, sącząc wódkę. — Również żyć na niej. Aż się nam znudzi, co jak sądzę, nie nastąpi szybko.

Potem Khouri zostawiła ich w gabinecie, by mogli podjąć rozmowy, które przerwali, by ją zabawiać.

Weszła schodami znów na powierzchnię Hadesu. Skorupa jarzyła się czerwonym światłem, prowadziła intensywne obliczenia. Khouri na tyle długo tu przebywała, by dostroić zmysły do środowiska — uświadomiła sobie, że cały czas skorupa brzęczy pod jej stopami, jakby w podziemiu pracowała olbrzymia maszyneria, co w gruncie rzeczy nie odbiegało od prawdy. To była maszyna symulacji.

Khouri pomyślała o Sylveste’em i Pascale, zaczynających nowy dzień badań bajecznego świata. Od kiedy ich opuściła, dla nich mogły upłynąć całe lata. Niewiele to znaczyło. Khouri przypuszczała, że tylko wtedy wybiorą śmierć, gdy nic już ich nie będzie fascynować. A na to się w najbliższym czasie nie zanosiło, jak powiedział Sylveste.

Khouri włączyła komunikator skafandra.

— Ilia, słyszysz mnie? Cholera. To głupie, ale oni twierdzą, że chyba żyjesz.

Usłyszała tylko trzaski. Nadzieja zniknęła. Khouri rozejrzała się po wypalonej równinie i zastanawiała się, co ma dalej robić.

Wtem:

— Khouri, to ty? Co cię napadło, żeby wciąż żyć?

Głos zachowywał się dziwnie: przyśpieszał i zwalniał, jakby Volyova była pijana, ale przeczyła temu zbyt złowieszcza regularność zmian.

— O to samo mogłabym ciebie zapytać. Ostatnie, co pamiętam, to prom płynący do góry brzuchem. Czyżbyś nadal tam była? Dryfujesz?

— Nawet lepiej — odparła Volyova. Głos wył w całym spektrum. — Jestem na promie. Słyszysz mnie? Jestem na promie.

— W jaki…

— Statek go wysłał. „Nieskończoność”. — Volyova dyszała z podniecenia, jakby bardzo chciała podzielić się z kimś nowiną. — Sądziłam, że chce mnie zabić. Czekałam na ostateczny atak. Ale nie nadszedł, a statek wysłał po mnie prom.

— To coś dziwnego, bez sensu. Złodziej Słońca powinien przecież nadal nim sterować, próbowć nas wykończyć…

— Nie. — Głos Volyovej pobrzmiewał dziecięcą radością. — To nie dziwne… pod warunkiem, że zadziałał mój plan, a myślę, że zadziałał…

— Co zrobiłaś, Ilia?

— No… ogrzałam kapitana.

— Co takiego?

— Właśnie, i to było ostateczną próbę rozwiązania problemu. Pomyślałam, że jeśli jeden pasożyt usiłuje przejąć kontrolę nad statkiem, to najpewniejszym sposobem walki jest wypuszczenie czegoś jeszcze bardziej mocnego. — Volyova zamilkła, jakby oczekiwała, że Khouri potwierdzi tę tezę. — To się stało zaledwie dzień temu… rozumiesz, co to znaczy? Zaraza musiała przetransformować podstawową materię statku zaledwie w parę godzin! Niewiarygodna szybkość zmian: centymetry na sekundę!

— Jesteś pewna, że to mądre?

— Khouri, to prawdopodobnie najmniej rozsądna rzecz, jaką zrobiłam w życiu, ale się udało. W najgorszym razie zastąpiliśmy jednego megalomana drugim. Ale ten drugi sprawia wrażenie, że zniszczenie nas nie jest dla niego najważniejsze.

— To krok w dobrym kierunku. Gdzie teraz jesteś, Ilia? Wróciłaś już na statek?

— Jeszcze nie. Szukałam cię przez kilka ostatnich godzin. Gdzież ty jesteś, Khouri? Nie mogę namierzyć twojej pozycji.

— Lepiej, żebyś tego nie wiedziała.

— No, zobaczymy. Chcę, żebyś jak najszybciej trafiła tu na pokład. Nie zamierzam sama wracać na Światłowiec. Chyba w to nie wątpisz? Statek na pewno wygląda zupełnie inaczej, niż go pamiętamy. Czy ty… możesz do mnie dotrzeć?

— Chyba tak.

Khouri zrobiła to, co jej powiedziano, gdy chciała opuścić powierzchnie Hadesa. Niewiele z tego rozumiała, ale Pascale nalegała: taką wiadomość struktura zrozumie i spowoduje, że utworzy się banieczka pola słabej grawitacji w przestrzeni, w której Khouri może pojechać w bezpieczne miejsce.

Rozłożyła szeroko ramiona, jakby miała skrzydła. Jakby potrafiła latać.

Czerwona równina, pobłyskująca i zmienna, płynnie odsunęła się w dół.

Загрузка...