DWADZIEŚCIA

Zbliżanie się do Cerbera-Hadesa, 2566

Calvin objawił się w sekcji medycznej Światłowca, niezdarnie upozowany w wielkim fotelu z hełmem.

— Gdzie jesteśmy? — spytał. Zaczął trzeć kącik oka, jakby się obudził po głębokim, przyjemnym śnie. — Nadal krążymy wokół tego zadupia?

— Opuściliśmy Resurgam — powiedziała Pascale. — Siedziała obok Sylveste’a, który prawie leżał na kanapie operacyjnej, w pełni ubrany i świadomy. — Znajdujemy się na obrzeżach heliosfery Delty Pawia, w pobliżu układu Cerber-Hades. Znaleźli „Lorean”.

— Chyba źle usłyszałem?

— Nie. Dobrze słyszałeś. Volyova nam pokazała. To na pewno ten statek.

Calvin zmarszczył czoło. Podobnie jak Pascale i Sylveste był pewien, że „Lorean” nie ma już w pobliżu układu Resurgamu. Od dawna, gdy we wczesnych latach historii kolonii Alicja wraz z buntownikami ukradła statek, by wrócić na Yellowstone.

— Jakim cudem to może być „Lorean”?

— Nie wiemy — odparł Sylveste. — Powiedzieliśmy ci wszystko. My też poruszamy się w ciemności. — Zwykle w takim momencie rozmowy dołączał uszczypliwą uwagę w stosunku do Calvina, ale teraz coś go zmusiło do powściągliwości.

— Jest cały?

— Został zaatakowany.

— Ktoś przeżył?

— Wątpię. Statek jest poważnie uszkodzony. Atak musiał nastąpić nagle. W przeciwnym wypadku próbowaliby uciec.

Calvin milczał przez chwilę.

— Zatem Alicja prawdopodobnie zginęła — powiedział wreszcie. — Współczuję ci.

— Nie wiemy, co to było ani jak przebiegał atak — stwierdził Sylveste. — Ale wkrótce się chyba dowiemy.

— Volyova wystrzeliła sondę — poinformowała Pascale. — Robota, który potrafi szybko dotrzeć do „Lorean”. Powinien już powrócić. Sonda miała wejść do statku i poszukać wszelkich elektronicznych zapisów, które się zachowały.

— A potem?

— Dowiemy się, co ich zabiło.

— Ale to przecież nie wystarczy. Bez względu na to, czego dowiecie się o „Lorean”, to was nie zawróci z drogi. Dan, zbyt dobrze cię znam.

— Tak ci się tylko wydaje — odparł Sylveste.

Pascale wstała, pokasłując.

— Zostawmy to na później, dobrze? Jeśli nie zaczniecie współpracować, Sajaki nie będzie miał z was pożytku.

— Bez względu na to, co Sajaki o mnie myśli, i tak musi robić, co mu każę — oznajmił Sylveste.

— Ma powody.

Pascale poleciła, by pokój uformował biurko z kontrolkami i wskaźnikami w stylu resurgamskim. Wysunęła krzesło i usiadła pod wygiętym panelem z kości słoniowej. Wezwała plan połączeń danych w pomieszczeniu i zaczęła tworzyć niezbędne linki między modułem Calvina a systemem medycznym sali. Pascale kreśliła rękami wpowietrzu linie jak osoba bawiąca się w przeplatankę. Gdy połączenia zostały ustanowione, Calvin je potwierdził. Potem instruował Pascale, że należy zwiększyć bądź zmniejszyć przepustowość pewnych ścieżek albo dołączyć dodatkowe powiązania. Wszystko trwało zaledwie parę minut; po zakończeniu procedury Calvin mógł sterować serwomechanizmami sprzętu medycznego — ramiona ze stopu opuszczały się z sufitu jak odnóża meduzy.

— Nie macie pojęcia, co czuję — powiedział Calvin. — Po raz pierwszy od wielu lat mam okazję działać w fizycznym świecie. Od czasu, gdy naprawiałem ci oczy.

Gdy to mówił, wieloczłonowe ramiona wykonywały srebrny taniec; noże, lasery, kleszcze, manipulatory molekularne i sensory kosiły powietrze wściekłymi błyskami.

— Imponujące — rzekł Sylveste, czując na twarzy powiew. — Tylko ostrożnie!

— Mógłbym w jeden dzień przebudować twoje oczy — oznajmił Calvin. — Byłyby lepsze. Wyglądałyby ludzko. Do diabła! Mając do dyspozycji tutejszy sprzęt, mógłbym z łatwością implantować ci oczy biologiczne.

— Nie chcę, byś je przebudował — odparł Sylveste. — Obecnie to jedyna rzecz, jaką mam na Sajakiego. Zreperuj tylko to, co zmajstrował Falkender.

— A, właśnie, zapomniałem. — Calvin, w zasadzie tkwiąc nieruchomo, uniósł brwi. — Jesteś pewien, że to rozsądne?

— Uważaj tylko, w którym miejscu grzebiesz.

Alicja Keller była ostatnią żoną Sylveste’a, przed Pascale. Pobrali się na Yellowstone, gdy przez wiele lat przygotowywano z najdrobniejszymi szczegółami wyprawę na Resurgam. Byli razem przy zakładaniu Cuvier i w zgodzie pracowali w pierwszym okresie wykopalisk. Alicja była zbyt inteligentna, by dobrze się czuć w orbicie Sylveste’a. Myślała niezależnie i gdy ich pobyt na Resurgamie wchodził w trzecią dekadę, zaczęła się od męża odsuwać; w sferze osobistej i zawodowej. Nie ona jedna uważała, że już dostatecznie poznano Amarantinów i że wyprawa, która z założenia nie miała budować stałej kolonii, powinna wracać do Epsilon Eridani. Przecież jeśli przez trzydzieści lat nie odkryto rewelacji, to nic nie zapowiadało, że w ciągu następnych trzech dekad albo następnego wieku pojawi się zasadniczy przełom. Alicja i jej zwolennicy uważali, że Amarantinowie nie zasługują na dalsze szczegółowe badania, a Wydarzenie było tylko nieszczęśliwym wypadkiem, pozbawionym istotnego znaczenia w skali kosmicznej. Te argumenty miały sporo sensu. Przecież Amarantinowie to nie jedyny wymarły gatunek znany ludzkości. W rozszerzającej się sferze ludzkich eksploracji czekały na odkrycie inne kultury oraz ich archeologiczne skarby. Najtęższe umysły kolonii powinny wracać na Yellowstone i wybrać sobie nowy cel badań.

Grupa Sylveste’a zupełnie się z tym nie zgadzała. Tymczasem Alicja i Sylveste odsunęli się od siebie, ale nawet w kulminacyjnym okresie wzajemnej wrogości zachowali chłodny szacunek dla swych talentów. Miłość zwiędła — racjonalny podziw pozostał.

Potem wybuchł bunt. Stronnicy Alicji zrobili to, czym zawsze grozili: porzucili Resurgam. Nie zdołali przekonać do odjazdu reszty kolonistów; ukradli parkujący na orbicie „Lorean”. Bunt był w zasadzie bezkrwawy, ale zdradzieckie porwanie statku wyrządziło kolonii wielką szkodę. W „Lorean” znajdowały się wszystkie wewnątrzukładowe statki i promy, więc koloniści zostali unieruchomieni na Resurgamie. Nie mieli środków do naprawy i modernizacji sieci satelitów, aż do przybycia Remillioda kilkadziesiąt lat później. Serwitory, techniki reprodukcyjne, implanty — po odlocie Alicji to wszystko należało do dóbr rzadkich i cennych.

W istocie jednak stronnicy Sylveste’a mieli szczęście.

— Zapis w dzienniku pokładowym — mówił bezcielesny duch Alicji, unosząc się na mostku. — Dwadzieścia dni od Resurgamu. Nie mając przekonujących kontrargumentów, postanowiliśmy, że opuszczając układ, zbliżymy się do gwiazdy neutronowej. Pozycja jest korzystna. Nie zboczymy zbytnio z drogi do Eridani, a opóźnienie podróży będzie małe w porównaniu z latami świetlnymi, które i tak nas czekają.

Zmieniła się; Sylveste pamiętał ją jako inną osobę. Upłynęło przecież sporo czasu. Nie była mu nienawistna — po prostu zbłądziła. Miała na sobie ciemnozielone ubranie w stylu, jakiego na Cuvier nie widziano od czasów buntu, a jej przestarzała fryzura przypominała teatralną perukę.

— Dan zawsze przekonywał, że jest tu coś ważnego, choć stale brakowało dowodów.

To go zdziwiło. Alicja zarejestrowała swą wypowiedź na długo przed odkryciem obelisku, na którego powierzchni wyryto zagadkowe planetarne wzory. Czy już wtedy jego obsesja ujawniała się z taką siłą? Możliwe. Gdy teraz to sobie uświadomił, poczuł się nieswojo. Alicja miała rację: dowodów brakowało.

— Widzieliśmy coś dziwnego — mówiła Alicja. — Uderzenie komety w Cerbera, planetę okrążającą gwiazdę neutronową. Takie uderzenia występują niezwykle rzadko w rejonach tak oddalonych od pasa Kuipera. Oczywiście zainteresowało nas to. Gdy podlecieliśmy bliżej i mogliśmy zbadać powierzchnie Cerbera, nie znaleźliśmy śladów nowego krateru uderzeniowego.

Sylveste poczuł, jak włoski na karku stają mu dęba.

— 1 co? — spytał cicho, jakby to nie obraz wydobyty z banku danych wraku, lecz rzeczywista Alicja znajdowała się przed nim na mostku.

— Nie mogliśmy tego zignorować — rzekła. — Nawet gdyby miało to wesprzeć teorię Dana, że z układem Hades-Cerber związane jest jakieś dziwne zjawisko. Zmieniliśmy kurs, by podlecieć bliżej. — Zamilkła na chwilę. — Jeśli znajdziemy coś znaczącego, coś, czego nie zdołamy wyjaśnić, musimy zawiadomić Cuvier, nie mamy innego etycznego wyboru. Inaczej nie moglibyśmy uważać się za uczciwych naukowców. Jutro dowiemy się więcej. Podlecimy na taką odległość do planety, że będziemy mogli wysłać sondę.

— Ile trwa ten zapis? — spytał Sylveste Volyovą. — Jak długo jeszcze Alicja wypełniała dziennik pokładowy?

— Mniej więcej jeden dzień — odparła Volyova.

Znajdowały się teraz w komorze pajęczej; tu nikt ich nie mógł szpiegować, tak przynajmniej sądziła Volyova. Nie przesłuchały całego nagrania Alicji, gdyż przesiewanie informacji mówionej zajmowało dużo czasu i emocjonalnie wyczerpywało. Jednak zrozumieli, co się wydarzyło, i nie dodało im to ducha. W pobliżu Cerbera załoga Alicji została nagle i zdecydowanie zaatakowana. Wkrótce na „Nieskończoności” dowiedzą się znacznie więcej o niebezpieczeństwie, ku któremu gnali.

— Wiesz, że w razie trudności musisz chyba wejść do centrali? — powiedziała Volyova.

— To nie najlepsze rozwiązanie — odparła Khouri. — Obie wiemy, że w centrali zaszły niepokojące zdarzenia — dodała, usprawiedliwiając się.

— Zgadza się. Właśnie… gdy wracałam do zdrowia, doszłam do wniosku, że wiesz więcej, niż przyznajesz. — Volyova odchyliła się w brązowym miękkim fotelu, bawiąc się mosiężnymi kontrolkami. — Uważam, że powiedziałaś prawdę, że jesteś infiltratorem. Ale reszta to kłamstwo — chciałaś tylko zaspokoić moją ciekawość i zapobiec mojej rozmowie na twój temat z pozostałymi Triumwirami. I to się udało. Ale wielu spraw nie wyjaśniłaś zadowalająco. Na przykład, dlaczego popsuta broń kazamatowa wycelowała w Resurgam?

— Bo byl to najbliższy cel.

— Wybacz, ale to za proste. Chodziło o coś na Resurgamie, prawda? Poza tym przeniknęłaś do tego statku dopiero wówczas, gdy dowiedziałaś się, dokąd zmierza… właśnie, miejsce na uboczu nadawałoby się do przejęcia kazamaty… ale to i tak nie było zbyt prawdopodobne. Jesteś zaradna, Khouri, ale nigdy by ci się nie udało odebrać sterowania kazamatą żadnemu z Triumwirów. — Podparła podbródek dłonią. — Zatem nasuwa się oczywiste pytanie: jeśli twoja opowieść była nieprawdziwa, to co w zasadzie robisz na tym statku? — Spojrzała wyczekująco na Khouri. — Lepiej powiedz mi wszystko teraz, bo przysięgam, następnym przesłuchującym będzie Sajaki. Na pewno zauważyłaś, że już coś podejrzewa, zwłaszcza po śmierci Kjarval i Sudjic.

— Nie miałam nic wspólnego z… — Głos Khouri stracił na pewności. — Sudjic pałała do ciebie żądzą zemsty. Ja z tym nie miałam nic wspólnego.

— Ale ja wcześniej zablokowałam broń twojego skafandra. Tylko ja mogłam to odwołać, ale wtedy byłam zbyt zajęta własną obroną. Jak ci się udało obejść blokadę i zabić Sudjic?

— Ktoś inny to zrobił — odparła Khouri. — Raczej „coś innego” — dodała po chwili. — To coś podczas treningu włamało się do skafandra Kjarval i kazało zaatakować mnie.

— To nie Kjarval cię zaatakowała?

— Nie… w zasadzie to nie ona. Nie należałam do jej ulubienic, ale jestem pewna, że nie zamierzała mnie zabić w komorze treningowej.

Brzmiało to wiarygodnie, choć nie wszystko było jasne.

— Więc co się dokładnie stało?

— Ta rzecz wewnątrz mojego skafandra musiała tak wszystko zorganizować, żebym znalazła się w zespole, który wyruszył po Sylveste’a. Należało więc usunąć Kjarval, to była jedyna opcja.

Tak, to niemal logiczne, stwierdziła w duchu Volyova. Nigdy nie kwestionowała okoliczności śmierci Kjarval. Łatwo było przewidzieć, że ktoś z członków załogi zaatakuje Khouri. Kjarval lub Sudjic. Potem jedna z nich i tak by się zbuntowała przeciw Volyovej. Oba ataki już miały miejsce, ale teraz Volyova postrzegała je jako cześć większej całości, jako przejaw zjawiska, którego nie rozumiała; na fali wydarzeń widziała tylko niewielkie zakłócenia, jak wtedy, gdy na powierzchni morza są widoczne drobne zmarszczki, gdy tuż pod wodą płynie rekin.

— A dlaczego tak ważne było to, byś brała udział w przechwyceniu Sylveste’a?

— Ja… — Khouri już miała coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie. — Ilia, to nie jest chyba najlepsza pora na tę rozmowę, gdy jesteśmy tak blisko wyjaśnienia, co zniszczyło „Lorean”.

— Nie sprowadziłam cię tu dla podziwiania widoków. Pamiętasz, co ci mówiłam o Sajakim? Wybieraj: albo powiesz to mnie, jedynej tu osobie, którą możesz uważać za sprzymierzeńca, nawet przyjaciela, albo potem porozmawia z tobą Sajaki, używając metod hardware’owych, jakich sobie nawet nie wyobrażasz. — Nie przesadzała. Stosowane przez Sajakiego techniki sondowania nie należały do najsubtelniejszych.

— Zacznę więc od początku — powiedziała Khouri. Argumenty Volyovej podziałały. Dobrze. W przeciwnym wypadku musiałaby stosować własne metody przymusu. — Mówiłam prawdę, że byłam żołnierzem. Na Yellowstone dostałam się w sposób… nieco skomplikowany. Nawet teraz nie mam pewności, co z tego było przypadkiem, a co jej umyślną robotą. Wiem tylko, że dość wcześnie ona wyłuskała mnie do tej misji.

— Kto to jest „ona”?

— W zasadzie nie wiem. Ma wielką władzę w Chasm City, może nawet na całej planecie. Przedstawia się jako „Mademoiselle”. Nigdy nie użyła prawdziwego imienia.

— Opisz ją. Może ją znam, może w przeszłości mieliśmy z nią do czynienia.

— Wątpię. Nie należy… do was. Może kiedyś, ale nie teraz. Odniosłam wrażenie, że od dawna jest w Chasm City. Ale do władzy doszła dopiero po Parchowej Zarazie.

— Ma takie wpływy, a ja o niej nie słyszałam?

— Na tym polegają. Są nieostentacyjne, a ona nie musiała się ujawniać, by wykonywano jej polecenia. Działo się to, co chciała. Nie była nawet bogata, ale dzięki sprytowi kontrolowała na planecie więcej dóbr niż jakakolwiek inna osoba. Nie mogła sobie jednak pozwolić na statek, dlatego potrzebowała was.

Volyova skinęła głową.

— Powiedziałaś, że mogła być jedną z nas. Co miałaś na myśli?

— Nie było to oczywiste… ale człowiek, który dla niej pracował… nazywa się Manoukhian… z pewnością był kiedyś Ultrasem. Podał mi pewne szczegóły, z których wynika, że znalazł ją w kosmosie.

— Znalazł… wyratował?

— Takie odniosłam wrażenie. Miała u siebie kostropate rzeźby… początkowo sądziłam, że to właśnie rzeźby. Potem wyglądały mi na fragmenty zniszczonego statku. Jakby zgromadziła je wokół siebie na pamiątkę.

Wspomnienia Volyovej zareagowały, ale na razie utrzymywała ten proces poniżej progu świadomości.

— Dobrze się jej przyjrzałaś?

— Nie. Widziałam tylko projekcję, która nie musiała być dokładna. Mademoiselle żyje w palankinie, jak inni hermetycy.

Volyova wiedziała co nieco o hermetykach.

— Nie oznacza to, że nim jest. Palankin mógł wyłącznie maskować postać. Gdybyśmy tylko wiedziały, skąd pochodzi… Czy ten Manoukhian coś ci jeszcze mówił?

— Nie. Chciał, ale nie udało mu się powiedzieć nic konkretnego.

Volyova nachyliła się bliżej Khouri.

— Skąd wiesz, że chciał ci coś więcej powiedzieć?

— To jego styl. Usta mu się nie zamykały. Gdy mnie eskortował, bez przerwy opowiadał o swoich czynach, o słynnych ludziach, których znał. Nie mówił tylko o sprawach dotyczących Mademoiselle. Może dlatego, że dla niej pracował. Ale chciał mi coś przekazać, aż język go swędział.

Volyova bębniła palcami po konsoli.

— Może znalazł jakiś sposób.

— Nie rozumiem.

— Nie spodziewam się tego. Nie powiedział niczego otwarcie, ale sądzę, że znalazł sposób, by wyjawić prawdę. — Proces pamięciowy, który przed chwilą stłumiła, coś jednak wyłowił. Volyova przypomniała sobie, jak rekrutowała Khouri, jak ją przebadała na statku. — Oczywiście nie jestem jeszcze pewna…

Khouri spojrzała na nią.

— Coś we mnie znalazłaś? Coś, co Manoukhian implantował?

— Tak. Początkowo wydawało mi się, że to rzecz zupełnie niewinna. Na szczęście mam szczególną wadę, powszechną wśród ludzi zajmujących się nauką: nigdy niczego nie wyrzucam. — To prawda. Wyrzucenie tego, co znalazła, wymagałoby więcej wysiłku niż schowanie tego gdzieś w laboratorium. Wtedy ta rzecz wydawała się jej mało istotna… jakiś odłamek… ale teraz Volyova mogła przeprowadzić analizę metalowego okrucha, który wyciągnęła z głowy Khouri. — Jeśli mam rację i jest to robota Manoukhiana, dowiemy się czegoś o Mademoiselle. Może nawet tego, kim jest. Musisz mi jednak powiedzieć, czego od ciebie chciała. Wiemy, że chodzi o Sylveste’a.

Khouri skinęła głową.

— Owszem. Obawiam się, że nie będziesz tym zachwycona.

— Z naszej obecnej orbity zbadaliśmy dokładniej powierzchnię Cerbera — mówiła projekcja Alicji. — Nie mamy dowodów na to, że nastąpiło uderzenie komety. Widać dużo kraterów, ale żadnych nowych. To bardzo dziwne. — Alicja wnioskowała, że kometa została zniszczona, nim osiągnęła powierzchnię planety. To wymagało założenia, że zastosowano jakieś techniki obronne, ale przynajmniej nie przeczyło zasadzie, że cechy powierzchni planety się nie zmieniają. — Nie widzieliśmy jednak żadnych broni ani urządzeń technicznych na planecie. Postanowiliśmy wysłać eskadrę sond. Potrafią znaleźć to, co mogło ujść naszym badaniom: ukryte w jaskiniach lub w kanionach maszyny, których z naszego punktu obserwacyjnego nie mogliśmy dostrzec. I mogą sprowokować odpowiedź, jeśli na planecie są jakieś systemy zautomatyzowane.

Właśnie, pomyślał cierpko Sylveste. Sprowokowały odpowiedź, jakiej Alicja z pewnością nie przewidziała.

Volyova odsłuchała kolejny fragment raportu Alicji. Wypuszczono sondy — automatyczne statki delikatne jak ważki. Opadły na powierzchnię pozbawionego atmosfery Cerbera; nic więc nie przeszkadzało w ich locie, ale w ostatniej fazie opadanie spowolniły szybkie wybuchy płomieni silników jądrowych. Z punktu obserwacyjnego „Lorean” wyglądały jak iskierki na tle jednolicie szarej powierzchni Cerbera. Gdy te iskierki przygasły, stanowiły jednak przypomnienie, że nawet ten mały, martwy świat jest o cały rząd wielkości większy od wszystkiego, co człowiek stworzył.

— Zapis w dzienniku — powiedziała Alicja po przerwie. — Właśnie w tym momencie sondy przekazują niezwykłe informacje. — Spojrzała w bok, na displej znajdujący się poza zasięgiem projekcji. — Aktywność sejsmiczna na powierzchni. Spodziewaliśmy się takie ruchy zaobserwować, ale dotychczas skorupa w ogóle się nie poruszała, choć orbita planety nie jest zupełnie kołowa i powinny występować naprężenia pływowe. Czyżby sondy to wywołały? Ale to dziwaczne wyjaśnienie.

— Nie bardziej niż to, że planeta usuwa ze swej powierzchni wszystkie ślady po uderzeniu komety — zauważyła Pascale. Spojrzała na Sylveste’a. — Oczywiście nie powiedziałam tego, żeby krytykować rozumowanie Alicji.

— Może i nie — odparł. — Ale to istotna uwaga. — Zwrócił się do Volyovej: — Odnaleźliście jeszcze coś oprócz dziennika Alicji? Powinny być jakieś telemetryczne dane z sond.

— Są — oznajmiła Volyova ostrożnie. — Jeszcze ich nie oczyściłam. To ciągle surowy materiał.

— Podłącz mnie.

Volyova szepnęła kilka komend do bransolety, którą zawsze miała na ręce, i mostek zapłonął, po czym zniknął, a ogień zaporowy synestetyków zaatakował zmysły Sylveste’a, który pogrążył się w dane z sond Alicji — w sensorium zwiadowcy nieobrobione, jak uprzedzała Volyova. Sylveste wiedział jednak, czego mniej więcej oczekiwać, i przejście, wprawdzie nieprzyjemne, nie było męczarnią, choć mogło być.

Unosił się nad krajobrazem. Nie potrafił ocenić wysokości, gdyż fraktalowy obraz powierzchni — kratery, rozpadliny, rzeki zastygłej lawy — wyglądałby tak samo z każdej odległości. Ale zwiadowca poinformował, że Sylveste widzi powierzchnię Cerbera z wysokości pół kilometra. Obserwował równinę, wypatrując śladów aktywności sejsmicznej, o której wspomniała Alicja. Cerber wyglądał na planetę nieskończenie starą i niezmienną, jakby przez miliardy lat nic się z nią nie działo. I tylko strumienie z dysz silników jądrowych, rzucające promieniste cienie za krążącą maszyną, stanowiły jedyne źródło ruchu.

Co zobaczyły drony? W paśmie widzialnym z pewnością nic. Przeciskając się po omacku w sensorium — przypominało to wsuwanie dłoni do cudzej rękawiczki — Sylveste znalazł polecenia neuronowe, udostępniające różne kanały danych. Przerzucił się na sensory cieplne, ale w rozkładzie temperatury równiny nie ujawniały się żadne odchylenia. W całym spektrum elektromagnetycznym nie zauważył anomalii. Strumienie neutrin i cząstek egzotycznych wykazywały stabilność zgodną z oczekiwaniami. Gdy jednak przełączył się na obrazowanie grawitacyjne, zrozumiał, że z Cerberem dzieje się coś złego. Na pole widzenia Sylveste’a nakładały się barwne, półprzeźroczyste linie sił pola grawitacyjnego — przemieszczały się.

Pod powierzchnią planety wędrowały olbrzymie obiekty, tak olbrzymie, że mogły je zarejestrować czujniki masy. Zbiegały się manewrem oskrzydlającym w miejscu bezpośrednio pod punktem obserwacyjnym Sylveste’a. Przez chwilę sądził, że to może wielkie, podskórne potoki lawy, ale ta pocieszająca złudna hipoteza przetrwała najwyżej sekundę.

To nie było zjawisko naturalne.

Na równinie pojawiły się koncentryczne, linie, tworzące gwiaździstą mandalę. Na obrzeżach pola percepcji dostrzegał niewyraźne, podobne, gwiaździste kształty, rysujące się pod innymi sondami. Rysy powiększały się, rozwierały w monstrualne czarne szczeliny. Przez nie Sylveste mógł zajrzeć w głębokie na kilometry jasne otchłanie. Zwinięte mechaniczne kształty skręcały się, wysuwały szaroniebieskie macki szersze niż kaniony. Ruch odbywał się w sposób zgrany, energiczny, celowy, mechaniczny. Sylveste poczuł dziwną odrazę, jakby, nadgryzając jabłko, natknął się zębami na kolonię pracowitych robaków. Teraz wiedział: Cerber nie był planetą.

Byl mechanizmem.

Nagle zawęźlony obiekt wystrzelił przez gwiaździsty otwór w równinie i pomknął w górę do Sylveste’a, jakby chciał go pochwycić. Nastąpiła chwila strasznej bladości — bladości w każdym sensie — i przekaz sensoryczny skończył się gwałtownie, a Sylveste niemal wrzeszczał w egzystencjalnym przerażeniu, gdy poczucie tożsamości wtłoczyło się do jego ciała.

Pozbierał się i zdążył zobaczyć Alicię mówiącą coś bezdźwięcznie; twarz miała w masce strachu, ale mogło to być przerażenie z powodu wiedzy — którą posiadła na moment przed śmiercią — że całkowicie się myliła.

Potem jej obraz rozmył się w szumie elektrostatycznym.

— Teraz przynajmniej wiemy, że jest szalony — oświadczyła Khouri parę godzin później. — Jeśli to go nie przekona, że należy zrezygnować z drogi na Cerbera, to nie wiem, co mogłoby go przekonać.

— Równie dobrze skutek może być odwrotny. — Volyova mówiła cicho, choć komora pajęcza zapewniała względne bezpieczeństwo. — Przedtem tylko przypuszczał, a teraz wie na pewno, że jest tam coś wartego zbadania.

— Maszyneria obcych?

— Najwyraźniej. A my się jedynie domyślamy, jaki jest jej cel. Cerber nie jest rzeczywistą planetą. Co najwyżej jest to rzeczywista planeta otoczona skorupą z maszyn, sztuczną osłoną. To wyjaśnia, dlaczego Alicja nie znalazła krateru po uderzeniu komety: osłona sama się zreperowała, nim statek podleciał bliżej.

— To jakiś kamuflaż?

— Tak się wydaje.

— Po co jednak zwracać na siebie uwagę, atakując sondy?

Volyova najwyraźniej już to zagadnienie przemyślała.

— Cała iluzja zawodzi prawdopodobnie w odległości mniejszej niż kilometr. Według mnie sondy właśnie miały poznać prawdę i w tym momencie zostały zniszczone. Planeta niczego nie traciła, zyskiwała natomiast nieco dodatkowych surowców.

— Po co to wszystko? Po co otaczać planetę sztuczną skorupą?

— Nie mam pojęcia i myślę, że Sylveste również tego nie wie. Dlatego jeszcze usilniej będzie nalegał, by tam lecieć. — Volyova ściszyła głos. — Już mnie nawet prosił o opracowanie strategii.

— Strategii czego?

— Dostarczenia go do środka Cerbera. — Zamilkła na chwilę. — Wie oczywiście o istnieniu broni kazamatowej. Uważa, że wystarczy ona, by naruszyć maszynową skorupę w jednym miejscu planety. Oczywiście potrzebne będzie nie tylko to… — Volyova obniżyła jeszcze nieco ton głosu. — Czy sądzisz, że ta twoja Mademoiselle od początku wiedziała, że on będzie do tego zmierzał?

— Była pewna, że w ogóle nie pozwolicie mu wejść na statek.

— Mademoiselle powiedziała ci to, zanim się do nas zaciągnęłaś?

— Nie, potem. — Khouri poinformowała Volyovą o implancie, który miała w głowie, o tym, jak Mademoiselle załadowała się częściowo do jej czaszki, by osiągnąć cel misji. — Była nieznośna, ale uodporniła mnie na twoją terapię lojalności i za to chyba powinnam być jej wdzięczna.

— Terapie okazały się skuteczne — rzekła Volyova.

— Nie, ja tylko udawałam. Mademoiselle poinstruowała mnie, co i kiedy mam mówić. Dość dobrze się spisała, w przeciwnym wypadku nie odbywałybyśmy tej rozmowy.

— Nie może jednak wykluczyć, że terapie częściowo były skuteczne.

Khouri wzruszyła ramionami.

— Czy to ma znaczenie? Jaka lojalność się teraz liczy? Dałaś mi do zrozumienia, że czekasz tylko, aż Sajaki zrobi fałszywy krok. Jedyne spoiwo tej załogi to strach przed groźbą Sylveste’a, że nas wszystkich zabije, jeśli nie spełnimy jego żądań. Sajaki to megaloman; może powinien dokładnie, wielokrotnie sprawdzić skuteczność terapii lojalności, jakie wdrożył u ciebie.

— Przecież powstrzymałaś Sudjic, gdy próbowała mnie zabić.

— Owszem. Ale gdyby mi powiedziała, że chce dopaść Sajakiego, albo nawet tego kutasa Hegaziego, nie wiem, jak bym zareagowała.

Volyova przez chwile konsultowała się ze sobą.

— W porządku — powiedziała wreszcie. — Sądzę, że lojalność to kwestia sporna. Co jeszcze ten implant zrobił?

— Gdy podłączyłaś mnie do centrali uzbrojenia, Mademoiselle skorzystała z interfejsu, by do centrali wmontować siebie albo swoją kopię. Wydaje mi się, że zamierzała przejąć kontrolę nad jak największą częścią statku, a centralę potraktowała tylko jako drogę wejścia.

— Architektura systemu nie pozwoliłaby jej na dostanie się poza ten rejon.

— Skutecznie. O ile wiem, Mademoiselle nigdy nie przejęła kontroli nad żadną częścią statku poza uzbrojeniem.

— Masz na myśli kazamatę?

— Ilia, ona sterowała zbuntowaną bronią. Wtedy nie mogłam ci o tym powiedzieć, ale wiedziałam, co się dzieje. Chciała jej użyć, z dalekiego zasięgu zabić Sylveste’a, jeszcze przed naszym przybyciem na Resurgam.

— To jest bardzo pokrętne — stwierdziła Volyova z rezygnacją. — Ale doprawdy, żeby użyć takiej broni tylko po to, by zabić Sylveste’a? Musisz mi powiedzieć, dlaczego tak jej na tym zależało.

— Nie będziesz tym zachwycona. Zwłaszcza teraz, gdy wiemy, co Sylveste chce zrobić.

— No, mów.

— Dobrze, dobrze. Ale jest jeszcze jedna rzecz, jeden skomplikowany czynnik — rzekła Khouri. — Zwie się Złodziejem Słońca i chyba już się z nim zetknęłaś.

Volyova wyglądała tak, jakby jej niedawno zaleczona wewnętrzna rana ponownie się otworzyła, jakby pękł bolący szew.

— Znów to określenie! — powiedziała w końcu.

Загрузка...